Marek Stelar - Suder 01 - Niepamięć -K
Szczegóły |
Tytuł |
Marek Stelar - Suder 01 - Niepamięć -K |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Marek Stelar - Suder 01 - Niepamięć -K PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Marek Stelar - Suder 01 - Niepamięć -K PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Marek Stelar - Suder 01 - Niepamięć -K - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Nazywam się Dariusz Suder. Podinspektor Dariusz Suder, radca w Komendzie
Wojewódzkiej Policji w Szczecinie. Pełnię funkcję szefa Zespołu do spraw
Międzynarodowej Współpracy Policji. W zasadzie jestem byłym szefem tej komórki;
wygląda na to, że to już tylko kwestia czasu. Mam czterdzieści dziewięć lat i tytanową
płytkę w czaszce. Jestem sam jak palec. Nie pamiętam sporej części swojego życia, wiele
jego fragmentów straciłem bezpowrotnie. Mam jedynie świadomość, że moje życie już
dawno temu przestało mieć jakikolwiek sens. Dla mnie na pewno, choć nie wiem,
w którym momencie. Nie pamiętam. Dla innych… Dla innych pewnie też, być może
nawet dużo wcześniej niż dla mnie samego. I choć tego nie pamiętam, wiele wskazuje
również na to, że popełniłem zbrodnię. Niejedną zbrodnię…
Moje życie można podzielić na:
Strona 5
PRZED
Strona 6
– Ciekawe, dlaczego mężczyźni zdradzają swoje żony?
Wszystkiego mógłbym się spodziewać w takiej chwili, ale to pytanie, które nagle pada
i zostaje między nami jak żelazna kurtyna, niemal zwala mnie z nóg. Taka analogia
ataku kaszlu na widowni podczas koncertu uznanej śpiewaczki operowej, kiedy pełna
melomanów sala zamiera ze zgrozy i zgorszenia. Coś nieoczekiwanego i równocześnie
wyjątkowo nie na miejscu; przecież przed chwilą skończyliśmy się kochać. To prawda,
lubię bezpośredniość Marty, jej brutalną szczerość i bezkompromisowe sądy, jakie często
wygłasza na przeróżne tematy. Pod tym względem jesteśmy do siebie dość podobni. Ale
tym razem chyba przesadziła. Odrobinę.
Patrzę, jak leży naga na łóżku, przypala sobie moją zapalniczką papierosa
wyciągniętego z mojej paczki i zerka na mnie wzrokiem podszytym kpiną. Uwielbiam,
kiedy jest tak bezwstydnie naga; kiedy nie krępuje się swoją nagością, zachowuje się
naturalnie i z wdziękiem równocześnie. Uwielbiam na to patrzeć. Co nie zmienia faktu, że
przesadziła, zadając to dziwne pytanie, pytanie nie na miejscu.
– Naprawdę chcesz to wiedzieć, Marta? – pytam spokojnie, ponieważ wiem, że nie
zdenerwuję się na nią, bo mimo swego wybuchowego charakteru nie potrafię się na nią
złościć. Nie potrafię: wiem to, ona też to wie, ale mimo to drążę dalej: – Chcesz to
wiedzieć czy tylko chcesz mnie podkurwić?
Odchyla głowę do tyłu i wydmuchuje dym wysoko pod sufit. Jej ciało wypręża się
w zgrabny łuk, który zachwyciłby niejednego rzeźbiarza. Piersi kołyszą się lekko i mój
wzrok przyciąga mała brązowa plamka na skórze tuż pod ostatnim żebrem. Czasem
dotykam jej palcem, mówię, że przypomina mi kształtem Francję, a Marta po raz kolejny
opowiada, jak to dzięki niej jej mama była pewna, że odbiera z porodówki swoje dziecko.
Teraz jej nie dotykam, tylko patrzę na nią; patrzę na małą brązową Francję i patrzę na
wygiętą szyję Marty i na to, jak jej skóra napina się na krawędziach żuchwy. Widzę, jak
gęste, połyskujące włosy zsuwają się z poduszki, rozlewając się na skotłowane
prześcieradło czarną kaskadą.
– Owszem – odpowiada mi Marta. – Czasem chcę to wiedzieć naprawdę. Mówię
poważnie, Darek. Chcę znać powód.
– Byłaś kiedyś mężatką, to powinnaś go znać.
– Nie rozumiem, co masz na myśli.
– Czyżby?
– Czyżby.
– No dobrze. Więc mam na myśli to… – mówię powoli, zastanawiając się nad każdym
słowem, i podchodzę do łóżka, żeby położyć się obok niej – …że powód, z którego
mężczyźni zdradzają swoje żony, jest dokładnie taki sam jak ten, z którego kobiety
Strona 7
zdradzają mężów.
Wyjmuję jej papierosa z ust i zaciągam się. Marta sięga po pudełko leżące na szafce
nocnej i wyciąga nowego.
– Bardzo odkrywcze – stwierdza z przekąsem, wkładając go sobie między wąskie wargi.
– Ale nie zgadzam się z tym.
– Nie?
– Nie. – Kręci głową, papieros kołysze się w ustach, włosy szeleszczą na pościeli. –
Kobiety robią to z powodu swoich marzeń.
Sięga po zapalniczkę, zapala papierosa i wydmuchuje dym nosem.
– Jakich marzeń? – pytam zaczepnie. – O czym marzą te kobiety, puszczając się
z pierwszym lepszym?
Znowu spogląda na mnie tymi swoimi cholernie inteligentnymi oczami, błyskającymi
spod czarnych, zmarszczonych brwi chłodem Moskwy. Prowokacyjnie i wojowniczo.
– Marzą o pięćdziesięciu twarzach Greya. Że spotka je coś takiego, jak tamtą
dziewczynę z książki i filmu. Że Grey oderwie je od garów, dzieci, zapracowanego
i wiecznie nieobecnego męża i da parę chwil szczęścia i spełnienia. Nawet jeśli to będzie
tylko te parę chwil. Ale będą je wspominać do końca swojego ciężkiego, przegranego życia.
– Z tym wiecznie nieobecnym mężem pijesz do mnie?
Nie odpowiada, tylko sięga po popielniczkę.
– I co dostają? – pyta. – Zamiast pięćdziesięciu twarzy Greya dostają przaśnego,
bawarskiego pornosa.
– Zamiast wyrzeźbionej klaty, multimegaorgazmu w wielkim łożu z baldachimem i nocy
w białym jedwabiu mają szybki numerek z brudnym, nieogolonym i śmierdzącym
tłuściochem z małą kuśką wystającą z kępy rudych kłaków? – kończę.
Ładna twarz Marty się krzywi.
– Mniej więcej. Malowniczo to ująłeś…
– Hmm… A ja? – pytam i trochę boję się usłyszeć odpowiedź, bo wiem, że będzie
szczera, szczera do bólu.
Czasem myślę, że Marta potrafi i lubi zadawać ból. Nie fizyczny; po prostu lubi od czasu
do czasu wbić komuś szpilę. Ale nie chcę jej o to pytać. Nie o to chodzi, żeby się tego
dowiedzieć, ta niewiedza jest nawet lepsza, bo im mniej Martę znam, tym bardziej wydaje
się egzotyczna, a przez to bardziej jej pożądam.
– Co: ty?
– Też jestem niedomytym bawarskim wieprzkiem? Z małą kuśką?
Obrzuca powłóczystym spojrzeniem moje nagie ciało.
– Nie. Ale nie oszukuj się, Grey też z ciebie nie jest. Masz trochę sadełka tu i ówdzie,
włosów już też nie masz zupełnie czarnych…
Patrzę na Martę. Znam ją. Zdążyłem ją poznać całkiem dobrze. Trochę szkoda.
Chciałbym znać ją mniej, żeby ta chwila przesytu nie nadeszła zbyt szybko. Bo Marta jest
warta grzechu. Jest egzotyczna, dla mnie. Kiedy wreszcie się nią nasycę, mój związek
z nią straci rację bytu, zniknie ta egzotyka, która mnie w nim trzyma. Jestem świadomy,
że przesyt nadejdzie za jakiś czas, za miesiąc, kwartał, pół roku, rok… Więc nie pytam
Marty o pewne rzeczy, by odwlec tę chwilę jak najdłużej. Nie pytam o sprawianie bólu ani
Strona 8
o wbijanie szpil. Może zapytam o to kiedyś, ale na pewno nie dziś.
Strzepuję popiół z papierosa do popielniczki, którą Marta trzyma na brzuchu, kiedy
nagle rozlega się dźwięk mojego telefonu.
– Nie odbierzesz? – W jej głosie słyszę lekkie rozbawienie.
Ignoruję ją. Ignoruję Martę i telefon. Po prostu gapię się przed siebie, na ścianę, wiszący
na niej jakiś wielki bohomaz, i nie myślę o niczym. Kompletnie o niczym.
– Przecież to twoja żona?
– Wiem – mruczę. – I co z tego? Śmieszy cię to?
Wzrusza ramionami.
– Nie. Ale właśnie w takich momentach chciałabym wiedzieć to najbardziej.
– Co?
– Dlaczego to robicie.
Obracam głowę w lewo i znów obrzucam ją uważnym spojrzeniem. Ale teraz patrzę już
na nią inaczej niż przed chwilą.
Marta jest naprawdę ładna, choć niemłoda, tuż po czterdziestce. Jak moja żona.
Inteligentna, diabelnie inteligentna. Tylko trochę bardziej niż moja żona. Ma niezłe ciało,
z którym umie robić niezłe sztuczki. Ale moja żona też, choć Bóg jeden raczy wiedzieć, jak
dawno temu miałem okazję się o tym przekonać. Ale Marta nie jest moją żoną. Może to
dlatego? Marta jest jak hamburger, na którego wychodzisz na miasto, wiedząc, że
w domu czeka na ciebie smaczny obiad. Dlaczego mężczyźni to robią? Dlaczego ja to
robię? Też chciałbym to wiedzieć. Bardzo.
Telefon wreszcie milknie. Leżymy w ciszy, otoczeni nitkami papierosowego dymu, które
snują się leniwie wokół nas, by uciec w końcu pod sufit. Tam kłębią się, aż w końcu
znikają, rozpłynąwszy się bez śladu w przesyconym zapachem seksu i fajek powietrzu.
Kiedy gasimy niedopałki, Marta odkłada popielniczkę na szafkę i rozchyla uda, gładząc
się po nich posuwistymi ruchami drobnych dłoni; w górę i w dół, w górę i w dół…
– Zrób mi to językiem – żąda chrapliwie, zamykając oczy.
Zsuwam się na jej opalony brzuch, całując pępek, a potem jeszcze niżej, między nogi.
Kładę dłonie na jej udach, naciągając miękką, chłodną skórę. Lubię ten kontrast między
chłodem skóry kobiecych ud a gorącem ich wnętrza. Różowe, wilgotne wnętrze Marty
jaśnieje zachęcająco pośród ciemnej plamy starannie przystrzyżonego trójkąta włosów
łonowych. Czuję jej zapach, jej ciepło i czuję igiełki w swoich lędźwiach. Marta kładzie
ręce na mojej głowie i odchyla swoją. Zanim zatracam się w tym wnętrzu do reszty, widzę
jej unoszący się i opadający w rytm coraz szybszego oddechu brzuch. Widzę brązową
plamkę pod żebrem; małą brązową Francję. Widzę wyprężoną szyję i widzę tę napiętą na
łuku szczęki skórę. Czuję jej ręce przyciskające moją głowę do jej łona. A potem czuję już
tylko rozkosz, rozkosz, którą daję i którą biorę, i której nigdy dość.
Niedosyt.
Egzotyka.
Marta.
Kochanka w jej mieszkaniu zamiast żony w swoim domu. Hamburger zamiast obiadu.
* * *
Strona 9
Na zewnątrz było zimno jak cholera, i to już niemal codziennie. Zdarzył się nawet
przymrozek, przyszedł niepodziewanie, zostawił na przednich szybach samochodów swój
matowy, mokry ślad i zniknął, choć pewnie nie na długo. Złota polska jesień, która w tym
roku była wyłącznie polska, bez walki ustępowała pola zimie, zupełnie nie przejmując się
kalendarzem. U mnie w pracy było dokładnie na odwrót, przynajmniej ostatnio. A już
dzisiejszy dzień miałem gorący jak lato, które było tylko odległym, zacierającym się
w oparach jesiennych mgieł wspomnieniem.
Współpraca międzynarodowa policji to wbrew pozorom dość skomplikowana
i specyficzna sprawa. Zwłaszcza w naszym regionie. Specyfika ta rozciąga się praktycznie
na całą zachodnią granicę kraju i obejmuje polskie województwa zachodnie oraz
przygraniczne landy niemieckie. Zachodniopomorska KWP jest jednak pod tym względem
wyjątkowa, bo jedynie u nas powołano odrębną komórkę zajmującą się w całości tymi
sprawami. W pozostałych komendach wojewódzkich są tylko oficerowie łącznikowi, którzy
pośredniczą w kontaktach z Biurem Międzynarodowej Współpracy Policji w Komendzie
Głównej. My mamy szeroką autonomię. Umowa zawarta z Niemcami pozwala nam na
bezpośrednią współpracę z nimi w pełnym zakresie, i to bez pytania „warszawki”
o cokolwiek: zgodę czy pozwolenie na choćby najmniejsze pierdnięcie w tej sprawie.
Inaczej taki pościg za skradzionym w Ueckermünde samochodem czy za facetem, który
porwał w Wołczkowie dziecko, skończyłby się pod tablicami „Rzeczpospolita Polska”
i „Bundesrepublik Deutschland”.
Nasz Zespół do spraw Międzynarodowej Współpracy Policji liczy pięcioro ludzi, w tym
Martę Kielan. Tak, tę Martę. Ja tym zespołem kieruję. Podlegamy bezpośrednio
komendantowi wojewódzkiemu i bywa czasem, że mamy huk roboty. Jak teraz.
Dzisiejszy dzień miał być ukoronowaniem naszych kilkutygodniowych starań, mających
na celu zorganizowanie i skoordynowanie spotkania roboczego polskich i niemieckich
służb policyjnych. Tematem tej międzynarodowej nasiadówy była sprawa przejęcia
transportu kokainy, która miała przypłynąć z Kolumbii via Rotterdam do Stralsundu,
a stamtąd trafić do Szczecina. Po rozrobieniu towar miał być sprzedany na ulicach
naszego pięknego miasta, i nie tylko, wszystkim chętnym i potrzebującym.
Nasze starania polegały głównie na wykonywaniu dziesiątków telefonów, wysyłaniu
jeszcze większej liczby maili, przekładaniu terminów, organizowaniu zaplecza i tłumacza
o odpowiednich kwalifikacjach oraz wysłuchiwaniu żalów i tłumaczeń obu stron. Czasami
miałem wrażenie, że pracuję z trudną młodzieżą w specjalnej placówce opiekuńczo-
wychowawczej, a nie z dorosłymi ludźmi w poważnej, państwowej instytucji. Wszystko
zakończyło się wreszcie ustaleniem konkretnej daty i godziny. Wypadały dziś,
o jedenastej. Stosunkowo późna pora była efektem kompromisu, ustaliliśmy ją
z grzeczności i ku wygodzie gości: funkcjonariuszy niemieckiej krajowej policji
kryminalnej landu Mecklemburg-Vorpommern, Federalnego Urzędu Kryminalnego
z Berlina i naszych z Komendy Głównej.
Spotkanie zaplanowałem w odrestaurowanej sali odpraw komendy. Ponadstuletni
gmach przechodził właśnie ostatni etap kompleksowej renowacji, która przywróciła mu
minioną świetność. Dawna siedziba Królewskiego Prezydium Policji, a potem Gestapo, UB
i MO oraz WUSW przez wszystkie te lata swojego istnienia sporo wycierpiała: gryzł ją
Strona 10
ząb czasu, deformowały ręce budowlańców i manifestantów, którzy w grudniu
siedemdziesiątego nie zawahali się ich na nią podnieść i w dodatku jej podpalić.
Sala nie była zbyt przestronna, widać za kaisera w odprawach uczestniczyło tylko kilku
najwyższych rangą funkcjonariuszy. Drewniany strop, na który po renowacji wrócił wielki
i czarny jak noc pruski orzeł, wisiał zadziwiająco nisko i sprawiał wrażenie opuszczającej
się prasy do wyciskania soku z winogron w tłoczni win. Niemiłe uczucie łagodziły trochę
duże neogotyckie, ostrołukowe okna. Przebywając w tym pomieszczeniu, miałem
mieszane odczucia, choć na pewno swoją kolorystyką oraz bogactwem i precyzją malatur
robiło spore wrażenie.
Było dwanaście po jedenastej, kiedy wszyscy już zebrali się na miejscu. Niemcy ze
zdziwieniem pomieszanym z zachwytem kontemplowali widok orła rozpościerającego swe
skrzydła nad ich głowami, poprawiając tkwiące w uszach słuchawki i ustawiając ich
zdalne odbiorniki na właściwy kanał. Komendant wojewódzki, nadinspektor Janusz
Szewczyk, lekko otyły i wyjątkowo rzeczowy facet o dystyngowanych ruchach, wstał
i rozejrzał się po obecnych jak pies pasterski, który baczy, by żadnej z powierzonych jego
opiece owiec nie wpadło do głowy bryknąć gdzieś poza pastwisko. Inspekcja wzrokowa
wypadła zadowalająco, bo Szewczyk uśmiechnął się szeroko i złożył ręce, łącząc je
opuszkami palców w sposób, w jaki robiło to wielu polityków przemawiających na forum
publicznym. Musiał podpatrzyć ten gest gdzieś w wiadomościach.
– Witam serdecznie wszystkich zgromadzonych! – huknął, aż siedząca niedaleko
tłumaczka skuliła się odruchowo. – Cieszę się, że nasze spotkanie doszło do skutku.
Pozwolą państwo, że nie będę się rozgadywał, tylko od razu przekażę pałeczkę kolegom.
Zabiorę głos na końcu, podsumowując nasze zebranie. Zacznie pan inspektor Suder,
proszę bardzo. – Skinął głową w moją stronę i usiadł, kończąc gospodarskie powitanie.
Tłumaczka leciutko, niemal niezauważalnym ruchem odsunęła się od niego, poprawiając
tkwiącą w uchu słuchawkę i sterczący przy ustach połączony z nią mikrofon.
Wstałem i zrobiłem taki sam gest, jak przed chwilą Szewczyk. Też oglądam wiadomości,
gdyby ktoś pytał. Przywołałem na twarz profesjonalny uśmiech i zacząłem swoją mowę
powitalną.
– Państwo pozwolą, żeby dopełnić formalności, przedstawię się tym, z którymi się nie
znamy: podinspektor Dariusz Suder, szef Zespołu do spraw Międzynarodowej Współpracy
Policji KWP w Szczecinie. Chciałbym jeszcze raz powitać wszystkich państwa w murach
naszej pięknej komendy, która właśnie dostaje niejako drugie życie… – Odruchowo
spojrzałem na orła wypinającego na nas wszystkich swój tłusty, czarny kuper. – …
W dzisiejszym spotkaniu uczestniczyć będą przedstawiciele Bundeskriminalamt z Berlina:
Kriminalrat Jonas Kästner z Referatu IK12 Wydziału Współpracy Międzynarodowej oraz
Kriminalhauptkommissar Andreas Schymura z Referatu SO21 Wydziału Przestępczości
Ciężkiej i Zorganizowanej. – Odczekałem króciuteńką chwilę, na szczęście nikt nie
zechciał klaskać, co mnie bardzo ucieszyło. – Witam również gości ze Schwerin i Anklam,
Landeskriminalamt w Schwerin reprezentują oficerowie Wydziału 4: Kriminalrat Jana
Pringsheim, Kriminalrat Timm Bachmann i Kriminalhauptkommissar Reinhard Jauch,
a Polizeihauptkommissar Helmut Piotrowski przyjechał do nas jako przedstawiciel KOST-
Anklam. Centralne Biuro Śledcze Komendy Głównej Policji: podinspektor Janusz Kwilecki
Strona 11
z Wydziału do Zwalczania Zorganizowanej Przestępczości Narkotykowej, z Warszawy,
a ze szczecińskiego Zarządu CBŚ naczelnik, nadkomisarz Robert Nowacki. Naszą
komendę reprezentują poza panem komendantem: jego zastępca, inspektor Jacek
Mołczun, pani naczelnik Wydziału Wywiadu Kryminalnego: młodszy inspektor Anna
Tomaszewska, naczelnik Sztabu Policji: inspektor Tomasz Ostrowski oraz komisarz
Marta Kielan z mojego zespołu. Witam wszystkich państwa, dziękuję serdecznie za
przybycie, myślę, że możemy zaczynać…
Ja też uważam się za rzeczowego faceta, dlatego uznałem, że to wystarczy. Ostatni
profesjonalny uśmiech i na tym moja rola w spotkaniu prawie się skończyła. Usiadłem na
swoim miejscu, czując na nodze ciepło nogi Marty. Chyba po to właśnie poprosiłem ją,
żeby również w nim uczestniczyła. Byłem nienasycony, nienasycony Martą, nawet
w pracy. Delikatnie przesunąłem kolano w prawo i dotknąłem nim boku jej uda. Kątem
oka widziałem, że jej twarz pozostała obojętna, jednak jej noga nie odsunęła się od mojej,
wciąż dzieląc się ze mną swoim podniecającym ciepłem.
Ania Tomaszewska, naczelniczka Wywiadu Kryminalnego, zaczęła powoli wstawać,
popatrując na mnie niepewnie, czy to aby na pewno jej kolej. Nie miałem zielonego
pojęcia, ale mimo to uspokajająco i zachęcająco skinąłem głową. Wstała więc całkiem, ale
nie wykonała gestu, jaki zrobiliśmy Szewczyk i ja. Może nie oglądała wiadomości, a może
po prostu miała inny sposób na zrobienie czegoś z rękami w chwili, kiedy nie były
potrzebne, a mimo to wszyscy się na nie gapili. Ania była niska, jednak obdarzona silną
osobowością, wystarczyło więc, że lekko pochyliła się do przodu, dotykając palcami blatu
stołu. Oparła się na nich i wzięła głęboki oddech.
– Nie będę się już witać, myślę, że wystarczy. – Spojrzała z uśmiechem na komendanta
i na mnie, a na sali rozległ się szmer i pomruki rozbawienia, trochę opóźnione
z niemieckiej strony. – Drodzy państwo, jakiś czas temu otrzymaliśmy od naszych
niemieckich kolegów informację o planowanym przemycie niewielkiego ładunku kokainy.
Towar ma dotrzeć w lutym z Kolumbii do portu w Stralsundzie na pokładzie statku taniej
bandery. Wyjaśnię państwu od razu, że przeciętny transport koki to około dwustu, trzystu
kilogramów, przechwytywane były ładunki ważące nawet ponad tonę i więcej, ale w tym
wypadku mówimy zaledwie o pięciu kilogramach…
Zdziwione spojrzenia były jak najbardziej na miejscu; organizowanie takich spotkań jak
nasze z powodu detalicznej ilości narkotyków było jak strzelanie do muchy z armaty.
– …Chodzi jednak o to, że miejscem docelowym przesyłki nie będą Niemcy, tylko Polska,
konkretnie Szczecin – kontynuowała Ania. – Informacja z Landeskriminalamt powiązana
jest z innymi, jakie z kolei od jakiegoś czasu napływają od naszych informatorów
z miasta. Znaczy ze Szczecina. Otóż przekazują nam oni ostatnio dziwne wieści
o przyjaźni, jaka zakwitła między niejakim Tomaszem Ziętkiem, pseudonim „Zięty”,
bossem jednej z działających w Wielkopolsce grup przestępczych, a „Malechą”,
Jarosławem Leśniewskim, szczecińskim ehm… przedsiębiorcą o powiązaniach ze
światkiem przestępczym, któremu ostatnio przypatrujemy się razem z wywiadem
skarbowym Urzędu Kontroli Skarbowej w związku ze wzmożoną aktywnością na polu
wyłudzeń nienależnego podatku VAT. Wyobraźcie sobie państwo, że ci dwaj panowie
w dzieciństwie uczęszczali razem do jednej ze szczecińskich szkół dżudo. – Znów dało się
Strona 12
usłyszeć ciche śmiechy. – Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych Ziętek wyjechał
z rodzicami do Poznania, gdzie później zrobił karierę przestępczą. Bez względu na to, jak
zabawna wydawałaby się geneza tej przyjaźni, ponownie przez przypadek nawiązali
kontakt jakieś pół roku temu. Rzekłabym: dość niezwykła sytuacja, taka ponadregionalna
przyjaźń między przestępcami, i to podobno szczera… A wyjaśnię niemieckim kolegom, że
tradycyjnie te dwa regiony, Pomorze Zachodnie i Wielkopolska, nie darzą się zbytnią
sympatią. No, ale nie to jest przedmiotem dyskusji. „Zięty” i „Malecha” wspólnie
skontaktowali się z Kemalem Derelim, rezydującym w Hamburgu przedstawicielem
mafii, której członkowie są przeważnie… eee… obywatelami niemieckimi pochodzenia
tureckiego. „Nasi”… – Ania uniosła dłonie, zrobiła z nich króliczki i pomachała udającymi
uszka palcami w powszechnie znanym geście cudzysłowu – …wyrazili chęć kupienia partii
kokainy, której zakup w Kolumbii i przerzut do Europy mieli zorganizować Turcy.
Z informacji, potwierdzonych również przez stronę niemiecką, wiemy, że ilość towaru
będzie bardzo nieznaczna, jak już wspomniałam, chodzi o pięć kilo. Taki warunek
postawili Turcy. Nie wiemy dokładnie, czy transport będzie większy niż te symboliczne
pięć kilogramów, być może przy okazji wezmą trochę na swoje potrzeby, skoro już
organizują przemyt dla Polaków. Świadczyć o tym może dość odległy termin dostawy oraz
droga morska, czyli łatwość ukrycia przemytu we frachcie albo w zakamarkach statku.
Kilka kilogramów przemycają zwykle drogą lotniczą „muły” w swoich turystycznych
plecakach. Nasi partnerzy zza Odry – Ania skinęła głową w stronę Niemców –
w zależności od wagi ładunku podejmą odpowiednie kroki, jednak „nasza” partia ma bez
przeszkód wywędrować do Polski. Dlaczego tylko pięć kilo? Strony transakcji się nie
znają, szlak transportu jest nowy i jeszcze nie sprawdzony, dlatego ten deal to takie
wzajemne sprawdzenie, badanie intencji, powiedzmy: macanie się…
Wszyscy pokiwali głowami. Ania również. Przysunęła sobie kartkę papieru z jakimiś
zapiskami i zerkając na nią, mówiła dalej:
– Hurtowa cena kilograma czystej chemicznie kokainy „na wyjściu” z Ameryki
Południowej waha się od tysiąca pięciuset do dwóch i pół tysiąca dolarów, czyli jakieś
tysiąc dwieście do dwóch tysięcy euro. W Europie cena rośnie do dwudziestu pięciu tysięcy
euro za kilogram. W hurcie. W detalu wynosi ona około pięćdziesięciu pięciu tysięcy.
Załóżmy, że „Zięty” z „Malechą” kupią te pięć kilogramów w cenie półhurtowej,
powiedzmy trzydzieści pięć tysięcy za kilo, to mają w sumie sto tysięcy zysku. Ale
z kilograma czystej koki można otrzymać nawet cztery, pięć kilo gotowej do sprzedaży
mieszanki. Dwadzieścia, dwadzieścia pięć kilogramów. Czterysta, pięćset tysięcy euro. Po
obecnym kursie w przybliżeniu ponad cztery i pół miliona złotych. Samego zysku. Dla
uproszczenia przyjmijmy, że wartość rynkowa przesyłki to około stu siedemdziesięciu
pięciu tysięcy euro, czyli jakieś siedemset czterdzieści tysięcy złotych. Z możliwością
zwielokrotnienia tej sumy. To tyle, jeśli chodzi o liczby. Nie są stosunkowo duże,
oczywiście wciąż mówimy o narkotykach, nie o naszych pensjach… Wspomniałam już
o dość odległym terminie dostawy: wstępnie umówiona jest na połowę lutego, ale wszystko
zależy od kartelu z Kolumbii, z tego, co jest nam wiadome – Cali albo konkurencyjnego
Norte de Valle. Myślę, że przy obecnej wydajności nie będzie problemów z dotrzymaniem
terminu i statek pojawi się planowo. Sprawie nadaliśmy kryptonim „Strela”, od nazwy
Strona 13
cieśniny rozdzielającej Stralsund i Rugię. Nad cieśniną Strelasund położony jest port, od
którego kokaina zacznie swą wędrówkę drogą lądową. Ta dawna, jeszcze słowiańska
nazwa funkcjonująca w niemieckim nazewnictwie świetnie oddaje charakter zadania,
polegającego na ścisłej współpracy służb policyjnych Niemiec i Polski…
Wyłączyłem się. Rozgorzała dyskusja, w której najwyraźniej nie był potrzebny
moderator, a udo Marty wciąż biło ciepłem, sprawiając, że myślami byłem już u niej
w mieszkaniu, w jej łóżku. Kilka minut później kątem oka zauważyłem jakieś poruszenie
pośród członków niemieckiej delegacji. Nadkomisarz Schymura z BKA rozejrzał się po
kolegach, jakby szukając u nich wsparcia. Nie wstając, poprawił okulary, odkaszlnął cicho
i zabrał głos.
– Dlaczego chcecie tak szybko to skończyć? – zapytał, zerkając na Szewczyka znad
oprawek okularów. – Nie lepiej poczekać na rozwinięcie współpracy między Turkami
a Polakami? Pani – wskazał na Anię Tomaszewską – wspominała, że ten transport może
być większy. A jeśli nie? Jeśli to będzie faktycznie tylko pięć kilo? I jeśli wszystko
poszłoby dobrze i sprawnie, to za kwartał, pół roku, góra rok, przypłynie tona albo dwie
towaru. Wtedy zgarniecie wszystko, a straty gangu będą o wiele dotkliwsze. A tak
spalicie szlak. Można by go kontrolować, poznać nowe kanały dystrybucji lokalnej i wtedy
uderzyć. Nie lepiej jednak poczekać trochę i prześwietlić wszystko dokładnie?
Szewczyk spojrzał na Schymurę, a na jego twarzy pojawił się niemal niewidoczny
grymas wyższości. Był starannie maskowany, ale mimo to ja go widziałem. Czyli jednak
nie tak starannie, a znając starego, mogłem być pewien, że taki grymas nie jest
przypadkowy. U Szewczyka niewiele rzeczy pozostawało kwestią przypadku.
– Pan komisarz ma oczywiście sporo racji. – Komendant uśmiechnął się uprzejmie, nie
pokazując zębów, i popatrzył na tłumaczkę, jakby sprawdzając, czy dokładnie przekazuje
jego słowa. – Ale nie wziął pan pod uwagę jednej istotnej rzeczy…
Wyprostował się, rozejrzał po zebranych i kontynuował:
– Szybka reakcja i zakończenie akcji niemal od razu będzie miało wymiar niejako
symboliczny. Ucięcie świeżo wyrosłej macki wyciągającej się w stronę naszego kraju
będzie dla nich szokiem. Wielkość przemytu, wartość towaru nie mają tu znaczenia.
Państwo ze swej strony podejmiecie działania, jakie uznacie za stosowne, o ile faktycznie
kokainy będzie więcej niż pięć kilo. Ale część przeznaczona dla polskich odbiorców,
„Ziętego” i „Malechy”, kiedy tylko znajdzie się w Szczecinie, zostanie skonfiskowana, a oni
sami zatrzymani. Dlaczego, pyta pan? Bo oni mają się nas bać! Udowodnimy, że nie mogą
znać dnia ani godziny, kiedy ich dosięgniemy. Ma to być nauczka dla następnych, którzy
chcieliby spróbować. Nie będą mogli spać spokojnie ani czuć się bezpiecznie, mając
świadomość, że wisi nad nimi groźba wybicia do nogi, że tak powiem. – Znów zerknął na
tłumaczkę, jakby nie mając pewności, czy wyrażenie, którego użył, będzie przełożone na
niemiecki równie dobitnie. – Aspekt prewencyjny takiego rozwiązania jest nie do
przecenienia, tak uważam, i w tym kierunku będą zmierzać nasze działania. Taak,
panowie… I panie… – dodał, reflektując się w porę. – Podsumowując powoli tę część
naszego spotkania: „Strela” to bardzo dobra nazwa. Doskonała! Bo ta akcja będzie jak
strzała wymierzona w środek tarczy lokalnego narkobiznesu, albo raczej w jego
najsłabszy punkt. Jak strzała z łuku Parysa wbijająca się w piętę Achillesową… – Uderzył
Strona 14
pięścią w dłoń i na sali rozległo się głośne plaśnięcie. – …A wszyscy wiemy, jak to się dla
Achillesa skończyło, prawda?
Stanowczo przesadził. Wielu z nas wiedziało, że facet jest oczytany, ale chyba trochę
poniosła go fantazja. Na koniec przemowy brakowało tylko słów: „Tako rzekłem”. Zamiast
tego komendant okrasił ją uśmiechem, tym razem odsłaniając zęby. Uśmiech ten był
drapieżny i złowrogi, jakby Szewczyk stał przed tymi, których chciał wybić, a nie przed
tymi, których rękami chciał to zrobić.
Schymura i jego niemieccy koledzy pokiwali głowami, ale po ich minach widać było, że
nie są do końca przekonani. Co prawda oni mieli tylko jeden koniec nitki, a ten drugi,
ważniejszy, wraz z kłębkiem tkwił u nas. To dlatego zapewne spojrzenie Schymury
i pozostałych było wymowne: wasze małpy, wasz cyrk. Nasi za to wyglądali na bardzo
zadowolonych z takiego obrotu rzeczy. Obie służby patrzyły na tę samą sprawę
z kompletnie odmiennych punktów widzenia i choć łączył je jeden cel, różniły sposoby na
jego osiągnięcie. Przynajmniej teoretycznie.
A praktycznie? Praktycznie, osobiście miałem inne wytłumaczenie tego pośpiechu;
bardziej prozaiczne niż homeryckie. Szewczyk nie mógł czekać rok na potężny transport
kokainy, bo nadciągały wybory, a prognozy nie brzmiały pomyślnie dla obecnie rządzącego
obozu, z którego nadania jaśnie komendant nam panował. Taka była prawda: lepsze pięć
kilo w garści niż tona na dachu. Tej tony Szewczyk po prostu mógł nie doczekać na swoim
stanowisku, więc do wyborów musiał zebrać na swoim koncie jak najwięcej
spektakularnych sukcesów. Pięć kilo i mały gang też jest bez wątpienia jakimś sukcesem.
Polityka…
Dotrwałem jakoś do końca, walnąłem małą pożegnalną i dziękczynną mówkę,
przetrwałem również uściski rąk i uśmiechy, które hojnie rozdzielali między sobą wszyscy
zebrani na sali odpraw. Kiedy spotkanie się skończyło, a towarzystwo rozeszło się po
komendzie, dogoniłem na korytarzu Martę wracającą do swojego pokoju. Szliśmy przez
chwilę w milczeniu obok siebie. Obcasy jej butów stukały głośno o zabytkową posadzkę,
kiedy energicznie przebierając smukłymi nogami, z powodzeniem próbowała dotrzymać
mi kroku.
– Widzimy się dzisiaj u ciebie? – zapytałem, znów ocierając się o nią, tym razem łokciem
o jej ramię.
Zerknęła na mnie, stukot obcasów nie zmienił rytmu.
– Twój nieposkromiony apetyt na kobiety mnie zadziwia – powiedziała.
Ciekawe, że użyła tego sformułowania. Gastronomicznego. Pasowało jak ulał do moich
rozterek.
– Nie na kobiety, tylko na kobietę – sprostowałem. – Na ciebie, konkretnie. Na całkiem
niezły posiłek w ciepłych dekoracjach pokoju – zanuciłem fałszywie.
Westchnęła.
– Wejdziesz do mnie na chwilę? – zapytałem, zwalniając.
– To polecenie służbowe?
– Nie, prośba.
– Zamierzasz zamówić przystawkę do posiłku?
– Nie. Zadowolę się głównym daniem w twoim mieszkaniu. Chciałem z tobą
Strona 15
porozmawiać. Prywatnie.
– O! – Autentycznie się zdziwiła.
Stanęliśmy przed drzwiami sekretariatu mojego gabinetu. Otworzyłem je i wpuściłem
Martę przodem.
– Proszę, pani komisarz – powiedziałem szarmancko, wyłącznie na użytek mojej
sekretarki.
Pani Henryka, zwana przeze mnie Zimną Heńką. Oczywiście nazywałem ją tak
wyłącznie w myślach. Na bank wiedziała, co łączy mnie i Martę, ale miałem to gdzieś. Po
co więc stwarzać pozory? Otóż to. Nie znałem odpowiedzi na to pytanie, ale wiedziałem
jedno: w stwarzaniu pozorów byłem niezły.
Z oficjalną, wręcz nadętą miną przeszedłem przez sekretariat i otworzyłem kolejne
drzwi, od mojego gabinetu. Znów puściłem Martę przodem, ledwo pohamowując się przed
uszczypnięciem jej w tyłek, odwróceniem się i pokazaniem języka Zimnej. W końcu każdy
facet ma w sobie coś z dzieciaka. Spoważniałem, kiedy przypomniałem sobie, po co
zaprosiłem Martę do siebie.
Usiadłem za biurkiem, rozpinając guziki kurtki mundurowej. Przełknąłem ślinę.
– Znamy się parę lat, łączy nas coś więcej niż tylko służba, praca czy przyjaźń…
– Owszem, pieprzymy się ze sobą kilka albo nawet kilkanaście razy w miesiącu.
Zamknąłem na chwilę oczy. Może faktycznie mój wstęp był trochę zbyt oficjalny jak na
łączące nas stosunki. Oczywiście te pozasłużbowe.
– Zgadza się – rzuciłem pojednawczo. – Jeśli tak chcesz to ująć…
– A nie jest tak?
– Jest – przyznałem z lekkim ociąganiem. – Ale mam nadzieję, że nie tylko TO cię ze
mną łączy?
Złagodniała. Podeszła do biurka i pochyliła się nade mną.
– Do czego zmierzasz, Darek? – zapytała miękko. – Jeśli chcesz mi oznajmić, że
zamierzasz rozwieść się ze swoją żoną i ożenić ze mną, to wybacz… Ale nie chcę o tym
słyszeć. Nie mów tego. Absolutnie. Wszystko zepsujesz. Wszystko, rozumiesz?
Oklapłem w fotelu. Musiałem zabawnie wyglądać z otwartymi ustami.
– Nie – powiedziałem z namysłem, usiłując otrząsnąć się z zaskoczenia. – Nie o to
chodzi. Szczerze mówiąc, nawet mi do głowy nie przyszło coś takiego…
Spojrzała w okno ponad moją głową, a ja zacząłem się zastanawiać, czy próbuję ukryć
zmieszanie z powodu tego, co powiedziała ona, czy tego, co powiedziałem ja.
– Dobrze jest tak jak teraz, Marta – powiedziałem z naciskiem na „teraz”. – Masz
absolutną rację, zmiana byłaby głupotą i zdaję sobie z tego sprawę. Nie musisz się niczym
martwić, naprawdę…
– W takim razie skończmy już ten temat, co? – Podeszła do okna i uchyliła je, a potem
oparła się pośladkami o parapet.
– Jasne. – Błysnąłem zębami w uspokajającym uśmiechu.
Nie pytając mnie o zgodę, wyciągnęła z kieszeni na piersi paczkę tych swoich cieniutkich
papierosów dla kobiet i metroseksualnych pseudomężczyzn. Podważyła wieczko
paznokciem i gwałtownie jednego wysunęła. Niemal z fascynacją śledziłem wzrokiem jej
kolejne ruchy, kiedy wkładała go do ust, kiedy jej wargi otaczały biały filtr swą matową
Strona 16
czerwienią i kiedy go zapalała, patrząc na płomień spod opuszczonych rzęs. Jej policzki
zapadły się, gdy zasysała z papierosa pierwszą porcję dymu. Potem spojrzała na mnie,
wydęła z wdziękiem kącik ust i lekko skręcając głowę, lecz wciąż nie spuszczając ze mnie
wzroku, wypuściła mleczną smużkę w kierunku szpary w oknie.
– To po co mnie tu zwabiłeś? – zapytała, obejmując się w pasie jedną ręką, i opierając
o nią łokieć drugiej, tej, w której trzymała papierosa.
Wyglądała seksownie jak zwykle, ale teraz nie to miałem w głowie.
– Ten wstęp o przyjaźni… – zacząłem. – Ja… Wiesz… Ja po prostu nie mam z kim
o tym pogadać…
– O czym?
Nabrałem głęboko powietrza i wypuściłem je z cichym świstem. Marta przyglądała mi
się jak jakiemuś zwierzęciu w terrarium.
– Wykrztusisz to wreszcie z siebie? – zapytała, marszcząc brwi.
– Wydaje mi się… Wydaje mi się, że moja córka… – Urwałem, sam nie wiem dlaczego;
szukałem właściwych słów czy właśnie zdecydowałem, że jednak nie chcę o tym
rozmawiać z Martą?
– To może wyjdę, a ty napiszesz mi esemesa? Będzie łatwiej.
– Przecież nie piszemy do siebie esemesów? – bąknąłem niezbyt mądrze.
To akurat była prawda. Tak było bezpieczniej. I tak spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu
w pracy, umawianie się na schadzkę nie wymagało angażowania środków komunikacji
elektronicznej, a na mokre fotki intymnych fragmentów swoich ciał puszczane esemesami
czy mailami byliśmy zbyt dojrzali. Czy też, ujmując rzecz mniej elegancko, za to
uczciwiej: za starzy.
– W takim razie napisz na kartce to, co chcesz powiedzieć, zostaw ją na biurku i wyjdź.
– Skinęła podbródkiem w stronę drzwi. – Wrócisz, jak przeczytam.
– To chyba nie jest najlepsze rozwiązanie…
– No więc słucham.
– Okej. Mam wrażenie, że moja córka… Ona sypia z facetami – wyrzuciłem z siebie
w końcu.
Byłem kurewsko skrępowany. Takich rzeczy nie mówi się koleżankom z pracy,
kochankom też nie. Nawet najbliższemu przyjacielowi trudno coś takiego wyznać. Tylko
że ja nie miałem przyjaciół. Marta, poza rodziną, była mi najbliższą osobą. Jak tak się
dobrze zastanowić, to ten związek był w istocie dużo bliższy, niż mogło mi się wydawać.
I niż mogłem tego chcieć… Uświadomiłem sobie, że ta chwila, której nadejścia się
obawiałem, chwila przesytu, wcale nie musi być tak blisko, jak sądziłem.
– No i!? – zapytała Marta z dziwnym wyrazem twarzy.
Nie wiedziałem dokładnie jakim: zmieszanym, zniesmaczonym czy rozbawionym.
Zwykle miała twarz pokerzysty; jedyną częścią jej ciała, która brała aktywny udział
w wyrażaniu jakichkolwiek emocji, były brwi. Zaskoczyłem ją tym wyznaniem. Siebie
zresztą też.
– Rozumiem, że masz z tym problem – rzuciła po chwili.
Prychnąłem i pokręciłem głową.
– Nie, skąd. W sumie nie mam się czym przejmować – odparłem sarkastycznie. – To
Strona 17
przecież nic takiego. Nic nienormalnego, prawda? Wszystkie szesnastolatki bzykają się
z facetami… Niektóre nawet traktują bzykanie jak dyscyplinę sportową. Albo zabawę.
Wiesz; słoneczko, butelka i te sprawy…
Marta milczała przez chwilę.
– Skąd te podejrzenia?
Skrzywiłem się. Słuszne pytanie. Rzeczowe i jak najbardziej na miejscu. Cała Marta.
Kiedy wreszcie mnie stąd wypieprzą, zajmie moje miejsce, a potem poszybuje jeszcze
wyżej; tam gdzie mnie nie stanie talentu i siły przebicia. Oraz inteligencji. Taka była
prawda i w sumie dobrze, że to wiedziałem. Życzyłem jej tego. Zasługiwała na to, na
pewno bardziej niż ja. Tego też byłem świadom.
Westchnąłem ciężko.
– Przedwczoraj znalazłem na jej łóżku dziwną plamę. Zaschniętą. Wiesz, co mam na
myśli?
– Nie wiem – powiedziała to spokojnie, jakby naprawdę nie wiedziała, co mam na myśli.
– Wiesz. – Nie miałem ochoty na głupie droczenie się.
– Nie, nie wiem. Powiedz mi.
– O co ci chodzi, Marta? Po co to robisz? – Zacząłem żałować, że w ogóle poruszyłem ten
temat.
– Bo nie rozumiem, czemu unikasz powiedzenia mi wprost, że znalazłeś na łóżku córki
plamę zaschniętej spermy. Jakby to słowo kłuło cię w język, mimo że takie same plamy
zostawiasz regularnie na pościeli w moim łóżku. – Wzruszyła ramionami. – A chciałeś ze
mną porozmawiać szczerze, sam tak przed chwilą twierdziłeś. Więc rozmawiajmy
szczerze. Bez niedopowiedzeń i językowej ekwilibrystyki. W końcu, do cholery, jesteśmy
kochankami. Robimy razem najintymniejsze rzeczy, jakie może robić człowiek z innym
człowiekiem. Weź się w garść, Darek.
Jej spojrzenie było poważne. Nie kpiła sobie ze mnie. Po prostu taka była. Marta była
bez niedopowiedzeń.
– Dobrze – sapnąłem, kapitulując. – Znalazłem na łóżku Agnieszki plamę zaschniętej…
Zaschniętego nasienia.
– Jesteś pewien? Może to była flegma?
Znów ta jej rzeczowość. Czasem mnie dobijała, a czasem zazdrościłem jej Marcie jak
cholera.
– To nie była flegma. Nie pytaj mnie tylko, czy robiłem badanie laboratoryjne. Nie
robiłem. To było nasienie. Wyobraź sobie, że wiem, jak wygląda zaschnięte nasienie.
Zaschnięta sperma, jak wolisz…
– Co ona na to?
– Kto?
– Agnieszka.
– Nie, no… Nie było jej wtedy w domu.
– Szperasz w pokoju córki podczas jej nieobecności? – zdziwiła się Marta.
– Nie szperam. – Podniosłem głos. – Chciałem pożyczyć laptopa, bo zostawiłem swojego
w pracy, a musiałem coś pilnie skończyć. A Agnieszki nie było w domu, bo znów poszła
gdzieś na imprezę do koleżanki, w dodatku nie odbierała telefonu.
Strona 18
– Rozumiem, że zauważyłeś tę plamę, kiedy brałeś laptopa? – zapytała kpiącym tonem,
a kiedy nie odpowiedziałem, dodała: – Zawartość twardego dysku też przejrzałeś?
– Nie. – Spojrzałem na blat swojego biurka i machinalnie starłem z niego jakiś paproch.
– Nie znam się na tym.
– Fakt.
Wszyscy wiedzieli, że mnie i komputerom jest ze sobą nie po drodze.
– Po prostu usiadłem na łóżku z tym laptopem i kątem oka zauważyłem tę pieprzoną
plamę. I już.
– Okej. – Marta uśmiechnęła się lekko, leciutko. – Twoja żona wie?
– A skąd mam, do cholery, wiedzieć?
– Nie rozmawiałeś z nią o tym?
– Nie. Nie było okazji.
– Nie było okazji? – Zdziwiła się. – Nie mogłeś od razu z nią porozmawiać? Myślałam, że
zwykle o takich rzeczach dotyczących własnego dziecka rozmawia się najpierw z jego
matką?
Naprawdę zacząłem żałować, że poruszyłem temat. Choć oczywiście Marta miała rację.
I ten fakt też o czymś świadczył.
– Spała, a nie chciałem jej budzić, bo miała migrenę, a wczoraj…
– A wczoraj?
– Nie było mnie w domu.
– Racja. Byłeś we mnie…
Nie miałem siły się roześmiać.
– I co teraz zamierzasz? – spytała, otwierając szerzej okno i strzepując popiół na
zewnętrzny parapet.
Wstałem, z szuflady biurka wyciągnąłem puste metalowe pudełko po rabarbarowych
landrynkach z Lidla, które pełniło nieoficjalnie funkcję popielniczki, i zaniosłem je Marcie.
– Jeszcze nie wiem… Wciąż nie mogę wyjść z szoku. – Spojrzałem na nią
i wybuchnąłem niespodziewanie, zaskakując tym nawet siebie: – Moja nieletnia córka
pieprzy się z facetami, rozumiesz!? Pozwala sobie wsadzać…
– Co cię to obchodzi? – przerwała mi.
– C-c-co? – Zamrugałem.
– Pytam, co cię to obchodzi. Jest prawie dorosła, to jej życie! Po co w to wnikasz?
– To moja córka, do kurwy nędzy! – Prawie to wywrzeszczałem.
Tylko prawie, ponieważ wściekłość zaciskała mi szczęki tak mocno, że nie miałem siły
otworzyć ich szerzej. Miałem nadzieję, że drzwi gabinetu były wystarczająco szczelne, by
nic z tego, co mówię, nie dotarło do uszu Zimnej.
Marta powoli pokręciła głową.
– Darek, co ci do tego? – powtórzyła. – Będziesz za nią żyć? Założysz jej pas cnoty?
Wyślesz ją do klasztoru?
Patrzyłem na nią nieprzytomnym wzrokiem.
– Naprawdę nic nie rozumiesz?
– Rozumiem, że to może być dla ciebie szok. To akurat rozumiem. Ale nie rozumiem,
czemu to od razu ma być tragedią. Bo zachowujesz się tak, jakby właśnie spotkała cię
Strona 19
osobista tragedia.
– Dobrze. – Machnąłem ręką. – Zostawmy to na razie.
– Poczekaj, zacznijmy od początku – powiedziała cicho i łagodnie. – To naprawdę może
być przypadek. Czysty przypadek. Może to nie jest ślad spermy? Może to jakaś
substancja, ja wiem, zabawka dla dzieci?
– Co? – wyjąkałem, nie wierząc własnym uszom.
– Nawet nie wiesz, czym bawią się teraz dzieciaki. Piasek kinetyczny, plastelina, która
zachowuje się jak ciecz newtonowska, sztuczne smarki i gluty…
– Marta, ona ma szesnaście lat – powiedziałem zrezygnowanym tonem. – Szesnaście,
a nie dziesięć…
– Właśnie. W tym okresie życia robi się głupoty i potem człowiek sam nie może
uwierzyć, że coś takiego zrobił… Zapomniałeś już, jak byłeś młody? A może nigdy nie
byłeś młody, co? Wyciągasz wnioski na podstawie bardzo wątpliwych poszlak. – Marta
przekrzywiła po swojemu głowę i dodała: – Panie inspektorze.
– Nigdy nie rozmawiałem z Agnieszką o tych sprawach – powiedziałem cicho ze
wzrokiem wbitym w wykładzinę dywanową. – Teraz mam wrażenie, że trochę rzeczy
ostatnio mi umknęło. A może nawet nie ostatnio? I powiem ci, że nie pocieszyłaś mnie
tym piaskiem i sztucznymi glutami. Ta plama na łóżku to nie były sztuczne gile ani tym
bardziej piasek. – Podniosłem głowę i spojrzałem Marcie w oczy. – Co ja teraz mam
myśleć, Marta? No, powiedz: co?
– Nie myśl, tylko zapytaj ją o to. – Wzruszyła ramionami.
– Boję się.
– Czego się boisz? Zapytać czy prawdy?
Odwróciłem głowę.
– Nie mamy ze sobą ostatnio za dobrych relacji. Ona ma swoje życie…
– A ty masz swoje…
Spojrzałem na nią ostrzej.
– Owszem. To chyba normalne?
– Przecież nic nie mówię. – Zgasiła papierosa w pseudopopielniczce. – Nie wtrącam się
w sprawy twojej rodziny, nie mam takiego prawa ani nie uzurpuję go sobie. To ty chciałeś
ze mną o tym porozmawiać, prawda?
– Prawda. – Wyjąłem jej blaszane pudełko z dłoni. – Dobrze, masz rację, odłóżmy to.
Pogadam z Agnieszką przy najbliższej okazji, może faktycznie to wszystko zbieg
okoliczności, a ja za bardzo się pośpieszyłem. Przepraszam cię…
– Nie ma za co – powiedziała zdziwiona i dodała tonem, w którym znów była ta
łagodność: – Jestem zawsze do twojej dyspozycji.
– Czyli obiad po pracy u ciebie nadal aktualny?
– Nie mam gotowego obiadu. I niewiele więcej mam w lodówce, szczerze mówiąc.
– Nie o tym mówię, to była metafora. Nie chce mi się jeść. Jestem tylko głodny. Głodny
ciebie.
– Zwierzę – powiedziała, zniżając głos i obrzucając mnie powłóczystym spojrzeniem
szarych oczu.
Porozumiewawczo poruszałem brwiami w geście tandetnego podrywu rodem z wiejskiej
Strona 20
dyskoteki i rzuciłem:
– Głodne zwierzę…
Parsknęła śmiechem, ale po chwili spoważniała.
– Dziwny jesteś. Wszyscy jesteście dziwni, wiesz?
– Co masz teraz na myśli?
– Mówię o tym, co zostawiasz na mojej pościeli, a w zasadzie o tym, że określenie tego
czegoś słowem najnormalniejszym w świecie sprawia ci kłopot. Że to słowo nie może ci
przejść przez gardło. To mnie właśnie dziwi.
Też spoważniałem.
– Chciałbym zwrócić twoją uwagę na pewien fakt. Dość istotny. Moja córka jest
nieletnia. Skurwiel, który wpycha jej do środka swoją brudną, sprośną pytę, popełnia
przestępstwo.
– Ja też chciałam zwrócić twoją uwagę na pewien istotny fakt. W tym kraju, w świetle
obowiązującego prawa, przestępstwem jest obcowanie płciowe lub doprowadzenie do
poddania się innej czynności seksualnej osoby poniżej piętnastego roku życia. Piętnastego,
Darek, a nie szesnastego. Przecież dobrze o tym wiesz. Twoja córka nie może stanowić tu
wyjątku tylko dlatego, że jest twoją córką. Chcesz czy nie chcesz, jest już w wieku zgody.
Co oznacza, że może dysponować również swoim ciałem, jak chce. I nie zmienisz tego, bo
takie jest życie. Małe dziewczynki, słodkie córeczki swoich tatusiów, stają się w końcu
kobietami i odchodzą do innych mężczyzn, którzy robią im rzeczy, jakich nie robił i nigdy
nie powinien im robić tatuś. – Pogładziła się po piersi i biodrze z wyzywającą miną
i rzuciła: – Do zobaczenia po południu, ogierze…
Kiedy wychodziła z gabinetu, przez uchylone drzwi zdążyłem zobaczyć wzrok Zimnej.
Twardy i bezlitosny. Dotarło do mnie, że Zimna mną gardzi. Stara panna, dla której
każdy facet to świnia. Tylko troska o pracę powstrzymywała ją przed wygarnięciem mi, co
o mnie myśli, byłem tego pewny. Nie przejąłem się. Ani jej wzrokiem, ani tym, co o mnie
myślała. Nie szkodzi, że jestem dla niej świnią. Musiałaby mi zrobić coś znacznie
gorszego, żebym ją wypieprzył z roboty. Była chodzącym organizerem z niesamowitą
pamięcią i tylko dzięki niej, i Marcie również, chaos mojego życia nie rozprzestrzenił się
jeszcze na moją pracę zawodową. Bilans zysków i strat wychodził na plus dla Zimnej
Heńki, taka była prawda.
Kiedy drzwi zamknęły się za Martą, otworzyłem okno na oścież, wróciłem do biurka,
rozsiadłem się wygodnie w fotelu, założyłem ręce za głowę i zacząłem gapić się przed
siebie. Może Marta miała rację? Może faktycznie wyskoczyłem z tym wszystkim za
szybko? Wiedziałem tylko jedno. Nie byłem gotowy na to, że moja córka zmienia się
w kobietę. To działo się zbyt szybko i zbyt gwałtownie jak na mój gust.
* * *
– Znowu coś cię zatrzymało? Nie przesadzasz trochę? – zapytała moja żona, kiedy
wróciłem do domu tuż przed dwudziestą.
Słysząc to, zrobiłem w myślach szybki przegląd sytuacji. Wziąłem u Marty prysznic,
więc Jola nie powinna wyczuć jej perfum ani zapachu seksu. U Marty w łazience miałem
taki sam żel do mycia, jakiego używałem w domu. Nic nie jadłem, zatem z podejrzanym