Mankell Henning - Wspomnienia brudnego anioła
Szczegóły |
Tytuł |
Mankell Henning - Wspomnienia brudnego anioła |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Mankell Henning - Wspomnienia brudnego anioła PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Mankell Henning - Wspomnienia brudnego anioła PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Mankell Henning - Wspomnienia brudnego anioła - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
HENNING
MANKELL
WSPOMNIENIA BRUDNEGO
ANIOŁA
przełożyła Ewa Wojciechowska
Strona 3
Tytuł oryginału: Minne t av e n smutsig äng e l Cop yright © by
Henning Mankell, 2 011
Published by agreement with Leop ard Förlag, Stockholm and
Leonhardt & Høier Literary Agency A/S, Cop enhagen Cop yright ©
for the Polish edition by Grup a Wydawnicza Foksal, MMXIV
Cop yright © for the Polish translation by Ewa Wojciechowska,
MMXIV
Wydanie I Warszawa
Strona 4
Są trzy rodzaje ludzi: ci, którzy są martwi, ci, którzy
żyją, oraz ci, którzy żeglują po morzach...
Platon
Strona 5
Prolog
Hotel Africa, Beira, 2002
Pewnego zimnego lipcowego dnia 2002 roku
mężczyzna imieniem José Paulo wyrąbał dziurę w
zbutwiałej podłodze. Nie szukał ucieczki ani
kryjówki, chciał wykorzystać zniszczone deski na
opał, afrykański chłód doskwierał tamtego roku
najsilniej od wielu lat.
José Paulo nie miał rodziny, lecz wziął na
siebie obowiązek opieki nad siostrą i jej
pięciorgiem dzieci po tym, jak jego szwagier,
Emilio, zniknął pewnego ranka, zostawiając parę
zdartych butów i stertę niezapłaconych rachunków.
Większość długów zaciągnął u donny Saminy,
prowadzącej nielegalną karczmę w pobliżu portu
rybackiego, gdzie serwowała tontonto oraz warzone
domowym sposobem piwo z zadziwiająco wysoką
zawartością alkoholu.
Emilio zwykł spędzać czas na piciu i
opowieściach o minionych czasach, kiedy to
pracował w południowoafrykańskich kopalniach
złota. Wielu twierdziło, że tak naprawdę nigdy nie
postawił stopy w Południowej Afryce ani tym
bardziej nie miał stałej pracy.
I choć nikt nie spodziewał się jego zniknięcia,
Strona 6
nie było ono dla nikogo zaskoczeniem. Emilio
zwyczajnie podążył swoją drogą, wybrawszy na
odejście najcichsze godziny, tuż przed świtem, gdy
wszyscy jeszcze śpią.
Nikt nie wiedział, dokąd się udał. Nikt też za
nim szczególnie nie tęsknił, nawet jego rodzina.
Wątpliwe też, by tęskniła za nim donna Samina,
domagała się jednak stanowczo, by ktoś uregulował
jego rachunki.
Emilio, pijak i gaduła, nie zostawiał po sobie
wielu śladów, nawet zanim odszedł. Zatem fakt, że
nagle go zabrakło, niczego raczej nie zmienił.
José Paulo mieszkał z rodziną siostry w hotelu
Africa, w mieście Beira. Niegdyś, w czasach, które
zdawały się teraz równie odległe, co niezrozumiałe,
miejsce to uchodziło za najokazalsze w całej
kolonialnej Afryce. Porównywano je do
Wodospadów Wiktorii, znajdujących się na granicy
Południowej i Północnej Rodezji, zanim kraje te
się wyzwoliły i przyjęły nazwy Zimbabwe i Zambia.
Biali ludzie ściągali z daleka do hotelu Africa,
by się w nim pobrać, świętować ważną rocznicę
lub zwyczajnie zaznaczyć, że należą do arystokracji
niemogącej sobie wyobrazić, że kolonialny raj
pewnego dnia legnie w gruzach. W niedzielne
popołudnia w hotelu organizowano herbatki z
tańcami, turnieje swingu oraz tanga. Na ogół goście
tego przybytku pozowali do grupowych fotografii
przed głównym wejściem.
Strona 7
Jednak sen o kolonialnym raju musiał się
rozwiać. Pewnego dnia ostatni Portugalczycy
opuścili swoje placówki oraz domy, a hotel Africa,
gdy tylko zabrakło jego właścicieli, zaczął popadać
w ruinę. Opuszczone apartamenty i pokoje zajęli
biedni Afrykańczycy. Zgromadzili swój skromny
przybytek w wybebeszonych fortepianach,
buduarach bez okien oraz wannach. Zrywali piękne
deski podłogowe, by palić nimi w najchłodniejsze
zimowe dni.
Ostatecznie w miejscu zwanym niegdyś hotelem
Africa zamieszkało kilka tysięcy osób.
Pewnego lipcowego dnia również José Paulo
wyrąbał dziurę w podłodze i zabrał parę desek, by
rozpalić ogień. W pokoju panował przenikliwy
chłód, a jedynym źródłem ciepła było małe
ognisko; wisiał nad nim żeliwny garnek, w którym
gotowano jedzenie. Dym z pomieszczenia
wyprowadzała na zewnątrz rura, wychodząca przez
rozbite i nieuszczelnione okno.
Palące się zbutwiałe drewno szybko zaczęło
cuchnąć swoją przeszłością. José Paulo w pierwszej
chwili pomyślał, że pod podłogą rozkłada się
zdechły szczur, ale jedynym, co tam znalazł, był
stary, niewielki notatnik, oprawiony w cielęcą
skórę.
Z trudem składając litery, odcyfrował
wytłoczone na czarnej okładce przedziwne
nazwisko.
Strona 8
Hanna Lundmark.
Pod nazwiskiem widniała data: 1905.
Nie był w stanie przeczytać tego, co zapisano w
środku. Był to zupełnie nieznany mu język. José
Paulo pokazał notatnik staremu Afanastasio, który
mieszkał w pokoju 212, nieco dalej w tym samym
korytarzu, i był przez wszystkich mieszkańców
hotelu uważany za mędrca, gdyż w młodości
przeżył spotkanie z dwoma głodnymi lwami na
odludnej drodze nieopodal Chimoio.
Jednak nawet Afanastasio nie potrafił odczytać
zapisków w notatniku. Pokazał go starej Lucindzie,
zajmującej dawną recepcję hotelu, lecz i ona nie
wiedziała, co to za język.
Afanastasio poradził José Paulowi, by wyrzucił
notatnik.
– Długo leżał pod podłogą – powiedział. – Ktoś
ukrył go tam w czasach, kiedy tacy jak my mogli
przebywać w tym miejscu tylko jako kelnerzy,
sprzątacze lub tragarze. Spal go, użyj jako rozpałki
w naprawdę zimną noc.
José Paulo zabrał notatnik z powrotem do
swojego pokoju. Nie spalił go, sam nie wiedząc
dlaczego. Znalazł dla niego nową skrytkę. Pod
framugą okna była szczelina, w której chował
pieniądze, jakie z rzadka udawało mu się zarobić.
Od tej pory brudne i nieliczne banknoty musiały
ustąpić trochę miejsca czarnemu notatnikowi.
Nigdy więcej go stamtąd nie wyjął. Ale o nim
Strona 9
nie zapomniał.
Strona 10
Część I
Misjonarze opuszczają statek
Strona 11
1
Jest czerwiec roku 1904, wstaje duszny
tropikalny świt.
Tutaj, w tym odległym teraz, na miękkiej,
martwej fali stoi statek pod szwedzką banderą. Na
pokładzie jest trzydziestojednoosobowa załoga.
Pośród niej jedna kobieta. Nazywa się Hanna
Lundmark, z domu Renström, pracuje na statku
jako kucharka.
Statek transportujący ze Szwecji tarcicę na
podłogi w salonach bogatych australijskich
hodowców owiec miał dotrzeć na miejsce z
trzydziestodwuosobową załogą.
Lecz jeden z jej członków właśnie zmarł. Był
pierwszym oficerem na pokładzie oraz mężem
Hanny. Był młody i chciał żyć, ale pewnego dnia,
gdy statek cumował na załadunek węgla w jednym z
pustynnych portów na południe od Suezu, pierwszy
oficer, mimo ostrzeżeń kapitana Svartmana, zszedł
na ląd i zaraził się febrą czyhającą na afrykańskim
brzegu.
Gdy mężczyzna zrozumiał, że umrze, zaczął wyć
ze strachu.
Żaden z tych, którzy trwali do końca przy łożu
śmierci, ani kapitan Svartman, ani pracownik
tartaku, mężczyzna nazwiskiem Halvrosen, nie
zrozumieli ostatnich słów umierającego. Nie
Strona 12
usłyszała ich nawet Hanna, mająca zostać wdową,
po trwającym miesiąc małżeństwie. Jej mąż zmarł,
krzycząc, a pod sam koniec, kiedy śmierć była już
bliska, żałośnie jęczał ze strachu.
Nazywał się Lars Jakob Antonius Lundmark.
Hanna opłakuje go, pogrążona w niemal
paraliżującej rozpaczy.
Jest świt, nastał pierwszy ranek po śmierci
Lundmarka. Statek stoi bez ruchu. Kapitan położył
go na dryf, zaplanowawszy pogrzeb na morzu. Nie
chciał z tym zwlekać, na statku nie było
możliwości, aby utrzymać ciało w niskiej
temperaturze.
Hanna stoi na rufie z wiadrem pomyj. Jest niska,
trzyma się prosto i ma przyjazne oczy. Brązowe
włosy upięła w skromny kok na karku. Nie jest
ładna, lecz bije od niej niezwykły blask, dający
odczuć, że jest kobietą z charakterem.
Tu i teraz. W tej chwili znajduje się właśnie tu.
Na morzu na pokładzie parowca z podwójnym
kominem, wiozącego ładunek tarcicy do Australii.
Port macierzysty: Sundsvall.
Statek nazywa się „Lovisa”. Zbudowano go w
podsztokholmskiej stoczni Finnboda, lecz jego port
macierzysty znajduje się dalej na północ.
Najpierw statek należał do armatora w Gävle,
lecz przedsiębiorstwo zbankrutowało wskutek
spekulacji. Dopiero potem trafił do Sundsvall. W
Gävle nosił nazwę „Matilda”, na cześć żony
Strona 13
armatora grającej Szopena niezgrabnymi palcami.
Teraz statek nazywa się „Lovisa”, bo takie imię nosi
najmłodsza córka nowego armatora.
Jednym ze współwłaścicieli statku jest
mężczyzna nazwiskiem Forsman. To on zadbał, by
Hanna Lundmark dostała pracę na pokładzie. I
mimo że w domu Forsmana też stoi pianino, nikt
na nim nie gra. Forsman lubi słuchać instrumentu,
gdy raz do roku przychodzi stroiciel.
I oto na pokładzie „Lovisy” od śmiertelnej
gorączki zmarł właśnie pierwszy oficer Lars Johan
Jakob Antonius Lundmark.
Wydaje się, że martwa fala zastygła. Statek tkwi
w bezruchu, jakby wstrzymywał oddech.
Właśnie tak wyobrażam sobie śmierć, myśli
nagle Hanna Lundmark. Jako nastającą nagle ciszę,
zupełnie nieoczekiwaną i przychodzącą znikąd.
Śmierć jest jak podmuch wiatru, który
niepostrzeżenie spycha cię na zawietrzną.
Na zawietrzną stronę śmierci. A dalej nie ma
już nic.
Strona 14
2
W tej samej chwili Hannie nasuwa się pewne
wspomnienie. Również ono przychodzi nie
wiadomo skąd.
Staje jej przed oczami ojciec, Hanna słyszy w
głowie jego głos, który pod koniec życia był już
tylko szeptem. Wówczas jej się zdawało, że ojciec
mówi do niej tak cicho, bo chce jej powierzyć
cenną tajemnicę.
Brudny anioł. Oto, kim jesteś.
Powiedział jej to tuż przed śmiercią. Zupełnie
jakby usiłował dać jej jakiś prezent, mimo że sam
nie posiadał prawie nic – a może właśnie dlatego?
Hanno Renström, córko moja, jesteś aniołem,
ubrudzonym, ale mimo wszystko aniołem.
Co Hanna właściwie zapamiętała? Jak dokładnie
brzmiały jego słowa? Czy nazwał ją zabiedzonym,
czy ubrudzonym aniołem? Czyżby pozostawił jej
wolny wybór? Teraz, kiedy Hanna wspomina tamtą
chwilę, wydaje jej się, że powiedział: jesteś
ubrudzonym aniołem.
Wspomnienie jest odległe i mgliste. Hanna jest
teraz tak daleko od ojca i jego śmierci. Od domu
położonego nad brzegiem brunatnej i zimnej rzeki
Ljungi, płynącej na odludziu w północnej Szwecji.
Ojciec umarł, skurczony z bólu na rozkładanej
kanapie w kuchni, którą trudno było ogrzać.
Strona 15
Zmarł otoczony chłodem, myśli teraz Hanna. W
styczniu 1899 roku, gdy jej ojciec przestał
oddychać, było naprawdę zimno.
Minęło ponad pięć lat. Teraz jest czerwiec roku
1904.
Wspomnienie ojca i jego słów odchodzi równie
szybko, jak się pojawiło. Powrót myślami do
teraźniejszości zajmuje Hannie ledwie parę sekund.
Hanna wie, że najniezwyklejsze podróże
człowiek odbywa zawsze w swoim wnętrzu, gdzie
nie istnieją ani przestrzeń, ani czas.
Może wspomnienie ojca powróciło, by jej
pomóc? Może rzuciło jej linę, po której będzie
mogła się wspiąć i przejść na drugą stronę muru
rozpaczy?
Przecież nie mogę stąd uciec, myśli po chwili.
Statek jest jak niezdobyta twierdza.
Hanna wie, że nie umknie nieszczęściu. Jej mąż
naprawdę nie żyje.
Śmierć jest jak pazur, stwierdza. Raz się wbija i
nie chce już puścić.
Strona 16
3
Zmniejszono ciśnienie w kotłach. Tłoki tkwią w
bezruchu. Maszyny odpoczywają. Hanna stoi przy
relingu z wiadrem pomyj. Zamierza wylać resztki
jedzenia za rufę. Chłopiec okrętowy chciał je od
niej odebrać, gdy niosła je z kambuza, ona jednak
mocno trzymała wiadro i nie oddała go. Ani myśli
zaniedbywać swoich obowiązków, choć tego dnia
jej mąż zaszyty w kawałek płótna zostanie
pochowany na dnie morza.
Spoglądając w dół, na wiadro pełne skorupek po
jajkach, Hanna ma wrażenie, że duszny upał wpija
się jej paznokciami w twarz. Gdzieś tam, po stronie
sterburty, w słonecznej mgle leży Afryka. Mimo że
Hanna nie dostrzega lądu, wydaje jej się, że czuje
jego zapach.
Opowiedział jej o nim ten, który już nie żyje. O
parującym, niemal gryzącym, wszechobecnym w
tropikach gnilnym swądzie.
Lundmark odbył już kilka takich podróży,
odwiedził wiele miejsc. Zdążył się sporo nauczyć,
jednak nie tego, co najważniejsze: jak przetrwać.
Nie dane mu było dokończyć tej wyprawy.
Zmarł w wieku dwudziestu czterech lat.
Zupełnie jakby próbował mnie przed czymś
ostrzec, myśli Hanna. Nie wie jednak przed czym. A
on już nie żyje.
Strona 17
Martwy nigdy nic nie odpowie.
Ktoś nagle zjawia się bezszelestnie u jej boku.
Najbliższy przyjaciel jej męża, pracownik tartaku,
Norweg nazwiskiem Halvrosen. Hanna nie zna jego
imienia, mimo że przebywają na tym samym statku
od ponad dwóch miesięcy. Wszyscy wołają na
niego Halvrosen. To poważny człowiek. Ludzie
mówią, że pada na kolana i uzyskuje rozgrzeszenie
za każdym razem, gdy po kilku miesiącach na
morzu wraca do domu, do Brönnöysund. Po jakimś
czasie, gdy wiara przestaje go uskrzydlać, znów się
zaciąga na jakiś statek.
Ma duże dłonie, ale twarz łagodną, niemal
kobiecą. Broda na jego żuchwie zdaje się
domalowana lub naniesiona pudrem przez kogoś,
kto chciał mu zrobić kawał.
– Domyślam się, że chcesz mnie o coś zapytać –
mówi do Hanny śpiewnym głosem, zupełnie jakby
nucił.
– O głębokość – odpowiada Hanna. – Na jakiej
głębokości będzie grób Lundmarka?
Halvrosen niepewnie kręci głową. Hanna
stwierdza zaskoczona, że Norweg wygląda jak
niespokojny ptak próbujący wzbić się w powietrze.
Po chwili odchodzi w ciszy i zostawia ją samą.
Hanna wie, że Halvrosen odpowie na jej pytanie.
Na jakiej głębokości będzie grób? Czy jest w
ogóle jakieś dno w miejscu, w którym owinięte w
płótno ciało jej męża zostanie wrzucone do wody?
Strona 18
Może nie ma tam nic poza nieskończoną otchłanią?
Hanna wyrzuca skorupki za burtę, patrząc, jak
białe ptaki pikują do wody za łupem. Potem ociera
pot z czoła ścierką zatkniętą za fartuch.
I wreszcie robi to, co nieuniknione. Krzyczy na
cały głos.
Kilka kołyszących się na fali ptaków,
czekających na kolejne wiadro z odpadkami, zrywa
się do lotu i umyka przed tym rozpaczliwym
wrzaskiem, który chłoszcze jak grad.
Lars, chłopiec okrętowy, wychyla się z kambuza
i patrzy na Hannę ze strachem. Trzyma w dłoni
rozbite jajko. Za moment odwraca wzrok, w
obliczu śmierci czuje się niepewnie.
Hanna wie, co chłopak sobie myśli: „Zaraz
wyskoczy. Zostawi nas, bo nie jest w stanie żyć w
tej rozpaczy”.
Wielu na pokładzie słyszało jej krzyk. Dwóch
spoconych majtków z nagimi torsami przystaje przy
wejściu do kambuza i wpatruje się w Hannę
wytrzeszczonymi oczami. Stoją tuż przy zwiniętej
cumie, która wygląda jak śpiący wąż.
Hanna tylko kręci głową, zagryza zęby i wraca
do kambuza z opróżnionym wiadrem. Nie, nie
zamierza wychodzić za reling. Jakoś sobie radziła
przez całe życie, poradzi sobie i teraz.
W kambuzie uderza ją fala gorąca. Praca przy
kuchni jest jak praca w kotłowni. Hanna dobrze to
wie, nie musiała nawet schodzić na dół, by się o
Strona 19
tym przekonać. Przecież powiedziano jej, że
obecność kobiety w pobliżu kotłów parowych
przynosi pecha.
Zdaniem starszych marynarzy nieszczęście
przynosi już sama obecność kobiety na pokładzie.
Nie wspominając o awanturach, jakie mogą
wybuchnąć wśród męskiej załogi z powodu zwykłej
zazdrości. Jednak gdy Forsman poprosił kapitana
Svartmana, by przyjął Hannę na służbę, ten od razu
się zgodził. Nie był przesądnym człowiekiem.
Hanna sięga po jajko, rozbija je o brzeg patelni
i wyrzuca skorupkę do wiadra. Trzydziestu
pozostałych przy życiu marynarzy czeka na
śniadanie. Hanna próbuje myśleć tylko o jajkach,
nie o czekającym ją tego dnia pogrzebie. Została
zatrudniona jako kucharka i nie zmienił tego fakt,
że właśnie umarł jej mąż.
Jest, jak jest, myśli. Ja wciąż żyję. Ale Lundmark
już nie.
Strona 20
4
Chwilę później wraca Halvrosen i prosi Hannę,
by z nim poszła. Tłumaczy, że czeka na nich
kapitan Svartman.
– Zmierzymy głębokość – oznajmia. – Jeśli nie
wystarczy liny, kapitan wybierze inne miejsce.
Hanna smaży do końca cztery jajka, które akurat
ma na patelni, a potem idzie za Norwegiem. Po
drodze chwieje się w przypływie nudności. Nie
upada jednak, wciąż dzielnie się trzyma.
Hanna wie, że kapitan Svartman pochodzi z
rodziny o długich tradycjach żeglarskich. Jest
starym człowiekiem, skończył już sześćdziesiąt lat.
Brakuje mu ostatniego paliczka małego palca u
lewej dłoni. Nikt nie wie, czy taki się urodził, czy
też miał jakiś wypadek.
Dwukrotnie zdarzyło mu się dowodzić
żaglowcem, który poszedł na dno. Za pierwszym
razem uratowano go wraz z całą załogą, za drugim
ocalał tylko on i pokładowy kundel, który zaraz po
dotarciu na ląd położył się na piasku i zdechł.
Mąż Hanny wspomniał jej przy jakiejś okazji, że
kapitan Svartman tak naprawdę wtedy umarł, razem
ze swoim psem. Po tamtej katastrofie przez wiele
lat nie wypłynął na morze. Nikt nie wie, czym się w
tym czasie zajmował, ale krążyła plotka, że
pracował jako kolejarz i należał do ekipy wysłanej