Maciej Siembieda - Katharsis 2 - Nemezis
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Maciej Siembieda - Katharsis 2 - Nemezis |
Rozszerzenie: |
Maciej Siembieda - Katharsis 2 - Nemezis PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Maciej Siembieda - Katharsis 2 - Nemezis pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Maciej Siembieda - Katharsis 2 - Nemezis Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Maciej Siembieda - Katharsis 2 - Nemezis Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Redakcja: Paweł Goźliński
Korekta: Ewa Gładysz-Jeż, Teresa Kruszona
Projekt graficzny okładki: Krzysztof Rychter
Zdjęcie na okładce: Copyright © 2015 Tom Karola/Shutterstock
Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf
Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
© copyright by Agora SA, 2023
© copyright by Maciej Siembieda, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2023
ISBN: 978-83-268-4224-5
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał
praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom
bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej
fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując
ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Strona 4
SPIS TREŚCI
PROLOG
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1.
Rozdział 2.
Rozdział 3.
Rozdział 4.
Rozdział 5.
Rozdział 6.
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 7.
Rozdział 8.
Rozdział 9.
Rozdział 10.
Rozdział 11.
Rozdział 12.
Rozdział 13.
Rozdział 14.
CZĘŚĆ TRZECIA
Rozdział 15.
Rozdział 16.
Rozdział 17.
Rozdział 18.
CZĘŚĆ CZWARTA
Rozdział 19.
Rozdział 20.
Rozdział 21.
Rozdział 22.
Strona 5
EPILOG
POSŁOWIE
PODZIĘKOWANIA
Strona 6
NEMEZIS, w mit. gr. jedna z najbardziej zagadkowych postaci panteonu.
(...) Dba o właściwy podział szczęścia i sprawiedliwości między ludzi, aby
każdy dostał to, co mu się należy (gr. némein – ‚przydzielać’)
Władysław Kopaliński, Słownik mitów i tradycji kultury, Warszawa 1985
Strona 7
PROLOG
Czterdzieści osiem lat później Bruno Janoschek zupełnie nieoczekiwanie
przypomniał sobie twarz włoskiego żołnierza z Campo Imperatore.
Był wrzesień, ciepły nawet wysoko w Apeninach. Żołnierz miał rozpiętą
bluzę munduru, pod nią biały podkoszulek poplamiony krwią albo sosem
pomidorowym. Janoschek nie zdążył się nad tym zastanowić, bo kiedy
Włoch wyskoczył zza węgła, unosząc broń, została sekunda na podjęcie
decyzji.
Bruno wykonał krótki zamach prawą ręką, w której trzymał nóż
zrobiony z kawałka stali owiniętej plastrem opatrunkowym zamiast
rękojeści, i rzucił nim w kierunku Włocha. Ostrze wbiło się w jego ramię.
Upuścił pistolet maszynowy i skulił się z bólu. Nie krzyknął.
Dowódca, który biegł obok Bruna, posłał mu spojrzenie pełne uznania.
Tak właśnie miało się to odbyć. Błyskawicznie i po cichu. Oczywiście
nikt nie wierzył, że karabinierzy broniący ośrodka narciarskiego i jego
największej tajemnicy nie otworzą ognia. Ale na razie nie padł ani jeden
wystrzał.
Bruno odpowiedział na spojrzenie kapitana krótkim skinieniem głowy
i wyprzedził go o pół kroku. Wraz z dwoma innymi komandosami SS
dopadli do ściany budynku. Ruszyli wzdłuż niej, szukając bocznego
wejścia do hotelu. Ale drzwi nie było. Pędem minęli załom obiektu
i stanęli jak wryci.
Przed nimi wznosił się trzymetrowy betonowy cokół zwieńczony
balustradą tarasu. Tam musiało być wejście. Komandos po prawej stronie
Janoschka skoczył w stronę muru, mocno zaparł się na rozstawionych
nogach i pochylił, opierając dłonie nad kolanami.
Dowódca w tej samej sekundzie zrozumiał, na czym polega jego plan.
Ruszył z impetem, wskoczył na plecy żołnierza i odbił się od nich,
chwytając dłońmi balustradę. Był wielkim, dwumetrowym i stukilowym
Strona 8
mężczyzną, a jednak wspiął się po betonowej ścianie z małpią zręcznością.
Mimo trzydziestu pięciu lat zachowywał niebywałą sprawność i odwagę.
Nie bał się nawet samego diabła. Nie bez powodu Amerykanie i Anglicy
uważali go za najbardziej niebezpiecznego człowieka w Europie.
Przerzucił ciało przez barierkę, mignął podeszwami butów i zniknął, nie
czekając na komandosów, którzy mieli go osłaniać. Ci wdarli się
na betonowy bastion dobre pół minuty później. Część ruszyła
za kapitanem w głąb hotelu. Reszta rozstawiała karabin maszynowy, żeby
związać ogniem prawie dwustu Włochów pilnujących obiektu.
Ale karabinierzy nie mieli ochoty na bohaterską śmierć.
Patrzyli ponuro na Niemców, swoich niedawnych sojuszników, kładli
broń na ziemi i podnosili ręce. To była roztropna decyzja. Na płaskowyżu
pod szczytem Gran Sasso lądowały i rozlatywały się na kawałki kolejne
szybowce, z których wyślizgiwali się na brzuchach i wypełzali
na czworakach już nie tylko komandosi SS, ale też spadochroniarze
Luftwaffe. Elita elit.
Janoschkowi przypomniało to scenę, na jaką natknął się w dzieciństwie
na leśnej polanie koło Opola: wielka i gruba żmija, która teraz skojarzyła
mu się z kadłubem szybowca, rodziła jaja, które pękały, a z nich wylęgło
się kilkanaście młodych osobników. Na samo wspomnienie przeszedł go
dreszcz.
Tymczasem zieleń polany w Apeninach zbladła od niemieckich
mundurów. Żołnierze sił specjalnych błyskawicznie podnosili się z ziemi,
otrzepywali dłonie i biegli w stronę ośrodka narciarskiego Campo
Imperatore. Uwijali się jak w ukropie, zajmując najlepsze stanowiska
strzeleckie lub zaganiając poddających się Włochów jak owczarki stado
owiec.
Nagle wszystko się uspokoiło jak na stopklatce.
Bruno poszukał wzrokiem przyczyny i znalazł ją tam, gdzie patrzyli już
wszyscy. Na betonowym cokole pojawił się rozpromieniony dowódca,
a obok niego o wiele niższy mężczyzna w płaszczu i kapeluszu. Przełknął
ślinę i spojrzał na swojego wybawcę, kapitana SS.
Strona 9
– Wiedziałem, że mój przyjaciel Adolf Hitler nie zostawi mnie
w potrzebie – powiedział wzruszony.
Bruno Janoschek rozpoznał Benita Mussoliniego.
Wiedział z odprawy oddziału, że wyruszają na trudną, niemal
samobójczą misję. Że mają odbić kogoś bardzo ważnego. Ale nie
spodziewał się, że będzie to wódz faszystowskich Włoch, zdradzony
i uwięziony przez swoich rodaków. Przez chwilę stał jak skamieniały.
Tymczasem komandosi SS i spadochroniarze Luftwaffe triumfowali
na dziedzińcu hotelu.
Uśmiechali się szeroko i klepali po plecach. Znów byli panami świata.
Znów byli górą w tej wojnie. Ich legendarny kapitan, na prośbę samego
Führera, dokonał cudu, namierzając miejsce uwięzienia Mussoliniego.
A potem zaplanował i przeprowadził błyskawiczną akcję jego odbicia
na niedostępnej górze Gran Sasso, do której można się było dostać tylko
kolejką linową.
Jej wagonik właśnie dotarł do stacji narciarskiej i wysypali się z niego
kolejni niemieccy żołnierze wraz z fotografem, który rozemocjonowany
zaczął pstrykać zdjęcia.
Bruno Janoschek patrzył na entuzjazm kolegów, gdy jego wzrok
w pewnej chwili zatrzymał się na twarzy karabiniera, w którego rzucił
nożem. Włoch był blady i przygnębiony. Ktoś założył mu opaskę
uciskową, tamując upływ krwi, której sporo zakrzepło na betonowym
chodniku prowadzącym do hotelu.
Bruno drgnął. Chciał podejść do karabiniera, aby odzyskać nóż, który
wykonał własnoręcznie i doskonalił przez ostatnie dni, ale powstrzymał go
wyraz twarzy Włocha. Malowała się na niej skrajna rezygnacja. Ten
człowiek miał wszystkiego dość. Wojny, swojego w niej udziału, porażek,
triumfów, a może nawet życia.
Szeregowy Janoschek, komandos specjalnego oddziału SS kapitana Otta
Skorzenego, uznał, że dobrze wyważony kawałek ostrej stali jest mniej
ważny od tych uczuć.
Strona 10
CZĘŚĆ PIERWSZA
Strzeżcie się Greków,
nawet kiedy niosą dary
(Wergiliusz, Eneida, ks. II, w. 49)
Strona 11
ROZDZIAŁ 1.
Oppeln,
lato 1936 roku
Greta Gajda przyłożyła dłoń do czoła, aby osłonić oczy przed słońcem,
i spojrzała w odległą perspektywę Breslauerstrasse. Powietrze falowało
od upału. Przez chwilę była przekonana, że to, co widzi na końcu ulicy, jest
jakąś kolorową fatamorganą, ale dudnienie bębnów i dźwięki fanfar
udowodniły jej, że się myli.
Z końca Breslauerstrasse nadciągał cyrk Buscha.
Egzotyczne zwierzęta i jeszcze bardziej ekscytujący ludzie. Filigranowe
woltyżerki w obcisłych trykotach i półnadzy atleci wysmarowani oliwą.
Akrobaci i treserzy. Karły i olbrzymy. Klauni w kusych kraciastych
marynarkach, żółtych melonikach, z piłkami zamiast nosów
i karminowymi ustami wymalowanymi od ucha do ucha. Sztukmistrze
i linoskoczkowie. Fakirzy połykający ogień i iluzjoniści wypuszczający
w niebo białe gołębie z cylindrów, które jeszcze przed sekundą były puste.
Bajeczny pochód, zapowiadający wieczorne widowisko, tańczył,
żonglował i wykonywał salta, jakby wiatr znad Odry rozwiał
po Breslauerstrasse worek barwnego konfetti.
Greta wpatrywała się w niego jak urzeczona.
Wiwatujący tłum, usiłujący przekrzyczeć muzykę cyrkowych orkiestr,
o mało nie zepchnął jej z trotuaru wprost w łapy niedźwiedzia
prowadzonego na łańcuchu, ale bracia Janoschek błyskawicznie opanowali
sytuację.
Całe Zaodrze tak o nich mówiło.
Nie „bracia Janoschkowie” czy „Janoschki”, ale „bracia Janoschek”. Jakby
byli jednym. Syjamskim rodzeństwem, które łączyły nie kości miednicy
czy klatki piersiowej, ale dusze. Szemrana opolska dzielnica za rzeką,
Strona 12
nosząca oficjalną nazwę Odervorstadt, wiedziała, że kryje się w tym
głęboka prawda. Bracia Janoschek poszliby za sobą w ogień.
Starszy, szesnastoletni Herbert, miał metr osiemdziesiąt, sylwetkę
greckiego posągu i proste blond włosy. Próbował czesać je do tyłu, ale
przy każdym energicznym ruchu głowy rozsypywały mu się na czoło
poniżej brwi, a wtedy oczy Herberta – przedmiot westchnień
sentymentalnych pensjonarek – wyglądały jak chabry kwitnące w łanie
pszenicy. Kochała się w nim większość dziewcząt z Zaodrza. Ale Greta
wolała Bruna.
Był niższy, miał jednak dopiero czternaście lat i ciągle rósł. Jego
słomiane włosy były ostrzyżone na krótko jak u rekruta albo
młodocianego bandyty wypuszczonego właśnie z więzienia, co w ich
dzielnicy nie było rzadkim przypadkiem.
Młodszy z braci Janoschek nie szukał kolegów wśród przestępców
z Odervorstadt, ale i oni omijali go szerokim łukiem. Chłopak był twardy
i wysportowany. Doskonale posługiwał się pięściami i namiętnie ćwiczył
ju-jitsu, korzystając ze starego podręcznika z rysunkami, który zdobył
w zamian za komplet książek Karola Maya o Winnetou. Chodził z Gretą
do tej samej klasy i od kiedy pamiętała, budził podziw nauczycieli
gimnastyki. Dzień zaczynał od ćwiczeń ze sprężynami i podciągania się
na drążku. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni codziennie pływał
w Odrze i potrafił skakać do wody z mostu Wielbłądziego między Bolko-
Insel a Pasieką, co imponowało nawet bandytom.
Każdy z mięśni Bruna był wyrzeźbiony tak wyraźnie, że studenci
mogliby się na nim uczyć anatomii. Zabrakło mu urody i uroku Herberta,
ale kobieta, która budziła się w Grecie, nawet w kinie wolała
nieustraszonych kowboi niż pięknych amantów.
Bracia Janoschek jak na komendę przytrzymali ją za ramiona i plecami
naparli na tłum, przesuwając gapiów o krok do tyłu i przewracając kilku
z nich, co zwróciło uwagę niedźwiedzia na łańcuchu. Bestia ryknęła,
a Greta poczuła gęsią skórkę. Jednak treser momentalnie odciągnął
Strona 13
brunatnego olbrzyma, a uwagę dziewczyny przykuło zupełnie inne
zwierzę.
Była to małpka kapucynka w wąskich czarnych spodniach
z szamerowanymi złotymi lampasami, bufiastej białej koszuli i bogato
wyszywanej czarnej kurtce. Na szyi miała zawiązaną czerwoną chustkę,
a na głowie sombrero w kolorze kostiumu. Siedziała na ramieniu
mężczyzny o długich kruczoczarnych włosach w stroju, który był wierną,
choć o wiele większą kopią ubrania małpki. Meksykanin stąpał
z godnością po bruku Breslauerstrasse, pobrzękując ostrogami, gdy wśród
tłumu powstało nagłe ożywienie.
– Don Alvaro! – krzyknął ktoś tuż obok Grety, a kilka osób natychmiast
zaczęło bić brawo. Najwyraźniej Meksykanin musiał zrobić na nich
niezapomniane wrażenie podczas ubiegłorocznych występów cyrku
Buscha.
Mężczyzna odsłonił w uśmiechu białe zęby, podszedł do trotuaru, zdjął
sombrero i wytwornie się ukłonił.
Małpce nie trzeba było tłumaczyć sytuacji.
Błyskawicznie ściągnęła kapelusz, odwróciła go do góry rondem
i podstawiła gapiom. Posypało się trochę fenigów, a elegancka pani
w letniej fiołkowej sukience sięgnęła do torebki po portmonetkę,
wydobyła z niej srebrną pięciomarkówkę i podała małpce. Kapucynka
otaksowała monetę fachowym spojrzeniem kasjera Reichsbanku, ukryła ją
w kieszeni kurtki i też się ukłoniła, co wywołało aplauz tłumu.
W tej samej chwili pani w fiołkowej sukience krzyknęła:
– Złodziej!
Zdezorientowani gapie przez moment gotowi byli uznać, że dotyczy to
małpki, ale zaraz dołączył ktoś obok:
– Wyrwał torebkę! Ten w marynarskiej koszulce! Zatrzymać go!
Greta odwróciła wzrok i dostrzegła młodego mężczyznę brutalnie
rozpychającego tłum. W lewej ręce pewnie trzymał skradzioną torebkę,
prawą rozdawał ciosy tym, którzy nie chcieli lub nie zdążyli ustąpić mu
z drogi. Nawet z odległości kilkunastu metrów widać było więzienny
Strona 14
tatuaż z nagą kobietą, która prężyła się na przedramieniu złodzieja, gdy
torował sobie drogę ucieczki.
Spojrzała na braci Janoschek.
Obaj stali w milczeniu, przyglądając się zamieszaniu. Takie były reguły
Zaodrza. Znali napastnika, dwudziestoletniego złodzieja o pseudonimie
„Flink”, ale przestrzegali prawa dzielnicy. W takich sytuacjach nikt nie
interweniował, nikt niczego nie widział i nie zeznawał na policji. Bo i cóż
się takiego stało? Bogata damulka straciła torebkę. Nie ona pierwsza i nie
ostatnia. A poza tym sama jest sobie winna. Nikt jej nie zapraszał
na Odervorstadt i nie kazał świecić ludziom w oczy srebrną
pięciomarkówką.
Greta popatrzyła na nich oburzona. Bruno odpowiedział wzruszeniem
ramion, ale Herbert drgnął, oblał się rumieńcem wstydu i ruszył w stronę
złodzieja. Brat przytrzymał go za ramię, ale starszy Janoschek wyrwał się
krótkim szarpnięciem.
Dopadł „Flinka” w ciągu trzydziestu sekund.
Oburącz chwycił za marynarską koszulkę, która wydała
charakterystyczny trzask rozrywanej tkaniny i została Herbertowi
w dłoniach. Złodziej przebiegł jeszcze kilka kroków, a potem zatrzymał się
i odwrócił. Na jego spoconej twarzy gniew mieszał się ze zdumieniem.
Krzyknął coś, czego Greta nie mogła usłyszeć, bo orkiestra cyrkowa
zadudniła nagle głośnym marszem, który miał zagłuszyć incydent jak
awanturę na weselu.
„Flink” to wykorzystał. Błyskawicznie wyciągnął z kieszeni spodni
brzytwę i tym samym ruchem wyprowadzonym z biodra ciął w poprzek
przez tors Herberta. Najpierw rozstąpił się materiał koszuli, a wraz z nim
skóra. W kilka sekund pierś starszego z braci Janoschek przepasała krwawa
szarfa.
Bruno, który nadal tkwił nieruchomo obok Grety, obserwując rozwój
sytuacji, w tej samej chwili rozepchnął tłum i rzucił się w stronę
walczących.
Biegł jak olimpijczyk.
Strona 15
Doskoczył do Herberta, który zbladł i upadł na kolana. Bruno przez
moment się zawahał. Spojrzał na krwawiącą pierś brata, potem podniósł
wzrok na jego twarz. Troska walczyła w nim z chęcią zemsty.
„Flink” uciekał. Najpierw w stronę podwórek, ale szybko pojął, że mogą
stanowić pułapkę, dlatego skręcił nad Odrę. Wbiegł na nadrzeczną łąkę
i obejrzał się, oceniając sytuację. Bruno był kilka metrów za nim. Zaraz go
dopadnie.
Złodziej upuścił torebkę, poszukał stopami pewnego podparcia
i machnął dłonią, otwierając trzymaną w niej brzytwę.
Bruno dopadł go, zrobił unik i kartki podręcznika do ju-jitsu zamigotały
mu przed oczami, jakby przewracał je silny wiatr. Wybrał prostą blokadę
ramienia i dźwignię, która bez trudu mogła złamać „Flinkowi” rękę
w łokciu, jednak w ostatnim momencie zabrakło mu odwagi. Docisnął
na tyle, że brzytwa poszybowała w powietrzu i spadła na trawę dwa
metry dalej. Mimo to napastnik nadal był groźny. Sześć lat starszy,
masywniejszy i zaprawiony w ulicznych bójkach.
Zdyszany i purpurowy z wściekłości cofnął się o pół kroku, aby zadać
Brunowi cios kończący starcie, ale chłopak nagle przykucnął, mocno oparł
się otwartymi dłońmi o ziemię i wyrzucił prawą nogę niczym Rosjanin
tańczący kozaka. Zatoczył nią łuk i podciął „Flinka”, który runął na plecy.
Bruno poderwał się, podskoczył do leżącego i wykorzystując ciężar
całego ciała, nadepnął mu na kolano. Rozległ się paskudny chrupot,
zagłuszony przez podniesione głosy ludzi nadbiegających
z Breslauerstrasse.
Na ich czele sapało dwóch tęgich policjantów, których widok wyraźnie
zaniepokoił „Flinka”. Próbował wstać i rzucić się do ucieczki, ale
uszkodzona rzepka dała o sobie znać. Zdołał jedynie podeprzeć się
na łokciach i kantem prawej dłoni przeciągnąć po szyi, posyłając Brunowi
gest symbolizujący poderżnięcie gardła. Chwilę później był już
w kajdankach.
Wyższy z policjantów podniósł go i trzymał pod pachę. Niższy schylił
się i podał torebkę spoconej pani w fiołkowej sukience, która w biegu
Strona 16
zupełnie straciła szyk. Podziękowała, pobieżnie sprawdziła, czy nic nie
zginęło, po czym wyciągnęła w stronę Bruna dłoń z banknotem
dziesięciomarkowym. Za odzyskanie torebki i obezwładnienie złodzieja
honorarium dwa razy wyższe niż za ukłon małpki.
Chłopak odmówił.
Fiołkowa dama wzruszyła ramionami z wyrazem dezaprobaty,
odwróciła się na obcasach drogich czółenek i odeszła w stronę
wachtmeistra, który trzymał już w dłoni kajet, aby spisać zeznania.
– Było brać – odezwał się Meksykanin, który wyrósł nagle obok Bruna
wraz z ciągle przestraszoną Gretą. – Kiedy ostatnio miałeś w ręku dziesięć
marek?
Mówił po niemiecku z obcym akcentem. Kapucynkę i sombrero pewnie
zostawił pod opieką cyrkowców, żeby nie utrudniały pościgu.
– Nie zrobiłem tego dla nagrody – odparł młodszy Janoschek. – Tylko
dla brata – dodał i pytająco spojrzał na Gretę.
– Będzie żył – uspokoiła go dziewczyna. – Za pochodem cyrkowym
zawsze jedzie ambulans. Na wszelki wypadek – wyjaśniła. – Opatrzyli
Herbertowi ranę i zabrali do szpitala.
– Gratuluję odwagi. – Meksykanin złożył Brunowi artystyczny pokłon,
aż długie włosy opadły mu na twarz. – I sprawności. – Odrzucił je do tyłu
ruchem głowy. – Nadawałbyś się do cyrku.
– Codziennie się gimnastykuje – podpowiedziała Greta dumna
z komplementów dla przyjaciela.
Południowiec spojrzał szarmancko.
– To twoja narzeczona? – spytał, nie odwracając wzroku na Bruna.
– Tak – potwierdził chłopak stanowczo, a Grecie nagle zrobiło się bardzo
błogo.
Meksykanin sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i podał chłopakowi
wizytówkę.
– Zapraszam na wieczorne przedstawienie. Pokaż to bileterowi i powiedz,
że jesteś osobistym gościem Don Alvara. Przyjdźcie razem. – Uśmiechnął
się do Grety, aż się zarumieniła. – Bo brat to chyba dziś nie da rady...
Strona 17
– Parę dni musi poleżeć – poinformowała rzeczowo Greta, która zawsze
wszystko wiedziała. – Zszyją go, ale zostanie szrama. – Będzie mógł
udawać jednego z tych dupków z hitlerowskich stowarzyszeń studenckich,
którzy przechwalają się bliznami z pojedynków na szpady – dodała
po polsku, żeby Meksykanin jej nie zrozumiał.
Ale Don Alvaro nagle przestał się uśmiechać. Przecząco pokręcił głową
i położył palec na ustach.
Czterech akrobatów w barwnych trykotach szybowało pod kopułą cyrku
tak wysoko, że Greta musiała zadzierać głowę, aby nie uronić ani sekundy
z ich popisu.
Już w kołysce była chorobliwie ciekawska, a osobiste zdobywanie
wiedzy o wszelkich rzeczach i zjawiskach stanowiło jej największą
namiętność. Teraz z zapartym tchem obserwowała niewiarygodną
koordynację ruchów ludzi i lin. Nawet olśniewający Johnny Weissmuller,
który grał w filmach o Tarzanie, nie potrafił robić takich rzeczy.
Akrobaci fruwający pod sklepieniem lekko jak kolorowe papugi
przekazywali sobie z rąk do rąk dziewczynę w białym trykocie.
Gimnastyczka wylądowała właśnie na najwyższym trapezie
i znieruchomiała, jakby sparaliżował ją nagły warkot werbli.
W tej samej chwili w cyrku zgasły wszystkie światła.
Nastąpiło kilka coraz bardziej niepokojących sekund, a potem
w ciemności zatańczyły dwa jasne kręgi reflektorów. Pierwszy odnalazł
postać dziewczyny na trapezie, wysoko jak na ósmym albo i dziewiątym
piętrze drapacza chmur, który Greta oglądała dwa lata temu w Katowicach.
Drugi wydobył z mroku postać konferansjera w czarnym fraku
i cylindrze. Pojawił się na środku areny nie wiadomo skąd. Wypowiedział
tylko dwa słowa: salto mortale.
Rozbłysło blade światło, a werble znów zawarczały, potęgując napięcie.
Widzowie wpatrywali się w pracowników cyrku, którzy ściągali siatkę
ochronną rozpiętą na wysokości kilku metrów. Skok śmierci odbywał się
bez asekuracji.
Strona 18
Uwinęli się w dwie minuty, a wtedy warkot przybrał na sile
i za moment zamilkł.
W cyrku zapanowała absolutna cisza.
Dziewczyna na trapezie wyprężyła ciało, puściła liny trzymane
w wyprostowanych rękach i zanurkowała w przestrzeń głową w dół, jakby
skakała do basenu.
Przez kilka metrów leciała swobodnie niczym spadochroniarz pewny
niezawodności swojego sprzętu. Nagle podwinęła kolana i wykonała
obrót całego ciała. To zdawało się dodawać jej szybkości, bo kiedy się
wyprostowała, nikt nie miał wątpliwości, że spada wprost w ramiona
śmierci. Wysokość, ciężar i grawitacja robiły swoje.
Nagle z rozpędzonego bocznego trapezu oderwał się akrobata
w błękitnym trykocie. W chwili, gdy było pewne, że dziewczyna
roztrzaska się o ziemię, chwycił ją prawą dłonią za nadgarstek,
jednocześnie zagarniając lewą pałąk trapezu rozbujanego przez kolegę.
Oboje wylądowali na arenie z wdziękiem łabędzi.
Widzowie oszaleli.
Wszyscy zerwali się z miejsc i bili brawo na stojąco. Mijały minuty,
a akrobaci kłaniali się tak często, że pewnie kręgosłupy rozbolały ich
bardziej niż od wyczynów na trapezach. Z opresji wybawiła ich dopiero
para klaunów w olbrzymich buciorach, którymi usiłowali wymierzyć sobie
nawzajem kopniaka w tyłek, co kończyło się upadkami i wywoływało
salwy śmiechu.
Greta sięgnęła po chusteczkę, żeby wytrzeć łzy, które pociekły jej
z rozbawienia, i zerknęła na siedzącego obok Bruna. Był pogrążony
w myślach. Krążyły gdzieś daleko poza cyrkiem. Zauważył spojrzenie i ujął
ją za rękę. Znieruchomiała. Robił to wcześniej wiele razy podczas spacerów,
na które zawsze chodzili we trójkę, z Herbertem. Ale teraz byli tylko
we dwoje i to był zupełnie inny dotyk. Jakby wynikał z całego tego
czarodziejskiego dnia. Z korowodu na Breslauerstrasse. Z incydentu,
w którym jej Bruno wykazał się brawurową odwagą i pokonał jednego
z najgorszych bandytów Zaodrza. A potem potwierdził Meksykaninowi,
Strona 19
że Greta jest jego narzeczoną. Nigdy tego nie zapomni. Jeszcze dziś rano
liczyła fenigi, których starczyło ledwo na zwiedzanie cyrkowego
zwierzyńca i stajni, a teraz dzięki Brunowi siedziała w trzecim rzędzie
na przedstawieniu galowym.
Jestem egoistką. Myślę tylko o sobie – przemknęło jej nagle przez głowę
na wspomnienie zła, które spotkało Herberta, ale poczucie szczęścia nie
dało się spłoszyć. Odwzajemniła uścisk, uświadamiając sobie, jak bardzo
czekała na tę chwilę.
Na chłopaka, który ją pociągał i onieśmielał jednocześnie. Fascynował
i zastanawiał. Darzył przyjaźnią i... kochał?
Popatrzyła na niego ukradkiem, jakby chciała się upewnić, ale miłość
nie wystawia zaświadczeń na żądanie. Bruno wpatrywał się w arenę,
skupiony i zdecydowanie zbyt poważny jak na rozradowaną widownię
cyrku. Zawsze taki był. Milczący, szorstki, może nawet trochę mroczny.
Przeciwieństwo brata.
Herbert dla każdego miał w zanadrzu uśmiech i dobre słowo. Dużo
czytał, pięknie mówił i recytował wiersze przy ogniskach nad Odrą,
aż dostawało się gęsiej skórki. Greta mogłaby pójść z nim na spacer
dookoła świata i ani przez chwilę nie zabrakłoby im tematu do rozmowy.
Sto razy zastanawiała się, czy właściwie ulokowała uczucie, a jednak to,
co ciągnęło ją do Bruna, było magnetyczne i pierwotne jak instynkt.
Przeczytała zbyt wiele książek, aby nie odróżniać prawdziwych emocji
od złudzeń.
Zresztą nikt nie stawiał ją przed koniecznością wyboru: albo-albo.
Przyjaźniła się z obydwoma braćmi Janoschek. Chodzili w trójkę pod rękę
i byli obiektem plotek sąsiadek z Zaodrza oraz wulgarnych żartów ich
szemranych synków. Zdarzały się jej nagminnie, ale nigdy nie mówiła
o nich Brunowi. Z litości dla żartujących.
Światła w cyrku przygasły i Greta na chwilę zamknęła oczy.
Gdy je otworzyła, zmieniano dekoracje.
Kilku silnych mężczyzn w paradnych mundurach wynosiło elementy
toru przeszkód, po którym biegały tresowane tygrysy, a ich koledzy
Strona 20
instalowali wielkie koło wielkości człowieka. Przez kilka minut trwało
zamieszanie rekompensowane przez komiczne pościgi klaunów i skoczną
muzykę orkiestry cyrkowej, która w pewnym momencie przeszła
na meksykańskie rytmy.
Na arenie najpierw pojawiła się małpka kapucynka, tym razem ubrana
w kolorowe poncho i czerwone sombrero, a tuż za nią człowiek, który
zaprosił ich na przedstawienie. W identycznym stroju i kapeluszu.
– Powitajcie Don Alvara i jego małego asystenta Paco! – zawołał
do mikrofonu konferansjer i cyrk znów zagrzmiał brawami.
– Widzów o słabych nerwach uprasza się o opuszczenie widowni –
uprzedził spiker, ale to tylko rozochociło tłum.
Paco wskoczył na niewielki stolik, obok którego stał Don Alvaro, i coś
z niego zabrał. Podbiegł do pracownika cyrku i wręczył mu talię kart. Ten
wybrał cztery asy i przyczepił je do drewnianego koła specjalnymi
szpilkami.
W tym czasie małpka wróciła na stolik i zaczęła podawać
Meksykaninowi noże. Ten brał je po kolei i rzucał w stronę tarczy, idealnie
trafiając w symbole umieszczone w środku kart: pik, trefl, karo i kier –
za każdym razem anonsując, w co trafi.
Dłonie publiczności puchły od oklasków.
Brawa spotęgowały się jeszcze bardziej, gdy na arenę weszła powabna
dziewczyna w meksykańskim stroju, który najpierw z siebie zrzuciła,
wywołując gwizd zachwytu męskiej części widowni, a potem – w staniku
i krótkich spodenkach nabijanych cekinami – oparła stopy i dłonie
na uchwytach koła.
Werble zabrzmiały jak przed egzekucją.
Don Alvaro tym razem sam wziął ze stolika pęk noży. Błyskawicznymi
rzutami umieścił je po obu stronach ciała dziewczyny, która nie
przestawała się uśmiechać.
A potem zrobił to samo z zawiązanymi oczami.
Ponad dwa tysiące ludzi na widowni odprowadzało wzrokiem każdy
nóż, wstrzymując oddech i kwitując udane rzuty głośnym westchnieniem