Ludlum Robert - Jason Bourne 2 - Krucjata Bourne'a
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Ludlum Robert - Jason Bourne 2 - Krucjata Bourne'a |
Rozszerzenie: |
Ludlum Robert - Jason Bourne 2 - Krucjata Bourne'a PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Ludlum Robert - Jason Bourne 2 - Krucjata Bourne'a pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Ludlum Robert - Jason Bourne 2 - Krucjata Bourne'a Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Ludlum Robert - Jason Bourne 2 - Krucjata Bourne'a Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
ROBERT
Strona 3
LUDLUM
KRUCJATA
BOURNE’A
PRZEKŁAD: ZDZISŁAW NOWICKI
Strona 4
ROZDZIAŁ 1 ..................................................................................................................... 3
ROZDZIAŁ 2 ................................................................................................................... 10
ROZDZIAŁ 3 ................................................................................................................... 25
ROZDZIAŁ 4 ................................................................................................................... 36
ROZDZIAŁ 6 ................................................................................................................... 52
ROZDZIAŁ 7 ................................................................................................................... 64
ROZDZIAŁ 8 ................................................................................................................... 76
ROZDZIAŁ 9 ................................................................................................................... 84
ROZDZIAŁ 11 ............................................................................................................... 105
ROZDZIAŁ 12 ............................................................................................................... 114
ROZDZIAŁ 13 ............................................................................................................... 122
ROZDZIAŁ 14 ............................................................................................................... 136
ROZDZIAŁ 15 ............................................................................................................... 144
ROZDZIAŁ 16 ............................................................................................................... 155
ROZDZIAŁ 17 ............................................................................................................... 167
ROZDZIAŁ 18 ............................................................................................................... 180
ROZDZIAŁ 19 ............................................................................................................... 195
ROZDZIAŁ 20 ............................................................................................................... 207
ROZDZIAŁ 21 ............................................................................................................... 219
ROZDZIAŁ 23 ............................................................................................................... 240
ROZDZIAŁ 24 ............................................................................................................... 253
ROZDZIAŁ 25 ............................................................................................................... 263
ROZDZIAŁ 26 ............................................................................................................... 273
ROZDZIAŁ 27 ............................................................................................................... 287
Strona 5
ROZDZIAŁ 28 ............................................................................................................... 301
ROZDZIAŁ 29 ............................................................................................................... 316
ROZDZIAŁ 30 ............................................................................................................... 330
ROZDZIAŁ 31 ............................................................................................................... 343
ROZDZIAŁ 32 ............................................................................................................... 352
ROZDZIAŁ 33 ............................................................................................................... 361
ROZDZIAŁ 34 ............................................................................................................... 372
ROZDZIAŁ 35 ............................................................................................................... 380
ROZDZIAŁ 36 ............................................................................................................... 391
ROZDZIAŁ 37 ............................................................................................................... 404
EPILOG........................................................................................................................... 420
ROZDZIAŁ 1
Koulun. Kipiący życiem, najdalej wysunięty skrawek Chin. Z rozciągającymi się na północy terenami
łączy go jedynie niemożliwa do zerwania duchowa więź żyjących tam ludzi, ignorująca brutalne,
praktyczne aspekty istnienia politycznych gran ic. Ziemia i woda stanowią tu jedność, o tym zaś, w
jaki sposób będą wykorzystywane, decyduje zamieszkujący ludzkie wnętrza duch, nie przywiązujący
żadnej wagi do takich abstrakcji, jak bezużyteczna wolność czy niedoskonałe więzienie. Istotne są
jedynie puste żołądki kobiet i dzieci. Przeżyć, tylko to się liczy. Cała reszta to łajno, nadające się
wyłącznie do rozsypania po nieurodzajnych polach.
Właśnie zachodziło słońce i zarówno w Koulunie, jak i po drugiej stronie Portu Wiktorii, na wyspie
Hongkong, panujący za dnia chaos krył się stopniowo pod niewidzialnym, ciemnym kocem. Donośne
wrzaski Aiya! ulicznych handlarzy milkły wraz ze stopniowym pogłębianiem się cieni, a negocjacje
prowadzone na górnych piętrach znaczących krajobraz miasta ogromnych wieżowców ze stali i szkła
kończyły się ledwie dostrzegalnymi skinięciami głów, poruszeniami ramion i przelotnymi
uśmiechami. Zbliżała się noc, zapowiedziana przez pomarańczowe, oślepiające słońce, które od
zachodu przebijało się przez wysoką, poszarpaną ścianę chmur. Strumienie niewyobrażalnej energii
rozjaśniały mroczniejące niebo, jakby nie chcąc dopuścić, by ta część świata zapomniała o dziennym
świetle.
Już wkrótce na niebie miała się rozpostrzeć nieprzenikniona ciemność, zupełnie jednak bezsilna
Strona 6
wobec wymyślonych przez ludzi świateł, rozpraszających mrok na tej części Ziemi, gdzie ląd i woda
stanowiły pełne niepokoju drogi porozumienia i konfliktu. Wraz z nie mającym końca, hałaśliwym
nocnym karnawałem rozpoczynały się także inne zabawy, które ludzie powinni byli porzucić już
bardzo dawno temu, zaraz po stworzeniu świata. Wtedy jednak jeszcze nie istnieli, więc kto mógł o
tym wiedzieć, a tym bardziej przywiązywać do tego jakąś wagę? Wówczas jeszcze śmierć nie była
artykułem pierwszej potrzeby.
Niewielka, obdrapana motorówka o zadziwiająco mocnym silniku sunęła kanałem Lamma, kierując
się w stronę portu. Dla postronnego obserwatora stanowiła ona jedną z wielu xiao wan ju,
odziedziczonych w spadku przez najstarszego syna po ojcu rybaku, któremu dzięki wygranym w
madżonga, a także przemytowi haszyszu ze Złotego Trójkąta i diamentów z Makau udało się osiągnąć
względną zamożność. Kogo to obchodziło? Syn mógł
łowić ryby albo unowocześnić interes, rezygnując z żaglowej dżonki lub powolnego sampana na
rzecz spalinowego silnika o wielkiej mocy. Chińska straż graniczna i morskie patrole nie strzelały do
takich intruzów; byli mało ważni, a poza tym, kto wiedział, jakie rodziny na Nowych Terytoriach i na
kontynencie otrzymywały profity z ich działalności?
Niewykluczone, iż były wśród nich także rodziny żołnierzy i strażników. Dzięki słodkim ziołom ze
wzgórz mogło zostać napełnionych wiele żołądków, w tym także żołądków ich bliskich. Kogo to
obchodziło? Niech płyną, dokąd chcą.
Mała jednostka z przednią częścią kokpitu starannie zasłoniętą płócienną plandeką zmniejszyła
prędkość, manewrując ostrożnie wśród rozproszonej flotylli dżonek i sampanów powracających do
zatłoczonych nabrzeży Aberdeen. Ich załogi posyłały w kierunku intruza groźne okrzyki, oburzone
bezczelnym perkotem silnika i jeszcze bardziej bezczelną, rozchodzącą się na dwie strony falą.
Jednak na tych łodziach, które znalazły się w bezpośredniej bliskości nieproszonego gościa, wrzaski
natychmiast milkły. Widok czegoś, co było usytuowane w przedniej, nakrytej plandeką części
kadłuba, najwyraźniej działał kojąco nawet na najbardziej gwałtowne wybuchy gniewu.
Łódź wpłynęła do portowego kanału, którego czarne wody graniczyły z prawej strony z jarzącą się
niezliczonymi światłami wyspą Hongkong, z lewej zaś z miastem Koulun. Trzy minuty później warkot
doczepionego silnika przeszedł w najniższy rejestr, a łódź wsunęła się między dwie obskurne,
zacumowane przy magazynie barki i przybiła do pustego miejsca w zachodniej części Tsimshatsui,
wiecznie zatłoczonego, ceniącego pieniądze nabrzeża Koulunu. Tłumy rozwrzeszczanych handlarzy,
rozstawiających swoje nocne pułapki na turystów, nie zwróciły na nią najmniejszej uwagi: ot, jeszcze
jedna. jiqi wracająca z połowu.
Kogo to obchodziło?
Jednak już wkrótce, podobnie jak wcześniej na wodzie, przekupnie zajmujący stragany najbliżej
niepozornej łodzi zaczęli stopniowo milknąć. Podniecone głosy cichły jeden za drugim, a wszystkie
oczy kierowały się ku postaci wdrapującej się na nabrzeże po czarnej, przesiąkniętej smarami
drabinie.
Był to święty człowiek. Szczupły, wysoki, a nawet bardzo wysoki, jak na Zhongguo rena, gdyż miał
Strona 7
blisko metr osiemdziesiąt wzrostu - odziany był w długi, śnieżnobiały kaftan.
Jego twarz pozostawała prawie niewidoczna, wiatr bowiem szarpał luźnym materiałem i przyciskał
go do jego smagłego oblicza. Spod białej szaty widać było jedynie błysk zdecydowanych na
wszystko fanatycznych oczu. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż nie był to zwyczajny mnich,
lecz heshang, wybrany przez mądrych starców, potrafiących dostrzec w młodym mnichu cechy
predestynujące go do dokonywania nadzwyczajnych czynów. Fakt, że człowiek ów był wysoki i
szczupły, i że miał płonące spojrzenie, w niczym tu nie przeszkadzał. Tego rodzaju święci mężowie
zwracali na siebie uwagę, której towarzyszyły zazwyczaj hojne dary, składane często z czcią, a
prawie zawsze ze strachem.
Być może heshang należał do jednej z tajemniczych sekt wędrujących wśród wzgórz i lasów Guangze
lub do jakiegoś religijnego bractwa mającego swą siedzibę w odległych górach Qingzang Gaoyuan.
Członkowie tych bractw, będący podobno potomkami ludzi zamieszkujących dalekie Himalaje,
budzili największy lęk, gdyż mało kto rozumiał ich zagmatwane nauki. Głosili je w sposób łagodny,
lecz nie omieszkali dawać przy tym do zrozumienia, iż na tych, którzy ich nie będą słuchać, spadną
potworne cierpienia. Tymczasem na lądzie i wodzie było już i tak dość cierpień. Komu było trzeba
więcej? Lepiej więc złożyć dar demonom mieszkającym w tych płonących oczach. Może gdzieś,
przez kogoś zostanie to jednak zauważone.
Odziana w białe szaty postać przeszła niespiesznie przez roz-stępujący się przed nią tłum, minęła
zatłoczone nabrzeże promowe i zniknęła w wypełniającym Tsimshatsui wirze ludzkich ciał.
Trwający kilka chwil czar prysł jak mydlana bańka i zgiełk uderzył w niebo ze zdwojoną siłą.
Mnich szedł na wschód Salisbury Road, aż dotarł do hotelu Peninsula, którego dyskretna elegancja
przegrywała walkę z niechlujnym otoczeniem, a następnie skręcił na północ w Nathan Road,
docierając do początku roziskrzonej Golden Mile, która kipiała tłumem wrzeszczących co sił w
płucach ludzi. Mijając sklepy, alejki, niezliczone dyskoteki i bary z kelnerkami w strojach topless,
gdzie ogromne, wykonane odręcznie napisy zachwalały orientalne wdzięki i specjały wschodniej
kuchni, ściągał na siebie spojrzenia zarówno turystów, jak i tubylców. Wędrówka przez krzykliwy
karnawał zajęła mu prawie dziesięć minut; od czasu do czasu odpowiadał na spojrzenia lekkim
skinieniem głowy, a dwukrotnie potrząsnął nią, wydając jakieś polecenia niskiemu, umięśnionemu
Zhongguo renowi, który albo szedł za nim, albo wyprzedzał go szybkim, lekkim krokiem, spoglądając
w błyszczące oczy w oczekiwaniu na znak.
Wreszcie go dostrzegł - dwa raptowne skinięcia głową - a zaraz potem mnich wszedł
do gwarnego wnętrza jednego z kabaretów.. Zhongguo ren pozostał na zewnątrz, trzymając od
niechcenia rękę pod luźnym kaftanem i przeczesując wzrokiem rozwrzeszczaną ulicę, której
przyczyny i celu istnienia nie był w stanie pojąć. Co za szaleństwo! Odrażające, wstrętne szaleństwo!
Ale on był tudi: będzie chronił świętego męża nawet z narażeniem życia, nie zważając na własne
myśli i uczucia.
We wnętrzu kabaretu kolorowe światła przedzierały się jaskrawymi smugami przez gęstą zasłonę
papierosowego dymu, to wirując wściekle, to znowu koncentrując się na estradzie, gdzie
kilkuosobowy zespół wykonywał ogłuszającą, szaleńczą mieszankę punk-rocka i tradycyjnej,
Strona 8
dalekowschodniej muzyki. Czarne, lśniące, z założenia obcisłe, choć w praktyce źle dopasowane
spodnie podrygiwały idiotycznie na kabłąkowatych nogach, czarne skórzane kurtki kryły pod spodem
jedwabne, białe, rozpięte do pasa koszule, głowy były ogolone na wysokości skroni, a groteskowo
wykrzywione twarze pokryte grubym makijażem, mającym za zadanie ożywić ich z natury spokojne,
orientalne rysy. Jakby w celu podkreślenia konfliktu między Wschodem a Zachodem, jazgotliwa
muzyka milkła co jakiś czas w najmniej spodziewanym momencie, a samotny instrument
podchwytywał prostą, chińską melodię, podczas gdy ubrane w czarno-białe stroje postaci stały bez
ruchu, wyprężone pod migotliwym ostrzałem reflektorów.
Mnich zatrzymał się na kilka chwil, by ogarnąć wzrokiem duże, zatłoczone pomieszczenie. Wielu
spośród znajdujących się w różnych stadiach nietrzeźwości klientów spojrzało na niego ze swoich
miejsc. Niektórzy sięgnęli do kieszeni po drobne monety i wyciągnęli je w jego kierunku, inni
natychmiast wstali i wyszli z lokalu, pozostawiając przy nie dopitych drinkach odliczone pospiesznie
banknoty. Pojawienie się heshanga bez wątpienia wywarło efekt, lecz z pewnością nie taki, jakiego
by sobie życzył otyły, ubrany w smoking mężczyzna.
- Czym mogę służyć, świątobliwy mężu? - zapytał właściciel kabaretu, przekrzykując harmider.
Mnich nachylił się i szepnął mu coś do ucha. Oczy mężczyzny rozszerzyły się. Po chwili skłonił się
nisko i wskazał w kierunku małego, usytuowanego przy ścianie stolika.
Mnich skinął głową z podziękowaniem i ruszył za nim w tamtą stronę, ściągając na siebie zmieszane
spojrzenia gości zajmujących pobliskie stoliki.
- Czy pragniesz się czegoś napić, świątobliwy mężu? - zapytał właściciel z szacunkiem, którego
wcale nie czuł.
- Koziego mleka, jeśli jest to możliwe. A jeśli nie, to w zupełności zadowolę się czystą wodą.
Dziękuję ci.
- To dla nas zaszczyt - odparł z niskim ukłonem odziany w smoking mężczyzna, starając się
bezskutecznie rozpoznać dialekt, jakim posługiwał się niezwykły gość. Nieważne.
Istotne było tylko to, że ów wysoki, ubrany na biało kapłan miał jakąś sprawę do laobana.
Wymienił nawet jego imię, które rzadko wymawiało się głośno przy Golden Mile, a tak się akurat
składało, że potężny taipan akurat dzisiaj załatwiał tu jakieś swoje interesy w pokoju na zapleczu, o
którego istnieniu właściciel oficjalnie nic nie wiedział. Mnich dał mu jednak jasno do zrozumienia,
że ma nie zawiadamiać laobana o jego przybyciu. Według jego słów najważniejsza była dyskrecja.
Kiedy szlachetny taipan zechce się z nim zobaczyć, bez wątpienia przyśle kogoś po niego. Niech i tak
będzie, skoro taka była wola tajemniczego laobana, jednego z najzamożniejszych i najbardziej
wpływowych taipanów Hongkongu.
- Poślij chłopaka na drugą stronę ulicy po trochę tego cholernego koziego mleka -'-
polecił właściciel kelnerowi. - Tylko powiedz mu, żeby się pospieszył, jeśli chce mieć w
Strona 9
przyszłości jakieś potomstwo.
Święty człowiek siedział spokojnie przy stoliku, przypatrując się nieco łagodniejszym spojrzeniem
szaleńczej zabawie, najwyraźniej nie potępiając jej ani nie akceptując, tylko chłonąc z cierpliwością
ojca obserwującego nieznośne, ale drogie mu dzieci.
Nagle wśród wirujących świateł coś błysnęło. Przy stojącym w pewnej odległości stoliku ktoś
zapalił dużą, sztormową zapałkę, po czym zgasił ją i zaraz zapalił następną, ale i tę również szybko
zgasił, aż wreszcie zapalił trzecią, którą przytrzymał przy długim, czarnym papierosie. Błyski
otwartego ognia przyciągnęły uwagę mnicha, który obrócił powoli głowę w kierunku płomienia i
nędznie ubranego, nie ogolonego Chińczyka zapalającego papierosa.
W chwili gdy spotkały się ich oczy, kapłan ledwie dostrzegalnie skinął głową, otrzymując taką samą
odpowiedź. Zaraz potem zapałka zgasła.
Kilka sekund później stonk zajmowany przez ubogo odzianego mężczyznę z papierosem stanął nagle
w płomieniach. Płomienie błyskawicznie ogarnęły wszystkie znajdujące się na stoliku papierowe
przedmioty: serwetki, kartę potraw i plecione koszyczki.
Chińczyk wrzasnął przeraźliwie i z donośnym hukiem przewrócił stolik, w kierunku którego
natychmiast rzucili się krzyczący wniebogłosy kelnerzy. Siedzący dookoła goście zerwali się w
panice z miejsc, gdy pełznące po podłodze języki błękitnego ognia dosięgły ich stóp.
Zamieszanie wzrosło jeszcze bardziej, kiedy ludzie zaczęli na własną rękę, głównie za pomocą
obrusów, tłumić niewielkie ogniska pożaru. Właściciel machał rozpaczliwie rękami wrzeszcząc co
sił w płucach, że żadnego niebezpieczeństwa już nie ma i że wszystko jest pod kontrolą, zespół zaś
grał z jeszcze większą werwą, by ściągnąć na siebie uwagę tłumu i odwrócić ją od obszaru
ogarniętego słabnącym powoli zamieszaniem.
Jednak chwilę potem zamieszanie wybuchło ze zdwojoną intensywnością. Dwaj kelnerzy zderzyli się
z nędznie ubranym Zhongguo renem, którego nieuwaga i zbyt duże zapałki stały się przyczyną
nieszczęścia, a on zareagował błyskawicznymi ciosami Wing Chun;
wyprostowane dłonie uderzyły w łopatki i gardła, a stopy w żołądki, odrzucając dwóch shi-ji w krąg
klientów otaczających miejsce zdarzenia. Ów pokaz fizycznej przemocy wzmógł panikę i chaos.
Otyły właściciel rycząc wściekle rzucił się na siewcę zamętu, lecz natychmiast zatoczył się do tyłu,
obezwładniony celnym ciosem w żebra. Niechlujny Zhongguo ren złapał następnie krzesło i cisnął
nim w krzyczących przeraźliwie ludzi, którzy usiłowali podtrzymać słaniającego się grubasa; w wir
walki rzucili się trzej kolejni kelnerzy, idąc w sukurs swojemu chlebodawcy. Mężczyźni i kobiety,
jeszcze kilka sekund temu poprzestający na głośnym krzyku, teraz puścili w ruch ramiona, zasypując
gradem uderzeń każdego, kto znalazł się w pobliżu, by w ten sposób wywalczyć sobie trochę
miejsca.
Sprawca zamieszania zerknął szybko w kierunku stolika przy ścianie: mnich zniknął.
Zhongguo ren chwycił kolejne krzesło i roztrzaskawszy je o podłogę cisnął w tłum odłamane nogi.
Strona 10
Potrzebował jeszcze tylko kilku chwil, ale od tych chwil zależało wszystko.
Mnich uchylił drzwi w ścianie znajdujące się w głębi pomieszczenia obok wejścia do kabaretu,
prześlizgnął się przez nie i natychmiast zamknął je za sobą, dostosowując wzrok do półmroku
panującego w długim, wąskim korytarzu. Prawą rękę trzymał sztywno pod połą kaftana, lewa zaś,
przyłożona do piersi, także kryła się pod białym materiałem. Jakieś siedem metrów dalej w głębi
korytarza stał oparty o ścianę mężczyzna, który drgnął na widok mnicha, przyjmując czujną postawę i
wyciągając z tkwiącej pod ramieniem kabury ciężki, wielkokalibrowy pistolet. Świątobliwy mąż
skinął łagodnie głową i ruszył w jego kierunku spokojnym, pełnym gracji krokiem.
- Emituofo, Emituofo - powiedział cicho. - Wszystko jest pogrążone w spokoju, albowiem tak sobie
życzą duchy.
- Jou matyeh? - Mężczyzna pilnował drzwi. Wysunął przed siebie broń i zadawał
pytania w gardłowym kantońskim dialekcie z północnych prowincji. - Pomyliłeś drogę, mnichu? Co
tutaj robisz? Odejdź stąd! Nie powinieneś tutaj być!
- Emituofo, Emituofo...
- Musisz stąd wyjść! Natychmiast!
Strażnik nie miał najmniejszych szans. Mnich błyskawicznym ruchem wyszarpnął
spod kaftana długi, ostry jak brzytwa sztylet i uderzył w ściskającą pistolet rękę, o mało jej nie
odcinając, po czym rozchlastał strażnikowi gardło idealnie prostym, niemal chirurgicznym cięciem.
Głowa mężczyzny poleciała bezwładnie do tyłu, a z okropnej rany trysnęła fontanna krwi. Strażnik
osunął się bezwładnie na podłogę.
Przebrany za mnicha zabójca pewnym ruchem wsunął sztylet za połę kaftana, po czym spod
przewieszonych przez ramię śnieżnobiałych fałd wyciągnął lekki pistolet maszynowy uzi;
zakrzywiony magazynek mieścił więcej pocisków, niż było mu potrzebne. Uniósłszy stopę uderzył w
drzwi z siłą górskiego kota i wpadł do wnętrza, gdzie ujrzał to, co spodziewał
się zobaczyć.
Pięciu mężczyzn - wszyscy Zhongguo ren - siedziało dokoła stołu zastawionego dzbankami z herbatą i
szklaneczkami napełnionymi mocną whisky. Nigdzie nie było żadnej kartki papieru, notesu ani
przyborów do pisania, tylko uważne oczy i uszy. Teraz w oczach pojawiło się zaskoczenie, twarze
zaś wykrzywił grymas potwornego przerażenia. Dwaj spośród doskonale ubranych rozmówców
zerwali się z krzeseł, sięgając pod poły swych nienagannie skrojonych marynarek, jeden dał nura pod
stół, natomiast dwaj pozostali odskoczyli, przyciskając się plecami do wyłożonych jedwabiem ścian.
Błagali spojrzeniami o litość, choć doskonale wiedzieli, że ich prośba nie zostanie spełniona. Z lufy
pistoletu maszynowego posypał się grad pocisków szarpiących ciała, roztrzaskujących czaszki,
rozrywających szeroko otwarte w niemym krzyku usta. Ściany, podłoga i stół pokryły się
szkarłatnymi plamami śmierci. Wkrótce potem było już po wszystkim.
Strona 11
Morderca przypatrywał się przez chwilę swemu dziełu, po czym, usatysfakcjonowany, przyklęknął
obok dużej kałuży krwi i przez kilka sekund wodził po niej palcem. Następnie wyciągnął z lewego
rękawa kaftana skrawek czarnego materiału i przykrył nim wykonany napis, po czym podniósł się,
wyszedł pospiesznie z pokoju i pobiegł słabo oświetlonym korytarzem, rozpinając po drodze biały
kaftan. Kiedy znalazł się przy drzwiach prowadzących do wnętrza lokalu, wsunął sztylet do wiszącej
u pasa pochwy, naciągnął na głowę kaptur i ściskając oburącz poły swej białej szaty wkroczył do
pomieszczenia, w którym nadal panował
potworny chaos. Ale nie było w tym nic dziwnego:
opuścił je zaledwie trzydzieści sekund temu, a jego człowiek był bardzo dobrze wyszkolony.
- Faai di! - krzyknął nędznie ubrany, nie ogolony wieśniak z Kantonu. Pojawił się w odległości trzech
metrów od mnicha, przewrócił kolejny stolik i rzucił na podłogę płonącą zapałkę. - Zaraz przyjedzie
policja! Widziałem, jak barman rozmawiał przez telefon!
Zabójca błyskawicznie zdarł z siebie kaftan wraz z kapturem.
W blasku wirujących dziko świateł jego twarz wyglądała równie makabrycznie, jak twarze członków
rockowego zespołu: pokrywał ją gruby makijaż, nadający oczom skośny kształt, a skórze nienaturalny
brązowy odcień.
- Idź przodem! - rozkazał wieśniakowi, rzucając na podłogę przy drzwiach swój strój i pistolet
maszynowy. Szybkim ruchem ściągnął z dłoni gumowe, chirurgiczne rękawiczki, które wcisnął do
kieszeni spodni.
Dla obsługi lokalu przy Golden Mile decyzja o wezwaniu policji nie należała do najłatwiejszych,
albowiem w takim wypadku zawsze groziły surowe kary za zaniedbanie obowiązków oraz narażenie
na niebezpieczeństwo życia i zdrowia turystów. Policja zdawała sobie sprawę z podejmowanego
przez personel ryzyka, więc jeśli otrzymywała już wezwanie, przybywała w mgnieniu oka. Morderca
pobiegł za Chińczykiem do wyjścia, gdzie kłębił się w panice przeraźliwie wrzeszczący tłum.
Posługujący się kantońskim dialektem człowiek był
prawdziwym siłaczem; po jego ciosach ciała momentalnie osuwały się na podłogę, dzięki czemu po
chwili obaj mężczyźni wypadli na ulicę. Tam także zebrał się tłum, zadający pytania, rzucający
przekleństwa i wyrażający głośno współczucie. Kiedy przedarli się przez podekscytowaną gawiedź,
dołączył do nich czekający na zewnątrz niski, muskularny Chińczyk. Chwyciwszy za ramię byłego
mnicha wciągnął go w najwęższą z bocznych alejek, gdzie wydobył spod ubrania dwa ręczniki; jeden
był miękki i suchy, drugi zaś, schowany w plastykowym woreczku, ciepły i wilgotny.
Morderca zaczął energicznie wycierać twarz mokrym ręcznikiem, szczególną uwagę poświęcając
skórze dokoła oczu i policzkom. Następnie zajął się skroniami i czołem, ścierając z białej skóry
brązowy makijaż, a potem wytarł się do sucha drugim ręcznikiem, przygładził
Strona 12
ciemne włosy i poprawił niebieski krawat, uzupełniający jego strój, który składał się z kremowej
koszuli, granatowej kurtki i miękkich spodni.
- Jau! - rozkazał swoim dwóm wspólnikom. Natychmiast odwrócili się i zniknęli w tłumie.
Samotny, starannie ubrany biały mężczyzna ruszył wolnym krokiem na przechadzkę po wypełnionej
orientalnymi atrakcjami ulicy.
We wnętrzu kabaretu podekscytowany właściciel wymyślał barmanowi, który wezwał
jingcha, jego durna głowa w tym, żeby zapłacić wszystkie kary! Ku zdumieniu oszołomionych gości
zamieszanie błyskawicznie wygasło i teraz kelnerzy uspokajali klientów, poklepując ich po
ramionach, uprzątając szczątki porozbijanych mebli oraz podsuwając nowe krzesła i szklaneczki
darmowej whisky. Zespół muzyczny skoncentrował
się na najświeższych przebojach; spokój wrócił do sali równie szybko, jak niedawno z niej zniknął.
Właściciel miał nadzieję, iż policja przyjmie jego wyjaśnienie, że niedoświadczony barman wziął
nieco głośniejsze zachowanie jednego z podchmielonych gości za początek poważnego zamieszania.
Nagle z głowy otyłego, ubranego w smoking mężczyzny zniknęły wszystkie myśli dotyczące kar i
kłopotów z władzami, jego spojrzenie bowiem padło na niepozorną stertę białego materiału leżącą
przy drzwiach prowadzących do usytuowanych na zapleczu, prywatnych gabinetów. Biały materiał...
Mnich? Drzwi! Laoban! Spotkanie! Łapiąc z trudem powietrze, z twarzą pokrytą potem, pulchny
właściciel popędził przez salę w kierunku drzwi.
Kiedy znalazł się przy porzuconym ubraniu, uklęknął i na chwilę w ogóle przestał oddychać, ujrzał
bowiem wyłaniającą się spomiędzy białych fałd kolbę pistoletu maszynowego. Jego przerażenie
osiągnęło apogeum, kiedy dostrzegł na materiale wyraźne krople świeżej krwi.
- Go hai matyeh? - Pytanie zostało zadane przez mężczyznę również odzianego w smoking, ale nie
przepasanego świadczącą o jego randze szarfą. Był to brat właściciela, pełniący jednocześnie
funkcję jego pierwszego zastępcy. - Na Jezusa białych ludzi! -
wykrzyknął zduszonym głosem, gdy zobaczył broń leżącą na zbryzganym krwią ubraniu.
- Chodź! - polecił właściciel, zrywając się na nogi i kierując w stronę drzwi.
- A policja? - przypomniał mu brat. - Ktoś musi zostać, żeby z nimi rozmawiać, uspokoić ich.
Musimy zrobić, co się tylko da!
- Możliwe, że jedyne, co będziemy mogli zrobić, to podać im na tacy nasze głowy!
Szybko!
Pierwszy dowód potwierdzający jego obawy znaleźli natychmiast, gdy tylko weszli do słabo
Strona 13
oświetlonego korytarza. Zaszlachtowany strażnik leżał w kałuży krwi, ściskając broń w niemal
odciętej od ciała dłoni. Widok wnętrza gabinetu stanowił dowód ostateczny: pięć zakrwawionych,
leżących w dramatycznych pozach ciał. Jedno z nich, o częściowo roztrzaskanej kulą czaszce,
szczególnie przyciągnęło uwagę zaszokowanego właściciela lokalu, który nachylił się i otarł
chusteczką zakrwawioną twarz.
- Już po nas... - wyszeptał. - Jesteśmy martwi. Koulun, Hongkong, wszyscy.
- Co ty wygadujesz?
- Ten człowiek to wicepremier Chin, następca samego Przewodniczącego!
- Tutaj! Spójrz! - Jego brat rzucił się w kierunku nieruchomego ciała laobana. Na podłodze obok
zwłok leżała duża, czarna chustka, starannie rozprostowana i przesiąknięta w wielu miejscach krwią.
Zastępca właściciela podniósł ją i rozdziawił szeroko usta na widok ukrytego pod spodem,
wykonanego w szkarłatnej kałuży napisu: JASON BOURNE.
Właściciel odskoczył jak dźgnięty nożem.
- Na Boga białych ludzi! - wykrzyknął, drżąc na całym ciele. - On wrócił! Zabójca jest znowu w
Azji! Jason Bourne wrócił!
ROZDZIAŁ 2
Słońce skryło się właśnie za górami Sangre de Cristo w środkowym Colorado, kiedy z
rozświetlającej horyzont oślepiającej poświaty wypadł z rykiem silników śmigłowiec Kobra i
pognał w dół, ku linii cienia pokrywającej się z granicą lasu. Betonowe lądowisko znajdowało się w
odległości kilkudziesięciu metrów od dużego, kwadratowego budynku z grubych bali, o małych
oknach osadzonych w drewnianych ramach. Oprócz baraku z generatorami i zamas-kowanych anten
nie widać było żadnych innych konstrukcji. Rosnące gęsto drzewa tworzyły wysoką ścianę, chroniącą
teren przed niepowołanymi spojrzeniami.
Piloci tej dysponującej ogromną zdolnością manewrową maszyny rekrutowali się spośród kadry
oficerskiej bazy Cheyenne w Colorado Springs. Wszyscy zostali zatwierdzeni przez Radę
Bezpieczeństwa Narodowego w Waszyngtonie, a najniższy rangą miał stopień pułkownika. Nigdy z
nikim nie rozmawiali o swoich lotach do ukrytego w górach budynku, a jego położenie nie było
zaznaczone na żadnych mapach. Piloci otrzymywali kurs drogą radiową, kiedy helikoptery wisiały już
w powietrzu. Ani swoi, ani tym bardziej obcy nie byli w stanie przechwycić docierających do tego
miejsca lub opuszczających je informacji.
Utajnienie było całkowite, bo po prostu nie mogło być inne. Odosobniona budowla powstała z myślą
Strona 14
o tych, którzy tworzyli strategiczne plany i których zadania były często tak delikatnej natury i
dotyczyły tak istotnych dla całego świata kwestii, że ludziom tym nie wolno było nigdzie razem się
pokazywać. Zakaz dotyczył także sąsiadujących gabinetów, o których wiedziano, że są ze sobą
połączone. Ciekawskie oczy, należące zarówno do przyjaciół, jak i wrogów, były przecież wszędzie.
Gdyby któreś z nich zobaczyło tych ludzi razem, zostałoby to natychmiast odpowiednio
zinterpretowane, a uwaga podwojona. Nieprzyjaciel był czujny, sprzymierzeńcy zaś strzegli
zazdrośnie swych tajemnic.
Drzwiczki Kobry otworzyły się i stalowe schodki sięgnęły betonowej, oświetlonej blaskiem
reflektorów nawierzchni lądowiska. Ze śmigłowca wyszedł jakiś mocno oszołomiony mężczyzna,
któremu towarzyszył człowiek w mundurze generała majora. Cywil był szczupły, w średnim wieku,
ubrany w prążkowany garnitur, białą koszulę i wzorzysty krawat. Mimo ostrych podmuchów wiatru
wzniecanego przez wirujące jeszcze śmigło jego starannie uczesane włosy nie drgnęły nawet o
milimetr. Przepuściwszy generała poszedł za nim betonową ścieżką prowadzącą do drzwi w ścianie
budynku; drzwi otworzyły się, kiedy tylko dwaj mężczyźni do nich dotarli, lecz do środka wszedł
jedynie cywil. Generał skinął
głową w sposób, w jaki starzy żołnierze pozdrawiają wysoko postawionych cywilów lub równych
sobie stopniem oficerów.
- Miło było pana poznać, panie McAllister - powiedział. - Z powrotem odwiezie pana ktoś inny.
- Pan nie wchodzi? - zdziwił się cywil.
- Nigdy tam nie byłem - odparł z uśmiechem generał. - Moim zadaniem było tylko sprawdzić, czy pan
to na pewno pan, a potem odstawić pana z punktu B do punktu C.
- Wygląda mi to na marnowanie pańskiej rangi, generale.
- Chyba tak nie jest - uciął oficer. - Czekają na mnie inne obowiązki. Do widzenia.
McAllister znalazł się w długim korytarzu; jego eskortę stanowił teraz dobrze ubrany, krzepki
mężczyzna o sympatycznej twarzy, który stanowił idealny wzór ochroniarza: sprawny fizycznie,
szybki i potrafiący znakomicie wtopić się w tłum.
- Czy miał pan przyjemną podróż, sir? - zapytał.
- W tej cholernej maszynie? Strażnik roześmiał się.
- Proszę tędy, sir.
Ruszyli korytarzem, mijając liczne, usytuowane po obu stronach drzwi, aż wreszcie dotarli do jego
końca, gdzie znajdowały się drzwi dwukrotnie większe od pozostałych i zaopatrzone w tkwiące w
górnych rogach czerwone światełka. Były to podłączone do niezależnych obwodów kamery. Edward
McAllister nie widział podobnych urządzeń od dwóch lat, odkąd opuścił Hongkong, a i wtedy
zapoznał się z nimi bliżej wyłącznie dlatego, że został na krótko przydzielony w charakterze
konsultanta do Wydziału Specjalnego brytyjskiego wywiadu, znanego pod nazwą MI 6. Odniósł
Strona 15
wówczas wrażenie, że Anglicy mają kompletnego świra na punkcie bezpieczeństwa i ochrony. Nigdy
nie udało mu się zrozumieć tych ludzi, szczególnie po tym, jak przyznali mu pochwałę za minimalną
pomoc w rozwiązaniu spraw, z którymi sami doskonale daliby sobie radę. Strażnik zapukał do
dwuskrzydłowych drzwi; rozległo się stuknięcie odskakującego zatrzasku i prawa połowa stanęła
otworem.
- Pański kolejny gość, sir - zaanonsował mocno zbudowany mężczyzna.
- Bardzo dziękuję - odpowiedział głos, który McAllister natychmiast rozpoznał, w ciągu ostatnich lat
słyszał go bowiem wielokrotnie w radiu i telewizji; charakterystyczny akcent był efektem nauki w
najlepszych szkołach i uniwersytetach, a następnie długotrwałego pobytu w.Wielkiej Brytanii.
McAllister nie miał jednak czasu, żeby się zdziwić lub zastanowić, gdyż siwowłosy, nienagannie
ubrany mężczyzna o pociągłej, pooranej głębokimi bruzdami twarzy, która bezlitośnie zdradzała jego
siedemdziesiąt kilka lat, wstał zza dużego biurka i podszedł do niego energicznie z wyciągniętą ręką.
- Cieszę się, że mógł pan przybyć, panie podsekretarzu. Pozwoli pan, że się przedstawię: Raymond
Havilland.
- Wiem doskonale, kim pan jest, panie ambasadorze. To dla mnie zaszczyt, sir.
- Ambasador bez przydziału, McAllister, a to oznacza, że zaszczyt zdecydowanie się zmniejszył,
natomiast pozostała jeszcze praca.
- Nie wyobrażam sobie, żeby którykolwiek z prezydentów, jakich mieliśmy przez ostatnie
dwadzieścia lat, zdołał przetrwać bez pańskiej pomocy.
- Niektórym się to jakoś udało, panie podsekretarzu, ale jako wysoki urzędnik w Departamencie
Stanu wie pan o tym z pewnością lepiej ode mnie. - Stary dyplomata odwrócił
głowę. - Chciałbym, żeby pan poznał Johna Reilly'ego. Jest on jednym z tych naszych przyjaciół,
którzy dysponują nieocenioną wiedzą i o których nie wolno nam pisnąć ani słowa podczas
przesłuchań w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego. Nie wygląda wcale przerażająco, nieprawdaż?
-- Istotnie - odparł McAllister, wymieniając uścisk dłoni z Reil-lym, który podniósł się z jednego z
dwóch skórzanych foteli stojących przed biurkiem. - Miło mi pana poznać, panie Reilly.
- Mnie również, panie podsekretarzu - powiedział otyły mężczyzna o rudych włosach i pokrytym
piegami czole. Spojrzenie oczu ukrytych za okularami w metalowych oprawkach było zimne i ostre.
- Pan Reilly jest tutaj po to - ciągnął Havilland, wskazując zza biurka stojący po prawej stronie
McAllistera fotel - żebym ściśle trzymał się tematu. Oznacza to chyba, że o niektórych sprawach
wolno mi mówić, a o niektórych nie, oraz że są takie sprawy, o których może pan usłyszeć wyłącznie
od niego. - Ambasador usiadł na swoim poprzednim miejscu. -
Przykro mi, jeśli brzmi to dla pana niejasno, panie podsekretarzu, ale nic więcej nie mogę w tej
chwili powiedzieć.
Strona 16
- Wszystko, co przydarzyło mi się w ciągu ostatnich pięciu godzin, odkąd zostałem wezwany do bazy
Andrews, jest dla mnie niejasne, panie ambasadorze. Nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego się
tutaj znalazłem.
- W takim razie postaram się to panu w ogólnym zarysie wyjaśnić - odparł Havilland.
Zerknął przelotnie na Reilly'ego i oparł się łokciami na biurku. - Otóż nie jest wykluczone, iż może
pan oddać nieocenione usługi swojemu krajowi, a także społeczności międzynarodowej,
przewyższające swoim znaczeniem wszystko, czego dokonał pan do tej pory podczas swojej długiej i
godnej najwyższego uznania kariery.
McAllister przyglądał się surowej twarzy ambasadora, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć.
- Moja dotychczasowa kariera w Departamencie Stanu była dla mnie bardzo satysfakcjonująca i,
mam nadzieję, nienaganna, ale nie jestem pewien, czy można ją określić jako godną najwyższego
uznania. Po prostu nie nadarzyły mi się sprzyjające okoliczności, jeśli mam być szczery.
- Jedna nadarza się panu właśnie teraz - przerwał mu Havilland. - Tylko pan posiada jedyne w
swoim rodzaju kwalifikacje, żeby ją wykorzystać.
- Jak mam to rozumieć?
- Daleki Wschód - powiedział dyplomata takim tonem, jakby miało to być jednocześnie pytanie. -
Dwadzieścia lat temu, zanim podjął pan pracę w Departamencie Stanu, uzyskał pan w Harvardzie
doktorat w zakresie badań nad Dalekim Wschodem.
Podczas długich lat służby w Azji oddał pan swemu rządowi ogromne przysługi, a od chwili powrotu
z ostatniej placówki wspomaga pan skutecznie swymi radami i opiniami tworzenie naszej polityki w
tym niespokojnym rejonie świata. Jest pan uważany za znakomitego analityka.
- Miło mi to słyszeć, ale proszę nie zapominać, że dokładnie to samo robiło i robi także wielu innych,
osiągając takie same, a czasem nawet lepsze rezultaty.
- Zależnie od koniunktury i miejsca, panie podsekretarzu. Bądźmy szczerzy: pan był
najlepszy. Poza tym, nikt nie może się z panem równać, jeśli chodzi o znajomość wewnętrznych
problemów Chińskiej Republiki Ludowej. O ile się nie mylę, odegrał pan kluczową rolę w
negocjacjach handlowych między Pekinem a Waszyngtonem. Oprócz tego, żaden z tych „innych", o
których pan wspomniał, nie spędził siedmiu lat w Hongkongu. -
Raymond Havilland umilkł, by po chwili dodać: - Wreszcie, nikt poza panem nie został
zaakceptowany jako współpracownik na tym terenie przez Wydział Specjalny brytyjskiego MI 6.
- Rozumiem - odparł McAllister, zdając sobie doskonale sprawę, iż ta ostatnia uwaga, dla niego
Strona 17
właściwie bez znaczenia, była dla ambasadora najważniejsza. - Mój wkład w działalność
wywiadowczą był minimalny, panie ambasadorze. Przypuszczam, że do zaakceptowania mnie przez
Brytyjczyków przyczynił się raczej ich brak zorientowania w sytuacji niż jakieś moje specjalne
talenty. Przyjęli niewłaściwe założenia i nie zgadzał im się ostateczny wynik działań. Nie trzeba było
wiele czasu, żeby ustalić „prawidłową postać równania", jak sami to określili.
- Zaufali panu, McAllister. I nadal panu ufają.
- Mam wrażenie, że zaufanie nie ma nic wspólnego z okolicznością, o której teraz rozmawiamy?
- Ma, i to bardzo dużo. Stanowi jej nieodłączną część.
- W takim razie, czy mogę się dowiedzieć, na czym ona polega?
- Tak. - Havilland spojrzał na milczącego do tej pory uczestnika spotkania, członka Rady
Bezpieczeństwa Narodowego. - Jeśli pan łaskaw...
- Rzeczywiście, teraz moja kolej - odezwał się Reilly uprzejmym głosem. Poprawił się w fotelu, po
czym skierował na McAllistera uważne spojrzenie, pozbawione jednak obecnego tam jeszcze
niedawno chłodu, jakby starał się w ten sposób prosić o zrozumienie. - Od tej pory nasza rozmowa
jest rejestrowana na taśmie magnetofonowej. Ma pan prawo o tym wiedzieć, lecz jest to prawo
działające w obie strony. Musi pan przysiąc, że zachowa pan w całkowitej tajemnicy informacje,
które pan tutaj usłyszy, co jest spowodowane nie tylko koniecznością zachowania bezpieczeństwa
państwa, lecz także ważnymi okolicznościami związanymi z zapewnieniem nienaruszalności
równowagi międzynarodowej. Wiem, że to brzmi tak, jakbym chciał celowo zaostrzyć pański apetyt,
lecz mogę pana zapewnić, że nie mam takich intencji. Czy zgadza się pan na ten warunek? W razie
złamania przysięgi może pan być sądzony podczas zamkniętego przewodu sądowego przez trybunał
wyłoniony przez Radę i odpowiedzialny jedynie przed nią.
- Jak mogę się zgodzić, skoro nie mam najmniejszego pojęcia, czego mogą dotyczyć te informacje?
- Ponieważ przedstawię panu najpierw sprawę w ogólnym zarysie, a to panu wystarczy, by
powiedzieć tak lub nie. Jeżeli odpowiedź będzie brzmiała nie, zostanie pan odwieziony do
Waszyngtonu i nikt nic na tym nie straci.
- Niech pan mówi.
- W porządku - odparł spokojnie Reilly. - Będziemy rozmawiać o pewnych wydarzeniach, które
miały miejsce w przeszłości. Nie są to wydarzenia historyczne, ale też nie całkiem współczesne.
Utrzymywane są w tajemnicy, czy też po prostu zostały zakopane, bo tak to się chyba nazywa,
prawda? Wie pan, co mam na myśli, panie podsekretarzu?
- Pracuję w Departamencie Stanu. Zakopujemy przeszłość zawsze, gdy jej ujawnienie nie jest
celowe. Okoliczności wciąż się zmieniają i decyzje podejmowane wczoraj w dobrej wierze już jutro
mogą stać się przyczyną poważnych problemów. Nie jesteśmy w stanie tego zmienić, podobnie jak
Rosjanie czy Chińczycy.
Strona 18
- Dobrze powiedziane! - zauważył Havilland.
- Niezupełnie - zaprotestował Reilly, unosząc dłoń. - Pan podsekretarz jest bez wątpienia bardzo
doświadczonym dyplomatą, nie powiedział bowiem ani tak, ani nie. -
Spojrzenie, którym człowiek z Rady Bezpieczeństwa Narodowego obrzucił teraz McAllistera, znowu
było nie tylko uważne, ale także-ostre i zimne. - A więc jak to będzie? Decyduje się pan na to, czy
woli pan zrezygnować?
- Część mnie chciałaby jak najprędzej wstać i stąd wyjść - odparł McAllister, spoglądając to na
jednego, to na drugiego z mężczyzn. - Druga część krzyczy, żeby zostać.
Umilkł, zatrzymawszy wzrok na twarzy Reilly'ego, a po chwili dodał: - Niezależnie od pańskich
intencji udało się panu zaostrzyć mój apetyt.
- Ostrzegam, że jego zaspokojenie może pana wiele kosztować - powiedział
Irlandczyk.
- Jestem zawodowcem - odparł cicho podsekretarz w Departamencie Stanu. - Jeśli nie popełniliście
błędu i rzeczywiście potrzebujecie właśnie mnie, to nie mam wyboru.
- Obawiam się, że jednak muszę usłyszeć przewidzianą na takie okoliczności formułkę
- powiedział Reilly. - Mam ją panu powtórzyć?
- Nie trzeba. - McAllister zamilkł na chwilę, po czym zmarszczył brwi i wyrecytował
donośnym, wyraźnym głosem: - Ja, Edward Newington McAllister, przyjmuję do wiadomości, że
wszystko, co zostanie powiedziane podczas tego spotkania... - Przerwał i spojrzał na Reilly'ego. -
Mam nadzieję, że uzupełni pan wszystkie szczegóły dotyczące czasu, miejsca i obecnych osób?
- Data, czas i tożsamość wszystkich uczestników zostały już zarejestrowane i wprowadzone do
zapisu.
- Znakomicie. Zanim stąd wyjdę, chciałbym otrzymać kopię tego dokumentu.
- Oczywiście. - Nie podnosząc §łosu Reilly popatrzył prosto przed siebie i wydał
polecenie: - Proszę przygotować kopię zapisu, a także zapewnić możliwość skontrolowania, czy
zawiera ona ten sam materiał co oryginał... Proszę kontynuować, panie McAllister.
- Dziękuję... Wszystko, co zostanie powiedziane podczas tego spotkania, musi zostać zachowane w
ścisłej tajemnicy. Nie będę na ten temat rozmawiał z nikim, z wyjątkiem osób wskazanych mi
osobiście przez ambasadora Havillanda. Przyjmuję także do wiadomości, że w razie naruszenia
przeze mnie tej przysięgi będę odpowiadał przed sądem specjalnym.
Strona 19
Jednak gdyby kiedykolwiek miało do tego dojść, zastrzegam sobie prawo do tego, by stanąć twarzą w
twarz z moimi sędziami. Zastrzeżenie to czynię dlatego, że nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji, w
której mógłbym lub chciałbym postąpić wbrew tej przysiędze.
- Zapewniam pana, iż takie sytuacje się zdarzają - powiedział cicho Reilly.
- W takim razie, ja nic o nich nie wiem.
- Wielkie cierpienie fizyczne, środki chemiczne, podstępne działania kobiet i mężczyzn
dysponujących jeszcze większym doświadczeniem niż pan. Jest wiele sposobów, panie
podsekretarzu.
- Powtarzam jeszcze raz: Gdybym kiedykolwiek znalazł się przed takim trybunałem, zastrzegam sobie
prawo do tego, by stanąć twarzą w twarz z moimi sędziami.
- To nam w zupełności wystarczy - stwierdził Reilly i dodał nieco donośniejszym głosem: - Proszę
zakończyć nagranie, odłączyć sprzęt i potwierdzić wykonanie polecenia.
- Potwierdzam - rozległ się głos z umieszczonego gdzieś pod sufitem głośnika.
- Może pan mówić dalej, panie ambasadorze - powiedział rudowłosy, otyły mężczyzna. - Będę
przerywał tylko wtedy, jeśli uznam to za absolutnie konieczne.
- Jestem tego pewien, Jack. - Havilland zwrócił się do McAllistera. - Cofam swoją poprzednią
uwagę. On naprawdę jest straszny. Po ponad czterdziestu latach służby jakiś gruby rudzielec, który od
dawna powinien być na diecie, będzie mi dyktował, kiedy mam się zamknąć.
Na twarzach trzech mężczyzn pojawiły się uśmiechy; weteran dyplomacji wiedział
doskonale, kiedy i w jaki sposób wprowadzić odrobinę odprężenia. Reilly potrząsnął głową i
dobrodusznie rozłożył ręce.
- Nigdy nie ośmieliłbym się tego tak ująć, sir. W każdym razie, nie tak dosłownie.
- I co ja mam z nim zrobić, McAllister? Proponuję, byśmy przeszli na stronę Moskwy i powiedzieli
im, że to on nas zwerbował. Ruscy prawdopodobnie każdemu z nas daliby po daczy, a on skończyłby
w Leavenworth.
- P a n by dostał daczę, panie ambasadorze. Ja natomiast pewnie wylądowałbym w jednym
mieszkaniu z dwunastoma Czukczami. Serdecznie dziękuję za taką perspektywę. On nie mnie ma
przerywać, lecz panu.
- Bardzo słusznie. Dziwię się tylko, że żaden z kolejnych lokatorów Owalnego Gabinetu nie wziął
pana do swojej ekipy, a przynajmniej nie wysłał do ONZ.
Strona 20
- Po prostu nie wiedzieli, że istnieję.
- To się teraz zmieni - powiedział poważnie Havilland. Milczał przez chwilę, przypatrując się
uważnie podsekretarzowi, a potem zapytał: - Słyszał pan kiedyś nazwisko Jason Bourne?
- A czy mógł o nim nie słyszeć ktokolwiek, kto choćby przez krótki czas przebywał w Azji? - odparł
ze zdumieniem McAllister. - To nieuchwytny morderca do wynajęcia, mający na sumieniu trzydzieści
pięć do czterdziestu zamachów. Patologiczny zabójca, dla którego jedynym miernikiem moralności
jest zapłata za zbrodnię. Podobno był, czy też jest Amerykaninem - nie wiem dokładnie, bo jakiś czas
temu wszelki słuch o nim zaginął -
należał kiedyś do zakonu, zarobił miliony na nieuczciwych operacjach handlowych, dezerterował z
Legii Cudzoziemskiej i popełnił Bóg wie ile innych tego typu czynów. Jedyne, co j a wiem, to że
nigdy nie udało się go schwytać i że stanowi to poważne niedociągnięcie naszej dalekowschodniej
dyplomacji.
- Czy można dostrzec jakiś schemat, według którego dobierał swoje ofiary?
- Żadnego. Tutaj dwaj bankierzy, tam trzej attache - najwyraźniej powiązani z CIA -
minister stanu z Delhi, przemysłowiec z Singapuru, a oprócz tego wielu, zbyt wielu, polityków,
zwykle porządnych ludzi. Najczęściej ich samochody eksplodowały na ulicy albo ich mieszkania
wylatywały w powietrze. Poza tym byli jeszcze niewierni mężowie, żony i kochankowie; Bourne
proponował urażonej dumie którejś ze stron ostateczne rozwiązanie.
Nie było nikogo, kogo nie mógłby zabić, nie istniała dla niego metoda zbyt brutalna lub poniżająca...
Nie było żadnego schematu, jedynie pieniądze. On oferował za nie najwięcej.
Był prawdziwym potworem. I jest nim nadal, jeśli jeszcze żyje.
Havilland ponownie oparł się łokciami na biurku i nachylił do przodu, nie spuszczając wzroku z
twarzy podsekretarza stanu.
- Powiedział pan, że wszelki słuch o nim zaginął. Tak po prostu? Nigdy nie dotarły do was jakieś
plotki lub pogłoski z naszych ambasad i konsulatów na Dalekim Wschodzie?
- Oczywiście, że docierały, ale żadne nie zostały potwierdzone. Najczęściej powtarzająca się
historia pochodziła od policji z Makau, gdzie Bourne'a widziano po raz ostatni. Według niej wcale
nie zginął ani nie wycofał się z interesu, lecz przeniósł się do Europy w poszukiwaniu
zamożniejszych klientów. Ale nawet jeśli tak było w istocie, to jest to zaledwie połowa prawdy,
jednocześnie bowiem policja przyznała, iż według jej informatorów kilku byłych zleceniodawców
postanowiło rozprawić się z Bourne'em, gdyż w jednym wypadku zdarzyło mu się zlikwidować nie tę
osobę, o którą chodziło, a w innym zgwałcić żonę swego klienta. Może czuł pętlę zaciskającą mu się
na szyi, a może nie.