Lowca dusz - KAVA ALEX
Szczegóły |
Tytuł |
Lowca dusz - KAVA ALEX |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Lowca dusz - KAVA ALEX PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Lowca dusz - KAVA ALEX PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Lowca dusz - KAVA ALEX - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Alex KAVA
Lowca dusz
The Soul CatcherTlum.: Katarzyna Ciazynska
Strzez sie lowcy dusz
Ktory zjawia sie w blysku swiatla.
Nie wierz jego slowom.
Nie patrz mu w oczy.
Bo skradnie ci dusze.
Uwiezi ja na wiecznosc cala
W malym czarnym pudelku.
Anonim
ROZDZIAL PIERWSZY
Sroda20 listopada
Okreg Suffolk, Massachusetts
nad rzeka Neponset
Eric Pratt oparl glowe o sciane. Niszczejacy tynk pekal i kruszyl sie, a okruchy wpadaly mu za kolnierz koszuli, przyklejajac sie do mokrego od potu karku niczym robactwo, ktore usiluje wpelznac pod skore. Na zewnatrz zrobilo sie cicho - za cicho - bo ta cisza przemielala sekundy w minuty, minuty zas w wiecznosc. Czego oni tam szukaja, do jasnej cholery? Przynajmniej wreszcie przestali walic swiatlem latarek po brudnych szybach.
Zmruzyl oczy, zeby wypatrzyc garbate cienie swoich towarzyszy. Tkwili rozproszeni po calym pomieszczeniu, wyczerpani i spieci, a mimo to wciaz w pogotowiu. O zmierzchu ledwie ich widzial, za to czul zapach: klujacy nozdrza odor potu zmieszany z czyms, co rozpoznal jako smrod strachu.
"Wolnosc slowa. Wolnosc od strachu".
I gdziez sie teraz podziewa owa wolnosc? Gowno! Wszystko to wielkie gowno! Dlaczego tak pozno to zrozumial?
Zwolnil uscisk dloni, w ktorych trzymal karabin szturmowy AR-15. Podczas ostatniej godziny dziwnie nabral wagi, ale tylko on dawal jako takie poczucie bezpieczenstwa. Wstyd mu bylo, ze z bronia czuje sie pewniej, niz sluchajac modlitwy z ust mamroczacego Davida czy slow pokrzepienia przekazywanych przez Ojca za pomoca aparatu nadawczo-odbiorczego. Zreszta jedno i drugie urwalo sie przed wielu godzinami.
No i w ogole jaki pozytek ze slow, zwlaszcza w takiej sytuacji? Jaka maja moc teraz, gdy cala szostka znalezli sie w pulapce w tym domu letniskowym? Gdy otaczaja ich lasy najezone agentami FBI i ATF?* Jakie slowa zdolalyby uchronic ich przed gradem kul, skoro spadli na nich zolnierze Szatana? Wrog sie zjawil, jak przepowiedzial to Ojciec, i zadne slowa go nie powstrzymaja. Trzeba by czegos wiecej, zeby to osiagnac. Slowa to bezcelowe, niedorzeczne gowno!
I co z tego, ze Bog slucha tych bluznierczych mysli? Niech slucha. I tak nic gorszego nie moze juz mu zrobic. Bo niby co?
Eric uniosl lufe i przytknal ja do policzka. Chlodny metal przynosil spokoj i pewnosc siebie.
"Zabij albo zostaniesz zabity".
Tak, akurat te slowa rozumial i nadal im wierzyl. Kiedy znow oparl glowe o sciane, na wlosy spadl mu skruszaly tynk. Wciaz przypominal Ericowi robactwo, wszy, ktore zagrzebuja sie w tlustej skorze glowy. Zamknal oczy, zalujac, ze nie potrafi odstrzelic sobie mozgu. Moze by tyle nie myslal. Co sie kryje za ta pieprzona cisza? Co oni tam robia, do diabla? Wstrzymal oddech i zamienil sie w sluch.
Z pompy w rogu nieprzerwanie kapala woda. Gdzies tam w innym kacie zegar odmierzal glosno sekundy. Na zewnatrz jakas galaz skrobala o dach. Powial chlodny wietrzyk, ktory dostal sie do srodka przez popekane szyby, niosac ze soba zapach sosnowych igiel i odglos lisci szurajacych po ziemi. Natychmiast przypomnialo mu to grzechot kosci w tekturowym pudelku.
,,I tyle tylko zostalo. Po prostu pudelko kosci".
Kosci i stary popielaty podkoszulek, podkoszulek Justina. Tyle wlasnie zostalo po jego bracie. Ojciec wreczyl mu to pudelko, oznajmiajac, ze Justin byl za slaby. Ze za slabo wierzyl. Ze tak wlasnie koncza ci, ktorzy nie wierza.
Eric nie mogl pozbyc sie obrazu bialych kosci, wyczyszczonych do cna przez dzikie wyglodniale zwierzeta. Nie byl w stanie zniesc mysli, ze niedzwiedzie albo kojoty - a moze jedne i drugie - walczyly o to mieso, warczac i rwac je na strzepy.
I jak on ma zyc z tymi koszmarnymi wyrzutami sumienia? Dlaczego pozwolil, zeby do tego doszlo? Justin zamienil sie w proch, w zwiazki chemiczne, probujac go ratowac, przekonujac do wyjazdu. A jak on, Eric, mu sie odwdzieczyl? Nie powinien byl dopuscic, zeby Ojciec odprawil rytual inicjacyjny. Powinni byli zwiewac jak najdalej, gdy bylo to jeszcze mozliwe. Bo jaka szanse ma teraz przed soba? Czy nie wystarczy, ze po bracie zostalo tylko pudelko kosci?
Wstrzasnal nim dreszcz. Wzdrygnal sie i otworzyl oczy, by sprawdzic, czy nikt niczego nie zauwazyl. Mial jednak przed soba tylko ciemnosc, ktora calkiem pochlonela wnetrze domu.
-Co sie dzieje? - zaskrzypial jakis glos.
Eric poderwal sie na nogi i zaraz przyczail sie w kucki, szykujac karabin do strzalu. Dostrzegal zamaszyste, sztywne ruchy pozostalych; panika postukiwala w metalicznym rytmie, kiedy napredce sposobili bron.
-Davidzie, co sie tam dzieje? - odezwal sie znowu ten sam glos, tym razem lagodniej; towarzyszyly mu trzaski fal radiowych.
Eric wypuscil i nabral powietrze, wstal i osunal sie wzdluz sciany, patrzac, jak David czolga sie w strone aparatu nadawczo-odbiorczego.
-Ciagle tu jestesmy - wyszeptal David. - Maja nas...
-Czekajcie spokojnie - przerwal mu glos. - Mary bedzie u was za pietnascie minut.
Zapadla cisza. Eric zastanawial sie, czy ktorykolwiek z jego towarzyszy uznal zaszyfrowana wiadomosc Ojca za absurd. A moze ktoregos przynajmniej zdziwila i oburzyla? Wtedy uslyszal, jak David przekreca pokretlo, zmieniajac kanal na pietnasty.
W pomieszczeniu ponownie zapanowala cisza. Eric widzial, jak pozostali zblizaja sie do aparatu, z niecierpliwoscia wyczekujac na plynace z niego polecenia, a moze nawet jakas boska interwencje. David tez chyba na cos czekal. Eric chetnie zobaczylby jego twarz. Czy boi sie na rowni z innymi? A moze w dalszym ciagu odgrywa role nieustraszonego przywodcy tej spartaczonej, nieprzemyslanej misji?
-Davidzie - zatrzeszczal glos z aparatu. Kanal pietnasty byl bardzo zle slyszalny.
-Jestesmy tu, Ojcze - odparl David z wyraznym drzeniem.
Eric czul, ze zoladek podchodzi mu do gardla. Jezeli David sie boi, to znaczy, ze jest gorzej, niz im sie wydaje.
-Jaka sytuacja?
-Jestesmy otoczeni. Na razie nie bylo wymiany ognia. - David urwal i zakaslal, zeby jakos dac upust lekowi. - Obawiam sie, ze nie mamy innego wyjscia, musimy sie poddac.
Na Erica splynela nadzieja. Rozejrzal sie szybko, wdzieczny, ze kryje go ciemnosc, wdzieczny, ze koledzy nie widza jego ulgi, nie widza tej jego zdrady. Odlozyl bron. Rozluznil miesnie. Tak, oczywiscie, nie ma innego wyjscia, nalezy sie poddac. To jedyna szansa. Poddadza sie i ten koszmar wreszcie dobiegnie kresu.
Nie pamietal juz nawet, jak dlugo to trwa. Od wielu godzin huczalo na zewnatrz z glosnika. Reflektory zalewaly dom oslepiajacym swiatlem. A tam, wewnatrz, aparat warczal glosem Ojca, ktory wciaz przypominal im o bezwzglednej koniecznosci zachowania odwagi. Eric pomyslal, ze odwage i glupote dzieli bardzo cienka linia.
Wtem zdal sobie sprawe, ze Ojciec dlugo nie odpowiada. Zesztywnial, wstrzymal oddech i zamienil sie w sluch. Na dworze szemraly liscie. Cos sie poruszylo albo wyobraznia plata mu glupie figle. Czyzby wyczerpanie przeszlo w stan paranoiczny?
I w tej wlasnie chwili Ojciec szepnal:
-Jesli sie poddacie, beda was torturowac. - To brzmialo wciaz tajemniczo, choc wypowiedziane zostalo miekko, ze spokojem. - Nie pozwola wam zyc. Przypomnijcie sobie Waco*[*Waco - w stanie Teksas, USA, siedziba sekty Branch Davidian. W lutym 1993 roku agenci ATF zaatakowali ich dom - Mount Carmel Center, oskarzajac sekte o nielegalne gromadzenie broni. Po piecdziesieciu jeden dniach walki od ognia i kul zginelo ok. osiemdziesieciu czlonkow sekty, w tym jej przywodca David Koresh. (Przyp. tlum.)], przypomnijcie sobie Ruby Ridge* [*Ruby Ridge - w stanie Idaho, USA. W sierpniu 1992 roku rozegrala sie tu tygodniowa walka pomiedzy Randym Weaverem, bialym rasista oskarzonym o nielegalne posiadanie broni, a agentami federalnymi. Podczas tych wydarzen zona i syn Weavera poniesli smierc. (Przyp. tlum.)]. - Zamilkl, a oni czekali jak zawieszeni na nitce, z nadzieja na jakas konkretna instrukcje, a przynajmniej na slowa pocieszenia. Gdzie sie podzialy te wszystkie potezne zaklecia, ktore potrafia leczyc i chronic przed zlem?
Do uszu Erica dobiegl trzask zlamanej galezi. Natychmiast chwycil za bron. Pozostali takze to uslyszeli i szybko przeczolgali sie po drewnianej podlodze, wracajac na swoje stanowiska.
Eric nie zwracal uwagi na denerwujace walenie wlasnego serca. Krople potu splywaly mu po plecach, a palce trzesly sie tak mocno, ze trzymal je z dala od spustu. Czy snajperzy zajeli juz swoje pozycje? Albo, co gorsza, moze agenci szykuja sie do podpalenia domu, tak samo, jak zrobili w Waco? Ojciec ostrzegal ich przed plomieniami Szatana. Biorac pod uwage ilosc materialow wybuchowych, ktore skladowali w piwnicy pod drewniana podloga, w ciagu kilku sekund znalezliby sie w niezlym piekle. I to bez drogi ucieczki.
Po raz kolejny swiatlo reflektorow uderzylo w szyby.
Wszyscy pochowali sie jak szczury, wciskajac sie we wlasne cienie. Eric niechcacy uderzyl strzelba o kolano i osunal sie po scianie. Dostal gesiej skorki. Jego nerwy znajdowaly sie na granicy wytrzymalosci, serce tluklo sie o zebra, nie pozwalajac swobodnie oddychac.
-No i znowu - mruknal, gdy z glosnika na zewnatrz ryknal jakis glos.
-Nie strzelac. Mowi agent specjalny Richard Delaney z FBI. Chce tylko z wami porozmawiac. Moze uda nam sie rozwiazac to nieporozumienie bez pomocy kul.
Eric mial chec wybuchnac smiechem. Kolejne gowniane bzdury. Ale zeby sie zasmiac, musialby sie ruszyc, a on niczym tkniety paralizem tkwil przyklejony do sciany, i tylko zacisniete na karabinie rece mu drzaly. Dalby glowe, ze chodzi o kule, a nie zadne tam slowa. Juz nie.
David odsunal sie od aparatu nadawczo-odbiorczego i z bronia luzno spuszczona u boku podszedl do frontowego okna. A ten co znowu wyprawia? Eric dojrzal jego twarz w swietle reflektorow. Spokojne oblicze Davida naslalo na niego kolejna fale leku.
-Nie pozwolcie schwytac sie zywcem - skrzypial tymczasem glos Ojca. - Jestescie bohaterami, dzielnymi wojownikami. Sami wiecie, co trzeba zrobic.
David kroczyl w strone okna, jakby niczego nie slyszal, jakby stracil sluch. Zahipnotyzowany oslepiajaca jasnoscia, przystanal. Wysoki i szczuply, w aureoli swiatla przypominal Ericowi podobizny swietych z katechizmu.
-Dajcie nam minute! - krzyknal David. - Potem wyjdziemy, panie Delaney, i porozmawiamy. Ale tylko z panem, z nikim innym.
Zanim David wyjal z kieszeni kurtki plastikowy woreczek, Eric zorientowal sie, ze to klamstwo, i ze nie bedzie zadnego spotkania ani rozmowy. Na widok czerwono-bialych kapsulek zakrecilo mu sie w glowie. Nie, to chyba sen. Musi byc jakies inne wyjscie. Nie chce jeszcze umierac. Nie teraz, nie w taki sposob.
-Pamietajcie, ze taka smierc to smierc honorowa. - Glos plynal sobie gladki i czysty, zupelnie jakby Ojciec stal tuz obok nich i wlasnie komentowal mysli Erica. - jestescie bohaterami, kazdy z was jest bohaterem. Szatan nie ma do was dostepu.
Pozostali ustawili sie w kolejce jak barany idace na rzez, kazdy pobral smiertelna kapsulke i trzymal ja w dloni z szacunkiem niczym hostie. Nikt sie nie sprzeciwil. Na ich twarzach widnial wyraz ulgi, ktora nadeszla na skutek przedawkowanego strachu i zmeczenia.
Eric tkwil w miejscu, unieruchomiony przez konwulsje paniki. Kolana mial tak miekkie, ze nie mogl sie podniesc na nogi. Sciskal karabin, trzymajac sie go z calej sily, jakby bylo to jego ostatnie kolo ratunkowe. David, zorientowawszy sie w sytuacji, podszedl do niego i podal mu kapsulke na wyciagnietej dloni.
-W porzadku, Eric. Polknij ja, nic nie poczujesz. - Jego glos byl tak opanowany i pozbawiony wyrazu jak jego twarz. W oczach mial pustke, jakby juz ucieklo z nich zycie.
Eric wpatrywal sie w malenka kapsulke, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Ubranie przykleilo mu sie do ciala i nasiaknelo potem. A z radia wciaz saczyl sie ten sam glos:
-Czeka na was wszystkich o wiele lepszy swiat. Nie obawiajcie sie. Jestescie dzielnymi bojownikami, powodem naszej wielkiej dumy. Wasze poswiecenie uratuje setki innych.
Eric wzial kapsulke drzacymi palcami, z wahaniem, ktore kazalo Davidowi stac nad nim. David wlozyl swoja kapsulke do ust i przelknal glosno, a potem czekal, az to samo zrobia pozostali, w tym Eric. Ten ujrzal w oczach dowodcy, w jego sciagnietej twarzy, nadzwyczajny spokoj. A moze zzeral go juz cyjanek potasu?
-A teraz wy - syknal David przez zacisniete zeby.
Wszyscy go posluchali, Eric rowniez. Uradowany David wrocil do okna i zagrzmial:
-Juz w porzadku, panie Delaney. Mozemy z panem porozmawiac! - Potem podniosl bron i oparl ja na ramieniu.
Zgadujac z ustawienia strzelby, Eric domyslal sie, ze David bez pudla trafi tego Delaneya w glowe i agent skonczy zycie, nim padnie na ziemie. A oni wszyscy zdechna, zanim David wystrzeli caly magazynek, a zolnierze Szatana staranuja drzwi domku letniskowego.
Eric, tak jak pozostali, lezal w oczekiwaniu na pierwszy strzal. Czekali, by cyjanek przedostal sie z pustego zoladka do krwi. To nie powinno zajac wiecej niz jakies dziesiec minut. Liczyli na to, ze zakoncza zycie, nim zaczna tracic oddech.
Wtem rozlegl sie strzal. Eric przylozyl policzek do zimnej podlogi. Czul wibracje, slyszal trzask tluczonego szkla i krzyki oslupienia na zewnatrz.
Gdy jego towarzysze czekali na smierc, Eric Pratt po kryjomu wyplul ukryta w ustach czerwono-biala kapsulke. Nie, nie zamierza przemienic sie w pudelko kosci, jak stalo sie to z jego mlodszym bratem. Woli podjac ryzyko i sprobowac swoich sil w walce z Szatanem.
ROZDZIAL DRUGI
WaszyngtonObcasy pantofli Maggie O'Dell stukaly po nedznym linoleum, zapowiadajac jej nadejscie. Jasno oswietlony korytarz, ktory przypominal pomalowany na bialo betonowy tunel, zial pustka. Zadnych glosow, zadnych halasow zza mijanych drzwi. Ochroniarz na parterze poznal ja, nim pokazala mu przepustke, i puscil bez sprawdzenia dokumentu.
-Dzieki, Joe.
Odpowiedzial jej usmiechem, nie zorientowawszy sie, ze ukradkiem zerknela na plakietke z jego imieniem i nazwiskiem.
Zwolnila, zeby spojrzec na zegarek. Do wschodu slonca brakowalo jeszcze dwu godzin. Jej szef, zastepca dyrektora Kyle Cunningham, korzystajac z telefonu, wyciagnal ja z lozka. Zreszta nie byla to jakas wyjatkowa sytuacja. Jako agentka FBI Maggie przyzwyczajona byla, ze telefon dzwoni o kazdej porze dnia i nocy. Nie bylo tez nic dziwnego w tym, ze szef wcale jej nie obudzil, a jedynie przerwal rutynowe przerzucanie sie po poscieli. Znowu obudzily ja koszmary. Bank jej pamieci obfitowal w znaczna liczbe krwawych, przewracajacych wnetrznosci obrazow, ktore wystarcza jej chyba na cale lata. Na sama te mysl zacisnela zeby, zdajac sobie przy okazji sprawe, ze idzie ze zwinietymi w kulak, opuszczonymi po bokach dlonmi. Otworzyla je gwaltownie, wyprostowala palce i poruszyla nimi, jakby chciala je ukarac za to, ze ja zdradzaja.
Jedno bylo w kazdym razie zaskakujace w telefonie Cunninghama: jego spiety i zdenerwowany glos, ktory z kolei stal sie powodem zdenerwowania Maggie. Ten czlowiek byl wrecz uosobieniem opanowania i rownowagi. Pracowala z nim od dziewieciu juz prawie lat i odkad pamietala, zawsze mowil spokojnie, chlodno i rzeczowo. Nawet wtedy, gdy ja za cos upominal. Tym razem przysieglaby, ze slyszala lekkie drzenie w tym glosie, emocje, ktore musialy wyplynac na powierzchnie. To wystarczylo, zeby ja powaznie zaniepokoic. Jesli ta sprawa tak bardzo wyprowadzila Cunninghama z rownowagi, to znaczy, ze jest zle. Bardzo zle.
Podal jej przez telefon kilka faktow, choc bylo jeszcze za wczesnie na szczegoly. A wiec gdzies w stanie Massachusetts nad rzeka Neponset doszlo do wymiany ognia miedzy agentami FBI i ATF oraz grupa mezczyzn ukrywajacych sie w domu letniskowym. Trzech agentow odnioslo rany, jeden zginal. Pieciu podejrzanych z domu letniskowego nie zyje. Szosty, jedyny, ktory przezyl, zostal przewieziony do Bostonu i zamkniety w areszcie federalnym. Sluzby wywiadowcze nie wiedza jeszcze, kim jest ten mlody czlowiek, co to za grupa ani w jakim celu zgromadzila arsenal broni. A takze dlaczego ci ludzie strzelali do agentow, a potem odebrali sobie zycie.
Dziesiatki agentow i pracownicy wydzialu sprawiedliwosci przeczesuja dom i okoliczne lasy, szukajac odpowiedzi na powyzsze pytania. Cunningham zostal poproszony o niezwloczne wykonanie analizy podejrzanych. Wyslal juz na miejsce zbrodni zawodowego partnera Maggie, agenta specjalnego R.J. Tully'ego. Maggie, ze wzgledu na swoje przygotowanie z zakresu medycyny sadowej, otrzymala polecenie udania sie do miejskiej kostnicy, gdzie szesciu zmarlych - pieciu mlodych mezczyzn z domu letniskowego i jeden agent - czekalo, by opowiedziec jej swoja tragiczna historie.
Podszedlszy do otwartych drzwi w koncu korytarza, zobaczyla ich. Czarne worki ulozone jeden obok drugiego na stolach z nierdzewnej stali, stwarzajace pozor jakiegos makabrycznego dziela sztuki. Wygladalo to nawet zbyt dziwacznie, by bylo prawdziwe. Zupelnie jak jej zycie ostatnimi czasy. Bywalo, ze z trudem odrozniala to, co rzeczywiste od tego, co nalezalo do jej rutynowych koszmarow.
Ze zdumieniem ujrzala Stana Wenhoffa, ktory ubrany w fartuch czekal na nia. Zazwyczaj Stan zostawial nocne wezwania swoim kompetentnym i zdolnym asystentom.
-Dzien dobry, Stan.
-Uhm - powital ja znajomym burknieciem, stajac plecami do Maggie i ogladajac slajdy we fluorescencyjnym swietle.
Tak, bedzie teraz udawal, ze to wcale nie ta pilna i powazna sprawa wyciagnela go z poscieli, choc w innym wypadku bez wahania wezwalby swojego asystenta. I wcale nie zalezalo mu na tym, zeby osobiscie dopilnowac, by wszystko odbylo sie zgodnie z przepisami. On po prostu nie mogl przepuscic okazji, by stac sie obiektem zainteresowania mediow. Wiekszosc znanych Maggie koronerow i lekarzy medycyny sadowej byli to ludzie cisi, powazni, czasem wrecz odludki. Wiekszosc, ale nie Stan Wenhoff, glowny lekarz medycyny sadowej okregu. Ten uwielbial stawac w swietle reflektorow przed telewizyjnymi kamerami.
-Spoznilas sie - warknal, tym razem zaszczycajac ja spojrzeniem.
-Przyjechalam najszybciej, jak moglam.
-Uhm - powtorzyl. Grubymi, spiczasto zakonczonymi palcami wsadzil slajdy z powrotem do pojemnika, a uczynil to z trzaskiem, ktory sygnalizowal, jak bardzo jest niezadowolony.
Maggie zignorowala go. Zdjela zakiet i siegnela do szafy, nie czekajac na zaproszenie, ktorego sie nie spodziewala. Miala na koncu jezyka, ze Stan nie jest jedyna osoba, ktora wolalaby znajdowac sie w tej chwili gdzie indziej.
Zwiazala plastikowy fartuch w talii, zastanawiajac sie rownoczesnie, jaka czesc jej zycia kierowana jest przez mordercow, ktorzy zmuszaja ja do zrywania sie z lozka w srodku nocy i polowania na nich w zatopionych w ksiezycowym swietle lasach, wzdluz wzburzonych ponurych rzek, na pastwiskach lub polach kukurydzy? Uswiadomila sobie rownoczesnie, ze tym razem jednak dopisalo jej szczescie. Przynajmniej tego wczesnego ranka jej stopy sa suche i cieple, w przeciwienstwie do stop agenta Tully'ego.
Kiedy odwrocila sie od szafy, okazalo sie, ze Stan rozpial juz suwak torby pierwszego klienta i wlasnie rozchylal worek, uwazajac, by jego zawartosc - w tym takze plynna - nie wydostala sie na zewnatrz. Maggie uderzyla mloda twarz chlopca, tak gladka, ze nie zdazyla jeszcze poznac ostrza maszynki do golenia. Chlopak mogl miec pietnascie, najwyzej szesnascie lat. Za mlody, zeby pic alkohol i glosowac, nawet prawo jazdy jeszcze mu sie nie nalezalo. Za to dosc dorosly, zeby wiedziec, jak zdobyc polautomatyczna bron i jak sie nia poslugiwac.
Chlopak mial bardzo spokojna twarz. Nie bylo na niej sladu krwi, zadnych zadrapan czy ran, siniakow, niczego, co tlumaczyloby te smierc.
-Cunningham mowil mi, ze popelnili samobojstwo, ale nie widze sladow po kuli.
Stan wzial plastikowy woreczek z blatu za plecami i podal jej nad cialem chlopca.
-Wyplul to ten, ktory przezyl. Podejrzewam, ze to arszenik albo cyjanek. Prawdopodobnie cyjanek. Siedemdziesiat piec miligramow cyjanku potasu calkowicie wystarczy.
W woreczku znajdowala sie czerwono-biala kapsulka. Maggie z latwoscia zobaczyla na niej nazwe wytworcy. Takie kapsulki sprzedawano bez recepty jako lek na bol glowy. W tej ktos wymienil zawartosc, posluzyl sie nia jako wygodnym opakowaniem.
-A wiec byli przygotowani na taka ewentualnosc.
-Jak widac. Cholera, skad tym gowniarzom przychodza do glowy takie pomysly?
Maggie podejrzewala, ze nie byl to pomysl chlopcow. Ktos musial ich do niego naklonic, przekonac, ze nie wolno im sie poddac. I chyba zrobila to ta sama osoba, ktora zgromadzila bron, wypelnila kapsulki smiercionosnym srodkiem i nie zawahala sie dla nieznanej idei poswiecic zycia mlodych ludzi. Ktos o wiele bardziej niebezpieczny niz ci chlopcy.
-Moglibysmy zajrzec do pozostalych, zanim zaczniemy autopsje?
Maggie starala sie zadac to pytanie najzwyczajniejszym tonem. Chciala sie przekonac, czy wszyscy chlopcy sa biali, co potwierdzaloby jej wstepne podejrzenie, ze mogli nalezec do jakiejs grupy o zabarwieniu rasistowskim. Stan od razu sie zgodzil. Pewnie sam byl ciekaw, co zobaczy.
Zabral sie za suwak kolejnego worka, celujac spiczastym palcem w Maggie.
-Ale najpierw wloz te okulary, na nic ci sie nie przydadza na czubku glowy.
Nienawidzila tego, poniewaz jednak Stan mial kompletnego bzika na punkcie regulaminu, musiala go posluchac. Zsunela ochronne okulary na nos i wciagnela lateksowe rekawiczki. Rozsuwajac trzeci zamek blyskawiczny, zerkala na worek, ktorym zajal sie Stan. Potem spojrzala znowu na to, co miala przed soba, i gwaltownie zabrala rece, jakby cos ja ukasilo.
-Jezu drogi! - Wlepila wzrok w poszarzala twarz mezczyzny, na ktorej widniala idealnie okragla dziura po kuli, nieduza i czarna na tle bladego czola. Slyszala chlupot jakiegos plynu, ktory na szczescie nie wylal sie z worka.
-Co jest?
Wzdrygnela sie. Stan pochylil sie nad zwlokami, starajac sie zobaczyc, co ja tak przerazilo.
-To pewnie ten agent. Mowili, ze jeden zginal - oznajmil zniecierpliwiony.
Maggie cofnela sie pare krokow. Jej cialo zlal zimny pot, chwycila sie blatu, nie dowierzajac wlasnym nogom. Stan patrzyl na nia, tym razem zaniepokojony.
-Znam go - powiedziala tylko i rzucila sie w strone umywalki.
ROZDZIAL TRZECI
Suffolk, MassachusettsR.J. Tully chorobliwie nie znosil furkotu smigiel helikoptera. Nie chodzi nawet o to, ze w ogole bal sie latac, ale lot tym wlasnie wehikulem uswiadamial mu za kazdym razem, ze znajduje sie dziesiatki metrow nad ziemia w czyms, co da sie porownac wylacznie do mydlanej banki z silnikiem. Poza tym rownie jazgotliwa maszyna po prostu nie moze byc bezpieczna, uwazal. Z drugiej strony w duchu dziekowal halasowi za to, ze uniemozliwia jakakolwiek konwersacje. Zastepca dyrektora Cunningham przez cala droge byl wyraznie podenerwowany i przejety. Fatalnie wplywalo to na Tully'ego, ktory znal swego szefa od okolo roku. W ciagu tych wszystkich miesiecy jedynym wyrazem emocji Cunninghama byla zmarszczka na czole. Ten facet nawet nie przeklinal.
Cunningham bawil sie aparatem nadawczo-odbiorczym, usilujac zdobyc najswiezsze informacje od zespolu, ktory znajdowal sie juz na miejscu zbrodni. Jak na razie dowiedzial sie tylko tyle, ze ciala zostaly przewiezione samolotem do stolicy. W strzelaninie uczestniczyl agent federalny, a zatem i sledztwo, w tym autopsja, mialo byc prowadzone pod nadzorem wladz federalnych, a nie stanowych czy okregowych. Dyrektor Mueller osobiscie nalegal, by ciala przetransportowano do stolicy, a zwlaszcza cialo zastrzelonego agenta FBI.
W dalszym ciagu nie ustalono tozsamosci zmarlych. Tully doskonale zdawal sobie sprawe, ze szef nie moze usiedziec spokojnie, poniewaz nie zna nazwiska zabitego agenta, z tego powodu bez przerwy obraca i tlamsi cos w reku i bez ustanku przestawia swoje radio, jakby zmiana czestotliwosci mogla przyniesc mu nowe dane. Marzyl o tym, zeby Cunningham znieruchomial. Zdawalo mu sie bowiem, ze kazdy dodatkowy ruch wzmaga trzesienie helikoptera, choc wiedzial tez, ze z naukowego punktu widzenia nie mialo to sensu. A jesli jednak mialo?
Pilot scial czubki drzew, rozgladajac sie za miejscem nadajacym sie do ladowania. Tully staral sie nie myslec o grzechotaniu pod swoim siedzeniem, ktore podejrzanie nasuwalo porownanie ze zgrzytem obluzowanej sruby. Usilowal wiec sobie przypomniec, czy zostawil dla Emmy dosc pieniedzy na stole w kuchni. Czy to dzis corka ma jechac na te szkolna wycieczke? Czy moze w czasie weekendu? Powinien sobie takie rzeczy zapisywac. A swoja droga Emma jest juz wystarczajaco dorosla, zeby byc odpowiedzialna, i sama pamietac o takich rzeczach. I wlasciwie dlaczego z czasem nie staje sie latwiej?
Odnosil ostatnio wrazenie, ze cale to jego rodzicielstwo przychodzi mu z wielkim bolem. Jezeli wycieczka ma sie odbyc tego dnia, to moze nie zaszkodzi, jesli Emma czegos sie przy okazji nauczy? Jezeli zostawil jej za malo pieniedzy, moze ja to nareszcie przekona, zeby poszukac sobie jakiejs dorywczej pracy? Skonczyla przeciez pietnascie lat. Kiedy Tully byl w jej wieku, pracowal po szkole i w czasie wakacji, nalewajac benzyne na stacji Ozzie 66 za dwa dolary na godzine. Czyzby swiat ulegl az tak drastycznej przemianie od czasow jego mlodosci? Zaraz, to bylo trzydziesci lat temu... Czy to mozliwe, ze to juz trzydziesci lat?
Helikopter zaczal znizac lot. Zoladek podszedl Tully'emu do gardla, natychmiast przywracajac go do tu i teraz. Pilot postanowil wyladowac na pasie trawy rozmiarow wycieraczki. Tully najchetniej zacisnalby powieki. Zamiast tego wbil wzrok w rozdarcie na tyle skorzanego fotela pilota. Bez skutku. Widok gabki i sprezyn przypomnial mu tylko o poluzowanych srubach, ktore z halasem turlaja sie pod jego siedzeniem. Zapewne kola odlaczaja sie od helikoptera.
No i na domiar zlego smiglowiec siadl po kilku sekundach z podskokiem, werwa, lomotem i ostatnim fikolkiem zoladka Tully'ego, ktory pomyslal od razu o agentce O'Dell. Tak chetnie zamienilby sie z nia miejscami. Zaraz potem wyobrazil sobie, jak przyglada sie Wenhoffowi, ktory kroi ciala nieboszczykow. Odpowiedz okazala sie prosta. Nie bedzie sie spieral. Wybiera helikopter, nawet taki z poluzowanymi srubami.
Na spotkanie wyszedl im umundurowany zolnierz. Tully nie pomyslal o tym wczesniej, ale teraz wydalo mu sie calkiem logiczne, ze Gwardia Narodowa z Massachusetts ochrania przepastny las. Tully i Cunningham zaczeli zbierac swoje manatki: kurtki przeciwdeszczowe, termosy i dwie teczki, caly czas pochylajac glowy, zeby uniknac dekapitacji przez rozszalale smiglo. Zolnierz czekal na nich, sluzbiscie stojac na bacznosc. Gdy znalezli sie wreszcie w bezpiecznym miejscu, Cunningham pomachal do pilota, a ten, nie czekajac ani minuty, poderwal maszyne, rozdmuchujac liscie, ktore po chwili opadly niczym szeleszczacy czerwonozloty deszcz.
-Prosze za mna, zaprowadze panow na miejsce - odezwal sie zolnierz. Siegnal po teczke Cunninghama, z miejsca odgadujac, kto tu jest wazniejszy.
Tully byl pod wrazeniem, natomiast Cunningham nagle przestal sie spieszyc, tylko powoli uniosl reke.
-Musze znac nazwiska - powiedzial. Nie brzmialo to jak pytanie, raczej jak rozkaz.
-Nie jestem upowazniony...
-Rozumiem - przerwal zastepca dyrektora. - Obiecuje, ze zachowam to dla siebie, ale jesli zna pan nazwiska, musze je poznac. Musze je poznac w tej chwili.
Zolnierz stanal znow na bacznosc, bez jednego mrugniecia wytrzymujac wzrok Cunninghama. Zdawalo sie, ze nie wyda zadnej tajemnicy. Cunningham wiedzial, co mu za to grozi. Tully nie wierzyl wlasnym uszom, gdy szef odezwal sie:
-Prosze mi powiedziec. - Wyrzekl to cicho, niemal przyjacielskim tonem.
Zolnierz musial uzmyslowic sobie, jak daleko posunal sie Cunningham w lamaniu pragmatyki sluzbowej. Zmienil pozycje, jego twarz zlagodniala.
-Naprawde nie moge podac panu wszystkich nazwisk. Powiem tylko, ze ten zabity agent nazywal sie Delaney.
-Richard Delaney?
-Tak, sir. Tak mi sie zdaje. Przybyl tu z grupa uderzeniowa do ratowania zakladnikow, byl negocjatorem. Slyszalem, ze zgodzili sie z nim rozmawiac. Zaprosili go do tego domu, a zaraz potem otworzyli ogien. Dranie. Przepraszam, sir.
-Nie musi pan przepraszac. Dziekuje za informacje.
Zolnierz odwrocil sie i poprowadzil ich miedzy drzewami. Tully patrzyl z przerazeniem na szefa. Jego twarz zbladla smiertelnie, szedl nie jak zwykle wyprostowany, lecz lekko utykajac, z pochylonymi plecami.
Zerknal na agenta.
-Spieprzylem sprawe - powiedzial cicho. - Wlasnie wyslalem agentke O'Dell na autopsje jej przyjaciela.
Tully zrozumial wtedy, ze ta sprawa bedzie inna. Fakt, ze Cunningham wypowiedzial jednego dnia, i to w ciagu jednej i tej samej godziny, dwa slowa: "prosze" i "spieprzylem", nie wrozyl dobrze.
ROZDZIAL CZWARTY
Maggie wziela zimny zmoczony recznik, ktory podal jej Stan, unikajac wciaz jego wzroku. Wystarczyl jej rzut oka, by stwierdzic, ze sie nia przejal, a nawet powaznie zmartwil. Miekki, puszysty recznik byl zapewne prywatna wlasnoscia koronera, prana w domu, bo nie smierdzial cloroksem jak wszystkie inne reczniki w tym miejscu. Pomyslala, ze ten gosc ma obsesje na punkcie czystosci, pozornie paradoksalna w zderzeniu z jego profesja, ktora owocuje codzienna dawka krwi i ludzkich organow. Milczala jednak. Bez slowa przyjela od niego recznik i wtulila twarz w zimna, pluszowa miekkosc, czekajac, az mina nudnosci.Nie zdarzylo jej sie wymiotowac na widok nieboszczyka od czasow inicjacji zawodowej w Pomocniczym Wydziale Dochodzeniowym. Wciaz miala w pamieci pierwsze miejsce zbrodni, z ktorym sie zetknela: podwojna przyczepa kempingowa, duchota, plaga much, a na scianach waskie i dlugie jak spaghetti smugi krwi. Ten, do kogo nalezala owa krew, zostal pozbawiony glowy i wisial nogami do gory przywiazany do haka w suficie. Niczym kurczak, ktory ma ocieknac przed gotowaniem, ale wciaz sie rusza, co wyjasnialo, dlaczego powstaly krwawe strumienie na scianie. Od tamtej pory widziala juz mnostwo podobnych, jesli nie gorszych scen: czesci ludzkiego ciala w pojemnikach na jedzenie na wynos albo pokawalkowanych maloletnich chlopcow. Jednego los jej dotad oszczedzil, do jednego nie byla dotychczas zmuszona. Nigdy do tej pory nie musiala patrzec na worek wypelniony krwia, plynami ustrojowymi i mozgiem swojego przyjaciela.
-Cunningham powinien byl cie uprzedzic - stwierdzil Stan, patrzac na nia z drugiego konca pomieszczenia, trzymajac sie z daleka, jakby jej stan byl zarazliwy.
-Nie wiedzial, na pewno nie wiedzial. Kiedy do mnie dzwonil, dopiero wyjezdzali z Tullym.
-Ale teraz na pewno zrozumie, ze nie bedziesz brala udzialu w autopsji. - Mowil to z ulga, a nawet z zadowoleniem, ze jej cien nie bedzie nad nim wisial caly ranek.
Maggie usmiechnela sie pod recznikiem. Stary dobry Stan nareszcie jest znowu soba.
-Przygotuje ci kopie raportow z autopsji na jutro do poludnia.
Myl swoje bezcenne rece, jakby zabrudzil je, przygotowujac dla niej wilgotny recznik.
Chec ucieczki byla wszechogarniajaca, rowniez z powodu pustego zoladka, ktory podjezdzal jej wciaz do gardla. Z drugiej strony cos nie dawalo jej spokoju. Miala w pamieci pewien wczesny ranek w pokoju hotelowym w Kansas City, niecaly rok wczesniej. Agent specjalny Richard Delaney byl do tego stopnia zatroskany o jej rownowage psychiczna, ze nie wahal sie zaryzykowac ich przyjazni, by przekonac sie, ze nic jej nie grozi. Przez piec miesiecy Delaney i agent Preston Turner grali role jej goryli, chroniac ja przed prawdziwym potworem, seryjnym zabojca Albertem Stuckym. Az wreszcie doszlo do owej porannej konfrontacji, podczas ktorej Delaney stanal do walki z jej uporem. Zrobil tak tylko dlatego, ze chcial ja chronic.
Ona jednak nie przyjmowala do wiadomosci motywow jego dzialania. Nie chciala dostrzec, ze probuje, i to po raz wtory, odegrac role zatroskanego starszego brata. Nie, ona byla na niego wsciekla jak diabli. Prawde mowiac, tamtego wlasnie dnia rozmawiala z nim po raz ostatni. Teraz lezal w czarnym nylonowym worku i nie mogla go juz przeprosic za swoja zawzietosc i niesprawiedliwa ocene jego intencji. Jedyne co mogla jeszcze dla niego zrobic, to dopilnowac, by okazano mu nalezny szacunek. Byla mu to winna, mimo ze zbieralo jej sie na wymioty.
-Nic mi nie bedzie - oznajmila.
Stan zerknal na nia przez ramie, szykujac lsniace czystoscia instrumenty do autopsji pierwszego chlopca.
-Jasne, ze nie.
-Nie zrozumiales, ja tu zostaje.
Az jeknal glosno pod ochronna maska, lecz Maggie byla calkowicie przekonana o slusznosci swojej decyzji. Gdyby jeszcze jej zoladek okazal sie bardziej spolegliwy.
-Znalezli zuzyte naboje? - spytala, wciagajac nowa pare rekawiczek.
-Tak. Leza ma blacie w woreczku. Wyglada na karabin o duzym zasiegu. Jeszcze sie dokladnie nie przyjrzalem.
-Wiec nie ma watpliwosci co do przyczyny smierci?
-Nie, zadnych. Nie ma co doszukiwac sie Bog wie czego.
-I nie pomylono sie, oceniajac, czy rana jest po wejsciu, czy po wyjsciu kuli?
-Nie. Zreszta to latwo sprawdzic.
-Swietnie. W takim razie nie bedziemy musieli go kroic. Mozemy przygotowac raport na podstawie zewnetrznych oznak.
Tym razem Stan znieruchomial, po czym obrocil sie, zeby na nia spojrzec.
-Margaret, mam nadzieje, ze nie sugerujesz, zebym odstapil od pelnej autopsji.
-Niczego nie sugeruje.
Uspokoil sie i wzial do reki narzedzia.
-Nie sugeruje tego - dodala. - Ja naciskam, zebys tego nie robil. Wierz mi, bedziesz zalowal, jesli mnie nie posluchasz.
Udala, ze nie widzi jego wzroku, tylko rozsunela do konca zamek blyskawiczny worka, w ktorym lezal agent Delaney, modlac sie w duchu, zeby sie utrzymac na nogach. Pomyslala o Karen, zonie Delaneya, ktora nienawidzila jego pracy rownie mocno jak Greg, juz prawie byly maz Maggie, nie cierpial jej zajecia. Lecz Delaney nie wyobrazal sobie zycia poza firma, a teraz Maggie zamartwiala sie o Karen i jej dwie male coreczki, ktore beda rosly bez ojca. Gdyby mogla zrobic tylko jedno, postaralaby sie, zeby te dwie dziewczynki nie zobaczyly Richarda okaleczonego bardziej niz to absolutnie konieczne.
Te mysli przywolaly wspomnienia jej ojca, spoczywajacego w ogromnej mahoniowej trumnie, w brazowym garniturze, w ktorym Maggie nigdy wczesniej go nie widziala. Wlosy uczesane mial tez inaczej niz zwykle. Pracownicy kostnicy pomalowali mu twarz, by przy pomocy makijazu stworzyc pozory, ze nie cala skora zostala spalona, ale to nie wystarczylo. Maggie, wowczas dwunastoletnia dziewczynke, przerazil widok ojca, a won intensywnych perfum, zmieszana z zapachem popiolu i zweglonego ciala, przyprawila ja o mdlosci. Ten zapach. Nie ma nic gorszego niz zapach spalonego ciala. Boze! Wciaz go czuje. Nie pomogly nawet slowa ksiedza, ktory powiedzial: "Z prochu powstales i w proch sie obrocisz".
Ten zapach, te slowa i widok ojca powracaly do niej tygodniami w koszmarnych snach, kiedy starala sie przypomniec sobie, jak wygladal, zanim znalazl sie w trumnie, nim jego postac w jej pamieci zamienila sie w proch.
Pamietala, jak bardzo wstrzasnal nia tamten obraz. Pamietala faldy pomarszczonej folii pod ubraniem, obandazowane rece, ktore wygladaly jak rece mumii, ulozone prosto wzdluz bokow.
Pamietala, ze zaniepokoila sie pecherzem na policzku ojca.
-To cie boli, tatusiu? - spytala szeptem.
Poczekala, az jej matka i pozostali zalobnicy odwroca wzrok. Wtedy zebrala cala swoja dziecieca odwage i sile i dotknela krawedzi gladkiego, lsniacego drewna i satynowego poslania. Potem palcami odgarnela ojcu wlosy z czola, udajac, ze jego skora nie przypomina w dotyku sztucznego tworzywa i nie zauwazajac okropnej szramy na czaszce, zupelnie jak u Frankensteina. Potwornie sie bala, ale musiala poprawic mu wlosy. Musiala je zaczesac, tak jak lubil, tak jak go pamietala. Chciala zachowac go w pamieci takiego, jakiego znala. To drobiazg, glupstwo, ale dzieki temu poczula sie lepiej.
Teraz, spogladajac na spokojna, poszarzala twarz Delaneya, Maggie wiedziala, ze musi zrobic wszystko, co tylko sie da, zeby pewne dwie male dziewczynki nie przezyly szoku, patrzac po raz ostatni w twarz swojego ojca.
ROZDZIAL PIATY
Suffolk, MassachusettsEric Pratt przygladal sie dwu mezczyznom, zastanawiajac sie, ktory z nich go zabije. Siedzieli naprzeciw niego, tak blisko, ze niemal dotykali go kolanami. Tak blisko, ze bez trudu zauwazyl, jak starszy z nich zaciska szczeke, gdy przestaje zuc. Zul mietowa gume. Z cala pewnoscia wbijal zeby w mocno mietowa gume. I zgrzytal zebami.
Zaden z nich nie wygladal na Szatana. Przedstawili sie jako Tully i Cunningham. Eric zdolal to uslyszec, mimo mgly zaciemniajacej mu umysl. Obaj mezczyzni byli krotko ostrzyzeni i mieli czyste paznokcie. Starszy nosil nawet takie idiotyczne okulary w drucianych oprawkach. Nie, w zadnym wypadku nie spodziewal sie czegos takiego po Szatanie. Ci dwaj ubrani byli w granatowe kurtki z zoltym napisem FBI, tak samo jak tamci, ktorzy czolgali sie po podlodze domu letniskowego i przeczesywali las.
Mlodszy mial luzno zwiazany niebieski krawat i rozchylony kolnierzyk. Czerwony krawat tego drugiego byl z kolei zacisniety pod zapietym pod szyje kolnierzykiem snieznobialej koszuli. Czerwien, biel i granat, i te plecy ozdobione rzadowymi literami. Dlaczego wczesniej o tym nie pomyslal? Oczywiscie, przeciez Szatan zawsze przychodzi w przebraniu, odziany w symboliczne barwy. Ojciec mial racje. Tak, jasna sprawa, ze mial racje. Dlaczego w niego zwatpil? Powinien byl go sluchac, a nie watpic, nie ryzykowac spotkania z wrogiem. Jakiz z niego duren!
Eric podrapal sie w glowe, w jego czaszke w dalszym ciagu wbijaly sie wszy. Wciaz glebiej i glebiej. Czy zolnierze Szatana nic nie slysza? A moze to oni kazali tym wyobrazonym wszom kopac tunel w jego czaszce? Szatan ma w koncu swoja moc. Niewiarygodna moc, ktora moze przekazac swoim zolnierzom, i dzieki ktorej moze zadawac bol, samemu nawet nie dotykajac.
Ten o nazwisku Tully wlasnie cos do niego mowil. Jego wargi poruszaly sie, patrzyl mu prosto w oczy. Eric juz dawno wylaczyl odbior, wiele godzin temu. A moze i wiele dni? Stracil rachube czasu. Nie pamietal, jak dlugo przebywal w domu letniskowym ani jak dlugo siedzi na tym twardym krzesle i czeka, az zaczna sie wreszcie nieuniknione tortury. Stracil poczucie czasu, ale wiedzial dokladnie, kiedy jego system zaczal sie zamykac. Znal te okreslona sekunde, w ktorej jego umysl wylaczyl sie. To nastapilo wtedy, gdy David upadl na podloge z hukiem, ktory kazal Ericowi otworzyc oczy. Okazalo sie wowczas, ze patrzy prosto w oczy Davida, ze ich twarze dziela ledwie centymetry.
Jego przyjaciel mial otwarte usta. Ericowi zdawalo sie, ze slyszy slaby szept, ledwie trzy slowa, nie wiecej. Moze mu sie tylko wydawalo, ze w oczach Davida byla pustka? David powiedzial: "On nas przechytrzyl". Na pewno sie przeslyszal. Szatan ich wcale nie przechytrzyl. To oni okazali sie sprytniejsi, czyz nie tak?
Wtem tamci mezczyzni zaczeli sie podnosic z podlogi. Eric zacisnal piesci, skulil ramiona, spuscil glowe. Nie padly zadne razy, nie wystrzelily zadne kule, nie zadano mu zadnej rany. Mowili jeden przez drugiego, przekrzykujac sie histerycznie, a ich glosy przenikaly przez mur, ktorym sie otoczyl.
-Musimy stad wyjsc, i to natychmiast.
Eric zakrecil sie na krzesle, i w tej samej chwili jeden z mezczyzn wzial go pod pachy i zaczal ciagnac na zewnatrz. Zobaczyl tego drugiego, ktory z jakims dziwacznym ustrojstwem na glowie wydobyl sie spod desek podlogi. No jasne, znalezli ich ukryty arsenal. Ojciec bedzie zawiedziony. Ta bron jest im potrzebna do walki z Szatanem. Ich misja sie nie powiodla, nie zdolali przeniesc broni do obozu. Tak, Ojciec bedzie bardzo rozczarowany. Wszystkich zawiedli. Moze jeszcze ktos straci zycie, bo cala ta bron, ktora gromadzili przez wiele miesiecy, zostanie skonfiskowana i znajdzie sie pod kontrola Szatana. Wiele cennych dusz moze zostac straconych, poniewaz nie wypelnili swojej misji. Jak pozbawiony tej broni Ojciec ich teraz ochroni?
Mezczyzni popychali go i ciagneli, spieszac na zewnatrz przez drzwi i prosto do lasu. Eric niczego nie rozumial. Przed czym tak uciekaja? Staral sie sluchac, zeby sie czegos dowiedziec. Chcial pojac, co tak przerazilo zolnierzy Szatana.
Zebrali sie wokol mezczyzny w tym czyms na glowie, ktory pokazywal im metalowe pudelko z blyskajacymi swiatelkami i dziwnymi drutami. Eric nie mial pojecia, co to jest, przypuszczal tylko, ze mezczyzna znalazl to wsrod ich broni.
-Tam jest tego tyle, ze mozna by wysadzic te bude prosto do nieba.
Eric nie mogl powstrzymac usmiechu - i natychmiast dostal kuksanca w nerki. Chcial powiedziec temu Tully'emu, wlascicielowi lokcia, ktory go zaatakowal, ze wcale nie rozsmieszyla go sila razenia broni, ale fakt, ze ci ludzie ludza sie, iz zostana przyjeci do Krolestwa niebieskiego.
Pozostali jednak zignorowali jego skrzywione w usmiechu wargi, z napieciem bowiem wpatrywali sie w ciemnowlosego mezczyzne z tym durnym urzadzeniem, ktore przesunal sobie teraz na czubek glowy, przypominajac Ericowi jakiegos robala ludzkich rozmiarow.
-Co, zdaje ci sie, ze nas zaskoczyles? - odezwal sie wyzywajaco jeden z mezczyzn.
-Dobra, co powiecie na to? Caly dom jest okablowany - odparl na to robal.
-O cholera!
-Powiem wam cos wiecej. To jest tylko dodatkowy wlacznik. - Wyciagnal ku nim metalowe pudelko. - Prawdziwy detonator znajduje sie gdzie indziej. - Wskazal na mrugajace czerwone swiatelko i pstryknal przycisk. Swiatelko wylaczylo sie. Po kilku sekundach powrocilo, mrugajac niczym pulsujace krwawe oko.
Mezczyzni obrocili sie, wyciagajac szyje i rozgladajac sie wokol. Niektorzy trzymali bron w pogotowiu. Nawet Eric przekrecil glowe, jego oczy zaczely widziec wyraznie. Zmruzyl je, wpatrujac sie w cienie lasu. Nic z tego wszystkiego nie pojmowal. Ciekaw byl, czy David wiedzial o metalowym pudelku.
-Gdzie to jest? - dopytywal sie wysoki gosc bez szyi, ten, ktorego wszyscy traktowali jak szefa, jedyny w granatowym swetrze zamiast kurtki. - Gdzie ten pieprzony detonator?
Dopiero po minucie Eric zorientowal sie, ze pytanie skierowane jest do niego. Spotkal sie wzrokiem z mezczyzna i patrzyl na niego, jak go uczono, prosto w czarne teczowki, bez mrugniecia, nie pozwalajac, zeby wrog wyrwal mu chocby jedno slowo.
-Chwileczke - odezwal sie ten o nazwisku Cunningham. - Dlaczego nie umiescili detonatora w tym domu, zeby miec nad nim kontrole i wysadzic to wszystko, kiedy zechca? Wiemy juz, ze dobrowolnie odebrali sobie zycie. Dlaczego nie mieliby tego zrobic, wysadzajac sie razem z tym arsenalem?
-Moze chca nas wysadzic. - Po tych slowach nastapilo jeszcze wiecej szelestow, wiecej zatroskanych glow krecilo sie i czegos wypatrywalo.
Eric chcial ich zapewnic, ze Ojciec nigdy nie wysadzilby domu. Nie poswiecilby broni, bo potrzebowal jej do dalszej walki. Ale zamiast tego przeniosl wzrok na Cunninghama, ktory odpowiedzial mu spojrzeniem. Malo powiedziec: odpowiedzial. On przeszywal go wzrokiem, jakby dalo sie w ten sposob wycisnac z niego prawde. Zoladek Erica zawiazal sie w supel, ale powieka chlopaka nawet nie drgnela. Nie mogl przeciez okazac slabosci.
-Nie, gdyby chcieli to zrobic, juz byloby po nas - ciagnal Cunningham, nie odwracajac wzroku. - Sadze, ze prawdziwy cel zostal juz osiagniety. Ze ich przywodca chcial przekonac sie, czy postapia zgodnie z jego poleceniem, poddac probie ich posluszenstwo.
Eric przysluchiwal sie temu. To klamstwo. To Szatan go testuje. Chce sprawdzic moc jego wiary. To tylko poczatek wymyslnych tortur. Zolnierz Szatana, ten Cunningham, zna swoje obowiazki. Nie spusci wzroku z Erica, ale on nie mrugnie. Musi tylko udawac, ze nie slyszy, jak wali mu serce, i nie czuje ucisku w zoladku.
-Detonator - niewzruszenie kontynuowal Cunningham - mogl byc planem B. Gdyby nie lykneli kapsulek, facet byl gotowy rozerwac ich na strzepy. Fajnego masz przywodce, maly.
Eric nie dal sie na to nabrac. Ojciec nie zrobilby czegos podobnego. Przeciez oni z wlasnej woli odebrali sobie zycie. Nikt ich do niczego nie zmuszal. Eric okazal sie po prostu zbyt slaby, zeby postapic jak jego koledzy. Jest slaby, stchorzyl. Na moment stracil wiare, posluchal podszeptow Szatana. Nie zachowal sie jak dzielny i lojalny zolnierz, ale teraz juz nie okaze slabosci. Nie podda sie.
Raptem znow przypomnialy mu sie ostatnie slowa Davida. "On nas przechytrzyl". Uwazal poczatkowo, ze David ma na mysli Szatana, bo to bylo takie oczywiste. A jesli jednak chodzilo mu o... Nie, to wykluczone. Ojciec chcial im tylko oszczedzic tortur. Prawda? Ojciec by ich tak nie oszukal. Tak czy nie?
Cunningham wciaz czekal ze wzrokiem wbitym w Erica. Czekal, az Eric mrugnie. A kiedy w koncu do tego doszlo, kiedy sie doczekal, powiedzial:
-Ciekawe, czy twoj wspanialy przywodca wie, ze przezyles? Myslisz, ze przyjdzie cie uratowac, tak jak zrobil minionej nocy?
Eric nie byl juz niczego pewien, tylko patrzyl na metalowe pudelko z mrugajacymi lampkami, czerwona i zielona, ktore zapalaly sie i gasly. Czerwien i zielen, bezruch i ruch, zycie i smierc, niebo i pieklo. Moze David i pozostali koledzy okazali sie nie tylko odwazni, moze rowniez sa prawdziwymi szczesciarzami? - myslal teraz Eric.
ROZDZIAL SZOSTY
Sobota23 listopada
Cmentarz Arlington National
Maggie O'Dell scisnela w dloni klapy zakietu, chroniac sie przed kolejnym porywem wiatru. Zalowala, ze zostawila trencz w samochodzie. Zdjela go w kosciele, obarczajac go wina za ogarniajace ja dusznosci. Teraz, na cmentarzu, posrod ubranych na czarno zalobnikow i kamiennych nagrobkow, czulaby sie o wiele lepiej, gdyby mogla sie okryc czyms cieplym.
Stala z tylu, patrzac, jak jej koledzy zbieraja sie pod zadaszeniem, ktore mialo chronic od wiatru, i otaczaja najblizszych zmarlego, jakby w ten sposob chcieli zrekompensowac bledy, ktore ich tu przywiodly tego dnia. Rozpoznala wielu z nich po standardowych ciemnych garniturach i profesjonalnie powaznych twarzach. Lecz nawet wypuklosci pod marynarkami nie pozbawialy ich wyrazu bezbronnosci, wiatr zas ogalacal ich z oficjalnej powagi, jako ze pod jego podmuchami przygarbiali wyprostowane zwykle plecy.
Przygladajac sie z boku, Maggie byla wdzieczna za instynktowna troske kolegow. Wdzieczna za to, ze uchronili ja przed bliskim kontaktem z Karen i dwiema malymi dziewczynkami, ktore beda dorastac bez ojca. Nie chciala ogladac ich bolu, ich cierpienia, tak namacalnego, ze grozilo rozpadem z takim trudem zbieranych przez nia latami pokladow odpornosci, pod ktorymi pragnela ukryc swoj bol. Stojac z tylu, miala nadzieje pozostac bezpieczna.
Lecz choc ostre jesienne powiewy atakowaly jej gole nogi i szarpaly spodnice, pocily jej sie dlonie. Ledwie sie trzymala. Jakas niewidzialna sila pukala do jej serca. Jezu! Co sie z nia dzieje, do licha? Od chwili gdy otworzyla worek z martwym Delaneyem i zobaczyla pozbawiona zycia twarz, stala sie ludzkim wrakiem, wywolujacym duchy przeszlosci, obrazy i slowa, ktore powinny tam pozostac pogrzebane na zawsze. Oddychala gleboko, nie zwazajac na chlod. Wolala nieprzyjemne igielki zimna niz to klucie, ktore niosa ze soba wspomnienia.
Byla zla, bo minelo juz dwadziescia jeden lat, a ona na pogrzebach wciaz zamieniala sie w dwunastoletnia dziewczynke. Bez jej woli i bez ostrzezenia wspomnienia powracaly tak zywe, jakby tamto dzialo sie ledwie wczoraj. Widziala, jak trumna z cialem jej ojca zjezdza w dol. Czula, jak matka szarpie ja za rekaw, kazac jej rzucic garsc ziemi na blyszczaca pokrywe trumny. Zaraz, za kilka minut samotny trebacz odegra sygnal ku czci poleglych, a jej zoladek zawiaze sie w supel.
Chciala stad odejsc. Nikt by nawet nie zauwazyl, wszyscy byli szczelnie opatuleni wlasnymi wspomnieniami i wlasna bezbronnoscia. A jednak powinna zostac, byla to winna Delaneyowi. Ich ostatnia rozmowa byla pelna zlosci i nasycona poczuciem zdrady. Za pozno juz na przeprosiny, ale pozostajac na cmentarzu, Maggie mogla poczuc owa szczegolna moc, by podjac jakies postanowienie, a nawet doznac oczyszczenia.
Wiatr smagal ja, krecac wyschnietymi liscmi, ktore jak dusze unosily sie i plynely miedzy grobami. Wycie wichru, jego przerazliwe jeki przyprawialy Maggie o dreszcze. Bedac dzieckiem, czula wokol siebie obecnosc dusz zmarlych, zaczepialy ja, podsmiewaly sie z niej, szeptaly do ucha, ze zabraly jej tate. Wtedy po raz pierwszy poczula sie niewiarygodnie samotna, i ta samotnosc przykleila sie do niej niczym wilgotna ziemia sciskana w dloni. Ziemia, ktora matka kazala jej rzucic.
-No, Maggie - slyszala dotad jej slowa. - Zrob to wreszcie i bedziemy miec to z glowy - brzmialy zniecierpliwione slowa matki, bardziej zazenowanej niz zatroskanej bolem corki.
Wtem czyjas reka w rekawiczce dotknela ramienia Maggie. Podskoczyla i z trudem powstrzymala sie przed instynktownym siegnieciem po bron.
-Przepraszam, agentko O'Dell. Nie chcialem pani wystraszyc. - Zastepca dyrektora Cunningham trzymal dlon na jej ramieniu, patrzac prosto przed siebie.
Myslala, ze jest jedyna osoba, ktora nie dolaczyla do grupy zebranej przy swiezo wykopanym grobie, czarnej dziurze, ktora stanie sie domem agenta specjalnego Richarda Delaneya. Dlaczego tak ryzykowal, glupiec?
-To byl dobry czlowiek i swietny negocjator - stwierdzil Cunningham, jakby czytal w jej myslach.
Chciala zapytac, dlaczego w takim razie ten ideal lezy tam, a nie siedzi w domu z zona i corkami, szykujac sie do ogladania sobotniej popoludniowej transmisji meczu pilki noznej studenckiej ligi. Powiedziala jednak:
-Byl najlepszy.
Cunningham nie mogl ustac spokojnie, wsadzil rece gleboko w kieszenie plaszcza. Maggie zdala sobie sprawe, ze stanal w tej wlasnie pozycji, by oslonic ja przed wiatrem, choc wiedziala, ze nie zaproponuje jej swojego trencza, by nie wprawiac jej w zaklopotanie. Ale nie po to jej wypatrywal, zeby byc parawanem. Zgadywala, ze szef ma do niej sprawe. Po dziesieciu latach wspolpracy dobrze znala te sciagniete wargi i zmarszczone brwi, to nerwowe przestepowanie z nogi na noge, subtelne, acz czytelne znaki szczegolne chlodnego zawodowca.
Czekala zatem,