Lotte i Søren Hammer - Konrad Simonsen 5 - Szalony Polak
Szczegóły |
Tytuł |
Lotte i Søren Hammer - Konrad Simonsen 5 - Szalony Polak |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Lotte i Søren Hammer - Konrad Simonsen 5 - Szalony Polak PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Lotte i Søren Hammer - Konrad Simonsen 5 - Szalony Polak PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Lotte i Søren Hammer - Konrad Simonsen 5 - Szalony Polak - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału: Den sindssyge polak
Przekład z języka duńskiego: Agnieszka Świerk-Zienkiewicz
Copyright © Lotte Hammer Jakobsen, Søren Hammer Jacobsen, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Maria Zając
Korekta: Magdalena Bugalska
ISBN 978-87-0235-148-4
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Strona 4
Spis treści
Strona tytułowa
Karta redakcyjna
Część I Statek wycieczkowy
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Część II Leśniczy
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Strona 5
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Część III Proces sądowy
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Część IV Dom w Bośni
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Strona 6
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
Rozdział 74
Epilog
Strona 7
Część I
Statek wycieczkowy
Strona 8
Rozdział 1
Niedziela, 22 sierpnia 2010 roku, Christianshavn
Na moście prowadzącym na wyspę Amager stał mężczyzna i wpatrywał
się w Kościół Marmurowy. Tambur i kopuła budynku odbijały promienie
słońca. Od jego ostatniej wizyty w mieście minął już rok i czuł się tu nie‐
swojo. Zdecydowanie wolał odludniejsze miejsca, najchętniej wybierał
las. Odwrócił się i obrzucił wzrokiem krótki odcinek kanału, który mógł
stąd zobaczyć. Później, na wysokości zbiornika wodnego Erdkehlgraven
oddzielającego dzielnicę Frederiksholm od ulicy Refshalevej, kanał skrę‐
cał na wschód. Trawiasty brzeg gdzieniegdzie porośnięty był krzewami
i pojedynczymi brzózkami. Wyrosły niegdyś na zboczu, więc teraz pięły
się w górę wygięte w charakterystyczny łuk. Do jego uszu dobiegł śmiech
kąpiącej się nieopodal młodzieży. Szybko oszacował odległość. Przynaj‐
mniej pięćdziesiąt metrów, więc nie będą w stanie go rozpoznać. Stał
i przez chwilę przyglądał się pluskającym małolatom, po czym odwrócił
głowę.
Kiedy ponownie spojrzał w górę kanału, spostrzegł statek wycieczkowy
i głośno nabrał powietrza w płuca. Na pokładzie zobaczył dzieci, całe
mnóstwo dzieci. Nie powinno ich tam być, nie tak się umawiali. Na krótką
chwilę ogarnęło go zwątpienie i prawie się rozmyślił. Później jednak za‐
gryzł mocno zęby i zacisnął pięści. Pomogła mu, a teraz przyszedł czas, by
on odwdzięczył się jej tym samym. Tak to już w życiu jest. Lojalność, jed‐
ność i braterstwo… Nic innego się nie liczy.
Nie było nawet tak wysoko, jak się spodziewał. Perfekcyjnie utrzymu‐
jąc równowagę, wylądował na zadaszeniu pokładu rufowego, a z niego ze‐
skoczył na główny. Następnie szybko się przeturlał i ukrył między dwoma
rzędami siedzeń. Po chwili nad jego głową wysoko w górze przesunęły się
Strona 9
trzy maszty żaglowca szkolnego Georg Stage, o którym po angielsku opo‐
wiadała właśnie przewodniczka.
Przedramieniem otarł pot z czoła i powoli policzył w myśli do dziesię‐
ciu, by uspokoić oddech. Było tak ciasno, że zdjęcie plecaka zajęło mu do‐
brą chwilę. Wyciągnął z niego nóż i spokojnie czekał, czując, jak statek ko‐
łysze się nieco mocniej niż wcześniej. Płynął w stronę wejścia do portu,
gdzie potem miał zmienić kurs i odbić ostro na prawą burtę, by skierować
się na północ, do Portu Zewnętrznego. Przewodniczka znużonym głosem
opowiadała anegdoty o mijanym właśnie legendarnym okręcie podwod‐
nym o nazwie Foka, który był już statkiem muzealnym. Siły Zbrojne Króle‐
stwa Danii wykorzystały go podczas operacji „Pustynna burza”, po tym, jak
królestwo przyłączyło się do „koalicji chętnych” w wojnie irackiej. Kobieta
powtórzyła pointę, przesadnie akcentując słowa:
– Łódź podwodna użyta w operacji „Pustynna burza”!
Ukryty między rzędami siedzeń mężczyzna posiadał wiedzę wojskową
i miał świadomość, że sławetny okręt był już około czterdziestoletnim
wrakiem, gdy w dwa tysiące trzecim roku wysłano go do Zatoki Perskiej.
W drodze na miejsce starć, a w każdym razie po drodze, doszło w nim do
awarii systemu chłodzenia. Załoga spędziła więc wiele dni zamknięta
w temperaturze czterdziestu pięciu stopni Celsjusza. Marynarze zmagali
się z infekcjami grzybiczymi, mieli pęcherze, rozliczne stany zapalne
i alergie. Później, po zakończeniu misji, łódź trzeba było przetransporto‐
wać do Danii na pokładzie niemieckiego frachtowca. Duński rząd przyjął
to jednak z zadowoleniem. Padły wielkie słowa: „Również Dania zawal‐
czyła o pokój na świecie i sprzeciwiła się dyktaturze. Dobra robota, Foko!”.
Retoryka polityczna jak zwykle rodem z superligi, podczas gdy ciężkie
uzbrojenie ledwo dosięgało do czwartej. Jak on tego, kurwa, nienawidził…
Odgonił myśli i skoncentrował wzrok na owalnej formacji chmur,
która właśnie płynęła po niebie. Gdy tylko oszacował, że przesunęła się
ona względem statku o jakieś dziewięćdziesiąt stopni, natychmiast wstał.
Ruszył przed siebie środkowym przejściem zdecydowanym, acz nieprze‐
sadnie szybkim krokiem. Zanim przewodniczka go spostrzegła i przeraź‐
liwe krzyknęła, zdążył już rozpłatać pierwsze dwie ofiary. Sternik ledwo
Strona 10
odwrócił głowę i po chwili też był martwy. Padł bez życia na ster, zalewa‐
jąc krwią panel sterowniczy. Później przyszła pora, by uciszyć przewod‐
niczkę. Szybkim cięciem rozpruł dolną część jej tułowia, po czym dźgnął
ją w szyję. Patrząc na niego niepomiernie zdziwionymi oczami, zwinęła
się w kłębek i chwyciła za brzuch. Odwrócił głowę i zatrzymał wzrok na
kobiecie, która – nie licząc jego samego – była ostatnią dorosłą osobą na
pokładzie. „Azjatka, Japonka lub Chinka”, pomyślał. Nie potrafił z całą
pewnością określić jej pochodzenia. Nie wiedział też wcale, czy powinien
ją zabijać. Dzieci nie tknie, ale przy niej się zawahał. Pomogła mu, wyska‐
kując nagle za burtę. Widział, jak desperacko wymachuje rękoma, i sły‐
szał, jak woła o ratunek w nieznanym mu języku. Najwyraźniej nie umiała
pływać. Cisnął nóż do wody. Po chwili ogarnęła go irytacja. To był przecież
świetny nóż, długo i dobrze mu służył.
Wrócił na miejsce, gdzie zostawił swoje rzeczy, i tam się rozebrał. Pod
spodem miał kąpielówki. Przerażone dzieci wpatrywały się w niego nic
nierozumiejącymi oczyma. Niektóre tuliły się do siebie nawzajem, ale
żadne nie odezwało się ani słowem. Nie patrząc na nie, wrzucił ubrania
i buty do wodoszczelnego plecaka, założył go i wyregulował pas biodrowy.
Potem wsunął nogi w płetwy, wetknął do ust rurkę do nurkowania, rozej‐
rzał się pospiesznie na boki i tyłem wyskoczył za reling.
Płynął tak szybko, jak tylko mógł, zostawiając statek daleko za sobą.
Dotarł do południowego falochronu fortu morskiego Trekroner i jednym
susem wdrapał się na kamienie. Później znów wskoczył do wody i już bez
większego wysiłku ruszył w kierunku farmy wiatrowej Middelgrunden.
Zaplanował, że w połowie drogi skręci i opłynie łukiem obszar portowy
Nordhavn, uważając, by nie zbliżyć się zanadto do lądu, a potem, kierując
się na północ, wzdłuż linii brzegowej, dotrze do baterii haubic w forcie
Charlottenlund. Czekała go długa droga – osiem, może dziesięć kilome‐
trów, ale woda miała jakieś piętnaście stopni, więc nie obawiał się, że do‐
stanie hipotermii. Wziął też ze sobą banany, batoniki energetyczne i wodę.
Poza tym uwielbiał pływać.
Strona 11
Rozdział 2
Niedziela, 22 sierpnia 2010 roku, Nordhavn w Kopenhadze
Kapitan promu Pearl Seaways kursującego na trasie Kopenhaga–Oslo był
wyraźnie zmęczony. Trąc kąciki oczu, za wszelką cenę usiłował odgonić
migające plamki, które tańczyły mu w polu widzenia. Drugą ręką próbo‐
wał zaś ustawić odpowiedni kurs, przesuwając nieznacznie ster. Miał ob‐
rócić prom i zacumować tyłem przy nabrzeżu terminalu DFDS. Wykonał
podobny manewr niezliczoną ilość razy i od dawna była to dla niego czyn‐
ność zupełnie rutynowa. Mimo to nigdy nie zlecał tego innym. Stłumił
ziewnięcie i poprosił pierwszego oficera, który stał za nim, patrząc na
port, o kolejną filiżankę kawy.
To była długa noc, a on nie miał szans się wyspać.
Obudzono go o trzeciej nad ranem. Zachorował jeden z pasażerów,
czteroletni chłopiec. Miał gorączkę, bolała go głowa, a kark niepokojąco
mu zesztywniał. Kapitan ubrał się więc pospiesznie i udał na pokład
siódmy, żeby zobaczyć dziecko. Po krótkiej konsultacji ze szpitalem w Es‐
bjerg przez ogólnoświatowy system radiostacji Medical Radio postanowił
wezwać lekarza za pomocą głośnikowego systemu powiadamiania. Zakłó‐
cił tym samym nocny sen ponad tysiąca pasażerów. Na jego wezwanie już
po chwili stawiło się czterech różnych lekarzy i jeden z nich zdiagnozował
u malucha zapalenie opon mózgowych. Lekarka skierowała dziecko w try‐
bie pilnym do szpitala. Wezwano helikopter z Göteborga, a kapitan zatrzy‐
mał prom i ustawił go tak, by zapewnić ratownikom odpowiednie lądowi‐
sko. Cała operacja przebiegła bez zarzutu, a on, mimo że nic więcej nie
mógł już zrobić, został na mostku. Chwilę przed piątą rano otrzymali ze
Szpitala Uniwersyteckiego Sahlgrenska informację, że życiu chłopca nic
nie zagraża, ale o mały włos byłoby za późno. Gdy w końcu się położył, nie
Strona 12
mógł zasnąć. W głowie dźwięczały mu przerażające słowa: „O mały
włos…”. Nie mógł przestać o tym myśleć. Sięgnął po filiżankę i ze zdumie‐
niem stwierdził, że jest pusta. Przez moment zastanawiał się, czy rzeczy‐
wiście poprosił o następną kawę, czy tylko miał zamiar to zrobić. Kątem
oka spojrzał więc na pierwszego oficera, który stał za nim dokładnie tak
jak wcześniej.
– Halo, tu ziemia! Nad czym tak dumasz?
– Hmm… Myślę o tym statku wycieczkowym. Też go widziałeś,
prawda?
Jasne, że widział…
– Coś z nim nie tak? – spytał może odrobinę za ostrym tonem.
– Noo… Chodzi mi o to, co on tam robi. Nie powinno go tu być.
Kapitan wytężył wzrok, by przyjrzeć się wycieczkowcowi. Płynął pro‐
sto na nich i powinien za moment odbić.
– Weź lornetkę – polecił swojemu podwładnemu.
Mostek znajdował się na wysokości piątego piętra, a przez wielkie, na‐
chylone pod odpowiednim kątem panoramiczne okna miało się widok na
trzy strony świata. Pierwszy kapitan podszedł do szyby i w skupieniu pa‐
trzył przez lornetkę. Jego przełożony czekał ze zmarszczonymi brwiami.
Miał świadomość, że łódź zbliża się do nich z dużą prędkością. Było to wi‐
dać gołym okiem. Uruchomił sygnalizator akustyczny i nadał pięć krót‐
kich sygnałów ostrzegawczych, które nawet na mostku, za grubym
szkłem, niemalże rozsadzały bębenki w uszach. Kilku robotników w żół‐
tych kaskach i ubraniu roboczym, którzy z tej odległości przypominali ra‐
czej miniaturowe ludziki, odwróciło głowy i spojrzało na statek przy na‐
brzeżu Langelinie. Nie było żadnej reakcji ze strony załogi drugiego
statku… Spróbował jeszcze raz, niestety znowu nic to nie dało.
– Wydaje mi się, że widzę sternika, leży na kole sterowym i…
Nie dokończył. Stał dalej, przyciskając do oczodołów okular lornetki.
– I co? Czekam na konkrety.
– Na pokładzie są dzieci.
– Czas, odległość?
Strona 13
– To nie są duńskie dzieci. Mają azjatyckie rysy…
Kapitan skończył czterdzieści pięć lat, co oznaczało, że osiągnął szczyt
swojej kariery w stosunkowo młodym wieku. Miał pod sobą prawie dwu‐
stu podwładnych i odpowiadał za milionowy biznes. Przede wszystkim
jednak był marynarzem, do tego piekielnie zdolnym – w przeciwnym razie
nigdy nie powierzono by mu tego stanowiska.
– Wezwij na pokład dziobowy bosmana z krótkofalówką i podaj mi ich
pozycję.
Później, podczas przesłuchania w sprawie katastrofy na morzu, prze‐
kazano mu szczere wyrazy uznania. W krytycznej sytuacji zachował
trzeźwy osąd: otóż wykalkulował, że jeśli przesunie ster skrajnie w prawo
i maksymalnie zwiększy prędkość statku, zyska kilka węzłów i parę
stopni. Dzięki temu prom miał przeciąć trasę statku wycieczkowego
w ostatniej chwili, unikając tym samym zderzenia.
Los chciał jednak inaczej… Kapitan nie wziął bowiem pod uwagę dryfu
jednostki. Łódź, niesiona prądem morskim i falami, nie płynęła prosto,
tylko zaczęła lekko zakręcać. Poza tym w ostatniej, brzemiennej w skut‐
kach minucie, znacznie zwiększyła prędkość. A tego już nikt nie mógł
przewidzieć.
W uszach nadal dźwięczały mu mrożące krew w żyłach słowa bos‐
mana:
– Pięćdziesiąt metrów. – Po chwili: – Czterdzieści, może nawet mniej.
– I na koniec: – Kurwa, nie zdążymy!
Wycieczkowiec znikł z pola widzenia kapitana. Przez ostatnie trzydzie‐
ści sekund nie miał możliwości manewru, pozostało mu tylko czekać. Po‐
łożył dłonie na sterze i zaczął w myślach odmawiać modlitwę. Zamierzał
się tak modlić do czasu, kiedy… kiedy znowu będzie mógł odetchnąć
z ulgą i opowiadać potem wszystkim, że o mały włos doszłoby do kata‐
strofy. O mały włos, a jednak – jak zawsze dotąd – wyszli z tego cało.
O tym, że zderzyli się ze statkiem wycieczkowym, bosman poinformo‐
wał najpierw zaskakująco cichym i spokojnym głosem:
– Przecięliśmy go na pół… – wyszeptał. Po czym po chwili, śmiertelnie
przerażony, wykrzyczał histerycznie na całe gardło: – Zatrzymać śruby! Na
Strona 14
miłość boską, wciągnie ich w śruby!!!
Kapitan natychmiast odciął zasilanie, uświadamiając sobie przy tym,
że każda ze śrub ma średnicę prawie pięciu metrów. Zapomniał jednak
zupełnie, ile ważą.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma szans, by wykonał
polecenie bosmana. Byłoby to sprzeczne z prawami fizyki…
Strona 15
Rozdział 3
Niedziela, 22 sierpnia 2010 roku, Marmormolen, Nordhavn
Szef wydziału zabójstw Konrad Simonsen zacisnął powieki, po czym spoj‐
rzał na port. Na wodzie panował niespotykany ruch. W akcji ratunkowej
uczestniczyło piętnaście, a może dwadzieścia jednostek pływających.
W większości były to pontony z dwu- do czteroosobową załogą należące do
różnych organizacji, w tym morskich oddziałów Obrony Terytorialnej, po‐
gotowia ratunkowego Falck, straży przybrzeżnej i Stacji Marynarki Wojen‐
nej w Holmen. Do tego dwa statki pilotowe należące do portu w Kopenha‐
dze. Te ostatnie zajęły się holowaniem na brzeg większych fragmentów
wycieczkowca, podczas gdy zespół w pontonach skupił się na poszukiwa‐
niu tych, którzy przeżyli, i transporcie zwłok na ląd. Całe nabrzeże zasta‐
wione było karetkami pogotowia, a nad basenem portowym latały dwa he‐
likoptery, w tym śmigłowiec Sikorsky należący do służb ratowniczych ma‐
rynarki wojennej – łatwo rozpoznawalny z uwagi na kanarkowożółtą ka‐
binę i przesadnie wielki napis „SŁUŻBY RATUNKOWE” nad drzwiami.
Skrupulatnie patrolował całą okolicę, wykonując przeloty około dziesięciu
metrów nad lustrem wody. O wiele wyżej niż on, bliżej cieśniny Sund,
unosił się helikopter jednej ze stacji telewizyjnych. Akcją ratunkową z ra‐
mienia portu zarządzała jakaś kobieta. Stała obok ambulansów i słyszał,
jak raz po raz stanowczym tonem wydawała polecenia przez krótkofa‐
lówkę.
Simonsen był wysokim i barczystym mężczyzną koło sześćdziesiątki.
Miał spokojne usposobienie i bezpośredni sposób bycia. Jego wygląd
i obejście dużo mówiły o tym, jakim był człowiekiem: szefem, który w kry‐
tycznych sytuacjach wymagał absolutnego posłuszeństwa, bez zadawania
zbędnych pytań. Ruszył w stronę koordynatorki, lecz zatrzymał się w odle‐
Strona 16
głości kilku metrów od niej i czekał, nie chcąc jej przeszkadzać w pracy.
Zanim znalazła dla niego czas, minęło dobrych parę minut.
– Wasi technicy muszą poczekać, aż skończymy. Nie wpuszczę ich te‐
raz. Nie potrzebujemy tu jeszcze większego zamieszania – rzuciła za‐
chrypniętym głosem.
– A orientacyjnie, ile na to potrzebujecie?
– Godzinę, może dwie. Dam panu znać.
– Ktoś przeżył?
– Na razie nikogo nie znaleźliśmy…
– Ile ofiar śmiertelnych? Dzieci czy dorośli?
– Nie mam pojęcia. Śruby napędowe zadziałały jak gigantyczny malak‐
ser, więc nie sposób policzyć…
Simonsen skinął ze zrozumieniem głową, chociaż wiedział, że rzadko
się zdarza, by śruby poszatkowały ciało na kawałki. Teoretycznie mogło do
tego dojść, ale z reguły nic takiego się nie działo. Ten przesadny patos
miał zapewne związek ze silnym stresem, który przeżywała koordyna‐
torka. Znał ten mechanizm aż nazbyt dobrze.
– Kiedy przyjechałam na miejsce, panował tu totalny chaos. Było
o wiele gorzej niż teraz, ale zwłoki, albo raczej ich fragmenty, zabrano już
do szpitala królewskiego. Taką mam przynajmniej nadzieję. W każdym ra‐
zie już od dłuższego czasu nie znaleźliśmy… niczego. Proszę wybaczyć, ale
teraz nie mogę panu poświęcić więcej czasu. Proszę wrócić do swojego ko‐
legi i poczekajcie na zielone światło. – Wskazała na część nabrzeża znaj‐
dującą się bliżej miasta, po czym wróciła do swoich obowiązków.
Arne Pedersen miał czterdzieści trzy lata. Już blisko dziesięć lat praco‐
wał w policji kryminalnej i w zasadzie był prawą ręką Simonsena. Funk‐
cja, którą pełnił od dawna, zupełnie niedawno znalazła formalne potwier‐
dzenie – został zastępcą szefa wydziału zabójstw i był z tego powodu nie‐
zmiernie dumny, choć nikomu się do tego nie przyznawał. Stał pogrążony
w głębokiej zadumie i na początku w ogóle nie zauważył swojego przeło‐
żonego.
Strona 17
– Cześć, Simon. Na razie tak sobie stoję i się gapię, bo ciągle nie mo‐
żemy zacząć. Mam fart, że w ogóle mnie wpuścili. Technicy muszą czekać
poza terenem portu, aż będzie można wziąć się do roboty. Co z tym opera‐
torem z telewizji? Udało ci się coś jeszcze z niego wyciągnąć?
Wcześniej tego samego dnia do wydziału zabójstw zgłosił się kamerzy‐
sta z nagraniem wideo. Płynął promem kursującym na trasie Kopenhaga–
Oslo. Gdy już dobijali do nabrzeża, wyszedł na pokład, żeby zapalić. Nagle
zauważył w basenie portowym wycieczkowiec i wydało mu się to dość
osobliwe. Wziął więc z kabiny kamerę, skierował obiektyw na statek, a gdy
powiększył obraz, dojrzał tam przynajmniej trzy martwe osoby. I postano‐
wił to nakręcić. Filmował niemalże do momentu kolizji, a gdy tylko zszedł
na ląd, udał się prosto do komendy policji. Simonsen, gdy tylko obejrzał
film, wysłał na miejsce zdarzenia swojego zastępcę.
– Nie, nic więcej nie miał. O samym wypadku trąbią już oczywiście
wszystkie stacje telewizyjne, ale nikt jeszcze nie wiąże tego z żadnym
przestępstwem. Hrabianka jest w Instytucie Medycyny Sądowej, Klavs
oczywiście przerwał szkolenie i od jutra będzie w pełnej gotowości, Pau‐
line natomiast, jak wiesz, ma urlop, a nigdy nie bierze ze sobą komórki.
Wszyscy troje pracowali tak jak Pedersen w wydziale zabójstw i nale‐
żeli do grona najbardziej zaufanych ludzi Simonsena.
Hrabianka, która tak naprawdę nazywała się Nathalie von Rosen, była
jego żoną. Pobrali się stosunkowo niedawno i jak dotąd bez większych
problemów udawało im się godzić życie prywatne ze wspólną pracą. Klavs
Arnold dołączył do zespołu kilka lat temu, gdy przeprowadził się z Esbjerg
do Kopenhagi. Właśnie pojechał na seminarium do Odense. Zaledwie
trzydziestoletnia Pauline Berg była najmłodsza w drużynie i od dwa ty‐
siące siódmego roku, kiedy została porwana, zmagała się z problemami
natury psychicznej. Bywały okresy, gdy wykonywała swoje obowiązki wy‐
jątkowo nieudolnie, czasami też nie radziła sobie z nimi w ogóle.
– A może nie będziemy jej przeszkadzać w urlopie, co? Wszyscy wiemy,
że bardzo go potrzebuje… – rzucił Arne. Wyraził się nadzwyczaj dyploma‐
tycznie, ale łatwo się było domyślić, co tak naprawdę chciał powiedzieć.
Strona 18
– Gdybym się z tobą zgadzał, nie próbowałbym się do niej dodzwonić.
Ale dosyć o Pauline – uciął Simonsen ostrym tonem. – Wiesz, czy wyciecz‐
kowiec zatonął?
Pedersen, zamiast odpowiedzieć, zrobił parę kroków w kierunku
brzegu i wskazał na coś palcem. Leżąca tam połowa kadłuba – a dokład‐
niej jego przednia część – lekko kołysała się na wietrze. Statek został prze‐
cięty mniej więcej w połowie, a solidne deski, z których był zbudowany,
wyglądały, jakby ktoś rozrąbał je ogromną siekierą. Na pokładzie brako‐
wało części białych plastikowych siedzeń.
– Druga część, ta cięższa, z silnikiem, poszła na dno – oznajmił.
– Jeśli to będzie fizycznie możliwe, chciałbym, żeby wydobyto ją jesz‐
cze dziś. Poinformuj, proszę, techników. Niech wezwą nurków i zabiorą ze
sobą cały potrzebny sprzęt.
– Już to zrobiłem, wszystko jest gotowe. Potrzebujemy tylko zezwole‐
nia.
– Wspaniale. Masz dla mnie coś jeszcze?
– Nie… Ekipa w pontonach zbiera pozostałości, a że widok nie należy
do przyjemnych, jakoś nie jest mi szczególnie przykro, że nie mogę po‐
dejść bliżej.
– Chyba już skończyli, o ile dobrze zrozumiałem.
– To dobra wiadomość.
– Wiesz może, ile mamy dorosłych ofiar?
– Wiem wyłącznie to co ty… Na razie trzy, tyle widać na nagraniu od
kamerzysty. Przy czym nie udało mi się jeszcze tego potwierdzić. Hej…
patrz tam!
Pedersen wskazał na północny falochron fortu Trekroner, jeden
z dwóch, które osłaniały port, obejmując go niczym potężne kleszcze.
W niewielkiej odległości od nich stali ratownicy i wpatrywali się w basen
portowy. Simonsen nie dostrzegł niczego nadzwyczajnego, ale jego za‐
stępca najwyraźniej miał lepszy wzrok.
– Coś się tam dzieje – powiedział Arne.
Strona 19
Simonsen bez słowa ruszył w kierunku karetek. W połowie drogi spo‐
tkał ratowniczkę z firmy Falck.
– Mamy jedną ocalałą osobę, może dwie. To dzieci – rzuciła ściszonym
głosem.
Strona 20
Rozdział 4
Niedziela, 22 sierpnia 2010 roku, Jutlandia Południowa
„To przedziwne, jak pewne zdarzenia niosą za sobą kolejne”, pomyślał
mężczyzna, wyglądając przez okno samochodu. Uśmiechnął się, choć
w zasadzie wcale nie było mu do śmiechu, po czym zerknął z ukosa na sie‐
dzącą za kierownicą kobietę. Gdy poprzednio jej pomagał, sprawy nie po‐
toczyły się zgodnie z planem. Dlatego właśnie byli teraz tu, gdzie byli. Ku
własnemu zdziwieniu zdał sobie sprawę, że jego wspomnienie mocno się
wyostrzyło… Nagle przed oczyma przewinęły mu się aż nazbyt wyraźne
obrazy, choć od całego zajścia minęły już dwa lata.
Czas mijał, a ta sprawa coraz mniej zaprzątała jego uwagę. Ostatnio
w zasadzie w ogóle o tym nie myślał.
Gdy pokazał jej nóż, wzięła dziecko za rękę i ruszyła z nim bez słowa
sprzeciwu. Długo szli przez wydmy, a dziewczynka raz po raz się zatrzy‐
mywała, by zerwać dla mamy kwiatki, bladoczerwone odporne na słońce
i wiatr roślinki, porastające gdzieniegdzie piaszczyste podłoże. Gdy dotarli
do zagłębienia między wydmami, związał kobietę w taki sposób, żeby nie
porobiły jej się siniaki, gdy będzie próbowała się uwolnić. Zabrał ze sobą
cztery gałęzie i porządnie wbił je w piach. Linę, którą miała skrępowane
ręce, przeciągnął przez rękawy jej wiatrówki, a stopy związał sznurowa‐
dłem. Okoliczności mu sprzyjały, bo miała na sobie spódnicę, co znacznie
ułatwiło sprawę.
– A teraz posłuchaj mnie uważnie… Nie raz cię ostrzegano, byś trzymała się
z dala od Madsa Eggerta… Niestety nie posłuchałaś, więc teraz dostaniesz na‐
uczkę. Rozumiesz, Juli?