Lotte i Søren Hammer - Konrad Simonsen 5 - Szalony Polak

Szczegóły
Tytuł Lotte i Søren Hammer - Konrad Simonsen 5 - Szalony Polak
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Lotte i Søren Hammer - Konrad Simonsen 5 - Szalony Polak PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Lotte i Søren Hammer - Konrad Simonsen 5 - Szalony Polak PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Lotte i Søren Hammer - Konrad Simonsen 5 - Szalony Polak - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Ty­tuł ory­gi­nału: Den sinds­syge po­lak Prze­kład z ję­zyka duń­skiego: Agnieszka Świerk-Zien­kie­wicz Co­py­ri­ght © Lotte Ham­mer Ja­kob­sen, Søren Ham­mer Ja­cob­sen, 2023 This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023 Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski Re­dak­cja: Ma­ria Za­jąc Ko­rekta: Mag­da­lena Bu­gal­ska ISBN 978-87-0235-148-4 Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe. Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K www.gyl­den­dal.dk www.wor­dau­dio.se Strona 4 Spis treści Strona tytułowa Karta redakcyjna Część I Sta­tek wy­ciecz­kowy Roz­dział 1 Roz­dział 2 Roz­dział 3 Roz­dział 4 Roz­dział 5 Roz­dział 6 Roz­dział 7 Roz­dział 8 Roz­dział 9 Roz­dział 10 Roz­dział 11 Roz­dział 12 Roz­dział 13 Roz­dział 14 Roz­dział 15 Roz­dział 16 Część II Le­śni­czy Roz­dział 17 Roz­dział 18 Roz­dział 19 Roz­dział 20 Roz­dział 21 Roz­dział 22 Roz­dział 23 Roz­dział 24 Strona 5 Roz­dział 25 Roz­dział 26 Roz­dział 27 Roz­dział 28 Roz­dział 29 Roz­dział 30 Roz­dział 31 Roz­dział 32 Roz­dział 33 Roz­dział 34 Roz­dział 35 Część III Pro­ces są­dowy Roz­dział 36 Roz­dział 37 Roz­dział 38 Roz­dział 39 Roz­dział 40 Roz­dział 41 Roz­dział 42 Roz­dział 43 Roz­dział 44 Roz­dział 45 Roz­dział 46 Roz­dział 47 Roz­dział 48 Roz­dział 49 Roz­dział 50 Roz­dział 51 Roz­dział 52 Roz­dział 53 Roz­dział 54 Część IV Dom w Bo­śni Roz­dział 55 Roz­dział 56 Roz­dział 57 Strona 6 Roz­dział 58 Roz­dział 59 Roz­dział 60 Roz­dział 61 Roz­dział 62 Roz­dział 63 Roz­dział 64 Roz­dział 65 Roz­dział 66 Roz­dział 67 Roz­dział 68 Roz­dział 69 Roz­dział 70 Roz­dział 71 Roz­dział 72 Roz­dział 73 Roz­dział 74 Epi­log Strona 7 Część I Sta­tek wy­ciecz­kowy Strona 8 Roz­dział 1 Nie­dziela, 22 sierp­nia 2010 roku, Chri­stian­shavn Na mo­ście pro­wa­dzą­cym na wy­spę Ama­ger stał męż­czy­zna i  wpa­try­wał się w Ko­ściół Mar­mu­rowy. Tam­bur i ko­puła bu­dynku od­bi­jały pro­mie­nie słońca. Od jego ostat­niej wi­zyty w mie­ście mi­nął już rok i czuł się tu nie‐­ swojo. Zde­cy­do­wa­nie wo­lał od­lud­niej­sze miej­sca, naj­chęt­niej wy­bie­rał las. Od­wró­cił się i  ob­rzu­cił wzro­kiem krótki od­ci­nek ka­nału, który mógł stąd zo­ba­czyć. Póź­niej, na wy­so­ko­ści zbior­nika wod­nego Erd­kehl­gra­ven od­dzie­la­ją­cego dziel­nicę Fre­de­rik­sholm od ulicy Re­fsha­le­vej, ka­nał skrę‐­ cał na wschód. Tra­wia­sty brzeg gdzie­nie­gdzie po­ro­śnięty był krze­wami i  po­je­dyn­czymi brzóz­kami. Wy­ro­sły nie­gdyś na zbo­czu, więc te­raz pięły się w górę wy­gięte w cha­rak­te­ry­styczny łuk. Do jego uszu do­biegł śmiech ką­pią­cej się nie­opo­dal mło­dzieży. Szybko osza­co­wał od­le­głość. Przy­naj‐­ mniej pięć­dzie­siąt me­trów, więc nie będą w  sta­nie go roz­po­znać. Stał i  przez chwilę przy­glą­dał się plu­ska­ją­cym ma­ło­la­tom, po czym od­wró­cił głowę. Kiedy po­now­nie spoj­rzał w górę ka­nału, spo­strzegł sta­tek wy­ciecz­kowy i  gło­śno na­brał po­wie­trza w  płuca. Na po­kła­dzie zo­ba­czył dzieci, całe mnó­stwo dzieci. Nie po­winno ich tam być, nie tak się uma­wiali. Na krótką chwilę ogar­nęło go zwąt­pie­nie i  pra­wie się roz­my­ślił. Póź­niej jed­nak za‐­ gryzł mocno zęby i za­ci­snął pię­ści. Po­mo­gła mu, a te­raz przy­szedł czas, by on od­wdzię­czył się jej tym sa­mym. Tak to już w ży­ciu jest. Lo­jal­ność, jed‐­ ność i bra­ter­stwo… Nic in­nego się nie li­czy. Nie było na­wet tak wy­soko, jak się spo­dzie­wał. Per­fek­cyj­nie utrzy­mu‐­ jąc rów­no­wagę, wy­lą­do­wał na za­da­sze­niu po­kładu ru­fo­wego, a z niego ze‐­ sko­czył na główny. Na­stęp­nie szybko się prze­tur­lał i ukrył mię­dzy dwoma rzę­dami sie­dzeń. Po chwili nad jego głową wy­soko w gó­rze prze­su­nęły się Strona 9 trzy maszty ża­glowca szkol­nego Georg Stage, o któ­rym po an­giel­sku opo‐­ wia­dała wła­śnie prze­wod­niczka. Przed­ra­mie­niem otarł pot z czoła i po­woli po­li­czył w my­śli do dzie­się‐­ ciu, by uspo­koić od­dech. Było tak cia­sno, że zdję­cie ple­caka za­jęło mu do‐­ brą chwilę. Wy­cią­gnął z niego nóż i spo­koj­nie cze­kał, czu­jąc, jak sta­tek ko‐­ ły­sze się nieco moc­niej niż wcze­śniej. Pły­nął w  stronę wej­ścia do portu, gdzie po­tem miał zmie­nić kurs i od­bić ostro na prawą burtę, by skie­ro­wać się na pół­noc, do Portu Ze­wnętrz­nego. Prze­wod­niczka znu­żo­nym gło­sem opo­wia­dała aneg­doty o  mi­ja­nym wła­śnie le­gen­dar­nym okrę­cie pod­wod‐­ nym o na­zwie Foka, który był już stat­kiem mu­ze­al­nym. Siły Zbrojne Kró­le‐­ stwa Da­nii wy­ko­rzy­stały go pod­czas ope­ra­cji „Pu­stynna bu­rza”, po tym, jak kró­le­stwo przy­łą­czyło się do „ko­ali­cji chęt­nych” w woj­nie irac­kiej. Ko­bieta po­wtó­rzyła po­intę, prze­sad­nie ak­cen­tu­jąc słowa: – Łódź pod­wodna użyta w ope­ra­cji „Pu­stynna bu­rza”! Ukryty mię­dzy rzę­dami sie­dzeń męż­czy­zna po­sia­dał wie­dzę woj­skową i  miał świa­do­mość, że sła­we­tny okręt był już około czter­dzie­sto­let­nim wra­kiem, gdy w dwa ty­siące trze­cim roku wy­słano go do Za­toki Per­skiej. W dro­dze na miej­sce starć, a w każ­dym ra­zie po dro­dze, do­szło w nim do awa­rii sys­temu chło­dze­nia. Za­łoga spę­dziła więc wiele dni za­mknięta w  tem­pe­ra­tu­rze czter­dzie­stu pię­ciu stopni Cel­sju­sza. Ma­ry­na­rze zma­gali się z  in­fek­cjami grzy­bi­czymi, mieli pę­che­rze, roz­liczne stany za­palne i  aler­gie. Póź­niej, po za­koń­cze­niu mi­sji, łódź trzeba było prze­trans­por­to‐­ wać do Da­nii na po­kła­dzie nie­miec­kiego frach­towca. Duń­ski rząd przy­jął to jed­nak z  za­do­wo­le­niem. Pa­dły wiel­kie słowa: „Rów­nież Da­nia za­wal‐­ czyła o po­kój na świe­cie i sprze­ci­wiła się dyk­ta­tu­rze. Do­bra ro­bota, Foko!”. Re­to­ryka po­li­tyczna jak zwy­kle ro­dem z  su­per­ligi, pod­czas gdy cięż­kie uzbro­je­nie le­dwo do­się­gało do czwar­tej. Jak on tego, kurwa, nie­na­wi­dził… Od­go­nił my­śli i  skon­cen­tro­wał wzrok na owal­nej for­ma­cji chmur, która wła­śnie pły­nęła po nie­bie. Gdy tylko osza­co­wał, że prze­su­nęła się ona wzglę­dem statku o ja­kieś dzie­więć­dzie­siąt stopni, na­tych­miast wstał. Ru­szył przed sie­bie środ­ko­wym przej­ściem zde­cy­do­wa­nym, acz nie­prze‐­ sad­nie szyb­kim kro­kiem. Za­nim prze­wod­niczka go spo­strze­gła i  prze­raź‐­ liwe krzyk­nęła, zdą­żył już roz­pła­tać pierw­sze dwie ofiary. Ster­nik le­dwo Strona 10 od­wró­cił głowę i po chwili też był mar­twy. Padł bez ży­cia na ster, za­le­wa‐­ jąc krwią pa­nel ste­row­ni­czy. Póź­niej przy­szła pora, by uci­szyć prze­wod‐­ niczkę. Szyb­kim cię­ciem roz­pruł dolną część jej tu­ło­wia, po czym dźgnął ją w  szyję. Pa­trząc na niego nie­po­mier­nie zdzi­wio­nymi oczami, zwi­nęła się w  kłę­bek i  chwy­ciła za brzuch. Od­wró­cił głowę i  za­trzy­mał wzrok na ko­bie­cie, która – nie li­cząc jego sa­mego – była ostat­nią do­ro­słą osobą na po­kła­dzie. „Azjatka, Ja­ponka lub Chinka”, po­my­ślał. Nie po­tra­fił z  całą pew­no­ścią okre­ślić jej po­cho­dze­nia. Nie wie­dział też wcale, czy po­wi­nien ją za­bi­jać. Dzieci nie tknie, ale przy niej się za­wa­hał. Po­mo­gła mu, wy­ska‐­ ku­jąc na­gle za burtę. Wi­dział, jak de­spe­racko wy­ma­chuje rę­koma, i  sły‐­ szał, jak woła o ra­tu­nek w nie­zna­nym mu ję­zyku. Naj­wy­raź­niej nie umiała pły­wać. Ci­snął nóż do wody. Po chwili ogar­nęła go iry­ta­cja. To był prze­cież świetny nóż, długo i do­brze mu słu­żył. Wró­cił na miej­sce, gdzie zo­sta­wił swoje rze­czy, i tam się ro­ze­brał. Pod spodem miał ką­pie­lówki. Prze­ra­żone dzieci wpa­try­wały się w  niego nic nie­ro­zu­mie­ją­cymi oczyma. Nie­które tu­liły się do sie­bie na­wza­jem, ale żadne nie ode­zwało się ani sło­wem. Nie pa­trząc na nie, wrzu­cił ubra­nia i buty do wo­dosz­czel­nego ple­caka, za­ło­żył go i wy­re­gu­lo­wał pas bio­drowy. Po­tem wsu­nął nogi w płe­twy, we­tknął do ust rurkę do nur­ko­wa­nia, ro­zej‐­ rzał się po­spiesz­nie na boki i ty­łem wy­sko­czył za re­ling. Pły­nął tak szybko, jak tylko mógł, zo­sta­wia­jąc sta­tek da­leko za sobą. Do­tarł do po­łu­dnio­wego fa­lo­chronu fortu mor­skiego Tre­kro­ner i  jed­nym su­sem wdra­pał się na ka­mie­nie. Póź­niej znów wsko­czył do wody i już bez więk­szego wy­siłku ru­szył w  kie­runku farmy wia­tro­wej Mid­del­grun­den. Za­pla­no­wał, że w  po­ło­wie drogi skręci i  opły­nie łu­kiem ob­szar por­towy Nor­dhavn, uwa­ża­jąc, by nie zbli­żyć się za­nadto do lądu, a po­tem, kie­ru­jąc się na pół­noc, wzdłuż li­nii brze­go­wej, do­trze do ba­te­rii hau­bic w  for­cie Char­lot­ten­lund. Cze­kała go długa droga  – osiem, może dzie­sięć ki­lo­me‐­ trów, ale woda miała ja­kieś pięt­na­ście stopni, więc nie oba­wiał się, że do‐­ sta­nie hi­po­ter­mii. Wziął też ze sobą ba­nany, ba­to­niki ener­ge­tyczne i wodę. Poza tym uwiel­biał pły­wać. Strona 11 Roz­dział 2 Nie­dziela, 22 sierp­nia 2010 roku, Nor­dhavn w Ko­pen­ha­dze Ka­pi­tan promu Pe­arl Se­aways kur­su­ją­cego na tra­sie Ko­pen­haga–Oslo był wy­raź­nie zmę­czony. Trąc ką­ciki oczu, za wszelką cenę usi­ło­wał od­go­nić mi­ga­jące plamki, które tań­czyły mu w polu wi­dze­nia. Drugą ręką pró­bo‐­ wał zaś usta­wić od­po­wiedni kurs, prze­su­wa­jąc nie­znacz­nie ster. Miał ob‐­ ró­cić prom i  za­cu­mo­wać ty­łem przy na­brzeżu ter­mi­nalu DFDS. Wy­ko­nał po­do­bny ma­newr nie­zli­czoną ilość razy i od dawna była to dla niego czyn‐­ ność zu­peł­nie ru­ty­nowa. Mimo to ni­gdy nie zle­cał tego in­nym. Stłu­mił ziew­nię­cie i  po­pro­sił pierw­szego ofi­cera, który stał za nim, pa­trząc na port, o ko­lejną fi­li­żankę kawy. To była długa noc, a on nie miał szans się wy­spać. Obu­dzono go o  trze­ciej nad ra­nem. Za­cho­ro­wał je­den z  pa­sa­że­rów, czte­ro­letni chło­piec. Miał go­rączkę, bo­lała go głowa, a  kark nie­po­ko­jąco mu ze­sztyw­niał. Ka­pi­tan ubrał się więc po­spiesz­nie i  udał na po­kład siódmy, żeby zo­ba­czyć dziecko. Po krót­kiej kon­sul­ta­cji ze szpi­ta­lem w Es‐­ bjerg przez ogól­no­świa­towy sys­tem ra­dio­sta­cji Me­di­cal Ra­dio po­sta­no­wił we­zwać le­ka­rza za po­mocą gło­śni­ko­wego sys­temu po­wia­da­mia­nia. Za­kłó‐­ cił tym sa­mym nocny sen po­nad ty­siąca pa­sa­że­rów. Na jego we­zwa­nie już po chwili sta­wiło się czte­rech róż­nych le­ka­rzy i je­den z nich zdia­gno­zo­wał u ma­lu­cha za­pa­le­nie opon mó­zgo­wych. Le­karka skie­ro­wała dziecko w try‐­ bie pil­nym do szpi­tala. We­zwano he­li­kop­ter z Göte­borga, a ka­pi­tan za­trzy‐­ mał prom i usta­wił go tak, by za­pew­nić ra­tow­ni­kom od­po­wied­nie lą­do­wi‐­ sko. Cała ope­ra­cja prze­bie­gła bez za­rzutu, a  on, mimo że nic wię­cej nie mógł już zro­bić, zo­stał na mostku. Chwilę przed piątą rano otrzy­mali ze Szpi­tala Uni­wer­sy­tec­kiego Sahl­gren­ska in­for­ma­cję, że ży­ciu chłopca nic nie za­graża, ale o mały włos by­łoby za późno. Gdy w końcu się po­ło­żył, nie Strona 12 mógł za­snąć. W  gło­wie dźwię­czały mu prze­ra­ża­jące słowa: „O  mały włos…”. Nie mógł prze­stać o tym my­śleć. Się­gnął po fi­li­żankę i ze zdu­mie‐­ niem stwier­dził, że jest pu­sta. Przez mo­ment za­sta­na­wiał się, czy rze­czy‐­ wi­ście po­pro­sił o  na­stępną kawę, czy tylko miał za­miar to zro­bić. Ką­tem oka spoj­rzał więc na pierw­szego ofi­cera, który stał za nim do­kład­nie tak jak wcze­śniej. – Halo, tu zie­mia! Nad czym tak du­masz? – Hmm… My­ślę o  tym statku wy­ciecz­ko­wym. Też go wi­dzia­łeś, prawda? Ja­sne, że wi­dział… – Coś z nim nie tak? – spy­tał może odro­binę za ostrym to­nem. – Noo… Cho­dzi mi o to, co on tam robi. Nie po­winno go tu być. Ka­pi­tan wy­tę­żył wzrok, by przyj­rzeć się wy­ciecz­kow­cowi. Pły­nął pro‐­ sto na nich i po­wi­nien za mo­ment od­bić. – Weź lor­netkę – po­le­cił swo­jemu pod­wład­nemu. Mo­stek znaj­do­wał się na wy­so­ko­ści pią­tego pię­tra, a przez wiel­kie, na‐­ chy­lone pod od­po­wied­nim ką­tem pa­no­ra­miczne okna miało się wi­dok na trzy strony świata. Pierw­szy ka­pi­tan pod­szedł do szyby i w sku­pie­niu pa‐­ trzył przez lor­netkę. Jego prze­ło­żony cze­kał ze zmarsz­czo­nymi brwiami. Miał świa­do­mość, że łódź zbliża się do nich z dużą pręd­ko­ścią. Było to wi‐­ dać go­łym okiem. Uru­cho­mił sy­gna­li­za­tor aku­styczny i  nadał pięć krót‐­ kich sy­gna­łów ostrze­gaw­czych, które na­wet na mostku, za gru­bym szkłem, nie­malże roz­sa­dzały bę­benki w  uszach. Kilku ro­bot­ni­ków w  żół‐­ tych ka­skach i ubra­niu ro­bo­czym, któ­rzy z tej od­le­gło­ści przy­po­mi­nali ra‐­ czej mi­nia­tu­rowe lu­dziki, od­wró­ciło głowy i  spoj­rzało na sta­tek przy na‐­ brzeżu Lan­ge­li­nie. Nie było żad­nej re­ak­cji ze strony za­łogi dru­giego statku… Spró­bo­wał jesz­cze raz, nie­stety znowu nic to nie dało. – Wy­daje mi się, że wi­dzę ster­nika, leży na kole ste­ro­wym i… Nie do­koń­czył. Stał da­lej, przy­ci­ska­jąc do oczo­do­łów oku­lar lor­netki. – I co? Cze­kam na kon­krety. – Na po­kła­dzie są dzieci. – Czas, od­le­głość? Strona 13 – To nie są duń­skie dzieci. Mają azja­tyc­kie rysy… Ka­pi­tan skoń­czył czter­dzie­ści pięć lat, co ozna­czało, że osią­gnął szczyt swo­jej ka­riery w sto­sun­kowo mło­dym wieku. Miał pod sobą pra­wie dwu‐­ stu pod­wład­nych i  od­po­wia­dał za mi­lio­nowy biz­nes. Przede wszyst­kim jed­nak był ma­ry­na­rzem, do tego pie­kiel­nie zdol­nym – w prze­ciw­nym ra­zie ni­gdy nie po­wie­rzono by mu tego sta­no­wi­ska. – We­zwij na po­kład dzio­bowy bos­mana z krót­ko­fa­lówką i po­daj mi ich po­zy­cję. Póź­niej, pod­czas prze­słu­cha­nia w  spra­wie ka­ta­strofy na mo­rzu, prze‐­ ka­zano mu szczere wy­razy uzna­nia. W  kry­tycz­nej sy­tu­acji za­cho­wał trzeźwy osąd: otóż wy­kal­ku­lo­wał, że je­śli prze­su­nie ster skraj­nie w prawo i  mak­sy­mal­nie zwięk­szy pręd­kość statku, zy­ska kilka wę­złów i  parę stopni. Dzięki temu prom miał prze­ciąć trasę statku wy­ciecz­ko­wego w ostat­niej chwili, uni­ka­jąc tym sa­mym zde­rze­nia. Los chciał jed­nak ina­czej… Ka­pi­tan nie wziął bo­wiem pod uwagę dryfu jed­nostki. Łódź, nie­siona prą­dem mor­skim i  fa­lami, nie pły­nęła pro­sto, tylko za­częła lekko za­krę­cać. Poza tym w  ostat­niej, brze­mien­nej w  skut‐­ kach mi­nu­cie, znacz­nie zwięk­szyła pręd­kość. A  tego już nikt nie mógł prze­wi­dzieć. W  uszach na­dal dźwię­czały mu mro­żące krew w  ży­łach słowa bos‐­ mana: – Pięć­dzie­siąt me­trów. – Po chwili: – Czter­dzie­ści, może na­wet mniej.  – I na ko­niec: – Kurwa, nie zdą­żymy! Wy­ciecz­ko­wiec znikł z pola wi­dze­nia ka­pi­tana. Przez ostat­nie trzy­dzie‐­ ści se­kund nie miał moż­li­wo­ści ma­newru, po­zo­stało mu tylko cze­kać. Po‐­ ło­żył dło­nie na ste­rze i za­czął w my­ślach od­ma­wiać mo­dli­twę. Za­mie­rzał się tak mo­dlić do czasu, kiedy… kiedy znowu bę­dzie mógł ode­tchnąć z  ulgą i  opo­wia­dać po­tem wszyst­kim, że o  mały włos do­szłoby do ka­ta‐­ strofy. O mały włos, a jed­nak – jak za­wsze do­tąd – wy­szli z tego cało. O tym, że zde­rzyli się ze stat­kiem wy­ciecz­ko­wym, bos­man po­in­for­mo‐­ wał naj­pierw za­ska­ku­jąco ci­chym i spo­koj­nym gło­sem: – Prze­cię­li­śmy go na pół… – wy­szep­tał. Po czym po chwili, śmier­tel­nie prze­ra­żony, wy­krzy­czał hi­ste­rycz­nie na całe gar­dło: – Za­trzy­mać śruby! Na Strona 14 mi­łość bo­ską, wcią­gnie ich w śruby!!! Ka­pi­tan na­tych­miast od­ciął za­si­la­nie, uświa­da­mia­jąc so­bie przy tym, że każda ze śrub ma śred­nicę pra­wie pię­ciu me­trów. Za­po­mniał jed­nak zu­peł­nie, ile ważą. Do­sko­nale zda­wał so­bie sprawę z  tego, że nie ma szans, by wy­ko­nał po­le­ce­nie bos­mana. By­łoby to sprzeczne z pra­wami fi­zyki… Strona 15 Roz­dział 3 Nie­dziela, 22 sierp­nia 2010 roku, Mar­mor­mo­len, Nor­dhavn Szef wy­działu za­bójstw Kon­rad Si­mon­sen za­ci­snął po­wieki, po czym spoj‐­ rzał na port. Na wo­dzie pa­no­wał nie­spo­ty­kany ruch. W  ak­cji ra­tun­ko­wej uczest­ni­czyło pięt­na­ście, a  może dwa­dzie­ścia jed­no­stek pły­wa­ją­cych. W więk­szo­ści były to pon­tony z dwu- do czte­ro­oso­bową za­łogą na­le­żące do róż­nych or­ga­ni­za­cji, w tym mor­skich od­dzia­łów Obrony Te­ry­to­rial­nej, po‐­ go­to­wia ra­tun­ko­wego Falck, straży przy­brzeż­nej i Sta­cji Ma­ry­narki Wo­jen‐­ nej w Hol­men. Do tego dwa statki pi­lo­towe na­le­żące do portu w Ko­pen­ha‐­ dze. Te ostat­nie za­jęły się ho­lo­wa­niem na brzeg więk­szych frag­men­tów wy­ciecz­kowca, pod­czas gdy ze­spół w pon­to­nach sku­pił się na po­szu­ki­wa‐­ niu tych, któ­rzy prze­żyli, i trans­por­cie zwłok na ląd. Całe na­brzeże za­sta‐­ wione było ka­ret­kami po­go­to­wia, a nad ba­se­nem por­to­wym la­tały dwa he‐­ li­kop­tery, w tym śmi­gło­wiec Si­kor­sky na­le­żący do służb ra­tow­ni­czych ma‐­ ry­narki wo­jen­nej  – ła­two roz­po­zna­walny z  uwagi na ka­nar­ko­wo­żółtą ka‐­ binę i  prze­sad­nie wielki na­pis „SŁUŻBY RA­TUN­KOWE” nad drzwiami. Skru­pu­lat­nie pa­tro­lo­wał całą oko­licę, wy­ko­nu­jąc prze­loty około dzie­się­ciu me­trów nad lu­strem wody. O  wiele wy­żej niż on, bli­żej cie­śniny Sund, uno­sił się he­li­kop­ter jed­nej ze sta­cji te­le­wi­zyj­nych. Ak­cją ra­tun­kową z ra‐­ mie­nia portu za­rzą­dzała ja­kaś ko­bieta. Stała obok am­bu­lan­sów i  sły­szał, jak raz po raz sta­now­czym to­nem wy­da­wała po­le­ce­nia przez krót­ko­fa‐­ lówkę. Si­mon­sen był wy­so­kim i  bar­czy­stym męż­czy­zną koło sześć­dzie­siątki. Miał spo­kojne uspo­so­bie­nie i  bez­po­średni spo­sób by­cia. Jego wy­gląd i obej­ście dużo mó­wiły o tym, ja­kim był czło­wie­kiem: sze­fem, który w kry‐­ tycz­nych sy­tu­acjach wy­ma­gał ab­so­lut­nego po­słu­szeń­stwa, bez za­da­wa­nia zbęd­nych py­tań. Ru­szył w stronę ko­or­dy­na­torki, lecz za­trzy­mał się w od­le‐­ Strona 16 gło­ści kilku me­trów od niej i  cze­kał, nie chcąc jej prze­szka­dzać w  pracy. Za­nim zna­la­zła dla niego czas, mi­nęło do­brych parę mi­nut. – Wasi tech­nicy mu­szą po­cze­kać, aż skoń­czymy. Nie wpusz­czę ich te‐­ raz. Nie po­trze­bu­jemy tu jesz­cze więk­szego za­mie­sza­nia  – rzu­ciła za‐­ chryp­nię­tym gło­sem. – A orien­ta­cyj­nie, ile na to po­trze­bu­je­cie? – Go­dzinę, może dwie. Dam panu znać. – Ktoś prze­żył? – Na ra­zie ni­kogo nie zna­leź­li­śmy… – Ile ofiar śmier­tel­nych? Dzieci czy do­ro­śli? – Nie mam po­ję­cia. Śruby na­pę­dowe za­dzia­łały jak gi­gan­tyczny ma­lak‐­ ser, więc nie spo­sób po­li­czyć… Si­mon­sen ski­nął ze zro­zu­mie­niem głową, cho­ciaż wie­dział, że rzadko się zda­rza, by śruby po­szat­ko­wały ciało na ka­wałki. Teo­re­tycz­nie mo­gło do tego dojść, ale z  re­guły nic ta­kiego się nie działo. Ten prze­sadny pa­tos miał za­pewne zwią­zek ze sil­nym stre­sem, który prze­ży­wała ko­or­dy­na‐­ torka. Znał ten me­cha­nizm aż na­zbyt do­brze. – Kiedy przy­je­cha­łam na miej­sce, pa­no­wał tu to­talny chaos. Było o wiele go­rzej niż te­raz, ale zwłoki, albo ra­czej ich frag­menty, za­brano już do szpi­tala kró­lew­skiego. Taką mam przy­naj­mniej na­dzieję. W każ­dym ra‐­ zie już od dłuż­szego czasu nie zna­leź­li­śmy… ni­czego. Pro­szę wy­ba­czyć, ale te­raz nie mogę panu po­świę­cić wię­cej czasu. Pro­szę wró­cić do swo­jego ko‐­ legi i  po­cze­kaj­cie na zie­lone świa­tło.  – Wska­zała na część na­brzeża znaj‐­ du­jącą się bli­żej mia­sta, po czym wró­ciła do swo­ich obo­wiąz­ków. Arne Pe­der­sen miał czter­dzie­ści trzy lata. Już bli­sko dzie­sięć lat pra­co‐­ wał w po­li­cji kry­mi­nal­nej i w za­sa­dzie był prawą ręką Si­mon­sena. Funk‐­ cja, którą peł­nił od dawna, zu­peł­nie nie­dawno zna­la­zła for­malne po­twier‐­ dze­nie – zo­stał za­stępcą szefa wy­działu za­bójstw i był z tego po­wodu nie‐­ zmier­nie dumny, choć ni­komu się do tego nie przy­zna­wał. Stał po­grą­żony w głę­bo­kiej za­du­mie i na po­czątku w ogóle nie za­uwa­żył swo­jego prze­ło‐­ żo­nego. Strona 17 – Cześć, Si­mon. Na ra­zie tak so­bie stoję i się ga­pię, bo cią­gle nie mo‐­ żemy za­cząć. Mam fart, że w ogóle mnie wpu­ścili. Tech­nicy mu­szą cze­kać poza te­re­nem portu, aż bę­dzie można wziąć się do ro­boty. Co z tym ope­ra‐­ to­rem z te­le­wi­zji? Udało ci się coś jesz­cze z niego wy­cią­gnąć? Wcze­śniej tego sa­mego dnia do wy­działu za­bójstw zgło­sił się ka­me­rzy‐­ sta z na­gra­niem wi­deo. Pły­nął pro­mem kur­su­ją­cym na tra­sie Ko­pen­haga– Oslo. Gdy już do­bi­jali do na­brzeża, wy­szedł na po­kład, żeby za­pa­lić. Na­gle za­uwa­żył w  ba­se­nie por­to­wym wy­ciecz­ko­wiec i  wy­dało mu się to dość oso­bliwe. Wziął więc z ka­biny ka­merę, skie­ro­wał obiek­tyw na sta­tek, a gdy po­więk­szył ob­raz, doj­rzał tam przy­naj­mniej trzy mar­twe osoby. I po­sta­no‐­ wił to na­krę­cić. Fil­mo­wał nie­malże do mo­mentu ko­li­zji, a gdy tylko zszedł na ląd, udał się pro­sto do ko­mendy po­li­cji. Si­mon­sen, gdy tylko obej­rzał film, wy­słał na miej­sce zda­rze­nia swo­jego za­stępcę. – Nie, nic wię­cej nie miał. O  sa­mym wy­padku trą­bią już oczy­wi­ście wszyst­kie sta­cje te­le­wi­zyjne, ale nikt jesz­cze nie wiąże tego z  żad­nym prze­stęp­stwem. Hra­bianka jest w  In­sty­tu­cie Me­dy­cyny Są­do­wej, Klavs oczy­wi­ście prze­rwał szko­le­nie i od ju­tra bę­dzie w peł­nej go­to­wo­ści, Pau‐­ line na­to­miast, jak wiesz, ma urlop, a ni­gdy nie bie­rze ze sobą ko­mórki. Wszy­scy troje pra­co­wali tak jak Pe­der­sen w  wy­dziale za­bójstw i  na­le‐­ żeli do grona naj­bar­dziej za­ufa­nych lu­dzi Si­mon­sena. Hra­bianka, która tak na­prawdę na­zy­wała się Na­tha­lie von Ro­sen, była jego żoną. Po­brali się sto­sun­kowo nie­dawno i  jak do­tąd bez więk­szych pro­ble­mów uda­wało im się go­dzić ży­cie pry­watne ze wspólną pracą. Klavs Ar­nold do­łą­czył do ze­społu kilka lat temu, gdy prze­pro­wa­dził się z Es­bjerg do Ko­pen­hagi. Wła­śnie po­je­chał na se­mi­na­rium do Odense. Za­le­d­wie trzy­dzie­sto­let­nia Pau­line Berg była naj­młod­sza w  dru­ży­nie i  od dwa ty‐­ siące siód­mego roku, kiedy zo­stała po­rwana, zma­gała się z  pro­ble­mami na­tury psy­chicz­nej. By­wały okresy, gdy wy­ko­ny­wała swoje obo­wiązki wy‐­ jąt­kowo nie­udol­nie, cza­sami też nie ra­dziła so­bie z nimi w ogóle. – A może nie bę­dziemy jej prze­szka­dzać w urlo­pie, co? Wszy­scy wiemy, że bar­dzo go po­trze­buje… – rzu­cił Arne. Wy­ra­ził się nad­zwy­czaj dy­plo­ma‐­ tycz­nie, ale ła­two się było do­my­ślić, co tak na­prawdę chciał po­wie­dzieć. Strona 18 – Gdy­bym się z tobą zga­dzał, nie pró­bo­wał­bym się do niej do­dzwo­nić. Ale do­syć o Pau­line – uciął Si­mon­sen ostrym to­nem. – Wiesz, czy wy­ciecz‐­ ko­wiec za­to­nął? Pe­der­sen, za­miast od­po­wie­dzieć, zro­bił parę kro­ków w  kie­runku brzegu i wska­zał na coś pal­cem. Le­żąca tam po­łowa ka­dłuba – a do­kład‐­ niej jego przed­nia część – lekko ko­ły­sała się na wie­trze. Sta­tek zo­stał prze‐­ cięty mniej wię­cej w  po­ło­wie, a  so­lidne de­ski, z  któ­rych był zbu­do­wany, wy­glą­dały, jakby ktoś roz­rą­bał je ogromną sie­kierą. Na po­kła­dzie bra­ko‐­ wało czę­ści bia­łych pla­sti­ko­wych sie­dzeń. – Druga część, ta cięż­sza, z sil­ni­kiem, po­szła na dno – oznaj­mił. – Je­śli to bę­dzie fi­zycz­nie moż­liwe, chciał­bym, żeby wy­do­byto ją jesz‐­ cze dziś. Po­in­for­muj, pro­szę, tech­ni­ków. Niech we­zwą nur­ków i za­biorą ze sobą cały po­trzebny sprzęt. – Już to zro­bi­łem, wszystko jest go­towe. Po­trze­bu­jemy tylko ze­zwo­le‐­ nia. – Wspa­niale. Masz dla mnie coś jesz­cze? – Nie… Ekipa w pon­to­nach zbiera po­zo­sta­ło­ści, a że wi­dok nie na­leży do przy­jem­nych, ja­koś nie jest mi szcze­gól­nie przy­kro, że nie mogę po‐­ dejść bli­żej. – Chyba już skoń­czyli, o ile do­brze zro­zu­mia­łem. – To do­bra wia­do­mość. – Wiesz może, ile mamy do­ro­słych ofiar? – Wiem wy­łącz­nie to co ty… Na ra­zie trzy, tyle wi­dać na na­gra­niu od ka­me­rzy­sty. Przy czym nie udało mi się jesz­cze tego po­twier­dzić. Hej… patrz tam! Pe­der­sen wska­zał na pół­nocny fa­lo­chron fortu Tre­kro­ner, je­den z  dwóch, które osła­niały port, obej­mu­jąc go ni­czym po­tężne klesz­cze. W nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od nich stali ra­tow­nicy i wpa­try­wali się w ba­sen por­towy. Si­mon­sen nie do­strzegł ni­czego nad­zwy­czaj­nego, ale jego za‐­ stępca naj­wy­raź­niej miał lep­szy wzrok. – Coś się tam dzieje – po­wie­dział Arne. Strona 19 Si­mon­sen bez słowa ru­szył w kie­runku ka­re­tek. W po­ło­wie drogi spo‐­ tkał ra­tow­niczkę z firmy Falck. – Mamy jedną oca­lałą osobę, może dwie. To dzieci – rzu­ciła ści­szo­nym gło­sem. Strona 20 Roz­dział 4 Nie­dziela, 22 sierp­nia 2010 roku, Ju­tlan­dia Po­łu­dniowa „To prze­dziwne, jak pewne zda­rze­nia niosą za sobą ko­lejne”, po­my­ślał męż­czy­zna, wy­glą­da­jąc przez okno sa­mo­chodu. Uśmiech­nął się, choć w za­sa­dzie wcale nie było mu do śmie­chu, po czym zer­k­nął z ukosa na sie‐­ dzącą za kie­row­nicą ko­bietę. Gdy po­przed­nio jej po­ma­gał, sprawy nie po‐­ to­czyły się zgod­nie z pla­nem. Dla­tego wła­śnie byli te­raz tu, gdzie byli. Ku wła­snemu zdzi­wie­niu zdał so­bie sprawę, że jego wspo­mnie­nie mocno się wy­ostrzyło… Na­gle przed oczyma prze­wi­nęły mu się aż na­zbyt wy­raźne ob­razy, choć od ca­łego zaj­ścia mi­nęły już dwa lata. Czas mi­jał, a  ta sprawa co­raz mniej za­przą­tała jego uwagę. Ostat­nio w za­sa­dzie w ogóle o tym nie my­ślał. Gdy po­ka­zał jej nóż, wzięła dziecko za rękę i  ru­szyła z  nim bez słowa sprze­ciwu. Długo szli przez wy­dmy, a  dziew­czynka raz po raz się za­trzy‐­ my­wała, by ze­rwać dla mamy kwiatki, bla­do­czer­wone od­porne na słońce i wiatr ro­ślinki, po­ra­sta­jące gdzie­nie­gdzie piasz­czy­ste pod­łoże. Gdy do­tarli do za­głę­bie­nia mię­dzy wy­dmami, zwią­zał ko­bietę w taki spo­sób, żeby nie po­ro­biły jej się si­niaki, gdy bę­dzie pró­bo­wała się uwol­nić. Za­brał ze sobą cztery ga­łę­zie i po­rząd­nie wbił je w piach. Linę, którą miała skrę­po­wane ręce, prze­cią­gnął przez rę­kawy jej wia­trówki, a  stopy zwią­zał sznu­ro­wa‐­ dłem. Oko­licz­no­ści mu sprzy­jały, bo miała na so­bie spód­nicę, co znacz­nie uła­twiło sprawę. – A te­raz po­słu­chaj mnie uważ­nie… Nie raz cię ostrze­gano, byś trzy­mała się z dala od Madsa Eg­gerta… Nie­stety nie po­słu­cha­łaś, więc te­raz do­sta­niesz na‐­ uczkę. Ro­zu­miesz, Juli?