Lisińska Małgorzata - Tropiciel (1)
Szczegóły |
Tytuł |
Lisińska Małgorzata - Tropiciel (1) |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Lisińska Małgorzata - Tropiciel (1) PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Lisińska Małgorzata - Tropiciel (1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Lisińska Małgorzata - Tropiciel (1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Michałowi i Małgosi
Strona 3
SPIS TREŚCI
WILCZYCA
PRZEBUDZENIE MAGII
PANTOFELKI
SMOCZE GODY
MORSKI KRÓL
OŚLA SKÓRKA
LUSTERECZKO
DZIEWCZYNKA
MROCZNY OKRUCH
NIE MÓW NIGDY
OLBRZYMY
Strona 4
I
Wilczyca
Donośny łomot w drzwi ponownie wstrząsnął komnatą. Tym razem dziewczyna
lekko uniosła powieki, ale nie zmieniła rytmu. Unosiła się i opadała nieskończenie
powoli, do granic wytrzymałości przedłużając każdą chwilę rozkoszy. Odchyliła głowę
tak, że długie rude włosy pieściły nie tylko jej pośladki, ale i uda mężczyzny.
Spojrzenie stłumione przyjemnością przesunęło się po twarzy kochanka.
– Nie przestawaj – powiedział spokojnie. Chwyciwszy włosy kobiety, lekkim
szarpnięciem przyciągnął jej twarz ku swojej i niespiesznie pocałował rozchylone
wargi. – Nie przestawaj – powtórzył łagodnie. Dziewczyna zamknęła oczy,
przyspieszając tempo. Na moment jej oddech gwałtownie się spłycił, a mięśnie
zadrżały w zapowiedzi nadchodzącego spełnienia. Chwila jednak minęła, a spełnienie
nie nadeszło, więc piękne ciało wróciło do powolnego rytmu.
Kolejne uderzenia zatrzęsły wejściem.
– Panie Yasa! Ruszcie dupę! Sprawę mam! – rozległ się wrzask, a po nim kolejne
łomotanie. – Panie Yasa!
Mężczyzna westchnął. Wsunął długie mocne palce w czerwone loki kochanki,
przesunął opuszkami wzdłuż jej ramion, później pleców, wreszcie mocno uchwycił
biodra i błyskawicznie zamienił role.
– Panie Yasa!
Rude włosy rozlały się lawą na białej poduszce. Mag uwolnił czar. Żar błyskawicznie
stopił w jedno dwa splątane ciała. Połyskujący złotem i czerwienią płomień uniósł się
ku powale, by po chwili rozpaść się na tysiące błyszczących kropel. Każda z nich
drżała, nabierając światła. Coraz jaśniej i jaśniej. Szelest oddechów przeszedł
w melodię jęków i gwałtownych westchnień. Wreszcie, przy akompaniamencie
wysokiego zaśpiewu, oślepiający blask rozjaśnił komnatę.
Dziewczyna oddychała ciężko, a jej szczupłe ciało wciąż dygotało, wstrząsane
spazmami zaspokojenia, gdy mężczyzna wstał z łoża. Nie spojrzał na kochankę, nie
zadał sobie też trudu, by ją okryć. Sam również nie zamierzał się ubierać. Nagi
podszedł do drzwi, otworzył je i z niechęcią popatrzył na gościa.
– Cóż jest tak pilne, drogi Yudherthardere? – zapytał chłodno.
Strona 5
Krasnolud nie wyglądał na wystraszonego. Może na trochę zaniepokojonego, ale na
wystraszonego na pewno nie. Przechylił głowę i spojrzał do wnętrza komnaty.
– Znowu? – zapytał z mieszaniną podziwu i niesmaku. – Od pięciu dni ino ruchacie
i ruchacie. Dziewek braknie w okolicy albo, co gorsza, złapiecie jakiegoś syfa i nawet te
wasze nieśmiertelne klejnoty szlag trafi. Mnie się po dwóch dniach znudziło, a wy
z wyra nie wychodzicie.
– Gwoli ścisłości, dość często wychodzę – uśmiechnął się mag.
– Aż, kurwa, nie chodzi mnie o to, gdzie to robicie. Wiem, żeście w czarach
sprawni, to bym się i nie zdziwił, jakbyście chędożyli u powały. Po tym waszym
krzywym uśmiechu widzę, że rację mam. Tylko co za dużo…
– I po to mi przerwaliście, żeby mnie pouczać?
– Tam zaraz pouczać. Nie moja to sprawa, gdzie swój drąg wsadzacie. Znaczy trochę
moja, bo mi wasza pomoc zdać się może, a jak dalej będziecie się sami ze sobą ścigać
w ruchaniu, to się tej pomocy nie doczekam.
Czarodziej spojrzał na krasnoluda ponuro.
– Może ja nie chcę wam tej pomocy udzielić?
– Chcecie, nie chcecie, gówno mnie to obchodzi. – Sodi Yudherthardere wzruszył
ramionami. – Uratowałem wam dupę, jesteście moim dłużnikiem. A jak dotąd długu
żeście nie spłacili. Królówka wciąż ma magiczne glejty i nawet, niech ją osioł
w legowisko ciągnie, pierdnąć bez jej zgody nie mogę. A że mnie cholera nienawidzi,
to ze służby zwolnić nie chce.
– Przyszliście mi powiedzieć to, co już i tak wiem?
– Nie, przyszedłem, bo mnie szacowna królowa w Ciemne Lasy wysyła. Jakiś
problem w tamtejszych wioskach mają i pani se umyśliła, że ja go rozwiążę.
– A wam się zachciało zabrać mnie z sobą? Tylko po co?
Krasnolud wzruszył ramionami.
– Może do towarzystwa. Tak mam, że nie lubię sam przez lasy się przedzierać, a i
gębę wolę otwierać nie tylko do mojego konia. No i chcę mieć was na oku. Teraz, jak
do Zakonnej należycie… Nie chciałbym się Kobiecie Tradycji narażać. W sumie nie
wiem, ale możecie się przydać, kto wie? A macie coś lepszego do roboty? – Zerknął
bez zażenowania na nagą dziewczynę.
Mag poszedł za jego spojrzeniem. Rudowłosa spała z rozchylonymi ustami,
mlecznobiałą skórę wciąż znaczył rumieniec spełnienia, a sutki krągłych piersi sterczały
ściągnięte ostatnim spazmem rozkoszy.
Westchnął.
– Ano chyba nie.
Sodi odetchnął z ulgą.
Strona 6
– Wyruszymy z rana. Muszę się przespać, a i wy pewnie chcecie odpocząć, nie?
– Dobranoc, Yudherthardere. – Czarodziej zamknął drzwi, pozostawiając za nimi
krasnoluda.
Potem podszedł do łoża.
– Pod powałą? Hmmm… – Uśmiechnął się i zaklęciem obudził dziewczynę.
***
Noc nadeszła za wcześnie. Ciemność zjawiła się znikąd, okryła okolicę czarnym
płaszczem, mrokiem zamalowała kontury, hebanowym tuszem wcisnęła się między
drzewa. Niczym szalony malarz zmazała obraz tworzony przez dzień, barwiąc go na
jeden, tylko jeden mroczny, jednolity nieprzenikniony kolor. Noc. I cisza. Jakby cała
wieś nagle wymarła. Domy pogrążone w ciemności u wrót lasu, okryte płaszczem
nocy, zdawały się być opuszczone. W żadnym oknie nie płonęło światło, nawet
najmniejszy kaganek nie rozświetlał mroku. I żaden dźwięk jej nie przerywał. Zdawać
się mogło, że cała wieś nagle wstrzymała oddech, a może nawet całkiem go straciła.
Tak głęboka była to cisza. Nie było rozmów, nie było nawet drżącego bicia serca. Cała
wioska umilkła.
Cała wioska…
W jednym z domów na obrzeżach siedliska ktoś lekko uchylił drzwi. Wyjrzała zza
nich pucułowata męska twarz, a rozbiegane spojrzenie próbowało dojrzeć coś przez
zasłonę nocy. Bezskutecznie. Mimo to jednak, mimo ciszy i ciemności, niewysoki
mężczyzna wyszedł z domu. Namiętność mu śpiewała. Pożądanie tańczyło w żyłach.
Nie słyszał ciszy, tylko muzykę pragnień. Wyszedł więc na zewnątrz, zamknął oczy i,
prowadzony słodką melodią, ruszył do lasu.
***
Nikt z kłócącej się czwórki nie zauważył wejścia gości. Mężczyźni wrzeszczeli jeden
przez drugiego. Dopiero odgłos policzka błyskawicznie uciszył kłótnię. Głowa
najwyższego z młodzieńców odskoczyła, a pozostali dwaj zamilkli w jednej chwili, ze
zdumieniem patrząc na potężnego mężczyznę, który zadał cios. Ten zaś, siwiejący na
skroniach, z brzuchem wylewającym się ponad ozdobnym pasem ze skóry fryńskiego
bazyliszka, gwałtownie poczerwieniał. Nalane, obwisłe policzki napęczniały, usta
zacisnęły się, a pociemniałe gniewem, przekrwione oczy niemal wyskoczyły
z oczodołów.
– Nie będzie, kurwa, żadnej dyskusji, gówniarzu! – wrzasnął tłuścioch. – Zrobicie, co
wam każę!
Strona 7
Żaden z chłopców nawet nie mruknął. Wystraszeni, najwyraźniej nienawykli do
takich wybuchów, wgapiali się w oblicze krzyczącego.
– Jak wam, kurwa, mówiłem, nie tykać, mieliście, kurwa, nie tykać! – pieklił się
grubas. – Trociny macie w tych pustych łbach?!
Yasa chrząknął lekko, chcąc przerwać tyradę, ale mężczyzna wpadł już w furię i nic
nie mogło go powstrzymać. Krzyczał coraz głośniej, a jego słowa zlewały się
w nieznośny bełkot. Mag uniósł lekko brwi, ale nim zdołał rzucić zamierzony czar,
towarzyszący mu krasnolud otworzył drzwi i trzasnął nimi tak, że zadrżały w posadach.
– Dzień dobry, kurwa mać! – ryknął, przekrzykując wrzaski grubasa.
Mężczyzna zamilkł w pół słowa, z rozwartymi ustami gapiąc się na gości.
– Wójta szukamy. Wyście to? – zapytał niegrzecznie Sodi.
Tłuścioch rozsunął młodzieńców i, minąwszy ich, spojrzał na niską sylwetkę
krasnoluda, a potem, specjalnie go ignorując, przeniósł wzrok na drugiego
z przybyłych. Oszacował szybko odzienie młodzieńca – jedwabną koszulę haftowaną
złotą nicią i kurtkę ze smoczej skóry, i uznał, że każda z nich kosztowała wielokrotnie
więcej niż pas, na który wydał dwumiesięczny dochód z dzierżaw. Oczywiście
zauważył też cenne odzienie krasnoluda, ale nie lubił kurdupli z wielką gębą, więc
grzecznie uśmiechnął się tylko do drugiego z gości.
– Jestem Gorde, wójt Jofty. – Ukłonił się lekko. Niby grzecznie, ale z wyraźną
wyższością. – A wy kim jesteście?
Zignorowany Sodi poczerwieniał. Czego jak czego, ale bycia ignorowanym
Yudherthardere wyjątkowo nie lubił. Zaraz zaczynał się zaperzać, oddechu zaczynało
mu brakować, a wściekłość ino czekała, żeby zatańczyć stukanego toporkiem na czyimś
łbie.
– Jestem Yudherthardere, barani łbie – odpowiedział podniesionym już głosem. –
Tropiciel na usługach Krasnoludzkiej Rady i twojej królowej.
Gorde bardzo by chciał dalej udawać, że krasnoluda nie widzi, ale usłyszawszy jego
imię, poczuł naraz taką mieszankę emocji, że prawie zlał się w gacie. Wyższość
zniknęła w jednej chwili, a jej miejsce zastąpiła nieprzebrana jowialność, czysta słodycz
i miłość bezwzględna, zaprawiona jednakowoż sporą dawką niepokoju, że nie
rozpoznał posłańca swej pani. Miast jednak roztrząsać ewentualne następstwa owej
pomyłki, skupił się na plusach i, odwróciwszy się do Tropiciela, rozłożył ramiona
i serdecznie objął zdumionego małego lorda.
– Panie Yudherthardere! – zakrzyknął, a w jego głosie pobrzmiewało już tylko
uwielbienie. – Nareszcie! Największy królewski Tropiciel! Tacyśmy wdzięczni! Tacy
wdzięczni! Zaszczyt to wielki! Ogromny zaszczyt!
Strona 8
Yudherthardere rozwarł usta. Tak bardzo był zaskoczony nagłą zmianą
w zachowaniu gospodarza, że brakło mu słów. Nieporadnie uwolnił się z wójtowych
objęć i zerknął pytająco na z trudem panującego nad śmiechem towarzysza.
– Eeeee – zaczął mało elokwentnie – też się cieszę… znaczy się… Przestańcie się już
we mnie tak wgapiać jak w urodziwą młódkę, bo se jeszcze coś dziwnego chłopaki
pomyślą.
Wójt spojrzał na młodzieńców, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o ich istnieniu.
– A tak. Synowie moi. Rozumu toto za grosz, ale młode jeszcze, może z czasem…
Znaczy duma moja…
– Taaa… no, żeśmy słyszeli, jaka to chluba wasza – przerwał mu Sodi. – Obaj z …
– Przyjacielem – przerwał mu Yasa, patrząc przenikliwie w krasnoludzkie oczy.
– Właśnie – kontynuował Yudherthardere, zrozumiawszy aluzję – obaj
zauważyliśmy, jak dumniście są z owocu waszych lędźwi, ale nie przybyliśmy oceniać
waszych efektów wychowawczych. Królowej doniesiono, że jakiś problem tu macie.
Prawda li to?
Grubas rzucił szybkie spojrzenie synom. Młodzieńcy błyskawicznie pospuszczali
głowy, a potem wyszli jeden po drugim. Ich ojciec tymczasem opadł ciężko na szeroką
ławę, wskazując gościom miejsce obok siebie. Poczekał, aż usiądą, i dopiero wtedy
odpowiedział:
– Coś nam chłopaków morduje.
– To znaczy? – Krasnolud zmarszczył brwi.
– Coś w lesie. Już czterech.
– Słuchajcie, Gorde, ja tam wiele mam przeróżnych zalet, ale w myślach czytać nie
umiem. Może tak po kolei opowiecie?
Wójt westchnął ciężko.
– No to tak było: jakiś czas temu młody Zyrke polazł w nocy do lasu. Nasze chłopaki
raczej tego nie robią. Różne rzeczy w tych lasach już się działy, więc nikt w nocy doń
nie wchodzi, a już w pojedynkę… Nikt, nigdy. A Zyrke poszedł. I dwa dni później
znaleźli go, jak poszli drzewa narżnąć. Znaczy to, co z niego zostało, a nie było tego
dużo. Najpierw żeśmy myśleli, że to jakiś dziki zwierz, chociaż to, jak poraniony był…
no, dziwne było. Przykazaliśmy wszystkim, żeby po zmroku z domów nie wychodzili,
a i w dzień tylko z bronią i w kilku, i jeśli już do lasu mus, to żeby nie za głęboko…
Kilka dni spokój był, a potem Kop się gdzieś zapodział. Znaleźli go, jak poprzedniego.
Potem był Jato, a wczoraj Prym. Każdy w nocy z domu wyszedł, chociaż wiedzieli, że
nie wolno. Coś ich tam ściągnęło. Coś…
Sodi spojrzał na Yasę. Mag przymknął powieki i wydawał się nie słuchać.
Poirytowany krasnolud zacisnął wielkie jak bochny chleba łapy.
Strona 9
– Wiecie, nie chcę bynajmniej waszemu wyczuciu magii przeczyć, ale chłopaki mogli
na schadzki chodzić i rzeczywiście jakiś niedźwiedź czy wilk mógł…
– Nie może to być. Żadna szanująca się panna nie poszłaby w las po nocy.
– Się upierać przy szanującej nie zamierzam – mrugnął figlarnie Yudherthardere.
– Nie, panie, to dziwna jakaś moc… może strzyga czy wilkołak.. W taką noc coś się
dzieje z wioską, czarny duch nas nawiedza, cisza jakaś taka, mrok taki. Strasznie jest…
Zobaczycie. No i jeszcze te rany! Ostatni dwaj to już tylko dwie rany mieli… tylko
te…
– Mówiliście, że wczoraj ostatni zginął? – zapytał leniwym głosem milczący dotąd
Yasa.
– Tak, panie. Rano żeśmy go znaleźli.
– Gdzie jest ciało?
– W domu. Znaczy w jego domu. Ojce mu pomarli zeszłej zimy. Sam mieszkał.
Zanieśliśmy ciało do domu, kobiety go obmywają i do pogrzebu sposobią.
– Zaprowadźcie nas.
Wójt wstał. Sodi tymczasem skrzywił się i spojrzał na maga.
– Chodźcie – rzucił Yasa, a krasnolud posłuchał bez wahania.
W domu, na obrzeżach osady, głośno zawodziły wioskowe płaczki, przygotowując
ducha do przejścia w lepsze światy. Tłoczyły się w maleńkiej chatce i tuż przed nią,
rozdzierając szaty i płacząc donośnie. Gorde rozsunął je mało delikatnie, robiąc
miejsce dla gości.
W jedynej izbie, na stole, leżało ciało. Niewysoki i najwyraźniej otyły nieboszczyk
okryty był prześcieradłami aż po brodę. Ponad okryciem tłusta i niezbyt urodziwa
twarz zastygła w grymasie przerażenia.
Yudherthardere, który dotąd szedł, mamrocząc pod nosem, zatrzymał się
gwałtownie. Sparaliżowały go wrzeszczące zmysły Tropiciela. Szarpały, piekły, rwały,
płonąc wężowymi ścieżkami w głębi umysłu, wypalały bolesne linie pod czaszką
krasnoluda. Tak dotkliwe, jak gdyby ktoś rozcinał mu skórę aż do kości. Zmrużył oczy,
z trudem łapiąc oddech. Atak był tym boleśniejszy, że niespodziewany. Minęła dłuższa
chwila, nim Sodi zdołał nad nim zapanować, mamrocząc ochronne zaklęcia. Potem
z niejakim wyrzutem spojrzał na Yasę. Coś mu mówiło, że mag wiedział. Wiedział już
w chwili kiedy zażyczył sobie odwiedzin u nieboszczyka. Mógł go uprzedzić. Mógł…
ale Pierwotny rządził się swoimi prawami. Teraz też nawet nie spojrzał na krasnoluda
i podszedł prosto do mar. Sodi był pewien, że mag tak samo jak on wyczuł potężną
moc w tym domu.
Czarodziej długo przyglądał się twarzy trupa, jakby czekał, aż ta coś mu powie.
Wreszcie spojrzał na towarzysza.
Strona 10
– Chodźcie tu.
Sodi się zawahał. Skoro w progu uderzyła go taka fala, bliskość ciała będzie jeszcze
boleśniejsza. Pierwotnemu Magowi jednak się nie odmawia. Spełnił polecenie. Nie
było intensywniejszych doznań, a jedynie chłód. Yasa chronił ich przed magią.
– Pewnie chcecie zobaczyć, jak go załatwiło, prawda? – Nie czekając na odpowiedź,
wójt ściągnął prześcieradło.
Jakaś kobieta, zapewne jedna z tych, które nie przygotowywały zwłok, zaczęła
krzyczeć. Sodi zaś poczuł, jak przewracają mu się trzewia.
– Kurwa, dobrze, że nie jedliśmy nic od śniadania – wymamrotał cicho.
Nie zrobiła na nim takiego wrażenia rana w miejscu, gdzie młodzieniec miał kiedyś
gardło. Ziała tam potężna dziura, wyszarpana aż po wystający z zastygłej już krwawej
masy kręgosłup. Nie, to nie targnęło jego pustym na szczęście żołądkiem. Zrobiła to
wielka zakrzepła wyrwa w miejscu, gdzie trup powinien mieć przyrodzenie.
***
W gospodzie zamiast gwaru rozmów panowała dziwnie napięta cisza. Mężczyźni
z ponurymi wyrazami twarzy wpatrywali się w kufle piwa. Gdzieniegdzie słychać było
ciche szepty, ale i te umilkły, gdy do środka wszedł wójt i jego goście. Milczący klienci
unieśli głowy, a kilkanaście par oczu wpatrzyło się z nadzieją w słynnego królewskiego
Tropiciela. Od wielu dni Gorde obiecywał im jego przyjazd, wychwalał pod niebiosa
umiejętności i wciąż powtarzał, że to rozwiąże ich problemy. A przynajmniej ten jeden
problem.
Wójt poprowadził przyjezdnych do największego stołu, tuż przy palenisku. Siedzieli
tam co prawda dwaj miejscowi, ale wystarczyło jedno spojrzenie Gordego, by
błyskawicznie się przenieśli.
– Bywaj tu! – wrzasnął grubas.
Z zaplecza wybiegła szczupła dziewczyna. Drobna i ładna, nie wyglądała na więcej
niż piętnaście lat. Dygnęła przed wójtem, potem przed krasnoludem, a na końcu przed
Yasą. Na żadnego z nich nie podniosła wzroku.
– Przynieś no gulaszu i wina. Goście są głodni. A migiem!
– Tak, panie. – Ledwie usłyszeli cichą odpowiedź, a dziewczęcia już nie było.
– Skaranie z tymi dziewuchami. Głupie toto jeszcze bardziej niż moje chłopaki.
Tylko do jednego się nadaje. – Obleśny uśmiech wypłynął na pucułowatą gębę. – Ta
co prawda jeszcze trochę płaska, ale za rok, może dwa… No, chyba że któryś
z wielmożnych panów takie lubi… Gościom niczego nie żałujemy.
Sodi spojrzał za dziewczątkiem, a potem zmierzył wójta lodowatym wzrokiem.
– Nie zwykłem z dziećmi się pokładać.
Strona 11
– Wasza wola. A wy, panie?
Oblicze Yasy pozbawione było jakichkolwiek emocji.
– Dam wam znać – odrzekł chłodno.
Sodi zmarszczył brwi, ale nie skomentował. Zamiast tego ponownie zwrócił się do
Gordego.
– Powiedzcie, wszyscy tak byli okaleczeni?
– Wszyscy. Pierwszych dwóch bardziej, ale każdy bez jaj.
– Coś ich łączyło?
– To znaczy? – Wójt podrapał się po rzednącej czuprynie.
– W jakim byli wieku?
– No, nie wiem tak dokładnie. Młodzi byli. Z moimi gówniarzami dorastali. Razem
się bawili, razem na ryby chodzili, razem panny do szopy ciągali. To mała wieś jest,
panie…
Sodi spojrzał na towarzysza. Ten, oparty o ścianę, przymknął oczy i wydawał się spać.
– A dni? Kiedy to się stało? – kontynuował więc krasnolud.
– Czekajcie… nie pamiętam… Pomyśleć muszę…
W tej samej chwili wróciła służka, niosąc wino i kubki. Rozstawiła je szybko, nie
patrząc na siedzących, ale jej przybycie wyrwało maga ze snu. Podniósł ciężkie powieki
i przyglądał się gestom dziewczyny. Kiedy zaś jej ręka lekko zadrżała, tak że dzban
niebezpiecznie się przechylił, mag błyskawicznie złapał naczynie, muskając przy tym
skórę służki.
– Dziękuję, panie – wyszeptała i po raz pierwszy podniosła wzrok.
Niebieskie tęczówki błyszczały czysto i niewinnie. Yasa uśmiechnął się łagodnie i bez
słowa skinął głową. Zaraz też ponownie zamknął oczy, jakby otaczająca rzeczywistość
przestała go interesować. Dziewczę zaś pobiegło do kuchni.
– Kiedy? – Wójt myślał intensywnie. – Zyrke to chyba piątego dnia drugiego
miesiąca…
– Zyrke w święto przesilenia, Kop w wigilię święta Ury, Jato w święto Ury –
powiedział Yasa, nie otwierając oczu. – Wczoraj mieliśmy wigilię święta wiosny,
a dzisiaj święto wiosny. To stare święta. Pierwotne. Magiczne.
– Skąd wiecie, panie? – zapytał zdumiony Gorde.
Yasa nie odpowiedział, ale wreszcie otworzył oczy i spojrzał na krasnoluda. Sodi nie
dopytywał, skąd mag wie. Nie interesowało go to.
– Dzisiaj będzie kolejny? – zapytał cicho.
– Dzisiaj będzie kolejny. – Przytaknął Yasa – Następni dwaj dopiero na wigilię
święta zimy i w samo święto. Siódemka Zea.
– Kurwa mać – wyszeptał Sodi.
Strona 12
– No właśnie. – Znowu przytaknął mag.
– Nie rozumiem, panie. – Wójt przyglądał się to jednemu, to drugiemu, rzeczywiście
nic nie rozumiejąc.
Yasa nie patrzył na niego. Leniwie wstał od stołu i ruszył w stronę kuchni.
– Panie? Gdzie on idzie? O czym rozmawialiście?
Krasnolud zmarszczył brwi, patrząc za czarodziejem.
– Siódemka Zea to stare zaklęcie przywracające życie – odpowiedział cicho. –
Przeklęte przed wiekami. Najgorsze ze złych. Siedem ofiar w siedem świąt. Myślałem,
że ten czar umarł setki lat temu. Uczono mnie o nim na zajęciach z prehistorii…
– Ale co to znaczy?
Czarne oczy Yudherthardere wolno spoczęły na pobladłej twarzy pytającego.
– To znaczy, że lepiej byłoby, gdybyście potrafili utrzymać waszych chłopców
w domach tej nocy.
***
Gulasz pachniał cudownie. Dziewczyna poczuła, jak jej pusty żołądek zaciska się
gwałtownie. Mogłaby spróbować odrobinę, ostatecznie karczmarz wyszedł na chwilę…
Nie, nie mogła. Stary łajdak miał swoje sposoby i zawsze wiedział, kiedy chciała coś
uszczknąć. I nawet za odrobinę tłukł ją do nieprzytomności. Głód przynajmniej nie
bolał.
Bogowie, jak to pachniało. Sięgnęła warząchwią do wielkiego gara i zamieszała.
Usłyszała, gdy drzwi skrzypnęły. Odwróciła się gwałtownie.
– Ja wcale nie… ! – urwała nagle.
Spodziewała się zobaczyć karczmarza. Zamiast niego zobaczyła dwóch młodszych
synów wójta.
– Co tu robicie? Zaraz wróci…
– Nikt nie wróci, głupia – przerwał jej pryszczaty rudzielec, pocierając nerwowo
dłonie. – Zapłaciliśmy karczmarzowi za ciebie. Szybko nie wróci.
Dziewczyna cofnęła się gwałtownie.
– Jak to zapłaciliście? – wyszeptała.
– Normalnie. Talarami. – Rudzielec bez pryszczy postąpił krok. – Wybraliśmy cię.
Powinnaś być dumna.
– Dumna?! – powtórzyła nieco histerycznie, zaciskając dłonie na chochli.
Jednocześnie zastanawiała się, czy zdąży dosięgnąć jednego z kuchennych noży.
– Dumna. Zrobisz z nas mężczyzn.
Może jej się uda. To nie tak daleko. Nie może im pozwolić. Nie może.
Chłopcy ruszyli ku niej szybko. Rzuciła się do ucieczki. Jeszcze krok, jeszcze…
Strona 13
Starszy złapał ją od tyłu za ramiona i odciągnął od stołu. Nóż się oddalił.
– Zostawcie mnie – szeptała błagalnie. – Nie chcę.
– Nie rycz, głupia. Nikt lepszy ci się nie trafi. – Wciąż trzymając dziewczynę przed
sobą, zacisnął palce na jej piersi. Jęknął głucho, a ona poczuła, jak żółć podchodzi jej
do gardła. Szarpnęła się. Zacisnął ręce mocniej.
– Pospiesz się, Den – ponaglił młodszego brata. – Tym razem musi się udać. No
dalej.
Pryszczaty zawahał się. Tylko na moment. Potem szybko zaczął rozwiązywać
spodnie. Ręce mu drżały.
– Połóż ją, przecież nie będę tak na stojąco… – wysapał, ciężko dysząc.
Dziewczyna wciąż się szarpała. Wyrwała rękę i udało się jej podrapać trzymającego ją
chłopaka. Ten zaklął i uderzył z całej siły. Głowa dziewczynki odskoczyła, a ona sama
zwiotczała i osunęła się na podłogę.
Młodszy, postękując cicho, opuścił spodnie, ukląkł i zaczął podnosić suknię leżącej,
kiedy starszy rozrywał materiał na drobnych piersiach.
Naraz obaj zamarli. Podniecenie zastąpił ból. Wszechobecny, straszliwy.
Sparaliżował ich. Rozerwał mięśnie, połamał kości, rozerżnął skórę. A potem wszystko
uleczył. I zaczął od nowa. Próbowali krzyczeć, ale krzyk nie dotarł do warg, zamierając
jeszcze w gardłach. Wybałuszali więc tylko oczy, patrząc na półprzytomną dziewczynę,
gdyż nie mogli odwrócić głów.
– Zaraz cofnę zaklęcie – odezwał się cichym, łagodnym tonem Yasa. – Albo
podkręcę je i zdechniecie z opuszczonymi gaciami na środku tej śmierdzącej kuchni.
Jeszcze się zastanawiam.
Podszedł do nich i odepchnął, a że nie władali ciałami, padli na ubitą podłogę po obu
stronach niedoszłej ofiary. Mag zaś pochylił się nad leżącą i łagodnie wziął ją na ręce.
Była przytomna i cichuteńko płakała. Yasa patrzył na nią przez chwilę, a później, nie
wypuszczając dziewczęcia z objęć, ruszył do wyjścia.
– Jeśli kiedykolwiek dotkniecie Likal, albo wy, albo ktoś z wami związany, bez
względu na to, gdzie wtedy będę, gdzie wy będziecie, zdechniecie, wrzeszcząc –
powiedział miękko, nie patrząc na młodych mężczyzn.
Nim wyszedł z karczmy, cofnął czar i pozwolił im krzyczeć.
***
Mrok wychodził z lasu. Jak dzikie zwierzę, przyczajony, jeszcze skłonny do ucieczki,
lecz już gotów do ataku. Łasił się do drewnianych ścian domostw, ocierał
o fundamenty, ale jeszcze nie władał światem. Słał się dywanem na zieleni traw,
Strona 14
uciszał rozmowy, ale musiało minąć trochę czasu, nim przejmie władzę nad kolorami
i dźwiękami.
Patrzyła na wioskę, stojąc u wrót lasu. Dzierżyła smycze ciemności, skłonna spuścić ją
z nich, gdy przyjdzie odpowiednia chwila. A chwila nadchodziła. Czuła ją. Niczego
więcej nie czuła.
Tylko zew śmierci.
***
Goście dawno już opuścili gospodę, lecz Sodi nadal siedział przy stole z kubkiem
wina w dłoni i kontemplował dogasające palenisko. Opuszczony przez wójta, gdy ten
pobiegł do swoich wrzeszczących w kuchni synalków, krasnolud bynajmniej nie dumał
nad losem, a raczej intensywnie rozmyślał, jak wyplątać się z kabały, w którą zaplątała
go Krasnoludzka Rada, oddając jego usługi królowej Doliny Serbithów. Liczył na
pomoc Yasy, lecz ten najwyraźniej się do niej nie kwapił, zajęty chędożeniem coraz to
nowych dziewek. Zapewne i teraz zabawiał się z jakąś służką na pięterku gospody,
gdzie przygotowano dla nich pokoje.
Tęsknota szarpnęła sercem Sodiego. Będzie już z tydzień, jak i on bawił się w ten
sposób… może by tak…
Moc wpełzła ledwie zauważona. Czarna mgła wcisnęła się dziurami w oknach
i drzwiach, mrocznym dymem wpłynęła przez komin. Otoczyła Tropiciela niczym
żywe stworzenie, gotowe kąsać. Zacisnęła kleszcze czarnej magii i uderzyła.
Tym razem był na nią gotów. Odparł pierwszy atak zaklęciem Zamorskiej Gildii
Magów. Otoczył umysł ochronnym murem białych mocy, wyłączył zmysły dane
wszystkim żywym istotom i, balansując pomiędzy nimi, uruchomił Tropiciela. Dziki
poszukiwacz wyrwał się z głośnym warknięciem, rozbłysnął jaskrawym światłem
podświadomości i rzucił się, by odnaleźć Źródło.
Ledwie jednak wyskoczył z krasnoludzkiego umysłu, zawył rozpaczliwie. Mrok
zacisnął się niczym imadło, dusząc i raniąc. Powstrzymał Tropiciela jednym potężnym
uderzeniem. Sodi nie zdołał się osłonić. Jednocześnie, skupiony na mocy, nie zdołał
ochronić ciała. Czarna magia otoczyła je gęstą mazią, wcisnęła się porami skóry
i wreszcie zabrała oddech. Pozbawiony powietrza krasnolud zadrżał gwałtownie.
Zatrzymał Tropiciela, żeby się ratować, lecz osłabiony nie znalazł sił. Szarpnął raz
i drugi. Bezskutecznie. Bezdech rozrywał płuca, męka i strach paraliżowały. Umierał.
– Zostaw!
Płomień światła w jednym momencie spalił mrok. Maź cofnęła się, raniona
pierwotną mocą.
Strona 15
– Zostaw! Już!!! – powtórzył Yasa. Czarne oczy maga błyszczały. Rozłożył ramiona,
a potem z całej siły klasnął. Tylko raz. Mrok zniknął.
Sodi, charcząc, łapał oddech. Łzy płynęły po rumianych policzkach i ginęły
w kędzierzawej brodzie.
– Ożeż kurwa, co to było? – wysapał wreszcie.
– Nie zorientowaliście się? – Yasa uśmiechnął się ponuro.
Krasnolud spojrzał na niego urażony.
– Najpierw myślałem, że to Czar Powrotnej Fali, ale za potężny był, jakiś taki…
– Splotła go.
– Ona?
– Ona. Splotła z Siedem Zea.
– Ale coś takiego… Coś takiego tylko wprawny czarodziej może uczynić. Toż to
szósty krąg... przynajmniej. No i Siedem Zea… myślałem, że to legenda.
– Jak widzicie, nie.
– Wiecie, kto to zrobił?
Mag skinął głową.
– Powiem wam w drodze – odpowiedział, idąc do drzwi.
– W drodze? Znaczy…?
– Tak. Piąty Zea właśnie wyszedł z domu.
***
Las gęstniał. Młodzieniec przedzierał się w kompletnej ciemności. Śpiewała mu
słodka pieśń, ciemność nie była straszna. Szedł z zamkniętymi oczami, uśmiechnięty
i rozradowany. Potykał się, przewracał, lecz wstawał. Nie czuł bólu, kiedy gałęzie cięły
mu skórę, ani gdy krew z drobnych ranek mieszała się z kroplami potu. Nie czuł
zmęczenia. Wiodło go przeznaczenie. Czekała nagroda.
Naraz drzewa się rozstąpiły, zapraszając na małą polanę. Pieśń urwała się. Nastała
cisza. Mężczyzna, obudzony ze zwodniczego snu na jawie, zamrugał szybko, a potem
powoli otworzył oczy. Na polanie było jasno. Nie jak w dzień, raczej jak w gospodzie,
gdy płonęły wszystkie kaganki. Rozejrzał się zaniepokojony.
W chwili gdy zrozumiał, gdzie jest i co to może oznaczać, w momencie gdy strach
zmienił się w szalone przerażenie, spomiędzy drzew wyszła kobieta. Naga i doskonała.
Uśmiechała się do niego. Czule, uwodzicielsko. Bardzo chciał myśleć o ucieczce,
bardzo chciał zawrócić i wracać do domu. Ale pieśń znów śpiewała pełnymi wargami
nagiej kobiety. Musiał pozostać. Musiał iść… Zrobił krok, a potem drugi. Gdyby choć
przez chwilę był w stanie myśleć, zapewne rozpoznałby uwodzicielkę, a przynajmniej
zauważył pewne podobieństwo… gdyby był w stanie.
Strona 16
Jednocześnie pieśń ponownie ucichła i spomiędzy krzaków wyskoczył zziajany
krasnolud. Kobieta spojrzała na intruza. Wściekłość wykrzywiła piękną twarz.
– Uciekaj! – wrzeszczał Sodi.
Chłopak nie słuchał. Mimo że pieśń umilkła, czar trwał, a on, chociaż świadom, nie
mógł nawet drgnąć.
– Uciekaj, do jasnej…! – Krasnolud zamilkł, zatrzymując się. Doskonałe nagie ciało
gwałtownie napęczniało. Coś w jego wnętrzu, coś strasznego, błyskawicznie
rozszarpywało je od środka, warcząc. I rozerwało. Krwawe ochłapy zasłały całą polanę.
Monstrualna czarna wilczyca otrzepała się, warknęła nisko, gardłowo, niemal radośnie,
i zaatakowała chłopaka. Wbiła potężne zęby w jego podbrzusze i szarpnęła.
Młodzieniec wrzasnął nieludzko.
Krasnolud drgnął. Wyrwał zza paska oba topory, zamachnął się i rzucił. Ostrza trafiły
w grzbiet zwierzęcia. Drapieżnik zawył boleśnie i puścił ofiarę. Rzucił się na ziemię
i przetoczył, wyszarpując z pleców krasnoludzką broń. Potrząsnął głową, odwrócił się
i ruszył ku napastnikowi. Sodi odskoczył i rzucił się do ucieczki. Bestia, wyjąc
nieustannie, ruszyła za nim.
W tym momencie na polanie pojawił się Yasa. Wszedł niespiesznie, leniwym
krokiem. Obojętnie minął jęczącą ofiarę wilczycy. Chłopak złapał nogawkę maga, ale
ten wyrwał się. Nie spuszczał przy tym wzroku z bestii i uciekającego przed nią
krasnoluda. Kiedy potężna łapa dosięgła Sodiego, rzucając go na ziemię, mag
zatrzymał się i gwizdnął. Cichy, ledwie słyszalny wizg sprawił, że drapieżnik również
stanął. Warknął, szukając źródła dźwięku. Spojrzenia maga i wilczycy spotkały się.
Oboje obnażyli zęby w parodii uśmiechu. Stwór skoczył.
Sodi wstał i ruszył za bestią, szarżującą na Pierwotnego. Biegnąc, złapał leżące na
ziemi toporki. Zamachnął się i posłał jeden z nich za stworem. Znowu celnie. Trysnęła
krew. Wilczyca warknęła, ale nie zwolniła.
– Stój, mała – szepnął Yasa. Drapieżnik mruknął przeciągle. Nie posłuchał.
Pierwotny zmrużył oczy i uderzył. Pierwsza fala mocy nie zatrzymała stwora. Raniony
zawył wysoko, przenikliwie. Rozwarł szczęki, obnażył kły.
Sodi, widząc, że nie dobiegnie, rzucił drugim toporkiem. Tym razem jednak chybił.
Wilczyca odbiła się od ziemi. Yasa próbował odskoczyć, ale zwierzę wpadło na niego
bokiem, zbijając z nóg. Przetoczyli się po ziemi. Mag szarpnął, ale bestia przygniotła
go, unieruchamiając. Ogromny, ociekający krwią i śliną pysk muskał twarz maga.
Krasnolud dopadł wilczycę i wyszarpnął toporek, który tkwił w jej grzbiecie. Ból
odwrócił uwagę stworzenia od czarodzieja. Pierwotny wykorzystał to, by zacisnąć palce
na czarnej sierści i wypowiedzieć zaklęcie. Tym razem, wzmocniony dotykiem,
pierwotny czar zadziałał. Wilczyca zamarła na chwilę, a potem zadrżała, wyjąc
Strona 17
rozpaczliwie. Mag szeptał dalej. Kolejne uderzenie pozbawiło bestię tchu, sprawiło
ból, niemal sparaliżowało. Uniosła się nieporadnie na drżących łapach, a potem
cofnęła, piszcząc niczym zraniony psiak. Yasa wstał powoli, nieustannie szepcząc
zaklęcia. Wilczyca próbowała jeszcze raz doskoczyć do czarodzieja. Uniosła fafle
i wyszczerzyła potężne kły, ale wtedy zaklęcie znów nabrało mocy i sprawiło
zwierzęciu ból. Wreszcie stwór poddał się. Podkulił ogon i piszcząc uciekł do lasu.
– Kurwa – sapnął Sodi, patrząc na drzewa, między którymi znikła bestia.
Yasa w milczeniu pokiwał głową.
– Na coście czekali, ha? – Krasnolud spojrzał na niego. – Chcieliście za uszkami
pannę popieścić czy jak? Zaś musiałem wam dupę ratować. Trza było od razu trzepnąć
mocą, żeby kły toto pogubiło, a nie w uściski iść. Lubicie takie kudłate czy jak?
Mag spojrzał na towarzysza i wzruszył ramionami.
– A tak trza będzie wiedźmy szukać… – kontynuował rozeźlony Yudherthardere.
– Nikt nie będzie jej szukał.
– Znaczy jak? – Zaskoczony krasnolud zajrzał w oczy czarodzieja. Naraz zrozumiał
i niechętnie pokiwał głową. – Ano, macie rację. Niech se żyje. Co nam do tego.
Yasa już nie słuchał. Podszedł do leżącego. Chłopak jeszcze żył, chociaż był
nieprzytomny.
– Kurwa, to pierworodny wójta – wyszeptał Sodi, pochylając się nad ofiarą wilczycy.
Bardzo starał się przy tym nie patrzeć na krwawą masę poniżej paska ofiary. –
Wykrwawia się.
Czarodziej patrzył bez słowa, nawet nie drgnąwszy.
– Panie Yasa? Nic nie zrobicie?
Mężczyzna spojrzał na niego przeciągle. Obaj wiedzieli, o czym myśli.
– Musimy go uratować – powiedział Yudherthardere.
Yasa skinął głową. Pochylił się i dotknął leżącego. W jednym momencie krew
przestała wypływać z ran, a te zaczęły się goić.
– Święta Ury – westchnął krasnolud, nadal nie patrząc na okaleczonego chłopaka. –
Wiem, że to gnojek, ale, kurwa, co to za życie…
***
Kiedy Yasa wrócił do izby, dziewczyna nie spała. Siedziała z kolanami
podciągniętymi pod brodę na łożu, w którym czarodziej ją zostawił. Spojrzała
płochliwie na wchodzącego, a w szafirowych tęczówkach strach walczył z ulgą.
– Zabiłeś ją, panie? – zapytała, gdy zamykał drzwi.
Podszedł do łóżka i usiadł na brzegu.
– Nie da się zabić tego, co już nie żyje. Wiesz o tym, prawda?
Strona 18
Skinęła głową.
– Nie chciałam tego, ale oni zasłużyli.
Łagodnie odsunął włosy z jej wymizerowanej twarzy.
– Opowiesz mi?
– Przecież już wiecie, czytaliście mnie, prawda? Wtedy, gdy przyniosłam wino, kiedy
mnie dotknęliście…
– Nie musiałem cię dotykać, Likal, żeby odczytać twoje myśli.
Ponownie pokiwała głową.
– Tak, rzeczywiście.
Przez chwilę milczeli.
– Co ze mną zrobicie? – zapytała wreszcie.
Nie odpowiedział. Wstał i podszedł do okna.
– Jak ci się udało połączyć dwa tak trudne zaklęcia, Likal? – zapytał cicho. – Nie
jesteś tak potężną czarownicą. Gdybyś była, nie potrzebowałabyś mnie tam, w kuchni.
Wzdrygnęła się.
– Nie jestem. Gdybym była… – głos dziewczyny stwardniał – ale nie jestem. Nona
powiedziała mi, co mam zrobić. Była jedyną osobą, która mnie kochała. Powiedziała
mi, co robić, kiedy konała na moich kolanach. Nie widziałeś jej wtedy, panie. Gdybyś
widział… zasłużyli sobie. Męczyli ją tak długo… tak długo, panie. I zostawili jak
ochłap mięsa, bo myśleli, że już umarła. Zasłużyli na śmierć.
Wrócił do łoża i ponownie usiadł. Długo, w milczeniu przyglądał się rysom młodej
kobiety, czytał jej myśli, słuchał wspomnień. Zobaczył obrazy, których widzieć wcale
nie chciał.
– Zasłużyli na śmierć, Likal – powiedział wreszcie. – Spróbuj zasnąć. Jutro wracamy
do stolicy. Pojedziesz z nami.
Szafiry rozbłysły i zaraz zgasły.
– Oddacie mnie katom?
Uśmiechnął się miękko.
– Dlaczego miałbym oddawać katom moją podopieczną?
– Panie?!
– Śpij, Likal. Wrócę później. Wejście jest zapieczętowane magią. Tylko ja mogę
wejść i wyjść. Jesteś tu bezpieczna.
Wyszedł, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
***
W domu wójta płonęły wszystkie światła i nawet na zewnątrz słychać było krzyki
i lamenty tak kobiet, jak i samego gospodarza. Krasnolud i mag weszli bez pukania, bo
Strona 19
nikt by go nie usłyszał. Donośne wrzaski Gordego zagłuszały wszystko inne. Przy
wejściu natknęli się na obu młodszych synów wójta, a ci, widząc Yasę, czmychnęli
przerażeni.
– Zdaje się, że robicie piorunujące wrażenie na tutejszej młodzieży – powiedział
z przekąsem Sodi.
Mag nawet się nie uśmiechnął. Czekał.
Wójt wybiegł z izby, trzaskając drzwiami, i właśnie wtedy dojrzał gości.
– Wy!!! – wrzasnął, rzucając się ku nim.
Tęczówki Yasy rozbłysły i grubas zamarł w pół kroku z rozwartymi ustami, z których
jednak nie wydobył się żaden dźwięk.
– Od razu widać, po kim synkowie mają charakterki, prawda, panie Yasa? –
uśmiechnął się złośliwie krasnolud. – Jak się grzecznie przymkniecie i dacie nam dojść
do słowa, to może i szanowny Pierwotny Mag zechce zaklęcie nieco uchylić. To jak
będzie?
Mężczyzna nie wydawał się uspokojony, więc nic nie zmieniło się w kwestii zaklęcia.
– Nie chcecie, trudno się mówi – wyszczerzył się Yudherthardere, podchodząc do
gospodarza. – Więc sprawy się mają następująco: wasz synalek i jego czterech
koleżków zgwałciło i zamordowało młodą czarownicę. Ta, zamiast się bronić,
spreparowała wiązankę zaklęć, dzięki którym miała wrócić do życia. Wiadomo, że
ożywiona czarownica jest znacznie potężniejsza. Połączyła więc Zaklęcie Powracającej
Fali, czyli, prosto rzecz mówiąc, czar zemsty, z zaklęciem Siedmiu Zea. Podejrzewam,
że prócz waszego pierworodnego i dwaj młodsi brali udział w owej zabawie, stąd się
czarownicy siódemka wzięła. Zostało jej tylko wymordować całą gromadkę. Jako że
Powracająca Fala nie tylko dała jej magię przyzwania, ale jeszcze połączyła ją
z wyjątkowo wredną wilczycą, nie było to specjalnie trudne.
Uśmiechnął się brzydko i poklepał zastygłego wójta.
– Mielibyście tu niezłą rzeź, gdybyśmy nie przybyli i czarownicy nie przeszkodzili.
Jakby się dziewczyna rozkręciła, to nawet dzieciaki by nie ocalały. Nie żebym was
specjalnie żałował. Macie tu zwyczaj krzywdzenia i wykorzystywania słabszych od
siebie, a gdzie się nie rozejrzeć, gwałciciele z fujarkami na wierzchu łażą. No, chyba że
akurat jakaś wilczyca je obeżre. – Wyszczerzył się jeszcze mocniej, widząc mord
w oczach grubasa. – W każdym razie… co ja chciałem… a tak, rzecz w tym, że
czarownica oba zaklęcia związała ze sobą. Skoro zaś my przerwaliśmy Siedem Zea,
bośmy waszego gówniarza uratowali, to i drugie już wam nie grozi. Tak się mnie zdaje,
ale wiecie, jak bywa… Na waszym miejscu trochę bym porządków we wsi wprowadził,
bo kto wie, czy któregoś wieczora wilczyca z lasu nie wylezie, żeby osobiście się tym
zająć. – Zawiesił głos, pozwalając Gordemu zastanowić się nad wypowiedzianym
Strona 20
ostrzeżeniem. – Na razie jednak czarownica odeszła, a i zemsta jej już skończona. Tak
jak i nasza robota. Rankiem wyjeżdżamy.
Odwrócił się i podszedł do milczącego maga. Porozumieli się bez słów.
– Ach, bym zapomniał – mówił dalej krasnolud, nie patrząc na wójta – Widzę, że
z niewiadomych powodów to nas chcecie winić za… powiedzmy… całkowite
obrzezanie waszego pierworodnego. Postarajcie się zmienić zdanie. – Odwrócił się i z
lodowatym błyskiem w krasnoludzkich oczach skończył: – Albo może nie zmieniajcie.
Taaak, stanowczo nie zmieniajcie.
Dopiero, gdy wyszli, Gorde odzyskał władzę nad ciałem. Zamrugał, odetchnął
głęboko i wrócił do rannego syna. Było coś w spojrzeniu krasnoluda i w obojętnej
twarzy maga… Coś, co sprawiło, że jednak zmienił zdanie.
***
Krasnolud roztarł ramiona. Było zimno, cholernie zimno, a wilczyca podarła mu
wczoraj kurtkę. Wiatr tańczył w dziurach drogiej materii, wbijał się pod koszulę
i szczypał ciało. Było zimno, a przed nimi długa droga.
– Kurwa – wymamrotał, przyspieszając pocieranie, co i tak niczego nie zmieniło.
Za jego plecami skrzypnęły drzwi, a z gospody wyszli Yasa i Likal. Mag niósł tobołek
dziewczyny, a ona wpatrywała się w niego z uwielbieniem.
– Długo tak mam czekać? – warknął krasnolud. – Zimno jak cholera.
Likal zerknęła na niego przepraszająco.
– Pakowałam się, przepraszam.
– Dobra, już dobra. Jedźmy. Dupa mi zamarznie jak nic.
Dosiadł swojego kuca, nie patrząc na pozostałych.
– Poczekajcie, panie! – zatrzymała go dziewczyna. – Mam coś, co się nada. Może
i kolor nie taki, ale cieplej wam będzie. – Sięgnęła do tobołka i wyciągnęła z niego
długą pelerynę z kapturem. – Ogrzeje was… Po babce mi została.
– Bierzcie, Yudherthardere. Ciepło wam będzie – przytaknął rozbawiony Yasa.
A potem narzucił na ramiona wściekłego krasnoluda śliczną czerwoną pelerynę.