Lewandowski Konrad T. - Pacykarz

Szczegóły
Tytuł Lewandowski Konrad T. - Pacykarz
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Lewandowski Konrad T. - Pacykarz PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Lewandowski Konrad T. - Pacykarz PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Lewandowski Konrad T. - Pacykarz - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Konrad T. Lewandowski Tytul: Pacykarz Z "NF" 3/94 Motto: Król, mając wielkie upodobanie w muzyce, częste miewał koncerty, na których znajdowałem się postawiony w pudle moim, lecz huk był tak wielki, iż nie mogłem poznawać tonów. Upewniam, że wszystkie trąby i kotły wojska królewskiego, umieszczone tuż przy uszach, nie narobiłyby takiego hałasu jak ta muzyka. Jonathan Swift, "Podróże Guliwera" (tłumacz bezimienny, uzupełnienia Jan Kott, "Iskry", 1953 r.) Film był kręcony amatorską, ale dobrej klasy kamerą wideo. Ostrość regulowała się błyskawicznie przy każdej zmianie planu. Spiker mówił, że zdjęcia te wykonano z dziewiątego piętra północnej ściany hotelu Marriott. Autorem był znudzony gość, któremu przyszła ochota sfilmować ludzi kręcących się po hali głównej Dworca Centralnego w Warszawie. Tłum przelewał się we wszystkich kierunkach. Chwilami tworzyły się w nim wyraźne nurty, strugi, zawirowania oraz strefy martwe. Żywa magma drgała i kipiała podporządkowana statystyce i prawom Chaosu, w który zlało się tysiące konkretnych dróg i celów. Niektórzy z przechodzących przystawali i zadzierali głowy, by popatrzeć na sufit. W kilku przypadkach autor filmu uwiecznił ten fakt na zbliżeniach. Spiker wyjaśnił, że trzy miesiące temu strop hali głównej wyłożono opalizującą, śnieżnobiałą wykładziną z metalplastu i że dyrekcja Dworca Centralnego była bardzo dumna z tej inwestycji. W następnym momencie obraz zamarł, a potem zaczął przesuwać się w zwolnionym tempie, klatka po klatce. Mimo to widać było, że szybkość rejestracji nie nadążyła za biegiem wydarzeń. W narożnikach hali pojawiły się cztery oślepiające błyski. Na kolejnej klatce wybuchy zlały się w jeden ognisty pierścień, który ciasno opasał skamieniały tłum na środku hali. Na trzecim ujęciu pękające, szklane ściany dworca straciły przejrzystość, a na czwartym już ich nie było. Pierścień rozżarzonych gazów rozwinął się na kształt cyklonu, a porwani przez podmuch ludzie wisieli zawieszeni pomiędzy podłogą a sufitem. Piąta klatka znów była nieostra. Fala uderzeniowa dotarła właśnie do ściany Marriotta i przed obiektywem kamery pojawiła się nagle zasłona z zawieszonych w powietrzu odłamków szyby. Obraz uciekał w górę, w bok i w dół. Dopiero teraz z głośnika telewizora wydobył się stłumiony grzmot detonacji. Zaraz potem głos spikera poinformował, że poważnie poraniony odłamkami szkła autor filmu zdołał jednak wstać z podłogi, podnieść kamerę i wrócić do okna. Na ekranie znów pojawił się obraz Dworca Centralnego i fragmentu Alej Jerozolimskich, na których z łomotem i piskiem narastał gigantyczny karambol. Na chodnikach leżały dziesiątki ciał. W budynku dworca, zredukowanym do dachu i żelbetowego szkieletu, kłębił się dym. W powietrzu fruwały tablice reklamowe. Jedna z nich, wyjątkowo duża, wywinęła efektowne salto i lotem koszącym runęła prosto na przystanek tramwajowy. Kamera podążyła za nią. Tablica zerwała przewody trakcyjne, wykarczowała ogłupiałych ludzi i zatrzymała się na barierce ochronnej, nieruchomiejąc napisem do góry. Plan ogólny zawęził się przechodząc w zbliżenie. Po chwili cały ekran telewizora wypełniły czerwono-czarne litery: Używaj pasty SUPERWAPŃ w miejsce brakujących zębów wyrosną Ci STALAKTYTY! Trwało to co najmniej dwie sekundy. Nie ma co! Wymyślili niezłą metodę reklamy paradoksalnej! Kiedy znów pojawiła się obłudnie zafrasowana gęba spikera, dziabnąłem palcem w pilota z taką siłą, że omal nie przebiłem go na wylot. Ekran zgasł. Redakcja tygodnika "Obleśne Nowinki" mieściła się na drugim piętrze kanciastego, socrealistycznego gmaszydła w śródmieściu Warszawy. Minąłem naburmuszonego służbowo portiera i pognałem na górę przeskakując po dwa stopnie. W sekretariacie zastałem tylko Mirka, zastępcę sekretarza redakcji. - Cześć! Jest Elka? - wyjąłem z teczki przeznaczoną na dziś głupawkę. - Cześć. Siedzi w pokoju redaktorów. Grają w skojarzenia - Miras wyciągnął rękę po tekst. - O czym to? - rzucił okiem na tytuł. - Historyjka o psie, który zaraził się wirusem komputerowym i zaczął żreć dyskietki - wyjaśniłem. - Kto prowadzi w tym miesiącu? - W konkursie na najbardziej odlotowy pomysł? - spytał Miras. - No przecież, że nie w turnieju poetyckim czytelników! - burknąłem. - Nadal Baśka - odparł - jak dotąd nikt jej nie przebił. - Za ten reportaż o bimbrze pędzonym w podziemiach szpitala z moczu chorych na cukrzycę? - upewniłem się. Miras skinął twierdząco. - Dobra, lecę do Elki. Trzym się! Pokój redaktorów znajdował się na końcu korytarza. Podchodząc do drzwi, usłyszałem wyraźnie: - Etrusek! - Marchewka! Wpakowałem się do środka. - Czołem wszystkim! - Cała ekipa siedziała w koło z notatnikami na kolanach. Elka - sekretarz redakcji - stała oparta o parapet. Jak zwykle kierowała burzą mózgów. - Antarktyda! - rzuciłem od progu. - Dinozaury! Mam!! - krzyknął Rychu. - Sensacja archeologiczno-paleontologiczna! Etruskowie polowali na Antarktydzie na dinozaury! Naukowcy milczą, bo nie chcą pisać od nowa wszystkich podręczników. - Może być - Elka bez entuzjazmu naskrobała coś w swoim kajeciku. - Kiedy tekst? - Przyniosę w poniedziałek. - O kij, teraz przydałoby się coś o UFO. Dawno nie dawaliśmy nic na ten temat. - UFO! - powtórzyła. - Kometa! - zawołała Baśka. - Średniowiecze! - Czarownice! Inkwizycja! Mam! - oznajmiłem. - Ufoludek schwytany i torturowany przez Świętą Inkwizycję. Protokół z przesłuchania odnaleziony w XVI-wiecznym archiwum. - Doskonale! - Elka dopiero teraz spostrzegła moją obecność. - Dasz radę na pojutrze? - Nie ma sprawy. - A! Jeszcze jedno! Zapomniałabym. Naczelny chce z tobą mówić. - Naczelny? Ze mną? - mruknąłem zaskoczony i odruchowo zabrałem się za rachunek sumienia. - Prosił, żebyś przyszedł, jak tylko się pojawisz. "Prosił" - to już lepiej. Położyłem dłoń na klamce. - No to idę. Na korytarzu dogoniły mnie słowa Elki: - Słuchajcie, jeszcze jeden tekst o dupie i możemy zamykać numer! Bulwiasty fotel w gabinecie szefa zapadł się pode mną z dyskretnym westchnieniem. Naczelny zaatakował bez wstępów: - Chciałbym, żebyś zajął się masakrą na Centralnym. - Jaką masakrą? - spojrzałem na niego zbity z tropu. Dopiero po chwili skojarzyłem, o co mu może chodzić. - Ma pan na myśli tę reklamówkę, szefie? - Jaką reklamówkę?! - teraz on popatrzył na mnie jak na wariata. - No, tej pasty do zębów, od stalaktytów w gębie - wyjaśniłem. Zatrzepotał gwałtownie powiekami. Na jego twarzy pojawiły się równocześnie: wyraz słupienia i grymas świadczący o intensywnym myśleniu. - Tomaszewski, do cholery! Na jakim ty świecie żyjesz?! - wybuchnął po chwili. - To było naprawdę! Przyjąłem to z kamienną twarzą. Nie o takich rzeczach rozmawiało się w "Obleśnych Nowinkach" ze śmiertelną powagą. Podstawowa zasada brzmiała: "Bujać to my, ale nie nas!" Redaktor, który dał się nabrać i uwierzył w pomysł kolegi, musiał potem z paczką "Nowinek" w zębach obejść na czworakach wszystkie pokoje redakcyjne. Naczelny natychmiast odgadł, o czym myślę. - Co z tobą? - zaczął trochę spokojniej. - Gazet nie czytasz? Radia nie słuchasz? - Wolę słuchać własnych myśli, szefie. Mam z tego więcej pożytku. A co do gazet, to całkowicie wystarcza mi, że pisuję dla jednej z nich... Machnął ręką, po czym bez słowa wyciągnął "Wyborczą", "Rzeczpospolitą", "Życie Warszawy" i parę innych dzienników. We wszystkich na pierwszych stronach było to samo. Coś ścisnęło mnie w dołku, a potem pod mostkiem rozpłynęła się fala przenikliwego chłodu. Zdjęcia i kobylaste tytuły zawirowały mi przed oczami. Opanowując drżenie rąk zebrałem gazety i odłożyłem je na biurko. Naczelny odczekał z pół minuty pozwalając mi trochę ochłonąć. - Chcę żebyś zajął się sprawą - powtórzył. - To była robota psychopaty. Wziąłem się w garść. - Dobra, szefie - oznajmiłem spostrzegając, iż nagle zachrypłem. - Jutro przyniosę tekst... - zastanowiłem się przez chwilę. - Tytuł będzie" "Kosmita czy wysłannik piekieł?" Naczelny pokręcił przecząco głową. - Nie. Nie chcę wymysłów. Chcę, żebyś za tym pochodził. - Ależ szefie! Na tym temacie siedzą już całe tabuny sępów z konkurencji. Nie ma sensu szarpać się o jakieś ochłapy. Na dodatek to zabawa zupełnie nieopłacalna... - Podwójna stawka. - ...i chyba ryzykowna... - wskazałem wzrokiem stertę gazet. - Potrójna. Zabrakło mi argumentów. Pozostało tylko ostatnie, sakramentalne pytanie: - Dlaczego ja? - Bo potrafisz myśleć jak świr. Interesujące spostrzeżenie. Ciekawe, czy powinienem czuć się dowartościowany? - Skąd wiadomo, że to był czubek? - spytałem zimno. Chrypka minęła. Naczelny podał mi pomięty świstek. - Automatyczna wyrzutnia rozrzuciła te ulotki z dachu Hotelu Forum trzy godziny po eksplozji na Centralnym - powiedział. - To jego manifest artystyczny. - Artystyczny? - podniosłem wzrok. - Przeczytaj. Wbrew pierwszemu wrażeniu ulotka wydrukowana była bardzo elegancką czcionką i na całkiem przyzwoitym papierze. Marginesy ozdabiał ornament z fantazyjnie zazębiających się kleksów. Ludzie! - stało w nagłówku. Po co wy właściwie żyjecie? Tłoczycie się na tej planecie, zużywacie tlen, żarcie, surowce i przerabiacie to wszystko na góry gówien i śmieci. Jaki to ma sens? Zostaje po was tylko śmierdzący syf! JA (obie litery były niezwykle kunsztownymi inicjałami) sprawię, że pozostanie po was Piękno. Wydobędę je z waszych bebechów, krwi i wymiocin. W zamian za waszą szmatławą egzystencję stworzę z was Nieśmiertelne Dzieła Sztuki. Bądźcie tworzywem w rękach GENIUSZA! Ostatnie słowo zajmowało blisko jedną trzecią powierzchni kartki - wszystkie litery tkwiły w takim gąszczu ozdobników i świetlistych promieni, że trudno je było odczytać. - Czy zdaniem tego faceta sterta rozszarpanych trupów to dzieło sztuki? - zapytałem. - Niezupełnie - odparł Naczelny. - Chodzi o ludzi rozsmarowanych przez podmuch na suficie hali głównej. - Na tej nowej, bielutkiej wykładzinie? - przypomniałem sobie wypowiedź spikera. - Właśnie! Tylko, że teraz jest to już rodzaj fresku... Mam tutaj zdjęcie. Spójrz! - wyciągnął rękę. Faktycznie; rozbryzgi krwi, limfy, kału, płynu mózgowo- rdzeniowego i innych substancji znajdujących się na co dzień wewnątrz człowieka utworzyły bardzo wyraźny rysunek. Pierwszym rzucającym się w oczy kształtem była ekspandująca promieniowo spirala, przypominająca z grubsza naszą Galaktykę. Na tym tle zagęszczenia ciemniejszych niż inne kleksów układały się w dziwnie znajomy zarys, który po chwili rozpoznałem jako symbol JIN - JANG... - O kurwa! - wyrwało mi się. - No i... - mruknął Naczelny. - Ależ szefie! To nie mogła być robota jakiegoś świra z workiem plastyku. To jest... - Zgadza się! - wpadł mi w słowo i dokończył za mnie: - ...idealnie wyliczone i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Policyjni spece od materiałów wybuchowych twierdzą, że eksplozje w rogach hali nastąpiły w ściśle określonej kolejności i były tak ukierunkowane, aby utworzyć wirujący podmuch, przez pierwsze milisekundy kierujący się do wnętrza hali. Siłę wybuchów dobrano tak, aby nie została naruszona konstrukcja nośna dworca. Na dodatek, konfiguracja tłumu w momencie eksplozji najprawdopodobniej nie była przypadkowa... - A więc on obserwował halę licho wie jak długo czekając, aż ludzie ustawią się dokładnie z jego życzeniem - szepnąłem na wpół do siebie. Zaczęła ogarniać mnie jakaś upiorna fascynacja. - Zgadza się - skinął głową Naczelny. - A ten facet, który wszystko sfilmował, czy on?... - Raczej na pewno nie ma z tym nic wspólnego. W szpitalu wydłubali z niego piętnaście deko szklanej stłuczki. Musiał być jeszcze jeden, lepiej zabezpieczony obserwator. - Ile właściwie było ofiar? - bezwładnie zapadłem się w głąb fotela. Naczelny też oklapł. - Ponad pięciuset zabitych. Ile dokładnie, dotąd nie podali, bo jeszcze nie udało się wszystkich pozbierać. Jedna trzecia trupów nie kwalifikuje się do identyfikacji. W szpitalach jest tysiąc rannych, z tego pół setki w stanie beznadziejnym. Mniej więcej drugi tysiąc to opatrzeni ambulatoryjnie. Gwizdnąłem przez zęby. - Co się dziwisz! - parsknął ze złością. - Odłamki szkła doleciały do Mokotowa i Żoliborza. W promieniu półtora kilometra wywaliło wszystkie szyby w oknach z widokiem na Centralny. W Holliday Inn do recepcji wdmuchało trzy samochody zaparkowane przed wejściem. Zresztą, cholera! Co ja ci będę opowiadał! Rusz dupę i sam zobacz! Pół Śródmieścia wygląda jak po... po... - zamilkł szukając odpowiedniego określenia. - Po artystycznym happeningu - dokończyłem za niego. - Ciekawe, kto pierwszy powiedział, że Wielka Sztuka wymaga ofiar... - Przestań się zgrywać! Wciąż nie mogę pojąć, jak w tym wszystkim uchował się ktoś tak nie zorientowany jak ty?! - To proste - wzruszyłem ramionami. - Reklamówek nie oglądam z założenia. Telewizor włączyłem przez przypadek. Taki małpi odruch, szefie, chwila nieuwagi, czerwony przycisk i pstryk... Potem pomyślałem, że chcą mi wcisnąć jakiś nowy kit do zębów, więc wyłączyłem. Resztę wieczoru spędziłem na pisaniu, a rano przyjechałem od razu tutaj. W czasie wybuchu brałem prysznic. A poza tym zgrywa to moja reakcja obronna. Naczelny westchnął z rezygnacją. - Zastanawiam się, czy jest sens posyłać do tej roboty kogoś, kto przy odrobinie szczęścia jest w stanie przeoczyć koniec świata? - Ma pan całkowitą rację, szefie! - zawołałem z nagłą nadzieją. - Przecież pan wie na ten temat pięć razy więcej niż ja... - Nic z tego - Naczelny od razu pozbył się wątpliwości. - Nie wymigasz się. Twój stosunek do sprawy gwarantuje, że będziesz działał inaczej niż wszyscy. - Ale czego pan właściwie ode mnie chce?!- warknąłem rozeźlony. - Naprawdę oryginalnego tekstu. To tyle, możesz iść. - Zaczekaj! - zatrzymał mnie przy drzwiach. - Jeszcze jedno... - skrzywił się z dezaprobatą. - Lepiej ci to powiem, bo a nuż znów do ciebie nie dotrze. Krążą plotki, że w Komendzie Głównej dostali anonimowe ostrzeżenie, że jeżeli ktoś ośmieli się zniszczyć lub uszkodzić arcydzieło z sufitu na Centralnym, to gdzieś w Polsce wyleci w powietrze podstawówka z dziećmi, albo przedszkole, albo żłobek. W praktyce oznacza to, że od tej chwili aż do czasu złapania tego drania, Dworzec Centralny staje się filią Zachęty. - Ten nasz młody XXI wiek staje się coraz bardziej interesujący - sapnąłem. - Wiek Sztuki Totalnej... - Obyś nie powiedział tego w złej chwili - Naczelny odpukał pod blatem biurka. - Zmiataj stąd! Na półpiętrze wpadłem na Jacusia. Jego okrągła japa rozciągnęła się na mój widok od ucha do ucha. - Cześć, Radek! - zawołał radośnie. - Ale bombę znalazłem! Dosłownie! Trzy lata temu na Ukrainie podpieprzyli z silosu rakietę wielogłowicową. Korpus znaleziono potem całkiem wypatroszony, a piętnaście głowic kamień w wodę! Wszystkie liczące się służby specjalne wyłaziły z siebie i stawały obok. I nic! Dopiero teraz, po trzech latach, informacje zaczęły przeciekać... Popatrzyłem na niego bawolim wzrokiem. Jeszcze jeden piroman! Na dodatek wcale nie miałem ochoty sprawdzać, jak smakuje polietylenowa taśma, którą wiązano paczki "Obleśnych Nowinek". - Trzeba by jedną taką pigułę spuścić w kiblu z wodą, odczekać trochę i odpalić - rzuciłem pomysł. - Wyobrażasz sobie, co by było? W całym mieście wydmuchałoby z powrotem gówna ze wszystkich klopów... Dolna szczęka Jacusia przeszła gwałtownie w stan spoczynku. Nie czekając, aż odzyska mowę, zbiegłem po schodach i wyszedłem na ulicę. Po drugiej stronie jakiś małolat kończył właśnie sprajować na murze napis: "HODUJCIE ŁUPIEŻ". Na mój widok zwiał za róg. Jego strata. Dałbym mu kasę na nową puszkę farby. Wsiadłem do samochodu i poturlałem się do domu. A zatem skończyły się dobre czasy, kiedy po wyprodukowaniu ośmiu głupawek miesięcznie i odwiezieniu ich do redakcji, resztę życia mogłem poświęcić na czytanie filozofów i innych uczonych różności oraz na zabawę myślami. Teraz, z powodu tego durnego tekstu będę musiał zdzierać zelówy łażąc po całym mieście... Ale zaraz! - zreflektowałem się nagle. Był sposób, aby całe to łażenie zredukować do minimum! Zaraz po wejściu do mieszkania wywlokłem spod szafy odbiornik radiowy kupiony onegdaj od jednego znajomego. Ów znajomy z kolei przed laty wyhandlował ten sprzęt jako radiopriomnik za trzy butelki spirytusu od sowieckiego żołnierza z jednostki przeflancowywanej za Bug. Radyjko miało irytująco dużo zakresów, pokręteł, skal i przycisków i wyjątkowo trudno było dojść z nim do ładu, ale działało przyzwoicie. Znajomy z czasem kupił sobie znacznie łatwiejsze w obsłudze idioten-radio, w którym przycisków nie było żadnych, a strojenie odbywało się za pomocą głośnego wymawiania nazwy żądanej stacji, zaś stary aparat odsprzedał mnie. Zaraz po transakcji znajomość z nowym nabytkiem zacząłem tradycyjnie od pogrzebania w jego bebechach. Po zdjęciu obudowy oko mi zbielało. Takiej plątaniny obwodów nie widziałem od czasu, gdy jako dziesięcioletni gnój wczołgałem się do wnętrza prehistorycznej "Odry" w Muzeum Techniki, a potem muzealny cieć wyciągnął mnie stamtąd za nogi. Po dłuższych oględzinach stwierdziłem, że mam przed sobą oryginalny odbiornik nasłuchowy KGB, wyposażony w niesamowicie rozbudowany system detektorów i dekoderów, przeznaczony do odbioru nietypowo zakodowanych informacji (nie mylić z zaszyfrowanymi!). Coś w rodzaju połączenia radia i Enigmy, tyle że bez wyższej matematyki. Słuchając sobie na tym sprzęcie I programu PR mój znajomy, delikatnie mówiąc, nie wykorzystywał w pełni jego możliwości... Trzy tygodnie strawiłem usiłując rozgryźć przeznaczenie poszczególnych podzespołów. Całe szczęście, że było w tym sporo miniaturowych lamp i po układzie elektrod mogłem się z grubsza zorientować, co w danym obwodzie piszczy. W paru przypadkach miałem po prostu nosa i wreszcie duch zwyciężył nad materią. Fakt, że zasada działania ponad połowy modułów wciąż była dla mnie czarną magią, lecz mogłem je już uruchomić i wykorzystać zgodnie z przeznaczeniem. W podobny sposób mógłbym obsługiwać cylinder iluzjonisty albo latający talerz, ale koniec końców liczy się efekt. Nie bez znaczenia było i to, że relikt radzieckiej techniki okazał wyjątkowo dużą idiotoodporność i wytrzymał kilka zupełnie kretyńskich eksperymentów. Ostatecznie usłyszałem głosy, które normalne radio odebrałoby jako biały szum albo rytmiczne skrzypnięcia i piski. W większości były to informacje handlowe, rozmowy ludzi z agencji ochrony mienia i policji. Wszystko - góra średni stopień tajności. Kody rządowe i te wykorzystywane przez duże koncerny były poza moim zasięgiem. Teraz interesowała mnie przede wszystkim policja. Uruchomiłem odbiornik nie używany od czasu, gdy wszystkie stacje radiowe wpadły na pomysł przerywania piosenek reklamami i zacząłem przypominać sobie procedurę wyszukiwania częstotliwości i rozgryzania kodu. Po kwadransie siedziałem już na łączach Komendy Głównej, a po godzinie rozwaliłem właściwy kod. Nie był specjalnie skomplikowany, w sam raz taki, aby zabezpieczyć łączność operacyjną przed nadmierną dociekliwością właścicieli podrasowanych CB-radio. Ja byłem trochę lepszy. Z głośnika leciała non stop operacyjna sieczka; meldunki, polecenia sprawdzenia jakichś drobiazgów, koordynacja działania poszczególnych grup śledczych. Nietrudno było spostrzec, że policja zabrała się za szukanie igły w stogu siana metodą Edisona, czyli rozbierając go źdźbło po źdźble. Trzeba przyznać, że ostro przykładali się do roboty, ale nie mieli żadnego punktu zaczepienia. Jeden - zero dla mnie. To było coś, do czego nigdy nie przyzna się ich rzecznik prasowy, kiedy zwali mu się na głowę tłum sępów z konkurencji. Aktualnie dwie trzecie warszawskiej policji szukało miejsca, z którego odpalono ładunki na Centralnym. Innymi słowy sprawdzali wszystkie mieszkania, pomieszczenia i dachy w Warszawie, z których przez lornetkę lub teleskop można było zobaczyć podłogę hali głównej... Po pięciu godzinach podsłuchiwania miałem już kwadratową czachę, a przed oczami zaczęły snuć mi się zwidy w postaci malutkich, niebieskich ludzików chodzących we wszystkie strony na raz. Niewielkim urozmaiceniem były wcinające się co jakiś czas wybuchy szeleszczącego skrzeku oznaczające, że uruchomiono właśnie kanał łączności rządowej, aby komuś na górze zdać sprawę z bieżących postępów śledztwa. Tego dnia nie usłyszałem nic istotnego. W końcu nie wytrzymałem. Wyłączyłem swoje Gumowe Ucho i poszedłem spać. Poranek zaczął się interesująco. W gruzach w hali głównej Centralnego znaleziono szczątki kamery sprzężonej z miniaturowym nadajnikiem telewizyjnym o zasięgu do pięciu kilometrów. Dyrekcja dworca nie miała z tym odkryciem nic wspólnego, a więc dotychczasowy kierunek śledztwa diabli wzięli. Spróbowałem sobie wyobrazić, ilu policjantów przetrząsających Warszawę od trzydziestu sześciu godzin poczuło w tym momencie ochotę, żeby wyciągnąć służbowego gnata i strzelić sobie w łeb. Potem, jak zwykle bywa w przypadku, gdy duże przedsięwzięcie organizacyjne trafia w próżnię, zapanował kompletny bałagan. Eter wypełniły nieartykułowane okrzyki, wiązanki jobów oraz propozycje powyrywania nóg z dupy lub wyrzucenia ze służby na zbity pysk. Postanowiłem, że zanim się to skończy, zaliczę sobie prasówkę. Wyszedłem z domu i po pięciu minutach wróciłem z plikiem dzienników. Słuchając jednym uchem wydobywających się z głośnika serdeczności, zabrałem się do czytania. Na pierwszych stronach gazet suszyli zęby komendant główny policji i jego rzecznik prasowy. Poniżej zdjęć znajdowała się relacja z konferencji z udziałem obu oficjeli, którzy pomijając zbędne szczegóły zapewniali, że policja jest już na tropie. Reszta tekstu składała się ze standardowych modułów zdaniowych dotyczących rozumienia powagi sytuacji, współczucia rodzinom zmarłych, najwyższego priorytetu sprawy itp. Więcej ciekawostek znalazłem na drugich i trzecich stronach. Na przykład wiadomość o pięciokrotnym wzroście zamówień eksportowych na pastę "Supercalcium". Producent pasty proponował przebywającemu w szpitalu facetowi, który sfilmował masakrę, odkupienie wszystkich wydobytych zeń kawałków szkła na wagę brylantów. Nieco dalej jakiś młot z Federacji Konsumentów wyjaśniał z powagą, że pasta "Superwapń" nie powoduje regeneracji wyrwanych zębów. Szczególnie interesująca była notatka w "Życiu Warszawy", że halę główną Centralnego odwiedziła wczoraj wycieczka studentów Wydziału Rysunku i Malarstwa warszawskiej ASP. Jeden z przyszłych artystów wyraził przekonanie, że z czasem płyny organiczne na suficie hali, a szczególnie limfa, ściemnieją i fresk stanie się wyraźniejszy. "No, zaczyna się" - pomyślałem w tym momencie. Brakowało informacji o ogłoszeniu żałoby narodowej. To akurat było mało dziwne. Od czasu, gdy lobby showbiznesu nie dopuściło do zamknięcia kin po śmierci Papieża, bo właśnie wchodziły na ekrany trzy nowe, amerykańskie hiciory, nic mnie już nie mogło zaskoczyć. Show must go on. Jazgot w głośniku zmienił gwałtownie ton. Krzyki przeszły nagle w harmider, z którego dopiero po chwili zdołałem wyłowić poszczególne słowa: "Wybuch!!!... nie ulotki... wyrzutnia ulotek... wybuch rozproszył ulotki... gdzie?!... lecą chmarą!... chyba Mokotów... gdzie, kurwa!!?... z dachu... dach SGPiS... na pewno... Cooo??!!!... o żeż..." Wyłączyłem odbiornik. Szkoła Główna Planowania i Statystyki, róg Niepodległości i Rakowieckiej, ale numer! Tuż pod bokiem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych... Teraz dopiero dostaną tam małpy! Rzut oka na zegarek - 10.15. Musiałem skombinować przynajmniej jedną taką ulotkę, choćby po to, by udowodnić naczelnemu, że potraktowałem zlecenie poważnie. Złapałem czystą kartkę papieru maszynowego, przedarłem na pół i oba kawałki wyrzuciłem przez okno. Dwadzieścia sekund później znałem już kierunek i prędkość wiatru. Galopem wyciągnąłem pudło z holograficznym planem Warszawy. Przeglądając gorączkowo płyty projekcyjne, połowę z nich rozsypałem na podłodze. W końcu znalazłem Mokotów. Na stół i włączyć zasilanie! 10.16 - na podstawie równania Bernoulliego błyskawicznie oszacowałem poprawkę na wzrost prędkości wiatru w kanionie Alej Niepodległości. W takich warunkach czas opadania ulotek powinien wynieść... załóżmy, że były identyczne z tą, którą widziałem u naczelnego... wysokość SGPiS... wszelkie turbulencje powinny wpłynąć hamująco, a więc błąd na korzyść pewności... jeszcze uwzględnić efekt ssania w dół związany z różnicą prędkości wiatru nad i pomiędzy budynkami... 10.18 - już gnałem do samochodu. Tylko nie utknąć teraz w jakimś korku. Na szczęście to nie godzina szczytu. Ciekawe, czy policja będzie miała głowę zajmować się wariatem przeskakującym skrzyżowania na czerwonym świetle? Oczami wyobraźni widziałem białą plamkę wędrującą Alejami Niepodległości w kierunku Służewa. Teraz wszystko zależało od tego, jak szybko zdołam przeskoczyć Żwirki i Wigury. Pierwszy raz w życiu zacząłem żałować, że mieszkam na Woli. 10.21 - przelatując Banacha omal nie zostałem w kostnicy tamtejszego szpitala. Żwirki, Racławicka, Niesiołowskiego... - fakt opieki świętego męczennika potrzebowałem teraz jak cholera. 10.23 - w Woronicza skręcać już za późno, więc gdzie? Domaniewska! Gazu! Z piskiem opon dopadłem skrzyżowania z Niepodległości. Z wozu wyskoczyłem na złamanie karku. Pobiegłem za róg i znalazłem się kilkanaście metrów przed sunącym nad chodnikiem obłokiem zadrukowanych kartek. Górą nasi! Wiwat mechanika płynów! Kiedy z kieszeniami pełnymi pomiętych ulotek wróciłem do samochodu, zastałem przy nim policjanta z bloczkiem mandatowym w ręku. - Obywatelu - powiedział - będą trzy punkty karne za nieprawidłowe parkowanie. Następne Arcydzieło powstanie na zachodniej ścianie budynku przy ulicy Pięknej 22. Tworzywo Artystyczne proszone jest o zgromadzenie się na przyległym placyku i oczekiwanie na Akt Twórczy. GENIUSZ. Ostatnie słowo tak jak poprzednio ginęło w gąszczu promienistych ozdobników. Wzdłuż marginesów biegł identyczny, kleksowaty szlaczek. Trzeba przyznać, że tupetem mógł facet imponować. Najwyraźniej postanowił zrobić z Warszawy galerię własnej upiornej twórczości. Dlaczego wybrał akurat Warszawę? Nie sądziłem, żeby tu mieszkał. W grę wchodziła raczej tradycja. Koniec końców, siedemdziesiąt parę lat temu inny niespełniony artysta-malarz przerobił to miasto na pejzaż dadaistyczny. Zgoda, że niezupełnie chodziło wtedy o sztukę, ale wizja artystyczna Hitlera miała w tym znaczący udział. Teraz historia zaczynała powtarzać się jako farsa. Skąd jednak wziął się ten nowy, oryginalny kierunek w sztuce?... Przypomniałem sobie, że jakieś dziesięć lat temu, kiedy jeszcze nie rozstałem się z gazetami, czytałem o grasującym w Stanach maniaku, który przerabiał ludzi na rzeźby. zgarnęli go wreszcie z skazali na śmierć. Wybierając rodzaj egzekucji facet zażyczył sobie, by rozstrzelać go na tle białego prześcieradła. Sprawa narobiła dużego zamieszania w amerykańskich środowiskach artystycznych. Pokrwawione prześcieradło kupił potem na aukcji anonimowy nabywca, dając za nie górę szmalu. Z krwi męczenników zawsze wyrastają nowi wyznawcy - to reguła stara jak ludzkość. Rodzaj wiary nigdy nie miał większego znaczenia, a otępiały od nadmiaru podniet świat potrzebował coraz silniejszych wrażeń. To był mój problem. Jak bowiem na tym świecie mógł żyć taki mutant jak ja, którego poziom wrażliwości kształtował się na poziomie średniej z XIX wieku? Zawsze, kiedy zaczynałem się nad tym zastanawiać, widziałem tylko dwa rozwiązania: albo zaliczyć życie w łóżku z głową pod poduszką, jak Guliwer słuchający koncertu olbrzymów, albo ogłosić przejście na solipsyzm... Żeby oderwać się od tych myśli, włączyłem Gumowe Ucho. Policja była w swoim żywiole. Na sąsiadujący z Piękną plac Konstytucji ściągnięto już chyba dywizję saperów. Każdy samochód na parkingu obok feralnej ściany mógł być pułapką nafaszerowaną plastykiem. Równocześnie trwała ewakuacja mieszkańców okolicznych domów. W kanałach pod Piękną buszowała ekipa szambonurków. W dalszej kolejności zabrano się za zrywanie asfaltu i chodników. Ruch na pobliskiej Marszałkowskiej oczywiście wstrzymano. Pod tym względem miejsce na nowy happening zostało wybrane idealnie. Nie można było w nieskończoność blokować ruchu na głównej ulicy Warszawy. System komunikacyjny stolicy, funkcjonujący dotąd w stanie bardzo chwiejnej równowagi, wkrótce zaczopował się na amen. Gdy przyszła godzina szczytu, wskutek przedziwnych oddziaływań zaczęły tworzyć się korki nawet na Żoliborzu i Ursynowie. Meldunki saperów mieszały się z błaganiami o drogówkę. Po czterech godzinach od rozpoczęcia akcji jazda przez Warszawę zaczęła przypominać picie miodu pszczelego przez słomkę. Oba zjawiska opisywały zresztą identyczne równania różniczkowe. Gdybym teraz miał ścigać jakieś ulotki, to jedynym sensownym środkiem transportu byłaby deskorolka. Przed wieczorem placyk przy Pięknej uprzątnięto, a mieszkania, piwnice, strychy i dachy przyległych domów przeszukano i obsadzono policją. Przywrócono ruch na Marszałkowskiej i placu Konstytucji, odgradzając Piękną zaporami przeciwczołgowymi ustawionymi na wysokości kina "Polonia" oraz przy zbiegu z Kruczą. Żeby to zobaczyć, przeprosiłem się na kwadrans z telewizorem i włączyłem to pudło na "Teleexpres". Wylot Pięknej do placu Konstytucji przypominał fragment Sarajewa z okresu pierwszej i trzeciej wojny muzułmańsko-serbsko-chorwackiej. Ludzie z głowami wtulonymi w ramiona przebiegali wzdłuż żelbetowych kozłów jak pod ogniem snajperów. Nie obejrzałem "Teleexpresu" do końca, bo w połowie wiadomości krajowych pojawił się rotmistrz Luśnia smarujący ostrze pala wazeliną marki "Ślizg 2000". Chwilę później ukazała się rozanielona twarz Azji Tuhajbejowicza... Z kolei z Gumowego Ucha zaczęły dochodzić odgłosy nowej afery. Do dowódcy kordonu opasującego Piękną zgłosiło się kilku facetów razem z adwokatami, żądając przepuszczenia pod wskazaną w ulotce ścianę. Faceci twierdzili, że idzie tu o zakład o grubszą forsę i że zobowiązali się przesiedzieć pod tą ścianą całą dobę, zaś ich adwokaci dowodzili, że wolni obywatele mają prawo robić to, co uznają za słuszne. Dowódca akcji kazał im iść do wszystkich diabłów, więc tamci poszli prosto do kręcących się w pobliżu dziennikarzy. Co się działo dalej, mogłem się tylko domyślać. Reporterzy uznali, że szykuje się odlotowy materiał, więc dali znać swoim szefom, a ci z kolei poszli z tym do swoich kumpli polityków. Zaczęły się ostre pchania na górze, objawiające się w moim Gumowym Uchu nasilonym charkotem kodów rządowych. Ostatecznie stanęło na tym, że pod ścianę na Pięknej pozwoli się pójść każdemu, kto wyrazi taką ochotę, po uprzednim sprawdzeniu, czy nie przenosi materiałów wybuchowych pod ubraniem. Słuchając tego pomyślałem, że autor ulotek musi być rzeczywiście geniuszem. W nowej sytuacji policja zajęła się zapewnieniem bezpieczeństwa ściągającym na Piękną desperatom. Przeciwczołgowa zapora wykluczała samobójczy rajd furgonetki czy ciężarówki wyładowanej pepiteksem lub podobnym specjałem. W grę wchodził jeszcze atak z powietrza, więc niebawem nad najbliższą okolicą zaczęły krążyć dwa wojskowe helikoptery, każdy obwieszony bronią po łopaty wirnika. Potem ktoś wpadł na pomysł, że skwerek na Pięknej można ostrzelać ze znajdujących się dokładnie na wprost budynków przy Koszykowej róg Lwowskiej. Minuta osiem wysiudano stamtąd wszystkich mieszkańców i zastąpiono ich agentami UOP. Możliwość ostrzelania Pięknej istniała teraz tylko teoretycznie, pod warunkiem użycia broni stromotorowej. Wkrótce więc na wszystkich okolicznych podwórkach i dachach zaczęto szukać haubic i moździerzy. Paranoja doszła do zenitu, gdy ktoś wykoncypował, że taką haubicę można zmajstrować metodą chałupniczą w mieszkaniu i lufę wycelować przez okno. Dowódca operacji zażądał wtedy opracowania komputerowej symulacji torów lotu pocisków i wytypowania na jej podstawie wszystkich podejrzanych okien w Warszawie. Kiedy zaczęli przygotowywać się do łowów na Pershinga trzeciej generacji, wyłączyłem swoje radyjko, aby nie stracić resztek zaufania do organów ochrony porządku publicznego. Nie miałem wątpliwości, że nasz artysta już dawno przewidział wszystkie te posunięcia. Dla odmiany przerzuciłem się znów na telewizor. Dawali relację na żywo spod ściany na Pięknej. Sporą część kłębiącego się tłumu stanowili dziennikarze przeprowadzający wywiady z szajbusami, których liczba przeszła najśmielsze oczekiwania. Chryste, kogo tam nie było! Sfrustrowane gospodynie domowe, nieuleczalnie chorzy, przedstawiciele sekt religijnych, małolaci szpanujący przed panienkami, zblazowani karierowicze, ludzie pragnący choć raz w życiu czymś się wyróżnić, artyści, którzy zwątpili w swój talent, domorośli saperzy i kaskaderzy, radiesteci z wahadełkami, jasnowidz w kombinezonie przeciwwybuchowym z wojskowego demobilu, dwaj politycy pragnący popisać się odwagą oraz jeden połykacz mieczy. Istny karnawał w Rio. Brakowało tylko Mulatek i konfetti. Doszedłem do wniosku, że najwyższy czas usłyszeć zdanie fachowców. Z nocnej balangi u artystów wracałem pieszo upalony trawką jak lokomotywa. Cały haj poszedł mi w część świadomości odpowiedzialną za interpretację sygnałów z błędnika. To znaczy, maszerowałem prosto i pewnym krokiem, ale gdybym zamknął oczy, mógłbym przysiąc, że idę w górę po pionowej ścianie. Moje subiektywne poczucie kierunku grawitacji pozostawało w głębokiej sprzeczności z ustaleniami sir Newtona. Poza tym umysł miałem jasny albo tak mi się przynajmniej zdawało. Niektórzy członkowie warszawskiej cyganerii zarabiali na życie pisując dla "Obleśnych Nowinek", stąd wiedziałem, dokąd się udać. Nie byłem pod tym względem specjalnie oryginalny, bo pod drzwiami interesującego mnie poddasza zastałem jeszcze jednego sępa, bodajże z "Wyborczej". Na początku przedstawiciele Parnasu w ogóle nie chcieli z nami gadać. Stanąłem więc cichutko w kąciku pod ścianą, podczas gdy ten drugi, najwyraźniej początkujący, wymachiwał legitymacją dziennikarską, bredził o prawie prasowym i na przemian groził eksmisją oraz obiecywał dotacje Ministerstwa Kultury i Sztuki. Wreszcie, kiedy zaczął odliczać szmalec, gospodarze wkurzyli się na dobre. Wyklepali facetowi paszczę i spuścili go ze schodów. Dotrwawszy biernie do pogromu konkurencji, wyciągnąłem z kieszeni plik ulotek. Okazały się mieć tutaj wartość relikwii. To plus fakt, iż dwie osoby znałem z widzenia, sprawiło, że przyjęli mnie jak swego. Niebawem z jointem w zębach leżałem pod ścianą, na obskurnym materacu i błądziłem lewą dłonią pod bluzką nie znanej mi bliżej, ale chętnej poetki, która szeptała mi do ucha, że moje palce są takie niecierpliwe... Pozostali gadali bez końca o autorze fresku na Centralnym. Wielki Nieobecny i Poszukiwany robił tu za bożyszcze. Sanktuarium tego bóstwa była potwornie zapuszczona rupieciarnia - jednocześnie mieszkanie i pracownia artystyczna. Wszędzie zalegały zwałowiska nie ukończonych rzeźb, instalacji i materiału do ich tworzenia. Obok wznosiły się stosy gotowych obrazów i zagruntowanych płócien oraz sterczały kratownice sztalug. Meble, mówiąc najoględniej, nie rzucały się w oczy. Na podłodze poniewierały się wyciśnięte tubki farb, zużyte pędzle, palety o różnym stopniu zapaćkania, puste butelki, śmiecie i talerze z resztkami jedzenia. Widać było, że oszczędzano na wszystkim z wyjątkiem tego, co niezbędne do pracy. Dwustuwatowa żarówka dyndała pod sufitem na kablu. Tylko ogromne okna utrzymane były we względnej czystości. Na przestrzeni około sześćdziesięciu metrów kwadratowych zgrubnie zaadaptowanego strychu gnieździło się przeciętnie pół tuzina nawiedzonych. Teraz wcisnęło się tu jeszcze kilkanaście osób płci obojga o specjalnościach: malarz, rzeźbiarz, alkoholik, muza-materac, model, ćpun i literat. Nie do końca mogłem się połapać, kto jest kim. Chmury dymu z maryśki można było rąbać rzeźnickim toporem. W tej atmosferze zupełnie przeszła mi chęć do dziennikarzenia. Zalegałem wsłuchany w rozkoszny szept, a przez moje ciało przepływał rwący, górski potok. Niemal widziałem wewnątrz siebie mokre okruchy skał, na których kotłowała się spieniona woda. Wtem usłyszałem coś, co zmusiło mnie do wzięcia się w garść. - Ten gość jest zupełnie jak Neron... - Pierdolisz! - Nie, serio! - pierwszy rozmówca usiadł gwałtownie strząsając z siebie namolną laskę. Jeśli dobrze kojarzyłem, jego specjalnością były "obrazy bez podpory", czyli wysokie na metr, koronkowe konstrukcje z zaschniętej farby, na które czasami w ramach happeningu zwykł skakać obunóż z szafy. Z powodu tego zamiłowania do koronek miał ksywkę Richelieu. - To się całkiem trzyma kupy - ciągnął imiennik sławnego kardynała. - Bo zobaczcie, przez tysiące lat politycy robili z ludźmi, co chcieli. Na różne sposoby manipulowali biomasą zwaną ludzkością i tworzyli z niej historię wedle swego uznania. My, ludzie sztuki, przez cały ten czas mieliśmy tylko ozdabiać ich pałace i dostarczać rozrywki. A czy nie wolelibyśmy zająć miejsca polityków, mieć ich możliwości i wykorzystać je dla Sztuki? - Pewnie, że tak! - wyrwał się ktoś. - No właśnie. Tylko, że dotąd nie było na to szans. Z wyjątkiem Nerona, który miał możliwość podpalić Rzym po to, aby zrobić sobie nastrój do wiersza. Dlaczego my, artyści, mielibyśmy być gorsi od polityków?! Mamy przecież znacznie więcej wyobraźni niż oni. Możemy zrobić z ludzi coś więcej niż historię. Władza i Sztuka w jednakowym stopniu nie uznają moralności, ale Sztuka jest dziedziną znacznie szerszą. Ona drąży Absolut, który jest niezależny od ludzkości, od jej zachcianek i ograniczeń. Stworzyć z ludzkości jedno wielkie Dzieło Sztuki. Humanum Opus Magnum, w imię Sztuki i tylko dla Sztuki, bez żadnego durnego racjonalizowania i moralizowania. Czyż to nie piękne? To jest przecież najwyższy z możliwych celów artystycznych! I wreszcie znalazł się ktoś, kto zaczął go realizować. Nasze czasy mu to umożliwiły! Dziewczyna wizjonera, znudzona tą przemową, pochyliła się i zaczęła manipulować przy jego rozporku. - Wyobraźcie sobie, że waszym tworzywem jest cały świat... - panienka dogrzebała się, gdzie trzeba, i głos Richelieu zaczął się załamywać. - Co ja mówię, Wszechświat! Wyobraźcie sobie, że możecie go kształtować jak glinę czy farbę na płó-ó-ótnie - wystękał. - Niech chuj strzeli polityków! Pierdolić władzę, państwa i ojczyzny! - głowa laski Richelieu zaczęła poruszać się w miarowym rytmie. - Pierdolić!!! Ostatni okrzyk uznano za hasło. Rzucona z któregoś kąta butelka po winie trafika w żarówkę. Rozległ się huk implozji, zapadła ciemność, a zaraz potem zawył mężczyzna trafiony spadającą flachą. Równocześnie niczym serie z broni maszynowej zabrzmiały przeciągłe trzaski rozrywanych gwałtownie rzepów i zatrzasków. Wywinąłem się jak piskorz poetce, dałem nura do drzwi i wypadłem na schody. Nie to, żebym miał coś przeciwko panience czy w ogóle orgietkom. Rzecz w tym, że istniało ryzyko, że w czasie gdy będę dopieszczał duchową córę Kochanowskiego i Reja, jakiś niesparowany facet zabierze się do mnie od tyłu. Jestem zdecydowany hetero, jakby się kto pytał. Dopiero na ulicy dotarło do mnie, że nic nie stało na przeszkodzie, żeby zabrać małą do siebie. Trudno, nie pomyślałem o tym dość wcześnie. Za dużo było trawki... I jak tu nie wierzyć pomyleńcom gadającym w kółko, że narkotyki szkodzą? Następnego dnia, po nocy spędzonej w łóżku zachowującym się niczym statek w czasie sztormu, usiadłem przy biurku i zacząłem robić notatki do przyszłego artykułu. Haj jeszcze mnie nie odszedł, więc chwilami miałem wrażenie, że nie siedzę, ale zwisam głową w dół jak nietoperz. Cholera, to przestawało być zabawne! Z doświadczenia wiedziałem, że taki stan potrwa jeszcze około dziesięciu godzin. To jeden z powodów, dla których nie lubiłem klasycznej dziennikarki. Żeby zdobyć materiał, trzeba było się z kimś uchlać, upalić, wejść z butami w cudze życie albo dostać po ryju. Niewykluczona była kombinacja kilku powyższych elementów. Po włączeniu Gumowego Ucha mój ponury nastrój pogłębił się jeszcze bardziej. Do akcji ruszyli policyjni psycholodzy albo wyrażając się ściślej: szamani behawioryzmu. Owi uczeni mężowie doszli do wniosku, że jeśli faceta podpisującego się "Geniusz" zacznie się we wszystkich komunikatach w telewizji, radiu i prasie określać epitetem "Pacykarz", to taka liczba negatywnych bodźców społecznych powinna wywołać u niego kryzys twórczy i tym samym zneutralizować jego terrorystyczne zapędy! Szlag mnie trafił na dobre. Do behawioryzmu miałem dokładnie taki sam stosunek jak doktor Hannibal Lecter. Zdaniem speców w dziedzinie świrologii stosowanej, człowiek był tylko przerośniętym psem Pawłowa, wykazującym "skłonność do reagowania na bodźce porównywalną do prądu elektrycznego i dającą się tak jak prąd elektryczny mierzyć, jeśli chodzi o jej napięcie, zakres, kierunek, lub czas trwania". Być może, była to prawda, gdy szło o nigdy nie dorastających zjadaczy modnych batoników i oglądaczy mydlanych oper, identyfikujących się z bohaterami obrazków na gumie do żucia, ale nie w przypadku faceta z charakterem, który dokładnie wiedział, czego chce. Poza tymi rewelacjami dowiedziałem się jeszcze, że liczba czubków z całej Polski pragnących dostać się na Piękną przekroczyła pojemność tamtejszego skwerku i z tego powodu dziś rano utworzyła się kolejka sięgająca skrzyżowania Marszałkowskiej z Wilczą. Wstałem i ruszyłem do kuchni po opadającej piekielnie stromo podłodze, aby zrobić sobie herbaty, gdy powstrzymał mnie nagle krzyk z Gumowego Ucha: - Leci!!! Ściana odpada! Co to?! Co... Gdzie?! Jak!? Jak! Rany boskie!... - dalsze słowa utonęły w piekielnym huku, który targnął konwulsyjnie membraną głośnika. Jak wyrzucony sprężyną wyskoczyłem na balkon. Po kilkunastu sekundach od strony Śródmieścia doleciał przeciągły, głuchy łomot. Kurczowo zacisnąłem dłonie na poręczy. Balkon przechylił się jak skrzynia wywrotki, ale ledwo zdołałem to spostrzec. W mózgu jarzyły mi się tylko dwa słowa: "A jednak!" Po długiej chwili wróciłem do mieszkania i oprócz Gumowego Ucha włączyłem jeszcze telewizor. Powoli, przez obłędny chaos domysłów, wrzasku i bełkotu zszokowanych ludzi, jęków rannych, wycia karetek, meldunków i rozkazów, zaczęły przebijać się pojedyncze, sensowne informacje. Nad Piękną rozciągnięte były cztery cienkie jak włos, przeźroczyste i superwytrzymałe włókna węglowe o strukturze diamentu, zwane w handlu żyłką polidiamentową. Znałem tę nazwę. Obiła mi się ona o uszy w redakcji "Nowinek". Mniej więcej półtora roku temu kanadyjski koncern produkujący sprzęt wędkarski wypuścił na rynek model wędki do łowienia ryb głębinowych. Główny hit polegał na zastosowaniu wynalezionej w laboratoriach tegoż koncernu żyłki polidiamentowej, której odcinek o długości piętnastu kilometrów nie dość, że nie zrywał się pod własnym ciężarem, to jeszcze był w stanie utrzymać skomplikowaną aparaturę do wykrywania brania, dużą rybę i na dodatek dawał się nawinąć na kołowrotek, którego nie trzeba było instalować na osobnym wózku. Cała ta historia, nawiasem mówiąc, stanowiła kolejną ciekawostkę zoologiczną, charakterystyczną dla naszych czasów. Jeszcze dziesięć lat temu tego typu supermateriały powstawały w tajnych laboratoriach wojskowych, a nie w ośrodkach badawczych należących do firm produkujących towary konsumpcyjne. Cienkie jak pajęczyna niteczki z polidiamentu wisiały nad Piękną, nie dostrzeżone przez saperów szukających bomby z nosami przy ziemi. Materiały wybuchowe też znajdowały się na widoku. Dwa pakiety o łącznej wadze w granicach stu kilogramów ukształtowane były identycznie jak płyty piaskowca, którymi wyłożono budynki stojące u wylotu Pięknej do placu Konstytucji. Na sygnał radiowy odpowiednie mechanizmy odrzuciły pakiety wybuchowe od ścian. Dalej poszło tak jak na filmie z Tarzanem. Jedna z polidiamentowych nici rozciągnięta była bliżej placu Konstytucji, w poprzek Pięknej, na wysokości siedmiu pięter nad zaporą przeciwczołgową. Druga nitka, również poprzeczna, znajdowała się cztery piętra nad ziemią i pięćdziesiąt metrów od wskazanej w ulotce ściany. Łączyły je ze sobą dwa następne włókna, biegnące wzdłuż Pięknej i tworzące coś w rodzaju zjeżdżalni. Do nich doczepione były za pośrednictwem miniaturowych karabińczyków nici o regulowanej długości prowadzące do imitacji płyt z piaskowca. Po odpadnięciu od ścian ładunki wybuchowe w ciągu czterech sekund, każdy po swojej nici, zjechały nad wypełniony tłumem szajbusów skwerek i osiągnąwszy odpowiednią wysokość i odległość, eksplodowały. Zaskoczenie było zupełne. Na zachodniej ścianie domu przy Pięknej 22 powstały dwa ogromne, czerwone rozbryzgi w kształcie przenikających się wachlarzy. Niewąsko oberwali też policjanci, którzy aby zobaczyć, co się dzieje, podbiegli do okien przyległych mieszkań. Ze świrów znajdujących się na placyku nie było co zbierać. Zostały z nich zwały psychodelicznej mielonki. Połykacza mieczy rozpoznano po surowym szaszłyku, do którego się upodobnił. Dziennikarze odnaleźli też jasnowidza w kombinezonie saperskim model 1985. Wybuch urwał facetowi głowę razem z tytanowym hełmem. Poza tym jasnowidz