Lewandowski Konrad T. - Pacykarz
Szczegóły |
Tytuł |
Lewandowski Konrad T. - Pacykarz |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Lewandowski Konrad T. - Pacykarz PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Lewandowski Konrad T. - Pacykarz PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Lewandowski Konrad T. - Pacykarz - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Konrad T. Lewandowski
Tytul: Pacykarz
Z "NF" 3/94
Motto:
Król, mając wielkie upodobanie w muzyce, częste
miewał koncerty, na których znajdowałem się
postawiony w pudle moim, lecz huk był tak wielki,
iż nie mogłem poznawać tonów. Upewniam, że wszystkie
trąby i kotły wojska królewskiego, umieszczone
tuż przy uszach, nie narobiłyby takiego hałasu jak
ta muzyka.
Jonathan Swift, "Podróże Guliwera"
(tłumacz bezimienny, uzupełnienia
Jan Kott, "Iskry", 1953 r.)
Film był kręcony amatorską, ale dobrej klasy kamerą
wideo. Ostrość regulowała się błyskawicznie przy każdej
zmianie planu. Spiker mówił, że zdjęcia te wykonano z
dziewiątego piętra północnej ściany hotelu Marriott. Autorem
był znudzony gość, któremu przyszła ochota sfilmować ludzi
kręcących się po hali głównej Dworca Centralnego w
Warszawie.
Tłum przelewał się we wszystkich kierunkach. Chwilami
tworzyły się w nim wyraźne nurty, strugi, zawirowania oraz
strefy martwe. Żywa magma drgała i kipiała podporządkowana
statystyce i prawom Chaosu, w który zlało się tysiące
konkretnych dróg i celów. Niektórzy z przechodzących
przystawali i zadzierali głowy, by popatrzeć na sufit. W
kilku przypadkach autor filmu uwiecznił ten fakt na
zbliżeniach. Spiker wyjaśnił, że trzy miesiące temu strop
hali głównej wyłożono opalizującą, śnieżnobiałą wykładziną z
metalplastu i że dyrekcja Dworca Centralnego była bardzo
dumna z tej inwestycji.
W następnym momencie obraz zamarł, a potem zaczął
przesuwać się w zwolnionym tempie, klatka po klatce. Mimo to
widać było, że szybkość rejestracji nie nadążyła za biegiem
wydarzeń. W narożnikach hali pojawiły się cztery oślepiające
błyski. Na kolejnej klatce wybuchy zlały się w jeden ognisty
pierścień, który ciasno opasał skamieniały tłum na środku
hali. Na trzecim ujęciu pękające, szklane ściany dworca
straciły przejrzystość, a na czwartym już ich nie było.
Pierścień rozżarzonych gazów rozwinął się na kształt
cyklonu, a porwani przez podmuch ludzie wisieli zawieszeni
pomiędzy podłogą a sufitem. Piąta klatka znów była nieostra.
Fala uderzeniowa dotarła właśnie do ściany Marriotta i przed
obiektywem kamery pojawiła się nagle zasłona z zawieszonych
w powietrzu odłamków szyby. Obraz uciekał w górę, w bok i w
dół. Dopiero teraz z głośnika telewizora wydobył się
stłumiony grzmot detonacji. Zaraz potem głos spikera
poinformował, że poważnie poraniony odłamkami szkła autor
filmu zdołał jednak wstać z podłogi, podnieść kamerę i
wrócić do okna.
Na ekranie znów pojawił się obraz Dworca Centralnego i
fragmentu Alej Jerozolimskich, na których z łomotem i
piskiem narastał gigantyczny karambol. Na chodnikach leżały
dziesiątki ciał. W budynku dworca, zredukowanym do dachu i
żelbetowego szkieletu, kłębił się dym. W powietrzu fruwały
tablice reklamowe. Jedna z nich, wyjątkowo duża, wywinęła
efektowne salto i lotem koszącym runęła prosto na przystanek
tramwajowy. Kamera podążyła za nią. Tablica zerwała przewody
trakcyjne, wykarczowała ogłupiałych ludzi i zatrzymała się
na barierce ochronnej, nieruchomiejąc napisem do góry. Plan
ogólny zawęził się przechodząc w zbliżenie. Po chwili cały
ekran telewizora wypełniły czerwono-czarne litery:
Używaj pasty
SUPERWAPŃ
w miejsce brakujących zębów
wyrosną Ci
STALAKTYTY!
Trwało to co najmniej dwie sekundy. Nie ma co! Wymyślili
niezłą metodę reklamy paradoksalnej! Kiedy znów pojawiła się
obłudnie zafrasowana gęba spikera, dziabnąłem palcem w
pilota z taką siłą, że omal nie przebiłem go na wylot. Ekran
zgasł.
Redakcja tygodnika "Obleśne Nowinki" mieściła się na
drugim piętrze kanciastego, socrealistycznego gmaszydła w
śródmieściu Warszawy. Minąłem naburmuszonego służbowo
portiera i pognałem na górę przeskakując po dwa stopnie. W
sekretariacie zastałem tylko Mirka, zastępcę sekretarza
redakcji.
- Cześć! Jest Elka? - wyjąłem z teczki przeznaczoną na
dziś głupawkę.
- Cześć. Siedzi w pokoju redaktorów. Grają w skojarzenia
- Miras wyciągnął rękę po tekst. - O czym to? - rzucił okiem
na tytuł.
- Historyjka o psie, który zaraził się wirusem
komputerowym i zaczął żreć dyskietki - wyjaśniłem. - Kto
prowadzi w tym miesiącu?
- W konkursie na najbardziej odlotowy pomysł? - spytał
Miras.
- No przecież, że nie w turnieju poetyckim czytelników! -
burknąłem.
- Nadal Baśka - odparł - jak dotąd nikt jej nie przebił.
- Za ten reportaż o bimbrze pędzonym w podziemiach
szpitala z moczu chorych na cukrzycę? - upewniłem się.
Miras skinął twierdząco.
- Dobra, lecę do Elki. Trzym się!
Pokój redaktorów znajdował się na końcu korytarza.
Podchodząc do drzwi, usłyszałem wyraźnie:
- Etrusek!
- Marchewka!
Wpakowałem się do środka.
- Czołem wszystkim! - Cała ekipa siedziała w koło z
notatnikami na kolanach. Elka - sekretarz redakcji - stała
oparta o parapet. Jak zwykle kierowała burzą mózgów.
- Antarktyda! - rzuciłem od progu.
- Dinozaury! Mam!! - krzyknął Rychu. - Sensacja
archeologiczno-paleontologiczna! Etruskowie polowali na
Antarktydzie na dinozaury! Naukowcy milczą, bo nie chcą
pisać od nowa wszystkich podręczników.
- Może być - Elka bez entuzjazmu naskrobała coś w swoim
kajeciku. - Kiedy tekst?
- Przyniosę w poniedziałek.
- O kij, teraz przydałoby się coś o UFO. Dawno nie
dawaliśmy nic na ten temat. - UFO! - powtórzyła.
- Kometa! - zawołała Baśka.
- Średniowiecze!
- Czarownice!
Inkwizycja! Mam! - oznajmiłem. - Ufoludek schwytany i
torturowany przez Świętą Inkwizycję. Protokół z
przesłuchania odnaleziony w XVI-wiecznym archiwum.
- Doskonale! - Elka dopiero teraz spostrzegła moją
obecność. - Dasz radę na pojutrze?
- Nie ma sprawy.
- A! Jeszcze jedno! Zapomniałabym. Naczelny chce z tobą
mówić.
- Naczelny? Ze mną? - mruknąłem zaskoczony i odruchowo
zabrałem się za rachunek sumienia.
- Prosił, żebyś przyszedł, jak tylko się pojawisz.
"Prosił" - to już lepiej. Położyłem dłoń na klamce. - No
to idę.
Na korytarzu dogoniły mnie słowa Elki:
- Słuchajcie, jeszcze jeden tekst o dupie i możemy
zamykać numer!
Bulwiasty fotel w gabinecie szefa zapadł się pode mną z
dyskretnym westchnieniem. Naczelny zaatakował bez wstępów:
- Chciałbym, żebyś zajął się masakrą na Centralnym.
- Jaką masakrą? - spojrzałem na niego zbity z tropu.
Dopiero po chwili skojarzyłem, o co mu może chodzić.
- Ma pan na myśli tę reklamówkę, szefie?
- Jaką reklamówkę?! - teraz on popatrzył na mnie jak na
wariata.
- No, tej pasty do zębów, od stalaktytów w gębie -
wyjaśniłem.
Zatrzepotał gwałtownie powiekami. Na jego twarzy pojawiły
się równocześnie: wyraz słupienia i grymas świadczący o
intensywnym myśleniu.
- Tomaszewski, do cholery! Na jakim ty świecie żyjesz?! -
wybuchnął po chwili. - To było naprawdę!
Przyjąłem to z kamienną twarzą. Nie o takich rzeczach
rozmawiało się w "Obleśnych Nowinkach" ze śmiertelną powagą.
Podstawowa zasada brzmiała: "Bujać to my, ale nie nas!"
Redaktor, który dał się nabrać i uwierzył w pomysł kolegi,
musiał potem z paczką "Nowinek" w zębach obejść na
czworakach wszystkie pokoje redakcyjne.
Naczelny natychmiast odgadł, o czym myślę.
- Co z tobą? - zaczął trochę spokojniej. - Gazet nie
czytasz? Radia nie słuchasz?
- Wolę słuchać własnych myśli, szefie. Mam z tego więcej
pożytku. A co do gazet, to całkowicie wystarcza mi, że
pisuję dla jednej z nich...
Machnął ręką, po czym bez słowa wyciągnął "Wyborczą",
"Rzeczpospolitą", "Życie Warszawy" i parę innych dzienników.
We wszystkich na pierwszych stronach było to samo. Coś
ścisnęło mnie w dołku, a potem pod mostkiem rozpłynęła się
fala przenikliwego chłodu. Zdjęcia i kobylaste tytuły
zawirowały mi przed oczami. Opanowując drżenie rąk zebrałem
gazety i odłożyłem je na biurko.
Naczelny odczekał z pół minuty pozwalając mi trochę
ochłonąć.
- Chcę żebyś zajął się sprawą - powtórzył. - To była
robota psychopaty.
Wziąłem się w garść.
- Dobra, szefie - oznajmiłem spostrzegając, iż nagle
zachrypłem. - Jutro przyniosę tekst... - zastanowiłem się
przez chwilę. - Tytuł będzie" "Kosmita czy wysłannik
piekieł?"
Naczelny pokręcił przecząco głową.
- Nie. Nie chcę wymysłów. Chcę, żebyś za tym pochodził.
- Ależ szefie! Na tym temacie siedzą już całe tabuny
sępów z konkurencji. Nie ma sensu szarpać się o jakieś
ochłapy. Na dodatek to zabawa zupełnie nieopłacalna...
- Podwójna stawka.
- ...i chyba ryzykowna... - wskazałem wzrokiem stertę
gazet.
- Potrójna.
Zabrakło mi argumentów. Pozostało tylko ostatnie,
sakramentalne pytanie:
- Dlaczego ja?
- Bo potrafisz myśleć jak świr.
Interesujące spostrzeżenie. Ciekawe, czy powinienem czuć
się dowartościowany?
- Skąd wiadomo, że to był czubek? - spytałem zimno.
Chrypka minęła.
Naczelny podał mi pomięty świstek.
- Automatyczna wyrzutnia rozrzuciła te ulotki z dachu
Hotelu Forum trzy godziny po eksplozji na Centralnym -
powiedział. - To jego manifest artystyczny.
- Artystyczny? - podniosłem wzrok.
- Przeczytaj.
Wbrew pierwszemu wrażeniu ulotka wydrukowana była bardzo
elegancką czcionką i na całkiem przyzwoitym papierze.
Marginesy ozdabiał ornament z fantazyjnie zazębiających się
kleksów. Ludzie! - stało w nagłówku. Po co wy właściwie
żyjecie? Tłoczycie się na tej planecie, zużywacie tlen,
żarcie, surowce i przerabiacie to wszystko na góry gówien i
śmieci. Jaki to ma sens? Zostaje po was tylko śmierdzący
syf! JA (obie litery były niezwykle kunsztownymi inicjałami)
sprawię, że pozostanie po was Piękno. Wydobędę je z waszych
bebechów, krwi i wymiocin. W zamian za waszą szmatławą
egzystencję stworzę z was Nieśmiertelne Dzieła Sztuki.
Bądźcie tworzywem w rękach GENIUSZA! Ostatnie słowo
zajmowało blisko jedną trzecią powierzchni kartki -
wszystkie litery tkwiły w takim gąszczu ozdobników i
świetlistych promieni, że trudno je było odczytać.
- Czy zdaniem tego faceta sterta rozszarpanych trupów to
dzieło sztuki? - zapytałem.
- Niezupełnie - odparł Naczelny. - Chodzi o ludzi
rozsmarowanych przez podmuch na suficie hali głównej.
- Na tej nowej, bielutkiej wykładzinie? - przypomniałem
sobie wypowiedź spikera.
- Właśnie! Tylko, że teraz jest to już rodzaj fresku...
Mam tutaj zdjęcie. Spójrz! - wyciągnął rękę.
Faktycznie; rozbryzgi krwi, limfy, kału, płynu mózgowo-
rdzeniowego i innych substancji znajdujących się na co dzień
wewnątrz człowieka utworzyły bardzo wyraźny rysunek.
Pierwszym rzucającym się w oczy kształtem była ekspandująca
promieniowo spirala, przypominająca z grubsza naszą
Galaktykę. Na tym tle zagęszczenia ciemniejszych niż inne
kleksów układały się w dziwnie znajomy zarys, który po
chwili rozpoznałem jako symbol JIN - JANG...
- O kurwa! - wyrwało mi się.
- No i... - mruknął Naczelny.
- Ależ szefie! To nie mogła być robota jakiegoś świra z
workiem plastyku. To jest...
- Zgadza się! - wpadł mi w słowo i dokończył za mnie:
- ...idealnie wyliczone i dopracowane w najdrobniejszych
szczegółach. Policyjni spece od materiałów wybuchowych
twierdzą, że eksplozje w rogach hali nastąpiły w ściśle
określonej kolejności i były tak ukierunkowane, aby utworzyć
wirujący podmuch, przez pierwsze milisekundy kierujący się
do wnętrza hali. Siłę wybuchów dobrano tak, aby nie została
naruszona konstrukcja nośna dworca. Na dodatek, konfiguracja
tłumu w momencie eksplozji najprawdopodobniej nie była
przypadkowa...
- A więc on obserwował halę licho wie jak długo czekając,
aż ludzie ustawią się dokładnie z jego życzeniem - szepnąłem
na wpół do siebie. Zaczęła ogarniać mnie jakaś upiorna
fascynacja.
- Zgadza się - skinął głową Naczelny.
- A ten facet, który wszystko sfilmował, czy on?...
- Raczej na pewno nie ma z tym nic wspólnego. W szpitalu
wydłubali z niego piętnaście deko szklanej stłuczki. Musiał
być jeszcze jeden, lepiej zabezpieczony obserwator.
- Ile właściwie było ofiar? - bezwładnie zapadłem się w
głąb fotela. Naczelny też oklapł.
- Ponad pięciuset zabitych. Ile dokładnie, dotąd nie
podali, bo jeszcze nie udało się wszystkich pozbierać. Jedna
trzecia trupów nie kwalifikuje się do identyfikacji. W
szpitalach jest tysiąc rannych, z tego pół setki w stanie
beznadziejnym. Mniej więcej drugi tysiąc to opatrzeni
ambulatoryjnie.
Gwizdnąłem przez zęby.
- Co się dziwisz! - parsknął ze złością. - Odłamki szkła
doleciały do Mokotowa i Żoliborza. W promieniu półtora
kilometra wywaliło wszystkie szyby w oknach z widokiem na
Centralny. W Holliday Inn do recepcji wdmuchało trzy
samochody zaparkowane przed wejściem. Zresztą, cholera! Co
ja ci będę opowiadał! Rusz dupę i sam zobacz! Pół
Śródmieścia wygląda jak po... po... - zamilkł szukając
odpowiedniego określenia.
- Po artystycznym happeningu - dokończyłem za niego. -
Ciekawe, kto pierwszy powiedział, że Wielka Sztuka wymaga
ofiar...
- Przestań się zgrywać! Wciąż nie mogę pojąć, jak w tym
wszystkim uchował się ktoś tak nie zorientowany jak ty?!
- To proste - wzruszyłem ramionami. - Reklamówek nie
oglądam z założenia. Telewizor włączyłem przez przypadek.
Taki małpi odruch, szefie, chwila nieuwagi, czerwony
przycisk i pstryk... Potem pomyślałem, że chcą mi wcisnąć
jakiś nowy kit do zębów, więc wyłączyłem. Resztę wieczoru
spędziłem na pisaniu, a rano przyjechałem od razu tutaj. W
czasie wybuchu brałem prysznic. A poza tym zgrywa to moja
reakcja obronna.
Naczelny westchnął z rezygnacją.
- Zastanawiam się, czy jest sens posyłać do tej roboty
kogoś, kto przy odrobinie szczęścia jest w stanie przeoczyć
koniec świata?
- Ma pan całkowitą rację, szefie! - zawołałem z nagłą
nadzieją. - Przecież pan wie na ten temat pięć razy więcej
niż ja...
- Nic z tego - Naczelny od razu pozbył się wątpliwości. -
Nie wymigasz się. Twój stosunek do sprawy gwarantuje, że
będziesz działał inaczej niż wszyscy.
- Ale czego pan właściwie ode mnie chce?!- warknąłem
rozeźlony.
- Naprawdę oryginalnego tekstu. To tyle, możesz iść.
- Zaczekaj! - zatrzymał mnie przy drzwiach. - Jeszcze
jedno... - skrzywił się z dezaprobatą. - Lepiej ci to
powiem, bo a nuż znów do ciebie nie dotrze. Krążą plotki, że
w Komendzie Głównej dostali anonimowe ostrzeżenie, że jeżeli
ktoś ośmieli się zniszczyć lub uszkodzić arcydzieło z sufitu
na Centralnym, to gdzieś w Polsce wyleci w powietrze
podstawówka z dziećmi, albo przedszkole, albo żłobek. W
praktyce oznacza to, że od tej chwili aż do czasu złapania
tego drania, Dworzec Centralny staje się filią Zachęty.
- Ten nasz młody XXI wiek staje się coraz bardziej
interesujący - sapnąłem. - Wiek Sztuki Totalnej...
- Obyś nie powiedział tego w złej chwili - Naczelny
odpukał pod blatem biurka. - Zmiataj stąd!
Na półpiętrze wpadłem na Jacusia. Jego okrągła japa
rozciągnęła się na mój widok od ucha do ucha.
- Cześć, Radek! - zawołał radośnie. - Ale bombę
znalazłem! Dosłownie! Trzy lata temu na Ukrainie
podpieprzyli z silosu rakietę wielogłowicową. Korpus
znaleziono potem całkiem wypatroszony, a piętnaście głowic
kamień w wodę! Wszystkie liczące się służby specjalne
wyłaziły z siebie i stawały obok. I nic! Dopiero teraz, po
trzech latach, informacje zaczęły przeciekać...
Popatrzyłem na niego bawolim wzrokiem. Jeszcze jeden
piroman! Na dodatek wcale nie miałem ochoty sprawdzać, jak
smakuje polietylenowa taśma, którą wiązano paczki "Obleśnych
Nowinek".
- Trzeba by jedną taką pigułę spuścić w kiblu z wodą,
odczekać trochę i odpalić - rzuciłem pomysł. - Wyobrażasz
sobie, co by było? W całym mieście wydmuchałoby z powrotem
gówna ze wszystkich klopów...
Dolna szczęka Jacusia przeszła gwałtownie w stan
spoczynku. Nie czekając, aż odzyska mowę, zbiegłem po
schodach i wyszedłem na ulicę. Po drugiej stronie jakiś
małolat kończył właśnie sprajować na murze napis: "HODUJCIE
ŁUPIEŻ". Na mój widok zwiał za róg. Jego strata. Dałbym mu
kasę na nową puszkę farby.
Wsiadłem do samochodu i poturlałem się do domu. A zatem
skończyły się dobre czasy, kiedy po wyprodukowaniu ośmiu
głupawek miesięcznie i odwiezieniu ich do redakcji, resztę
życia mogłem poświęcić na czytanie filozofów i innych uczonych
różności oraz na zabawę myślami. Teraz, z powodu tego durnego
tekstu będę musiał zdzierać zelówy łażąc po całym mieście...
Ale zaraz! - zreflektowałem się nagle. Był sposób, aby całe
to łażenie zredukować do minimum!
Zaraz po wejściu do mieszkania wywlokłem spod szafy
odbiornik radiowy kupiony onegdaj od jednego znajomego. Ów
znajomy z kolei przed laty wyhandlował ten sprzęt jako
radiopriomnik za trzy butelki spirytusu od sowieckiego
żołnierza z jednostki przeflancowywanej za Bug. Radyjko
miało irytująco dużo zakresów, pokręteł, skal i przycisków i
wyjątkowo trudno było dojść z nim do ładu, ale działało
przyzwoicie. Znajomy z czasem kupił sobie znacznie
łatwiejsze w obsłudze idioten-radio, w którym przycisków nie
było żadnych, a strojenie odbywało się za pomocą głośnego
wymawiania nazwy żądanej stacji, zaś stary aparat odsprzedał
mnie. Zaraz po transakcji znajomość z nowym nabytkiem
zacząłem tradycyjnie od pogrzebania w jego bebechach. Po
zdjęciu obudowy oko mi zbielało. Takiej plątaniny obwodów
nie widziałem od czasu, gdy jako dziesięcioletni gnój
wczołgałem się do wnętrza prehistorycznej "Odry" w Muzeum
Techniki, a potem muzealny cieć wyciągnął mnie stamtąd za
nogi. Po dłuższych oględzinach stwierdziłem, że mam przed
sobą oryginalny odbiornik nasłuchowy KGB, wyposażony w
niesamowicie rozbudowany system detektorów i dekoderów,
przeznaczony do odbioru nietypowo zakodowanych informacji
(nie mylić z zaszyfrowanymi!). Coś w rodzaju połączenia
radia i Enigmy, tyle że bez wyższej matematyki. Słuchając
sobie na tym sprzęcie I programu PR mój znajomy, delikatnie
mówiąc, nie wykorzystywał w pełni jego możliwości...
Trzy tygodnie strawiłem usiłując rozgryźć przeznaczenie
poszczególnych podzespołów. Całe szczęście, że było w tym
sporo miniaturowych lamp i po układzie elektrod mogłem się z
grubsza zorientować, co w danym obwodzie piszczy. W paru
przypadkach miałem po prostu nosa i wreszcie duch zwyciężył
nad materią. Fakt, że zasada działania ponad połowy modułów
wciąż była dla mnie czarną magią, lecz mogłem je już
uruchomić i wykorzystać zgodnie z przeznaczeniem. W podobny
sposób mógłbym obsługiwać cylinder iluzjonisty albo latający
talerz, ale koniec końców liczy się efekt. Nie bez znaczenia
było i to, że relikt radzieckiej techniki okazał wyjątkowo
dużą idiotoodporność i wytrzymał kilka zupełnie kretyńskich
eksperymentów.
Ostatecznie usłyszałem głosy, które normalne radio
odebrałoby jako biały szum albo rytmiczne skrzypnięcia i
piski. W większości były to informacje handlowe, rozmowy
ludzi z agencji ochrony mienia i policji. Wszystko - góra
średni stopień tajności. Kody rządowe i te wykorzystywane
przez duże koncerny były poza moim zasięgiem.
Teraz interesowała mnie przede wszystkim policja.
Uruchomiłem odbiornik nie używany od czasu, gdy wszystkie
stacje radiowe wpadły na pomysł przerywania piosenek
reklamami i zacząłem przypominać sobie procedurę
wyszukiwania częstotliwości i rozgryzania kodu. Po
kwadransie siedziałem już na łączach Komendy Głównej, a po
godzinie rozwaliłem właściwy kod. Nie był specjalnie
skomplikowany, w sam raz taki, aby zabezpieczyć łączność
operacyjną przed nadmierną dociekliwością właścicieli
podrasowanych CB-radio. Ja byłem trochę lepszy.
Z głośnika leciała non stop operacyjna sieczka; meldunki,
polecenia sprawdzenia jakichś drobiazgów, koordynacja
działania poszczególnych grup śledczych. Nietrudno było
spostrzec, że policja zabrała się za szukanie igły w stogu
siana metodą Edisona, czyli rozbierając go źdźbło po źdźble.
Trzeba przyznać, że ostro przykładali się do roboty, ale nie
mieli żadnego punktu zaczepienia. Jeden - zero dla mnie. To
było coś, do czego nigdy nie przyzna się ich rzecznik
prasowy, kiedy zwali mu się na głowę tłum sępów z
konkurencji. Aktualnie dwie trzecie warszawskiej policji
szukało miejsca, z którego odpalono ładunki na Centralnym.
Innymi słowy sprawdzali wszystkie mieszkania, pomieszczenia
i dachy w Warszawie, z których przez lornetkę lub teleskop
można było zobaczyć podłogę hali głównej...
Po pięciu godzinach podsłuchiwania miałem już kwadratową
czachę, a przed oczami zaczęły snuć mi się zwidy w postaci
malutkich, niebieskich ludzików chodzących we wszystkie
strony na raz. Niewielkim urozmaiceniem były wcinające się
co jakiś czas wybuchy szeleszczącego skrzeku oznaczające, że
uruchomiono właśnie kanał łączności rządowej, aby komuś na
górze zdać sprawę z bieżących postępów śledztwa.
Tego dnia nie usłyszałem nic istotnego. W końcu nie
wytrzymałem. Wyłączyłem swoje Gumowe Ucho i poszedłem spać.
Poranek zaczął się interesująco. W gruzach w hali głównej
Centralnego znaleziono szczątki kamery sprzężonej z
miniaturowym nadajnikiem telewizyjnym o zasięgu do pięciu
kilometrów. Dyrekcja dworca nie miała z tym odkryciem nic
wspólnego, a więc dotychczasowy kierunek śledztwa diabli
wzięli. Spróbowałem sobie wyobrazić, ilu policjantów
przetrząsających Warszawę od trzydziestu sześciu godzin
poczuło w tym momencie ochotę, żeby wyciągnąć służbowego
gnata i strzelić sobie w łeb. Potem, jak zwykle bywa w
przypadku, gdy duże przedsięwzięcie organizacyjne trafia w
próżnię, zapanował kompletny bałagan. Eter wypełniły
nieartykułowane okrzyki, wiązanki jobów oraz propozycje
powyrywania nóg z dupy lub wyrzucenia ze służby na zbity
pysk.
Postanowiłem, że zanim się to skończy, zaliczę sobie
prasówkę. Wyszedłem z domu i po pięciu minutach wróciłem z
plikiem dzienników. Słuchając jednym uchem wydobywających
się z głośnika serdeczności, zabrałem się do czytania. Na
pierwszych stronach gazet suszyli zęby komendant główny
policji i jego rzecznik prasowy. Poniżej zdjęć znajdowała
się relacja z konferencji z udziałem obu oficjeli, którzy
pomijając zbędne szczegóły zapewniali, że policja jest już
na tropie. Reszta tekstu składała się ze standardowych
modułów zdaniowych dotyczących rozumienia powagi sytuacji,
współczucia rodzinom zmarłych, najwyższego priorytetu sprawy
itp. Więcej ciekawostek znalazłem na drugich i trzecich
stronach. Na przykład wiadomość o pięciokrotnym wzroście
zamówień eksportowych na pastę "Supercalcium". Producent
pasty proponował przebywającemu w szpitalu facetowi, który
sfilmował masakrę, odkupienie wszystkich wydobytych zeń
kawałków szkła na wagę brylantów. Nieco dalej jakiś młot z
Federacji Konsumentów wyjaśniał z powagą, że pasta
"Superwapń" nie powoduje regeneracji wyrwanych zębów.
Szczególnie interesująca była notatka w "Życiu Warszawy", że
halę główną Centralnego odwiedziła wczoraj wycieczka
studentów Wydziału Rysunku i Malarstwa warszawskiej ASP.
Jeden z przyszłych artystów wyraził przekonanie, że z czasem
płyny organiczne na suficie hali, a szczególnie limfa,
ściemnieją i fresk stanie się wyraźniejszy. "No, zaczyna
się" - pomyślałem w tym momencie.
Brakowało informacji o ogłoszeniu żałoby narodowej. To
akurat było mało dziwne. Od czasu, gdy lobby showbiznesu nie
dopuściło do zamknięcia kin po śmierci Papieża, bo właśnie
wchodziły na ekrany trzy nowe, amerykańskie hiciory, nic
mnie już nie mogło zaskoczyć. Show must go on.
Jazgot w głośniku zmienił gwałtownie ton. Krzyki przeszły
nagle w harmider, z którego dopiero po chwili zdołałem wyłowić
poszczególne słowa:
"Wybuch!!!... nie ulotki... wyrzutnia ulotek... wybuch
rozproszył ulotki... gdzie?!... lecą chmarą!... chyba
Mokotów... gdzie, kurwa!!?... z dachu... dach SGPiS... na
pewno... Cooo??!!!... o żeż..."
Wyłączyłem odbiornik. Szkoła Główna Planowania i
Statystyki, róg Niepodległości i Rakowieckiej, ale numer!
Tuż pod bokiem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych... Teraz
dopiero dostaną tam małpy! Rzut oka na zegarek - 10.15.
Musiałem skombinować przynajmniej jedną taką ulotkę, choćby
po to, by udowodnić naczelnemu, że potraktowałem zlecenie
poważnie. Złapałem czystą kartkę papieru maszynowego,
przedarłem na pół i oba kawałki wyrzuciłem przez okno.
Dwadzieścia sekund później znałem już kierunek i prędkość
wiatru. Galopem wyciągnąłem pudło z holograficznym planem
Warszawy. Przeglądając gorączkowo płyty projekcyjne, połowę
z nich rozsypałem na podłodze. W końcu znalazłem Mokotów. Na
stół i włączyć zasilanie! 10.16 - na podstawie równania
Bernoulliego błyskawicznie oszacowałem poprawkę na wzrost
prędkości wiatru w kanionie Alej Niepodległości. W takich
warunkach czas opadania ulotek powinien wynieść... załóżmy,
że były identyczne z tą, którą widziałem u naczelnego...
wysokość SGPiS... wszelkie turbulencje powinny wpłynąć
hamująco, a więc błąd na korzyść pewności... jeszcze
uwzględnić efekt ssania w dół związany z różnicą prędkości
wiatru nad i pomiędzy budynkami... 10.18 - już gnałem do
samochodu. Tylko nie utknąć teraz w jakimś korku. Na
szczęście to nie godzina szczytu. Ciekawe, czy policja
będzie miała głowę zajmować się wariatem przeskakującym
skrzyżowania na czerwonym świetle? Oczami wyobraźni
widziałem białą plamkę wędrującą Alejami Niepodległości w
kierunku Służewa. Teraz wszystko zależało od tego, jak
szybko zdołam przeskoczyć Żwirki i Wigury. Pierwszy raz w
życiu zacząłem żałować, że mieszkam na Woli. 10.21 -
przelatując Banacha omal nie zostałem w kostnicy tamtejszego
szpitala. Żwirki, Racławicka, Niesiołowskiego... - fakt opieki
świętego męczennika potrzebowałem teraz jak cholera. 10.23 -
w Woronicza skręcać już za późno, więc gdzie? Domaniewska!
Gazu!
Z piskiem opon dopadłem skrzyżowania z Niepodległości. Z
wozu wyskoczyłem na złamanie karku. Pobiegłem za róg i
znalazłem się kilkanaście metrów przed sunącym nad
chodnikiem obłokiem zadrukowanych kartek. Górą nasi! Wiwat
mechanika płynów!
Kiedy z kieszeniami pełnymi pomiętych ulotek wróciłem do
samochodu, zastałem przy nim policjanta z bloczkiem
mandatowym w ręku.
- Obywatelu - powiedział - będą trzy punkty karne za
nieprawidłowe parkowanie.
Następne Arcydzieło powstanie na zachodniej ścianie
budynku przy ulicy Pięknej 22. Tworzywo Artystyczne proszone
jest o zgromadzenie się na przyległym placyku i oczekiwanie
na Akt Twórczy. GENIUSZ.
Ostatnie słowo tak jak poprzednio ginęło w gąszczu
promienistych ozdobników. Wzdłuż marginesów biegł
identyczny, kleksowaty szlaczek.
Trzeba przyznać, że tupetem mógł facet imponować.
Najwyraźniej postanowił zrobić z Warszawy galerię własnej
upiornej twórczości. Dlaczego wybrał akurat Warszawę? Nie
sądziłem, żeby tu mieszkał. W grę wchodziła raczej tradycja.
Koniec końców, siedemdziesiąt parę lat temu inny
niespełniony artysta-malarz przerobił to miasto na pejzaż
dadaistyczny. Zgoda, że niezupełnie chodziło wtedy o sztukę,
ale wizja artystyczna Hitlera miała w tym znaczący udział.
Teraz historia zaczynała powtarzać się jako farsa. Skąd
jednak wziął się ten nowy, oryginalny kierunek w sztuce?...
Przypomniałem sobie, że jakieś dziesięć lat temu, kiedy
jeszcze nie rozstałem się z gazetami, czytałem o grasującym
w Stanach maniaku, który przerabiał ludzi na rzeźby.
zgarnęli go wreszcie z skazali na śmierć. Wybierając rodzaj
egzekucji facet zażyczył sobie, by rozstrzelać go na tle
białego prześcieradła. Sprawa narobiła dużego zamieszania w
amerykańskich środowiskach artystycznych. Pokrwawione
prześcieradło kupił potem na aukcji anonimowy nabywca, dając
za nie górę szmalu. Z krwi męczenników zawsze wyrastają nowi
wyznawcy - to reguła stara jak ludzkość. Rodzaj wiary nigdy
nie miał większego znaczenia, a otępiały od nadmiaru podniet
świat potrzebował coraz silniejszych wrażeń. To był mój
problem. Jak bowiem na tym świecie mógł żyć taki mutant jak
ja, którego poziom wrażliwości kształtował się na poziomie
średniej z XIX wieku? Zawsze, kiedy zaczynałem się nad tym
zastanawiać, widziałem tylko dwa rozwiązania: albo zaliczyć
życie w łóżku z głową pod poduszką, jak Guliwer słuchający
koncertu olbrzymów, albo ogłosić przejście na solipsyzm...
Żeby oderwać się od tych myśli, włączyłem Gumowe Ucho.
Policja była w swoim żywiole. Na sąsiadujący z Piękną plac
Konstytucji ściągnięto już chyba dywizję saperów. Każdy
samochód na parkingu obok feralnej ściany mógł być pułapką
nafaszerowaną plastykiem. Równocześnie trwała ewakuacja
mieszkańców okolicznych domów. W kanałach pod Piękną
buszowała ekipa szambonurków. W dalszej kolejności zabrano
się za zrywanie asfaltu i chodników. Ruch na pobliskiej
Marszałkowskiej oczywiście wstrzymano. Pod tym względem
miejsce na nowy happening zostało wybrane idealnie. Nie
można było w nieskończoność blokować ruchu na głównej ulicy
Warszawy. System komunikacyjny stolicy, funkcjonujący dotąd
w stanie bardzo chwiejnej równowagi, wkrótce zaczopował się
na amen. Gdy przyszła godzina szczytu, wskutek przedziwnych
oddziaływań zaczęły tworzyć się korki nawet na Żoliborzu i
Ursynowie. Meldunki saperów mieszały się z błaganiami o
drogówkę. Po czterech godzinach od rozpoczęcia
akcji jazda przez Warszawę zaczęła przypominać picie miodu
pszczelego przez słomkę. Oba zjawiska opisywały zresztą
identyczne równania różniczkowe. Gdybym teraz miał ścigać
jakieś ulotki, to jedynym sensownym środkiem transportu
byłaby deskorolka.
Przed wieczorem placyk przy Pięknej uprzątnięto, a
mieszkania, piwnice, strychy i dachy przyległych domów
przeszukano i obsadzono policją. Przywrócono ruch na
Marszałkowskiej i placu Konstytucji, odgradzając Piękną
zaporami przeciwczołgowymi ustawionymi na wysokości kina
"Polonia" oraz przy zbiegu z Kruczą. Żeby to zobaczyć,
przeprosiłem się na kwadrans z telewizorem i włączyłem to
pudło na "Teleexpres". Wylot Pięknej do placu Konstytucji
przypominał fragment Sarajewa z okresu pierwszej i trzeciej
wojny muzułmańsko-serbsko-chorwackiej. Ludzie z głowami
wtulonymi w ramiona przebiegali wzdłuż żelbetowych kozłów
jak pod ogniem snajperów.
Nie obejrzałem "Teleexpresu" do końca, bo w połowie
wiadomości krajowych pojawił się rotmistrz Luśnia smarujący
ostrze pala wazeliną marki "Ślizg 2000". Chwilę później
ukazała się rozanielona twarz Azji Tuhajbejowicza... Z kolei
z Gumowego Ucha zaczęły dochodzić odgłosy nowej afery. Do
dowódcy kordonu opasującego Piękną zgłosiło się kilku
facetów razem z adwokatami, żądając przepuszczenia pod
wskazaną w ulotce ścianę. Faceci twierdzili, że idzie tu o
zakład o grubszą forsę i że zobowiązali się przesiedzieć pod
tą ścianą całą dobę, zaś ich adwokaci dowodzili, że wolni
obywatele mają prawo robić to, co uznają za słuszne. Dowódca
akcji kazał im iść do wszystkich diabłów, więc tamci poszli
prosto do kręcących się w pobliżu dziennikarzy. Co się
działo dalej, mogłem się tylko domyślać. Reporterzy uznali,
że szykuje się odlotowy materiał, więc dali znać swoim
szefom, a ci z kolei poszli z tym do swoich kumpli
polityków. Zaczęły się ostre pchania na górze, objawiające
się w moim Gumowym Uchu nasilonym charkotem kodów rządowych.
Ostatecznie stanęło na tym, że pod ścianę na Pięknej pozwoli
się pójść każdemu, kto wyrazi taką ochotę, po uprzednim
sprawdzeniu, czy nie przenosi materiałów wybuchowych pod
ubraniem. Słuchając tego pomyślałem, że autor ulotek musi
być rzeczywiście geniuszem.
W nowej sytuacji policja zajęła się zapewnieniem
bezpieczeństwa ściągającym na Piękną desperatom.
Przeciwczołgowa zapora wykluczała samobójczy rajd furgonetki
czy ciężarówki wyładowanej pepiteksem lub podobnym
specjałem. W grę wchodził jeszcze atak z powietrza, więc
niebawem nad najbliższą okolicą zaczęły krążyć dwa wojskowe
helikoptery, każdy obwieszony bronią po łopaty wirnika.
Potem ktoś wpadł na pomysł, że skwerek na Pięknej można
ostrzelać ze znajdujących się dokładnie na wprost budynków
przy Koszykowej róg Lwowskiej. Minuta osiem wysiudano
stamtąd wszystkich mieszkańców i zastąpiono ich agentami
UOP. Możliwość ostrzelania Pięknej istniała teraz tylko
teoretycznie, pod warunkiem użycia broni stromotorowej.
Wkrótce więc na wszystkich okolicznych podwórkach i dachach
zaczęto szukać haubic i moździerzy. Paranoja doszła do
zenitu, gdy ktoś wykoncypował, że taką haubicę można
zmajstrować metodą chałupniczą w mieszkaniu i lufę wycelować
przez okno. Dowódca operacji zażądał wtedy opracowania
komputerowej symulacji torów lotu pocisków i wytypowania na
jej podstawie wszystkich podejrzanych okien w Warszawie.
Kiedy zaczęli przygotowywać się do łowów na Pershinga
trzeciej generacji, wyłączyłem swoje radyjko, aby nie
stracić resztek zaufania do organów ochrony porządku
publicznego. Nie miałem wątpliwości, że nasz artysta już
dawno przewidział wszystkie te posunięcia.
Dla odmiany przerzuciłem się znów na telewizor. Dawali
relację na żywo spod ściany na Pięknej. Sporą część
kłębiącego się tłumu stanowili dziennikarze przeprowadzający
wywiady z szajbusami, których liczba przeszła
najśmielsze oczekiwania. Chryste, kogo tam nie było!
Sfrustrowane gospodynie domowe, nieuleczalnie chorzy,
przedstawiciele sekt religijnych, małolaci szpanujący przed
panienkami, zblazowani karierowicze, ludzie pragnący choć
raz w życiu czymś się wyróżnić, artyści, którzy zwątpili w
swój talent, domorośli saperzy i kaskaderzy, radiesteci z
wahadełkami, jasnowidz w kombinezonie przeciwwybuchowym z
wojskowego demobilu, dwaj politycy pragnący popisać się
odwagą oraz jeden połykacz mieczy. Istny karnawał w Rio.
Brakowało tylko Mulatek i konfetti.
Doszedłem do wniosku, że najwyższy czas usłyszeć zdanie
fachowców.
Z nocnej balangi u artystów wracałem pieszo upalony
trawką jak lokomotywa. Cały haj poszedł mi w część
świadomości odpowiedzialną za interpretację sygnałów z
błędnika. To znaczy, maszerowałem prosto i pewnym krokiem,
ale gdybym zamknął oczy, mógłbym przysiąc, że idę w górę po
pionowej ścianie. Moje subiektywne poczucie kierunku
grawitacji pozostawało w głębokiej sprzeczności z
ustaleniami sir Newtona. Poza tym umysł miałem jasny albo
tak mi się przynajmniej zdawało.
Niektórzy członkowie warszawskiej cyganerii zarabiali na
życie pisując dla "Obleśnych Nowinek", stąd wiedziałem,
dokąd się udać. Nie byłem pod tym względem specjalnie
oryginalny, bo pod drzwiami interesującego mnie poddasza
zastałem jeszcze jednego sępa, bodajże z "Wyborczej". Na
początku przedstawiciele Parnasu w ogóle nie chcieli z nami
gadać. Stanąłem więc cichutko w kąciku pod ścianą, podczas
gdy ten drugi, najwyraźniej początkujący, wymachiwał
legitymacją dziennikarską, bredził o prawie prasowym i na
przemian groził eksmisją oraz obiecywał dotacje Ministerstwa
Kultury i Sztuki. Wreszcie, kiedy zaczął odliczać szmalec,
gospodarze wkurzyli się na dobre. Wyklepali facetowi paszczę
i spuścili go ze schodów. Dotrwawszy biernie do pogromu
konkurencji, wyciągnąłem z kieszeni plik ulotek. Okazały się
mieć tutaj wartość relikwii. To plus fakt, iż dwie osoby
znałem z widzenia, sprawiło, że przyjęli mnie jak swego.
Niebawem z jointem w zębach leżałem pod ścianą, na obskurnym
materacu i błądziłem lewą dłonią pod bluzką nie znanej mi
bliżej, ale chętnej poetki, która szeptała mi do ucha, że
moje palce są takie niecierpliwe...
Pozostali gadali bez końca o autorze fresku na
Centralnym. Wielki Nieobecny i Poszukiwany robił tu za
bożyszcze. Sanktuarium tego bóstwa była potwornie
zapuszczona rupieciarnia - jednocześnie mieszkanie i
pracownia artystyczna. Wszędzie zalegały zwałowiska
nie ukończonych rzeźb, instalacji i materiału do ich
tworzenia. Obok wznosiły się stosy gotowych obrazów i
zagruntowanych płócien oraz sterczały kratownice sztalug.
Meble, mówiąc najoględniej, nie rzucały się w oczy. Na
podłodze poniewierały się wyciśnięte tubki farb, zużyte
pędzle, palety o różnym stopniu zapaćkania, puste butelki,
śmiecie i talerze z resztkami jedzenia. Widać było, że
oszczędzano na wszystkim z wyjątkiem tego, co niezbędne do
pracy. Dwustuwatowa żarówka dyndała pod sufitem na kablu.
Tylko ogromne okna utrzymane były we względnej czystości. Na
przestrzeni około sześćdziesięciu metrów kwadratowych
zgrubnie zaadaptowanego strychu gnieździło się przeciętnie
pół tuzina nawiedzonych. Teraz wcisnęło się tu jeszcze
kilkanaście osób płci obojga o specjalnościach: malarz,
rzeźbiarz, alkoholik, muza-materac, model, ćpun i literat.
Nie do końca mogłem się połapać, kto jest kim. Chmury dymu z
maryśki można było rąbać rzeźnickim toporem. W tej
atmosferze zupełnie przeszła mi chęć do dziennikarzenia.
Zalegałem wsłuchany w rozkoszny szept, a przez moje ciało
przepływał rwący, górski potok. Niemal widziałem wewnątrz
siebie mokre okruchy skał, na których kotłowała się
spieniona woda. Wtem usłyszałem coś, co zmusiło mnie do
wzięcia się w garść.
- Ten gość jest zupełnie jak Neron...
- Pierdolisz!
- Nie, serio! - pierwszy rozmówca usiadł gwałtownie
strząsając z siebie namolną laskę. Jeśli dobrze kojarzyłem,
jego specjalnością były "obrazy bez podpory", czyli wysokie
na metr, koronkowe konstrukcje z zaschniętej farby, na które
czasami w ramach happeningu zwykł skakać obunóż z szafy. Z
powodu tego zamiłowania do koronek miał ksywkę Richelieu.
- To się całkiem trzyma kupy - ciągnął imiennik sławnego
kardynała. - Bo zobaczcie, przez tysiące lat politycy robili
z ludźmi, co chcieli. Na różne sposoby manipulowali biomasą
zwaną ludzkością i tworzyli z niej historię wedle swego
uznania. My, ludzie sztuki, przez cały ten czas mieliśmy
tylko ozdabiać ich pałace i dostarczać rozrywki. A czy nie
wolelibyśmy zająć miejsca polityków, mieć ich możliwości i
wykorzystać je dla Sztuki?
- Pewnie, że tak! - wyrwał się ktoś.
- No właśnie. Tylko, że dotąd nie było na to szans. Z
wyjątkiem Nerona, który miał możliwość podpalić Rzym po to,
aby zrobić sobie nastrój do wiersza. Dlaczego my, artyści,
mielibyśmy być gorsi od polityków?! Mamy przecież znacznie
więcej wyobraźni niż oni. Możemy zrobić z ludzi coś więcej
niż historię. Władza i Sztuka w jednakowym stopniu nie
uznają moralności, ale Sztuka jest dziedziną znacznie
szerszą. Ona drąży Absolut, który jest niezależny od
ludzkości, od jej zachcianek i ograniczeń. Stworzyć z
ludzkości jedno wielkie Dzieło Sztuki. Humanum Opus Magnum,
w imię Sztuki i tylko dla Sztuki, bez żadnego durnego
racjonalizowania i moralizowania. Czyż to nie piękne? To
jest przecież najwyższy z możliwych celów artystycznych! I
wreszcie znalazł się ktoś, kto zaczął go realizować. Nasze
czasy mu to umożliwiły!
Dziewczyna wizjonera, znudzona tą przemową, pochyliła się
i zaczęła manipulować przy jego rozporku.
- Wyobraźcie sobie, że waszym tworzywem jest cały
świat... - panienka dogrzebała się, gdzie trzeba, i głos
Richelieu zaczął się załamywać. - Co ja mówię, Wszechświat!
Wyobraźcie sobie, że możecie go kształtować jak glinę czy
farbę na płó-ó-ótnie - wystękał. - Niech chuj strzeli
polityków! Pierdolić władzę, państwa i ojczyzny! - głowa
laski Richelieu zaczęła poruszać się w miarowym rytmie. -
Pierdolić!!!
Ostatni okrzyk uznano za hasło. Rzucona z któregoś kąta
butelka po winie trafika w żarówkę. Rozległ się huk
implozji, zapadła ciemność, a zaraz potem zawył mężczyzna
trafiony spadającą flachą. Równocześnie niczym serie z broni
maszynowej zabrzmiały przeciągłe trzaski rozrywanych
gwałtownie rzepów i zatrzasków. Wywinąłem się jak piskorz
poetce, dałem nura do drzwi i wypadłem na schody. Nie to,
żebym miał coś przeciwko panience czy w ogóle orgietkom.
Rzecz w tym, że istniało ryzyko, że w czasie gdy będę
dopieszczał duchową córę Kochanowskiego i Reja, jakiś
niesparowany facet zabierze się do mnie od tyłu. Jestem
zdecydowany hetero, jakby się kto pytał. Dopiero na ulicy
dotarło do mnie, że nic nie stało na przeszkodzie, żeby
zabrać małą do siebie. Trudno, nie pomyślałem o tym dość
wcześnie. Za dużo było trawki... I jak tu nie wierzyć
pomyleńcom gadającym w kółko, że narkotyki szkodzą?
Następnego dnia, po nocy spędzonej w łóżku zachowującym
się niczym statek w czasie sztormu, usiadłem przy biurku i
zacząłem robić notatki do przyszłego artykułu. Haj jeszcze
mnie nie odszedł, więc chwilami miałem wrażenie, że nie
siedzę, ale zwisam głową w dół jak nietoperz. Cholera, to
przestawało być zabawne! Z doświadczenia wiedziałem, że taki
stan potrwa jeszcze około dziesięciu godzin. To jeden z
powodów, dla których nie lubiłem klasycznej dziennikarki.
Żeby zdobyć materiał, trzeba było się z kimś uchlać, upalić,
wejść z butami w cudze życie albo dostać po ryju.
Niewykluczona była kombinacja kilku powyższych elementów.
Po włączeniu Gumowego Ucha mój ponury nastrój pogłębił
się jeszcze bardziej. Do akcji ruszyli policyjni psycholodzy
albo wyrażając się ściślej: szamani behawioryzmu. Owi uczeni
mężowie doszli do wniosku, że jeśli faceta podpisującego się
"Geniusz" zacznie się we wszystkich komunikatach w telewizji,
radiu i prasie określać epitetem "Pacykarz", to taka liczba
negatywnych bodźców społecznych powinna wywołać u niego
kryzys twórczy i tym samym zneutralizować jego terrorystyczne
zapędy!
Szlag mnie trafił na dobre. Do behawioryzmu miałem
dokładnie taki sam stosunek jak doktor Hannibal Lecter.
Zdaniem speców w dziedzinie świrologii stosowanej, człowiek
był tylko przerośniętym psem Pawłowa, wykazującym "skłonność
do reagowania na bodźce porównywalną do prądu elektrycznego
i dającą się tak jak prąd elektryczny mierzyć, jeśli chodzi
o jej napięcie, zakres, kierunek, lub czas trwania".
Być może, była to prawda, gdy szło o nigdy
nie dorastających zjadaczy modnych batoników i oglądaczy
mydlanych oper, identyfikujących się z bohaterami obrazków
na gumie do żucia, ale nie w przypadku faceta z charakterem,
który dokładnie wiedział, czego chce.
Poza tymi rewelacjami dowiedziałem się jeszcze, że liczba
czubków z całej Polski pragnących dostać się na Piękną
przekroczyła pojemność tamtejszego skwerku i z tego powodu
dziś rano utworzyła się kolejka sięgająca skrzyżowania
Marszałkowskiej z Wilczą.
Wstałem i ruszyłem do kuchni po opadającej piekielnie
stromo podłodze, aby zrobić sobie herbaty, gdy powstrzymał
mnie nagle krzyk z Gumowego Ucha:
- Leci!!! Ściana odpada! Co to?! Co... Gdzie?! Jak!? Jak!
Rany boskie!... - dalsze słowa utonęły w piekielnym huku,
który targnął konwulsyjnie membraną głośnika. Jak wyrzucony
sprężyną wyskoczyłem na balkon. Po kilkunastu sekundach od
strony Śródmieścia doleciał przeciągły, głuchy łomot.
Kurczowo zacisnąłem dłonie na poręczy. Balkon przechylił się
jak skrzynia wywrotki, ale ledwo zdołałem to spostrzec. W
mózgu jarzyły mi się tylko dwa słowa: "A jednak!" Po długiej
chwili wróciłem do mieszkania i oprócz Gumowego Ucha
włączyłem jeszcze telewizor. Powoli, przez obłędny chaos
domysłów, wrzasku i bełkotu zszokowanych ludzi, jęków
rannych, wycia karetek, meldunków i rozkazów, zaczęły
przebijać się pojedyncze, sensowne informacje.
Nad Piękną rozciągnięte były cztery cienkie jak włos,
przeźroczyste i superwytrzymałe włókna węglowe o strukturze
diamentu, zwane w handlu żyłką polidiamentową. Znałem tę
nazwę. Obiła mi się ona o uszy w redakcji "Nowinek". Mniej
więcej półtora roku temu kanadyjski koncern produkujący
sprzęt wędkarski wypuścił na rynek model wędki do łowienia
ryb głębinowych. Główny hit polegał na zastosowaniu
wynalezionej w laboratoriach tegoż koncernu żyłki
polidiamentowej, której odcinek o długości piętnastu
kilometrów nie dość, że nie zrywał się pod własnym ciężarem,
to jeszcze był w stanie utrzymać skomplikowaną aparaturę do
wykrywania brania, dużą rybę i na dodatek dawał się nawinąć
na kołowrotek, którego nie trzeba było instalować na osobnym
wózku. Cała ta historia, nawiasem mówiąc, stanowiła kolejną
ciekawostkę zoologiczną, charakterystyczną dla naszych
czasów. Jeszcze dziesięć lat temu tego typu supermateriały
powstawały w tajnych laboratoriach wojskowych, a nie w
ośrodkach badawczych należących do firm produkujących towary
konsumpcyjne.
Cienkie jak pajęczyna niteczki z polidiamentu wisiały nad
Piękną, nie dostrzeżone przez saperów szukających bomby z
nosami przy ziemi. Materiały wybuchowe też znajdowały się na
widoku. Dwa pakiety o łącznej wadze w granicach stu
kilogramów ukształtowane były identycznie jak płyty
piaskowca, którymi wyłożono budynki stojące u wylotu Pięknej
do placu Konstytucji. Na sygnał radiowy odpowiednie
mechanizmy odrzuciły pakiety wybuchowe od ścian. Dalej
poszło tak jak na filmie z Tarzanem.
Jedna z polidiamentowych nici rozciągnięta była bliżej
placu Konstytucji, w poprzek Pięknej, na wysokości siedmiu
pięter nad zaporą przeciwczołgową. Druga nitka, również
poprzeczna, znajdowała się cztery piętra nad ziemią i
pięćdziesiąt metrów od wskazanej w ulotce ściany. Łączyły je
ze sobą dwa następne włókna, biegnące wzdłuż Pięknej i
tworzące coś w rodzaju zjeżdżalni. Do nich doczepione były
za pośrednictwem miniaturowych karabińczyków nici o
regulowanej długości prowadzące do imitacji płyt z
piaskowca. Po odpadnięciu od ścian ładunki wybuchowe w ciągu
czterech sekund, każdy po swojej nici, zjechały nad
wypełniony tłumem szajbusów skwerek i osiągnąwszy
odpowiednią wysokość i odległość, eksplodowały. Zaskoczenie
było zupełne. Na zachodniej ścianie domu przy Pięknej 22
powstały dwa ogromne, czerwone rozbryzgi w kształcie
przenikających się wachlarzy. Niewąsko oberwali też
policjanci, którzy aby zobaczyć, co się dzieje, podbiegli do
okien przyległych mieszkań. Ze świrów znajdujących się na
placyku nie było co zbierać. Zostały z nich zwały
psychodelicznej mielonki. Połykacza mieczy rozpoznano po
surowym szaszłyku, do którego się upodobnił. Dziennikarze
odnaleźli też jasnowidza w kombinezonie saperskim model
1985. Wybuch urwał facetowi głowę razem z tytanowym hełmem.
Poza tym jasnowidz