Lem Stanisław - Fantastyka i Futurologia

Szczegóły
Tytuł Lem Stanisław - Fantastyka i Futurologia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Lem Stanisław - Fantastyka i Futurologia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Lem Stanisław - Fantastyka i Futurologia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Lem Stanisław - Fantastyka i Futurologia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 STANISŁAW LEM FANTASTYKA I FUTUROLOGIA TOM 1 Strona 2 PRZEDMOWA Jeśli napisanie monografii wyczerpującej jakąś sferę prac ludzkich nie jest niemożliwością dziś jeszcze, to się nią dla jednostki stać musi — w czasie nie nazbyt odległym. Oto futurologiczna przepowiednia, od której można zacząć wprowadzenie. Niemniej monografie pisze się przecież, albowiem wiele jest po temu taktyk; najpierw można stanąć na barkach poprzedników, czyli przejmować od nich przynajmniej część syntez; można to czynić kompilacyjnie lub polemicznie, a wreszcie, zamiast rzetelnie opisać wygląd obranej dziedziny — wyjawić, jak by ona wyglądać powinna zgodnie z wyższym mniemaniem monografa. Występując w takim charakterze samozwańczo, spieszę z wyjaśnieniem, że żadnej z nazwanych dróg nie obrałem konsekwentnie, a nie uczyniłem tego nie z rozmysłu, lecz z konieczności. Książce tej, jak zaświadcza tytuł, patronuje zamiar dwuskrzydłowy: sonduje ona piśmiennictwo piękne, zwane f anty styka naukową, szukając w nim śladów przepowiadania tego, co się stać kiedyś może. Przepowiadaniem takim, odciętym z postanowienia od artystycznej twórczości, zajmuje się dziś futurologia, jedna z młodszych dyscyplin, co kandydują hałaśliwie do stanu naukowego. Pierwotnym moim zamiarem było dać rzecz dwuczęściową; partia pierwsza miała być poświęcona nazwanemu właśnie zadaniu, czyli poszukiwaniu tego, co futurologiczne w fantastyce, druga natomiast, na odwrót, winna była pierwiastki fantastyczności tropić na pozaliterackim terytorium futurologicznym. Praca, wbrew wszelkim wysiłkom, co ją powściągały, rozrosła się jednak do rozmiarów niespodziewanych i zdobyła zarazem samodzielność ponadplanową. Taka już została, z tym że drugą część projektu przychodzi na razie odłożyć; chcę powrócić do niego po dokształceniu się odpowiednim. Dokształcanie się bowiem jest tu ze wszech miar konieczne. I tak niecały dorobek światowy piór i mózgów został wzięty pod łupy i skalpele; w obliczu nadmiaru należało się ograniczyć, a ponieważ zarówno fantastyka naukowa, jak futurologia powstały w Ameryce, twórczość Amerykanów (czy — Angłosasów) padła przede wszystkim ofiarą rozważania. Oto pierwsza restrykcja pola widzenia. Lecz mniej więcej od lat trzydziestu wychodzi w Stanach Zjednoczonych do pięciuset książek fantastyczno—naukowych rocznie. Daje to imponującą liczbę 15000 za czas nazwany. Ponadto ukazują się tam miesięczniki i inne periodyki publikujące wyłącznie fantastykę. Znam ich około dziesięciu, chociaż jest ich więcej; przeciętna objętość takiego magazynu wynosi 130 1 Strona 3 stron. A więc w trzydziestoletnim okresie wypełniono fantastyką od trzech do trzech i pół miliona kartek. Prosty rachunek wykazuje, iż, czytając po sto stron fantastyki dziennie, trzeba by żyć równo sto lat, nie robiąc niczego innego, byle tylko pochłonąć wszystko, co dotąd utworzyła. Ale przecież autorzy piszą dalej; nie mówiąc więc nawet o takich marginaliach, jak potrzeba snu, pokarmu, czasu odliczonego na choroby i inne naturalne przypadłości, widzimy, że w nieogarnionym Kosmosie Gwiezdnym pomału wyrasta drugi, papierowy, ale prawie tak samo nieogarniony. Bo cóż właściwie za różnica, czy to, co wykracza poza ostatnią rubież naszych asymilacyjnych możliwości, liczy się na parseki i gigatonyv, czy zaledwie na metry i kilogramy? Prawdą jest, żeśmy podali przesadny szacunek pojemności Science Fiction. Co najmniej 30 procent tytułów bowiem — to książkowe powtórzenia publikacji z periodyków, to edycje krotne itp. W takim razie zaledwie siedemdziesiąt lat życia potrzeba dla czytelniczego uporania się z fantastycznymi Himalajami. Gdyby i tę cyfrę przykrócić, to już jej niżej pięćdziesiątki nie ześrubujemy. Jakże haniebne okazuje się, w zestawieniu z przytoczonymi cyframi, i jakie karygodne — lenistwo autora tej książki, który, poznawszy niespełna 62000 stronic Science Fiction wydanej książkowo oraz 8500 kartek lśniących magazynów, ośmiela się brać do pisania monografii przedmiotu! Jest to próba spłodzenia podręcznika anatomii ludzkiej w oparciu o powierzchowną znajomość małego palca u nogi. A przynajmniej rzecz zakrawa na tak bezwstydną. Obronne szańce mógłbym sypać dwojako: albo tłumacząc, że w nędznej liczbie trzystu kilkudziesięciu tytułów, jakie poznałem, znalazła się starannie pozbierana sama kremówka rodzaju, albo że rodząca się pod władzą praw bezwzględnych, na razie tajemnych, fantastyka pierwszych trzydziestu tysięcy stron całego jej masywu nadzwyczaj podobna jest do tej z ostatnich tysięcy kartek. Ani słowa: w obu takich obronach tkwiłaby szczypta prawdy. Lecz jako osobnik dosyć — czasami przynajmniej — staranny w robocie pewno bym nie ustawał w lekturze dalszych i dalszych dzieł, gdyby nic to, że nie miałem do tysięcy dostępu. I właśnie to utrudnienie kontaktów bibliograficznych, wywołane trywialną niedostępnością mnóstwa tytułów, wyszło mi na zdrowie. Chcąc nie chcąc musiałem się bowiem ograniczać; a rozumiejąc, jakie to niewłaściwe, brałem posiadane tomy na wszystkie możliwe analizy i męki, by tłoczyć z nich informacyjny, żywotny sok. Jakością postępowania sekcyjnego chciało się nadrobić ubóstwo penetracji ilościowej. Niezmiernie korzystne okazało się dla mnie i to, że, jeśli nie liczyć garści krytycznych artykułów rozsypanych po periodykach i starawej już książeczki Amisa Kingsleya „New Maps of Hell” (starawej, bo jeszcze w roku 1960 wydanej), nie dysponowałem żadną monografią tej 2 Strona 4 gałęzi literatury. Cóż bar dziej kuszącego nad chęć polegania na gotowych analizach, wykładniach i generalizacjach innych monografów — ż cóż zarazem bardziej niewłaściwego! W kwestiach muszej nogi lub żuwaczki jeden entomolog spokojnie może polegać na drugim entomologu, tym, który osobiście rozcinał dany okaz dla dobra nauki. Lecz przecież nic nie może zastąpić osobistej lektury dzieła literackiego, teksty bowiem, którym streszczanie, a przez to — poznawanie ich z drugiej ręki — nic nie szkodzi, bo wartości nie odbiera, nie należą do literatury inaczej, jak tylko przez nieporozumienie. Toteż monografie, do jakich nie miałem dostępu, uchroniły mnie swą nieobecnością od ciężkich pokus korzystania z gotowych owoców cudzej pracy. Doprawdy, podobnie jak ubóstwo pieniężne, które powstrzymuje wszak od wszelkiej, a zwłaszcza kosztownej rozpusty, tak i ubóstwo informacyjne może, jak widzimy z tego przykładu, wspierać i krzepić cnotę. Ponadto w literaturze niezdrowe jest wsłuchiwanie się w głos krytycznych autorytetów. Niechby i brakowało niskiej intencji podkradania ich sformułowań wypracowanych, błyszczących szlifem wielkiego stylu, a wręcz może i myśli; przecież przylgną gotowe sądy o autorach lub dziełach do pamięci i spłyną potem z pióra, ani się człowiek opatrzy —jak gdyby własne. Wszystkich takich zagrożeń udało mi się wybornie uniknąć. Niczego nie ściągałem, bo nie miałem skąd; wszystkie sądy, oceny, uwagi, analizy idą na mój wyłączny rachunek; za wszystkie muszę, choćbym i nie chciał, odpowiadać. Po tych wstępnych tłumaczeniach przychodzi powiedzieć, jak książka została obmyślona. Jak już wiemy, nie jest ona bezinteresowną wycieczką do krain fantazji literackiej. Wybierałem się tam, żywiąc wyraźne, nawet brutalnie wyraźne zamiary. Wykłada je drugie słowo tkwiące w tytule. Chodziło o zbadanie związków, jakie, być może — nie mogłem tego wiedzieć z góry — spokrewniają fantastykę jako nieodpowiedzialną zabawę wyobraźni — z futurologią, odpowiedzialną za swoje czynności w tym samym stopniu, w jakim winna za nie odpowiadać każda dyscyplina naukowa. Ale i tu pozostałem przynajmniej częściowo cnotliwy. Nie postanawiałem rzucać się na wszelki tekst jako na szczyptę informacji może futurologicznej, owiniętą w zbędnie urodziwe wielosłowia różnych tam dialogów i opisów. Nie chciałem być z takiego anty estetycznego zamierzenia ślepy na uroki fantazjowania, które się do żadnych robót horoskopowych nie zaprzęgło. Marzyłem sobie doskonalą sprawiedliwość; żeby wedle tego i tak oceniać badane dzieła, czym i jak one są najmocniejsze, najbardziej wartościowe. Empiryczny patronat dostarczyć miał tylko ramy generalnego uporządkowania materiałów ; odmówiłem mu jednak praw do stosowalności wyłącznej. A więc informacji, odniesionej do realnych problemów świata, miałem w książkach szukać o tyle, o ile sugerowały, 3 Strona 5 że ją zawierają. Wszelako namysł nad planem całości podpowiadał, że jeśli będę tak właśnie postępował, wymierzająć wyimaginowanemu sprawiedliwość podług praw imaginacji, a futurologicznemu — podług metody predykcyjnej, książka gotowa mi się rozpaść na luźno połączone kawały. Więc aby uniknąć takiego jej popękania, zaczynam prace ekspedycyjne od klucza czysto literackiego, strukturalistycznie, analitycznie i semantycznie; uchwyt staram się utrzymać, aż się jego czas skończy, a potem, kontrapunktowa, zjawia się, wprowadzana porcjami, problematyka pozaliteracka, bo cywilizacyjna i kulturowa, najpierw piano, potem forte, wypierając i tłumiąc tamtą — w finale. Czy to naprawdę tak jest — nie wiem. Opowiadam tylko o tym, co być miało. Czytelnik, który zna, być może, inne moje książki niebeletrystyczne, już się nie zdziwi, że linia głównego przewodu jest w wielu miejscach wybrzuszona przeróżnymi dywagacjami. W rozdziałach wstępnych, które jeszcze nie tyle o samej Science Fiction mówią, ile o teorii dzieła rozumianej literaturoznawczo, toczą się marszowe harce i nawet ostrzejsze potyczki ze strukturalizmem jako szkołą krytyki. Starcia te bywają energiczne, mimo że właśnie w tych rozdziałach sam, jako dyletant, próbuję płatać fantastykę strukturalistycznym skalpelem. Nie tutaj miejsce dla zdawania sprawy z takiej sprzeczności: ufam, że sam tekst wyjaśni pozorność antynomii mego postępowania. Właściwa może być tylko taka, bardzo ogólna uwaga. Metoda naukowa sprowadza różnorodność zjawisk jak gdyby nie spokrewnionych do tego, co w nich właśnie takie samo. Błyskawica przecina niebo; głaskany kot skrzy się w ciemności; sionce jest plamiste; radio gra; jakie to różne fenomeny, lecz ich elektromagnetyczna zasada jest taka sama. Strukturalizm, podobnie, w tekstach literackich sięgających od Jasia i Małgosi do Joyce’a i Robbe–Grilleta, wykrywa kośćce i złącza takie same. Lecz jak iskierki kociego futra nie wykładają nam całego kota, jak anatomia słonecznych plam nie tłumaczy wszystkich gwiazdowych procesów, tak rewelacje strukturalizmu, jedno nam w dziełach wyjaśniając — drugie przemilczają. Struktury dziel warto badać. Są to twory szkieletowe, tak niezbędne dla organizacji dzieła, jak żebra, kręgi i piszczele naszych przyjaciół są konstytuantami ich cielesnego bytowania, bo wszak ponad wątpliwość wszyscy pospołu jesteśmy kręgowcami. Jak jednak różnice szkieletów nie stanowią o różnicach osób, tak jest i ze strukturami dzieł. Książki nie mogą bez nich ani powstawać, ani żyć, lecz nie tym kręgom i żebrowaniem, jakie w nich wykrywa dumnie strukturalista, zawdzięczają i n d y w i d u a l n o ś ć swej urody. Powiada się przecież (zapewne — z przesadą), że wartość dzieła sztuki tkwi w całości różnic dzielących je od wszystkich dzieł innych. Mówię o tym z czysto praktycznego doświadczenia, albowiem sekcja strukturalistyczna wykrywa to, co wspólne utworom pewnego gatunku, tutaj — fantystycznego. 4 Strona 6 To jednak, co odróżnia teksty wartościowe od lichych, ulega przy niej łatwo przeoczeniu. Znaczy to, że dla metody strukturalistycznej wszystkie dzieła jednego gatunku są d o s y ć podobne — jak właśnie dla anatoma podobne są wszystkie kośćce jednego gatunku zwierząt. Dlatego w pierwszych rozdziałach wyłożona jest osteologia fantastyki oraz sprezentowane instrumentarium strukturalistycznej metody. Zwrot, jakiego dokonuję dalej, to przejście z planu analizy na plan syntezy: mianowicie ze strukturalnego na problemowy. Raptowność tego manewru wydaje się niepożądana. Życzylibyśmy sobie przejść stopniowych, lecz za rozziew, jaki się rozpościera między tymi poziomami oglądu, nie ponoszę odpowiedzialności: taki jest stan literaturoznawstwa, że od strukturalnej osteologii nie ma ciągłych przejść do teorii dzieła literackiego jako organizmu, zbudowanego w pewien n i e p o w t a r z a l n y sposób. Nawiasem mówiąc, biologia znajduje się w położeniu niewiele lepszym niż literaturoznawstwo, z jedną dystynkcją zasadniczą: biologia bowiem z dotychczas trwających ograniczeń własnej metody doskonale zdaje sobie sprawę i jawnie je obwieszcza. Dlatego {po okresie wstępnych oporów) wpuściła na swoje terytorium zwiady nauk ścisłych, z matematyką i fizykochemią na czele, co jej tylko na zdrowie wyszło; w takiej sytuacji — przybywania innospecjalistycznych odwodów na teren pewnej nauki — trzeba się ustrzec przed dwiema naraz skrajnościami. Ani to, co było trzonem starej metody, nie powinno być natychmiast wymiatane na śmietnik, ani to, co nadciąga z odsieczą, nie powinno być nazywane uniwersalnym kamieniem filozoficznym, lekarstwem na wszystkie przypadłości. Gdyż ani nie oznacza powstanie biofizyki likwidacji szeregu podejść i pojęć tradycyjnobiologicznych, ani biofizyka nie jest jednym szkodnictwem, biologii wyrządzanym. Należy po prostu dostatecznie dobrze orientować się w zasadach metodologii ogólnej, by móc rozróżniać pomiędzy eklektyzmem i komplementarnością badawczych technik, czyli pomiędzy mieszaniem różnych rodzajów języka i systemów miary, które jest niewłaściwe, a harmonijną współpracą różnych metod na tym samym polu dociekań. W humanistyce inaczej: w niej wciąż jeszcze panuje tendencja (przypominająca średniowiecze z jego religijnymi wojnami) do uniwersalizowania pewnej jedynej szkoły jako kierunku badawczego, czyli do nazywania innonaukowych posiłków — oddziałami szykującymi program likwidowania nie pewnych przestarzałych metod, lecz — całej humanistyki. Obu tym skrajnym stanowiskom usiłujemy się praktycznie przeciwstawić, o ile stać nas na to. Teraz kilka słów o sprzecznych tendencjach, które przejawiały się w trakcie pisania tej książki i o sposobach przedsiębranych — ich godzenia lub przezwyciężania. Nie chciałem ani generalizować bezustannie, podporządkowując wielkim uogólnieniom cale kopy dzieł, nawet 5 Strona 7 nie wymienianych z tytułu, ani zapuszczać się w streszczanie i analizowanie pojedynczych utworów nazbyt często. Należało więc wysokość lotu stabilizować; nie zawsze się to udawało. W każdym razie tekst opiera się na znacznie większej ilości książek przestudiowanych, niż zawiera tytułów. Mnożenie tytułów, które jest lubością bibliografa, starałem się raczej powściągnąć. Wolałem wymieniać tylko utwory reprezentatywne dla właśnie omawianego. Lecz i tak było ich bardzo wiele. Toteż niewątpliwie przydałby mi się podczas pracy jeden z owych instytutów olbrzymich, jakimi rozporządzają amerykańscy futurologowie, wraz z rzeszami współpracowników pełniących rolę filtrów wstępnych i selektywnych, a także parą co większych komputerów, żeby ich maszynowa pamięć mogła wesprzeć moją. Nie dysponowałem jednak żadną taką pomocą, nie miałem ani jednej maszyny cyfrowej, jeśli nie liczyć owego komputera nawet nie zelektryfikowanego ani nie utranzystorowanego, lecz zbudowanego całkiem, po staroświecku z różnych białek i lipidów, który zawsze z sobą noszę. W jakim stopniu to chałupnicze urządzenie mogło sprostać zuchwałym zamiarom stawianym przez tytuł książki, niech już Czytelnik osądzi. Wreszcie sprawa moich własnych fantastycznych utworów, cytowanych w książce. Zastanawiałem się długo, czy mam prawo wprowadzić je do tekstu, i uznałem wreszcie, że tak. Autoanaliza jest kwestią zawsze delikatną, ale w tym wypadku przełożyłem dobro sprawy nad możliwe zastrzeżenia. Pomijając własne teksty, nie mógłbym już pomijać wiedzy jako praktycznego doświadczenia, zgromadzonego podczas orki pisarskiej. Nie tylko odcinałbym wówczas tę prywatną wiedzę od książek, co wskutek wydania stały się informacją publicznie dostępną, lecz pozbawiłbym się możliwości prezentowania konkretnych przykładów, ilustrujących poszczególne punkty wywodu. Nie mógłbym wyraźnie mówić, jak wygląda robota warsztatowa, skoro nie powiedziałbym nic o tym, co się na warsztacie znajdowało i podlegało obróbkom skrawającym. W każdym razie wzmianki takie nie mają pełnić roli wzorca, tego idealnego metra, który jako sztaba irydowo–platynowa, chroniona w Sevres pod Paryżem, stanowił kiedyś światowy standard miary. Funkcja takich autoanaliz jest inna. Po pierwsze — ukazują one to, czego przemilczenie uznałem za bezsensowne — jakobym był jedynie krytykiem i tylko teoretycznie zajmował się omawianą gałęzią literatury, nie dysponując w niej doświadczeniem roboczym. Po wtóre — ilustruję na własnym przykładzie, jak może podczas pracy pisarskiej dochodzić do wywichnięcia zamiarów realizacyjnych. Po trzecie — instruktywne wydało mi się zjawisko zbieżności niektórych moich tekstów z typowymi pomysłami w obszarze Science Fiction, jeżeli kreacja miała charakter równoległy i niezawisły: 6 Strona 8 gdyż wiele razy, napisawszy jakąś rzecz, przekonywałem się o tym, że wcale nie jestem pierwoodkrywcą zastosowanego w niej konceptu. Koincydencje takie są instruktywne, ponieważ świadczą o tym, że przestwór konfiguracyjny wyobraźni nie jest dla danego czasu obszarem całkowitej swobody, skoro, myśląc niezależnie w odległych od siebie geograficznie i kulturowo punktach ziemi, różni ludzie mogą dochodzić do tak podobnych myśli. Zarazem monografia ta nie chowa w sobie jakowejś automonografii autora. O tym bowiem, jak mają się do siebie różne moje teksty, jak jedne drugie powodowały, jedne z drugich wynikały, jak poszczególne, nawracające wyobrażenia zyskiwały rozmaite formy wyrazu, czy i jakie pole semantyczne tworzyły łącznie — nie pisałem wcale, bo nie uznałem tego za stosowne. Używałem własnych utworów okazjonalnie, od przypadku do przypadku, raz jako dobrych, raz jako złych modeli rozwiązania pewnego dylematu, czyli przykładałem je do zagadnienia nadrzędnego, a nie — zagadnienie mierzyłem ich jakościami. A posiekałem je w ten sposób i niekoniecznie te z własnych książek omówiłem szerzej, które mam za szczególnie udane, ponieważ pragnąłem służyć wykładowi, a nie sobie. Skoro rozmaitych innych pisarzy rozparcelowałem podług znamion strukturalnych lub pól problemowych, nie mogłem w stosunku do własnego pisania postąpić inaczej. Pozostaje mi jeszcze miły obowiązek chociaż symbolicznej spłaty długów zaciągniętych u osób, które mnie rozmaicie wspomagały. Dziękuję p. Ryszardowi Handke z Warszawy za udostępnienie pracy „Polska literatura fantastyczno–naukowa” w maszynopisie, nim się jeszcze ukazała druidem; p. Franzowi Rottensteinerowi z Austrii, który obficie a wielkodusznie zaopatrywał mnie w literaturę Science Fiction, służył poradami bibliograficznymi oraz kompletami redagowanego przez siebie krytycznego periodyku „Quarber Merkur”, poświęconego fantastyce światowej; p. HansowiJ. Alpersowi z Bremerhaven, redaktorowi miesięcznika „Science Fiction Times”, za systematyczne udostępnianie tego właśnie pisma, jako też p. Johnowi Foysterowi z Melbourne, współredaktorowi „Australian Science Fiction Review”, i p. Wolfgangowi Thadewaldowi za pomoc w uzyskaniu trudniej dostępnych pozycji z zakresu SF i futurologii. Książkami, artykułami, informacjami wsparli mnie także pisarze i znawcy fantastyki ze Związku Radzieckiego, spośród których wymienię tylko p. A. Gromowa i p. R. Nudelmana; nie wszystkich sojuszników fantastycznej sprawy wymieniam w ten sposób, gdyż ich pełny spis upodobniłby niniejszy wstęp do kosmopolitycznej książki adresowej, lecz i nie wymienionym z nazwiska dziękuję serdecznie za pomoc. Kraków, w maju 1969 7 Strona 9 WPROWADZENIE Podanie definicji fantastyczności jest jednym z trudniej szych zadań, jakie można sobie postawić. Granice tego pojęcia są rozmyte, tak że odnośnie do wielu rzeczy, jakie można pomyśleć, ustalenie, czy dana rzecz jest, czy nie jest fantastyczna, przedstawia dylemat. Kwadratowa tęcza to obiekt fantastyczny niewątpliwie, ale czy można nazwać fantastycznym takie dodawanie, w którym dwa a dwa daje siedem? Wydaje mi się, że operacja taka może zyskać walor fantastyczności, jeśli umieszczona zostanie w odpowiednim kontekście. Znaczy to, że fantastyczność nie musi być cechą pojęć izolowanych, ale może im się należeć dzięki wpasowaniu ich w pewien układ całościowy. Nazwy fantastyczne denotują klasę pojęć częściowo pustą, a częściowo niepustą. Tak np. pojęcia obiektów nie istniejących a fantastycznych — to krasnoludek, mieszkaniec Jowisza lub latający ślimak. Natomiast bożek afrykański, komputer, co umie ludzi hipnotyzować, albo dwugłowy pies — to nazwy obiektów istniejących (tzn. mogących realnie bytować), które wiele ludzi przecież uzna za fantastyczne. Co się tyczy fantastycznych nazw pustych, zbiór ich nie jest jednorodny. Krasnoludki, aby tak rzec, nie istnieją w inny sposób aniżeli latające ślimaki. Ślimaka takiego wymyśliłem teraz ad hoc, kombinując ze sobą cechy obiektów realnych, natomiast krasnoludka wymyślić się nie da, ponieważ pojęcie to istnieje trwale w zbiorowej świadomości — określonej kultury. Zapewne i ono powstało kiedyś dzięki operacjom kombinatorycznym, ale nie miało jedynego autora; w każdym razie nic nam o nim nie wiadomo. A zatem fantastyczne nazwy puste denotują zarówno pojęcia istniejące w świadomości zbiorowej, dzięki czemu każdy członek takiej społeczności umie opisać fikcyjny obiekt, nazwie podległy, jak też denotują obiekty, których dotąd nikt nie pomyślał jeszcze, ale które można skonstruować kombinatorycznymi operacjami. Ta właśnie różnica sprawia, że nie zależy ode mnie wygląd krasnoludka jako małego człowieczka brodatego, natomiast ode mnie zależy wygląd latającego ślimaka (któremu mógłbym przydać dowolne cechy w rodzaju upierzenia, skrzydełek ptaszęcych albo owadzich etc.). Dalej zaś — o nieistnieniu krasnoludków realnym jestem przekonany pewnie, natomiast istnienie mieszkańców Jowisza mam tylko za mało prawdopodobne. Spotykamy się tu z gradacją probabilistyczną egzystencjalnego statusu obiektów fantastycznych. Gdyby odkryto mieszkańców Jowisza i gdyby powszechna świadomość ten fakt zasymilowała, przestaliby oni należeć do fantastycznych przedmiotów. 8 Strona 10 A jednak to, że pewien obiekt istnieje realnie, jeszcze go automatycznie znamion fantastyczności pozbawić nie musi. Dlaczego mamy bożka z Afryki za fantastyczny obiekt? Chyba dlatego, że z grubsza orientujemy się we własnościach niezwykłych, jakie mu pewni ludzie przypisują. Gdybyśmy nie wiedzieli nic o tym, moglibyśmy uznać posążek bożka za dziwaczną może rzeźbę, lecz nie aż — za stwór fantastyczny. Tutaj znowu stykamy się z atrybutem fantastyczności, wyznaczonym przez układ pojęciowy, mianowicie — przez: wierzenia Afrykańczyków, którzy czczą owego bożka. Dla nas posążek bożka jest tylko rzeczą; dla wyznawców afrykańskiej religii jest także znakiem należącym do jej systemu. Czy można by, z kolei, powiedzieć, że posąg anioła to przedmiot fantastyczny? Nie bardzo, ponieważ w kręgu naszej kultury anioły za istoty fantastyczne nie uchodzą. Dotykamy tu delikatnego punktu psychologii wiary: chrześcijaninowi nie wolno wszak uważać, że anioł — to istota zmyślona, nie posiadająca realnego bytu. Zgodnie z dogmatem, w jaki wierzy chrześcijanin, anioł istnieje, jakkolwiek w inny sposób niż chmury czy stołki. Tak więc — nawet dla ludzi, którzy wiary danej nie podzielają, ale wychowali się w kręgu jej trwałego promieniowania, obiekty wyznaczane przez pojęcia tej wiary — do fantastycznych się właściwie nie zaliczają. Nie mamy więc za fantastyczne zjawisko — gołębia, co jest Duchem Świętym, archaniołów, serafinów, Pana Boga itd. O utworze, w którym przedstawione jest Zwiastowanie, powiedzielibyśmy raczej, że należy do religijnej literatury — aniżeli, że to dzieło fantastyczne. Oczywiście z empirycznego stanowiska tekst ten właśnie jest fantastyczny, lecz kryteria, jakie się zwyczajowo stosuje dla ustalenia fantastyczności pewnego komunikatu, są raczej kulturowe aniżeli naukowo—empiryczne. Dlaczego więc sześciorękiego Sziwę albo psa Cerbera uważamy za fantastyczne istoty? Ani chybi dlatego, ponieważ owo bóstwo pochodzi z obcego nam kręgu kulturowego, a pies — z mitologii wiary od dawna martwej (bo z mitologii greckiej). Rozróżnienia, oddzielające gołębia — Ducha Świętego od Sziwy lub Cerbera, są międzykulturowe, ponieważ dla empiryka nie istnieją. Ze stanowiska chrześcijanina Duch Święty istnieje, lecz nie tak, jak zwykłe przedmioty; jest on obiektem nadprzyrodzonym, ale nie jest obiektem fantastycznym. Ze stanowiska zaś matematyka—platonika istnieją idealne obiekty matematyczne, które są desygnatami nazw, jakich on w pracy używa, np. koła, punktu, kuli, linii prostej etc.; obiekty te, podług platonika, istnieją zarówno inaczej aniżeli zwyczajne przedmioty, jak też inaczej aniżeli anioły czy serafiny. Obiekty idealne matematyki istnieją bowiem w transcendencji, ale nie w sposób nadprzyrodzony (nie są sakralne). Chodzi o inną, trzecią modalność egzystencjalnego statusu. 9 Strona 11 Dotychczas mówiliśmy tylko o przedmiotach oznaczanych nazwami pustymi; jak się jednak powiedziało, uchodzą za fantastyczne i takie nieraz rzeczy, które mogą realnie bytować. Jak np. komputer, co jest hipnotyzerem, albo żywy pies o dwu głowach. Przedmioty tego rodzaju uchodzą za fantastyczne dlatego, ponieważ z ich istnieniem świadomość powszechna jeszcze się nie oswoiła. Gdy lekarze poczną komputerami do hipnozy posługiwać się tak nagminnie, jak dziś stetoskopami, urządzenia te przestaną być uznawane za fantastyczne, a gdy podobnie upowszechni się wiedza o przeszczepianiu głów, dwugłowy pies też będzie traktowany jako niefantastyczny. Stary mężczyzna, który żyje, bo ma w piersi serce młodej kobiety, do niedawna stanowił obiekt fantastyczny, jakim dziś już nie jest. A więc część pustych nazw fantastycznego zbioru wypełnia stopniowo rozwój naukowotechniczny, przy czym rzeczy, dotychczasową pustkę wypełniające, zbiór opuszczają, kiedy się je uważać poczyna za zwykłe. A zatem robot, z którym można uciąć romans, albo maszyna telepatyczna — to wprawdzie fantastyczne obiekty, ale innego rodzaju niż krasnoludki, duchy i wampiry — czy też bogowie greccy i hinduscy. Pustkę nazw tych pierwszych może bowiem kiedyś rozwój historyczny wypełnić i tym samym je odfantastyczni. Istnieje wszakże jeszcze osobny, trzeci rodzaj przedmiotów bądź procesów fantastycznych, do którego należą np. bliźniaczy brat Napoleona, zwycięstwo Polski nad Niemcami w roku 1939, inwazja Marsjan na Ziemię z roku 1899 lub istnienie na Atlantyku, pomiędzy Europą i Ameryką, Atlantydy jako osobnego, wielkiego kontynentu. Nazwy te nie denotują wszak ani obiektów, które by mogły kiedyś, w przyszłości, powstać, ani obiektów, którym bylibyśmy skłonni przypisywać transcendentalne (idealne) bytowanie. W jaki więc sposób istnieją takie zajścia czy rzeczy? Można o nich mówić jedynie jako o ewentualnościach, które się nie ziściły, jakkolwiek ziszczenia takie, nie sprzeczając się z naturalnym porządkiem rzeczy, były możliwe. Napoleon mógł wszak mieć bliźniaczego brata, mogłaby istnieć Atlantyda, mógłby Mars posiadać agresywnych mieszkańców itd. Zjawiska tedy, które fakultatywnie dają się wpasować w ramy naturalnego ładu świata, przez to, że ich możliwość nie obróciła się w realność, zasługują na miano fantastycznych. Przy planowaniu marszruty do krainy Science Fiction najbardziej interesują nas zarówno rzeczy, jakich aktualnie nie ma, chociaż mogłyby kiedyś powstać, jak i takie, których nie ma i nie będzie zapewne nigdy, lecz które „mogły były” istnieć, przy czym to ich istnienie z prawami Natury nie sprzeczałoby się ani trochę. 10 Strona 12 Dalszych precyzacji dostarczać będziemy stopniowo, w toku wywodu, obecnie zaś powiemy jeszcze, że pojęcie literatury fantastycznej jako piśmiennictwa artystycznego nie pokrywa się dokładnie z pojęciem fantastycznego przekazu (komunikatu, przesłania). Oba rozwijały się przy częściowej niezawisłości, a częściowej zależności wzajemnej. Tak np. wzorców strukturalnych ze sfery wiar religijnych nie wolno było przekształcać dowolnie dla kreacji literackiej dopóty, dopóki dana wiara była dosyć powszechnie wyznawana. W szczególności kreacja nie mogła wtedy naruszać dogmatów religijnych (niepokalanego poczęcia, powiedzmy). Kwestie takie — stosunku religijnego paradygmatu do struktury baśni, podania, klechdy, a potem — noweli, powieści czy opery — znajdują się na marginesach naszego tematu. Będziemy ich dotykać okazjonalnie, lecz szerszych robót egzegetycznych im nie poświęcimy. Osobliwością literatury jest to, że pełni ona — tzn. może pełnić — wiele rozmaitych funkcji naraz. Może powiadamiać o tym, co faktycznie zachodzi (np. jako wojny napoleońskie albo jako ludzkie przywary), o tym, co powinno zachodzić podług estetyki czy etyki normatywnej (np. ludzie powinni być dobrzy dla siebie), i wreszcie o tym, co wcale nie zachodzi, lecz o czym miło jest się dowiadywać, nawet gdyby jakość etyczna komunikatu była wątpliwa (np. o nadzwyczajnych, wręcz antywerystycznych przewagach bohatera — rycerskiej, erotycznej bądź innej jakiejś natury). Tak więc literatura pełni co najmniej trzy funkcje — informacyjną jako oznajmującą, dydaktyczną jako pouczającą o powinnościach oraz ludyczną, czyli dostarczającą uciechy. Science Fiction uprawia nadto służby osobne — mianowicie prognostyczne, co jej od pełnienia nazwanych wcale nie zwalnia. Toteż teksty fantastyki bywają i cztero—składnikowe (a to, kiedy jednocześnie informują, pouczają, bawią i przewidują). Omówienie fantastyki, jakie rozpoczynamy, jest troiście rozsegmentowane. Trzy te segmenty tworzą: pierwsza część — strukturalistyczna, druga — socjologiczna oraz trzecia — problemowa. Z kolei pierwsza część też się z triady składa; trójcę tę stanowią: rozdział o języku dzieła, drugi — o świecie dzieła oraz trzeci — o prawidłach i metodach kreacji fantastycznej. A więc najpierw podchodzimy do dzieła jako do konstrukcji lingwistycznej, potem jako do fikcyjnej rzeczywistości, a wreszcie, zaglądając do wnętrza werków językowych i do mechanizmów sytuacyjnych— tropimy pisarstwo Science Fiction in statu nascendi. Rozdział czwarty — Wprowadzenie w socjologię SF — stoi osobno i znacznie ustępuje objętością flankującym go sąsiadom (tj. partii .strukturalistycznej i problemowej). Stanowi on stację przejściową — ponieważ na nim się postępowanie analityczne kończy, a rozpoczyna za 11 Strona 13 to przegląd pól problemowych, w jakie wkracza fantastyka, nazywanych z rozmysłu luźno — np. Katastrofa w Science Fiction, Metafizyka w SF, Seks w fantastyce itd. Tam też znalazł schronienie rozdział omawiający tak zwaną „Nową Falę” — „New Wave” anglosaskiej fantastyki, na tle szerszym zresztą, bo — nowożytnego eksperymentu w prozie oraz jej ewolucyjnych trendów typu „semantyczno–rozluźnieniowego”. Być może, warto ten plan podróży unaocznić schematycznie: l STRUKTURY 2 PISARZE–CZYTELNICY 3 POLA PROBLEMOWE I Język dzieła Wprowadzenie w socjologię Katastrofa II Świat dzieła twórców, wydawców i Metafizyka III Struktury kreacji dzieła odbiorców SF Seks „Nowa Fala” w SF itd. Z niezliczonej ilości rzeczy, jakie robić można, tylko bardzo niewiele zasługuje na urzeczywistnienie. Otóż niewątpliwie można przywodzić — komparatystycznie i nawet „instrumentalnie” (tj. badaniem na służebność) — kreację fantastycznej literatury jako wizję „rozumną szałem” — do futurologicznego przedsięwzięcia, cech artyzmu pozbawionego. Sęk cały i pytanie w tym, czy tak postępować warto. Wydaje mi się, że tak. Wyższe oceny i lokaty, jakie zyskiwała zawsze literatura dostarczająca treści ponadrozrywkowych, nie są chyba wyrazem samej tylko obłudy snobistycznej czytelników. Zapewne dlatego, ponieważ jedną z naczelnych i zarazem autonomicznych wartości naszej kultury jest prawda: uważamy wszak, że poznawać ją trzeba nawet, gdy ma ona deprymujący charakter. Zgodnie z takim postanowieniem sądzimy, że literatura może nas bawić, może dostarczać miłego odprężenia lub zawrotu głowy, może stanowić też formę „whishful thinking”, więc rojenia rozkosznego, ale nie powinna ograniczać się do takich służb tylko. W obecnych czasach zachodzi powoli i nie bez trudu — głęboko sięgająca reorientacja kultury: dotychczas wpatrzona tylko w historyczną przeszłość i teraźniejszość człowieka, zaczyna część tak samo pilnej, tak samo solennej uwagi zwracać ku jego przyszłości. Nie chodzi o zmianę perspektywy jakoś woluntarystyczną, przelotnymi modami wywołaną, lecz o zrozumianą konieczność działań przewidujących: fundamentalne jakości egzystencji od takich prognoz mogą zależeć. Literatury nigdy nie brakło dawniej przy zwrotnych momentach dziejów, więc nie powinno by jej zabraknąć także przy tym procesie obracania się zwor i zawiasów myśli zbiorowej. Godzi się jej być wszędzie tam, gdzie czuwa i pracuje myśl ludzka. 12 Strona 14 Science Fiction nie od dziś zwie siebie przepatrywaczką przyszłości. Ale że zajęcie takie nie było zaliczane ani do poważanych w naukach ścisłych, ani do poważanych w humanistyce, nikt owych pretensji pod szkła powiększające nie brał. Kiedy jednak dyrektywy i oceny diametralnie się odmieniają, sprawdzenie rzetelności wysuwanych roszczeń, sensu prac kreacyjnych, ich specyfiki, czyli, krótko mówiąc, krytyczno–teoretyczna kontrola ich jakości — wydaje się jak najbardziej na czasie. 13 Strona 15 STRUKTURY 14 Strona 16 I. JĘZYK DZIEŁA LITERACKIEGO WSTĘP Nasze instrumentarium teoretyczne życzylibyśmy sobie przedstawić przy użyciu możliwie najmniejszej liczby oderwanych pojęć, nie wdając się w takie teoretyzowanie, które by nas niepożądanym sposobem oddaliło od czekających zadań. Uczynimy więc wykład możliwie prostym, dbając o wyraźność stosowanych terminów, co się tyczy ich mocy rozdzielczej, nawet jeśli skłoni to nas do używania niecałkowicie poprawnych, bo właśnie poglądowych i naocznych modeli czy przykładów. Zacznijmy od tego, że każdy utwór literacki jest tworem językowym, język zaś, z którego się teksty buduje, może przypominać albo raczej okno, otwarte na pewien świat, a zamknięte przeźroczystą szybą, albo raczej witraż. Przy tym jest tak, że pomiędzy językiem o przejrzystości szkła i językiem nieprzenikliwym dla wzroku jak witraż są możliwe stopniowe przejścia, tworzące łącznie pewną skalę ciągłą, utwory zaś literackie mogą się sadowić w jej dowolnych miejscach. Porównanie powyższe pozwala nam od razu zauważyć, że wszystkie możliwe szyby, jeśli doprawdy są przeźroczyste, tworzą klasę równoważnych, tj. wymiennych elementów; to, czy okno zamyka tafla szkła, pleksiglasu, miki czy kwarcu, nie ma znaczenia dla kogoś, kto przez nie obserwuje zaokienne zjawiska. I podobnie gdy język utworu jest „przezroczysty” dla obiektów pokazywanych w tym utworze, istnieje klasa równoważnych opisów językowych, mniej więcej jednakowo sprawnych w demonstrowaniu „rzeczywistości przedmiotowej” dzieła. Od idealnie przezroczystej tafli do witraża droga jest daleka; kiedy zaś mamy już przed sobą witraż, orientujemy się w tym, że nie można go wymienić na jakiś inny; nie to bowiem, co się za nim znajduje, lecz to, co jest własną jego charakterystyką, stanowi o jedyności postrzeżenia. Ale szkło okienne może być dymne, kolorowe, może miejscami wykazywać nierówności, sfalowania, można też zamienić szybę na soczewkę wypukłą lub wklęsłą, a nawet zastąpić takie proste optyczne układy — jakimś bardziej wymyślnym, w rodzaju obiektywu opatrzonego cechami mikroskopu czy też teleskopu. A wreszcie można sporządzać witraże na pół przezroczyste i obserwator, stawiany przed tak rozmaitymi obiektami, nieraz znajdzie się w kłopocie, nie umiejąc określić, czy to, co widzi, jest własnością wpółprzejrzystej przegrody, czy świata poza nią się znajdującego. Pomiędzy wszelkimi szkłami a językiem zachodzi ta najważniejsza różnica — w kwestiach związanych oczywiście ze sprawą dostępu do obiektów, już to przez okno, już to 15 Strona 17 przez dzieła pokazywanych — że można rozbić na drobne kawałki szybę i wówczas stanąć twarzą w twarz z fragmentem pewnej rzeczywistości, ale strzaskanie analogiczne jako zniszczenie warstwy językowej przekazu — stawia nas wobec kompletnej pustki; świat, przez artykulacje wyznaczony, ginie bowiem razem z nimi. Tak i z witrażami; jest oczywiste, że nie można z sensem rozbić witraża w intencji „lepszego zobaczenia”, co też on przedstawia. Jednakowoż wcale nie jest tak, żeby spostrzeżenia powyższe już wyznaczały granicę zastosowań optycznych modeli; tylko zjawiska, które można postrzegać gołym okiem, są dostępne oglądowi nie upośrednionemu przez jakieś specjalne narzędzia podłączane do wzroku; wiemy, że zniszczenie witraża niszczy obiekt estetyczny, ponieważ to sam witraż nim był, ale bakterie oglądane przez mikroskop wcale się w owym mikroskopie nie znajdują ani „nim” nie są, chociaż likwidacja mikroskopu likwiduje również obraz owych bakterii. Więc i czysto wizualnie dostępne obiekty niekiedy bezpośrednio w ogóle się obserwować nie dają. Język jako nieoptyczne (w semantycznym oczywiście rozumieniu, a nie — w sensie widoczności liter i wyrażeń na papierze) narzędzie informacji tylko podług bardzo grubego i prymitywnego przybliżenia stanowi namiastkę, surogat obecności bezpośredniej, osobistego udziału obserwacyjnego w wypadkach, o jakich artykulacyjnie powiadamia. Najoczywiściej nie może nam on zastąpić oczu, jak i żadnych innych zmysłów, lecz też nie jest do żadnego z nich adresowany; jeśli zawiera „odsyłacze” do zmysłów, to niejako pośrednie, ponieważ zwraca się do instancji naszego rozumu, tj. do naszej umiejętności rozumienia przede wszystkim. O tej oczywistości wspominamy dlatego, ponieważ modele, do jakich się odwołamy, ten aspekt językowych wypowiedzi pomijają. Tym bardziej godzi się już tu podkreślić ów niezmienniczy i ogólny zarazem charakter języka, który należy do jego dominujących własności. Gdyż jako nastawiony całościowo na wykrywanie i odwzorowywanie struktur właściwych rzeczywistości, język robi to o wiele lepiej, niż gdy zaprzęgamy go do takiego indywidualizowania opisywanych nim obiektów, żeby stawały się niepowtarzalnymi, jedynymi doznaniowe. Toteż każda ludzka twarz i każdy profil skalny ma dla oka własności niepowtarzalne, które wzrok chwyta natychmiast; natomiast po to, żeby językowym opisem przynajmniej zbliżyć się do takiego samego stanu jedyności na nic nie zamiennej, należy porządnie się zawsze namęczyć przy artykułowaniu. Przez to też każdy opis paszportowy ważny jest dla wielkiej klasy osób, a wcale nie tylko dla owego osobnika, któremu intencjonalnie się należy. W tym więc zakresie, informacyjnym, zmysł wzroku góruje nad językiem i stąd też płyną często domniemania o roli rujnującej podwalinę literatury, którą odgrywać mogą jakoby wizualne techniki przekazu w postaci filmu czy telewizji. Jednakowoż 16 Strona 18 jest to nieporozumienie, ponieważ wszystkie nasze funkcje rozpoznawcze, więc także zmysłowo konstytuowane, są u korzenia podszyte i sprzęgane językiem. Dla literatury jako literatury, a nie jako namiastki widzenia, nie jest film konkurentem groźniejszym, niż miałoby dla opisów uczty groźne być współzawodnictwo prezentowane przez każdą restaurację. Oczywiście, że musimy jeść i pragniemy widzieć, ale to z funkcjami literaturze właściwymi, centralnymi dla niej, nie ma wiele wspólnego. To, co potrafi wyrazić dzieło językowe, nie może być oddane żadnym innym sposobem, a jeśli czasem tak właśnie bywa, iż przecież namiastki — jako surogaty — okazują się stosowalne, wówczas mamy do czynienia nie tyle z pewną literacką formą, ile z jej nie bardzo literackim nadużywaniem. Wszelkie doznania, jakie zawdzięczamy tekstom językowym, umożliwione są dzięki ich uprzedniemu przechodzeniu przez instancję pojmowania semantycznego i dlatego dla dwóch ludzi, z których pierwszy żadnej bitwy nie przeżył, a drugi pół życia spędził na wojaczce, nazwa „bitwa” posiada wprawdzie różne aspekty doznaniowe, ale te same semantyczne; w jej rozumieniu są obaj dokładnie zrównani. 17 Strona 19 STRUKTURA PREZENTACJI I STRUKTURA PREZENTOWANEGO Jeżeli ekran telewizora przedstawia obraz pewnego przedmiotu, np. szkieletu, to jego właśnie strukturę chcemy rozumieć jako „strukturę prezentowanego”. Natomiast struktura prezentacji jest zupełnie inna; telewizor przedstawia dowolny obiekt, znajdujący się w polu widzenia kamery, dzięki procesowi tak zwanego skanowania; obraz tego obiektu ulega rozbiciu na kilkaset linii poziomych, a elektronowy promień, biegając bezustannie wzdłuż owych linii (rozpoczynając tę wędrówkę w skrajnym górnym rogu ekranu, kończąc ją zaś w rogu dolnym), wytwarza na ekranie wizerunek, który naprawdę nie powstaje naraz (symultanicznie), ale składany jest wciąż z punktów. I tylko refrakcja oka jako bezwładność siatkówki, która nie rozróżnia obrazów następujących po sobie częściej niż kilkanaście razy na sekundę, tworzy złudzenie, jakobyśmy przypatrywali się czemuś istniejącemu jako obraz tak nieruchomo, jak zwykła fotografia. Struktura obiektów, które telewizor pokazuje, zależy wyłącznie od ich wyglądu; jest więc ona taka, jak ją wyznaczają wizualne własności pokazywanych obiektów. Zarazem struktura prezentacji jest w telewizorze zawsze taka sama — i zawsze jednakowo jej nie dostrzegamy obserwując ekran. Natomiast to wszystko, co opisuje dzieło literackie, jest nam wprawdzie też dawane sekwencyjnym, kolejnym sposobem, ponieważ tak pracuje język, ale struktura prezentacji przedmiotów, o jakich dzieło mówi (czyli narracji), bywa rozmaita. Język pracuje sekwencyjnie: niczego tedy nie może ukazać naraz (co właśnie fotografia potrafi), lecz zawsze tylko — po trochu i stopniowo. To dopiero odbiorca wysiłkiem aktywnym, jakkolwiek często nie uświadamianym, musi z dostarczanych w owym skanowaniu kawałków zbudować pewną całość należycie spójną. Koszulę, ineksprymable, odzież nosimy na sobie, nałożywszy jedne sztuki na drugie; tylko po praniu rozwiesza się owe sztuki na sznurku obok siebie. W takim właśnie „oboksiebnym” porządku dostarcza nam informacji język: aktowi zaś rozumienia wypowiedzi odpowiada akt wkładania części garderoby we właściwej kolejności. Dopiero dzięki tej składance objawia się nam rzeczowy sens artykulacji (przykład „garderobiano–bieliźniarski” pochodzi od Zuzanny Langner). Gdy komunikujemy się językowo w zwykłych, „nieliterackich” sytuacjach, żywimy przeświadczenie, że za tym, o czym słowa donoszą, znajdują się albo znajdowały się wypadki realne, których przebieg nie zależy wcale od tego, czy i jak zostały językowo opisane. A więc gdy czytamy np. o katastrofie „Titanica”, jesteśmy pewni tego, że ów statek, tonąc z mnóstwem ludzi na pokładach, był sceną niezliczonych wydarzeń, takich jak runięcie lodowatych wód do kotłowni, jak walenie się i 18 Strona 20 miażdżenie zastawy w jadalniach, jak powstawanie czarnych wirów u podnóży kolejno zatapianych schodów, wiodących na wyższe pokłady, i że to wszystko, co się na nim działo, działo się bez względu na to, czy jakiś człowiek notował owe zajścia, aby je ewentualnie opisać potem w książce lub w gazecie. Jesteśmy też pewni, że statek nie przestał istnieć, gdy poszedł na dno, i że leży gdzieś w głębinie morskiej jako wrak rdzewiejący, a pewności owej nie narusza fakt, że szczątków tych nikt już może nigdy nie zobaczy. Przywykając przez całe życie do takich właśnie stanów rzeczy, nie sądzimy też bynajmniej, jakoby zmyślone statki, które pływają w utworach artystycznych po fikcyjnych falach, o tyle tylko i takimi jedynie fragmentami momentalnie poczynały istnieć, o ile ich odpowiednich elementów dotyka słowo literackiego opisu. Nie uważamy więc wcale, jakoby tylko momentalny byt miały maszty, żagle, reje, sterówka i mostek kapitański albo jakoby te części statku, których narrator nie potrafi dostrzec, bo tkwią w wodzie, w ogóle „nie istniały”, tak że w czasie lektury przed oczami naszymi przepływa dziwaczna czereda kawałków ze słów utkanych i słowami pozlepianych w jakąś łataninę, co utrzymuje się na wodzie wbrew prawom hydrodynamiki, chociaż nie ma ani dna, ani kilu, ani kadłubowych wręgów. Owszem — gdy jako czytelnicy powieści Conrada zastanowimy się nad tym, uznamy raczej, iż utwór opowiada o całkiem normalnych, tj. o całych statkach, i to samo mniemanie odnosi się też do wszelkich w ogóle faktów oraz zjawisk, o jakich tekst mówi szerzej — jak również i do takich, o których zaledwie napomyka. A nawet gdy milczy o wyglądzie nieba, nie uważamy, jakoby nad statkiem z literackiego tekstu rozpościerała się próżnia nieskończona, niczym nie zapełniona, a kiedy tekst donosi o skwirach niewidzialnych mew, nie będziemy przypuszczali, że ich nie wydało gardło żadnego ptaka, skoro słowa, nazywające te ptaki, w książce nie figurują — etc. A zatem recepcję wszelkiego opisu językowego mamy tak zautomatyzowaną, że za dobrą monetę bierzemy to, co jest tylko dobrej monety pozorem, dźwiękiem, aluzją do niej, ba — najczystszym domysłem ledwie. Dzięki temu urządzeniu, które mamy w głowie i które właśnie tak pozwala się nam ustosunkowywać do dzieł literackich, możemy później rozmawiać z ich innymi czytelnikami w sposób, którego osoba postronna nie będzie długo umiała odróżnić od sposobu, jakim rozprawia się o ludziach, statkach, burzach i wszelkich realnych rzeczach nieba i ziemi. Owa dziwna automatyka, którą posługujemy się z kompletną niewiedzą o prawach jej działania, może być od czasu do czasu przychwycona niejako na gorącym uczynku obserwacją właściwych jej poczynań kreacyjnych. Tak np., gdy w umyślnym eksperymencie powiadano rozmaitym ludziom: „Widziałem wczoraj wieloryba z papierosem i cylindrem” — a potem pytano ich, co myśleli właściwie i jak przedstawiali sobie powiedziane, wyjawiło się, że ponad 19