Lech Piotr Witold - Karim Gryf

Szczegóły
Tytuł Lech Piotr Witold - Karim Gryf
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Lech Piotr Witold - Karim Gryf PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Lech Piotr Witold - Karim Gryf PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Lech Piotr Witold - Karim Gryf - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: PIOTR WITOLD LECH Tytul: Karim Gryf Z "NF" 6/98 Piotrowi "Raku" Rakowi Tio kiwał głową. - Tak, tak - mówił szybko, nerwowo. - Musisz go dobrze naostrzyć, Jen... Co by było, gdybyś nie załatwił sprawy jednym cięciem? Kat milczał. W skupieniu przykładał ostrze topora do wirującego kamiennego koła. - Jen, a powiedz mi, proszę - ściszył głos do szeptu - ilu już ludzi zabiłeś? No ilu? Powiedz, Jen! Kat uśmiechnął się ponuro. Z pogardą. - Odejdź, łachmyto - wycedziły wąskie, okrutne usta. - Lubisz to, Jen? Co, Jen? - Tio wymachiwał już teraz rękami. - Jesteś mordercą, Jen, wiesz, zwykłym draniem na usługach skurwysyna! Słyszysz! Skurwysyn na usługach skurwysyna! Sprzedawcy i klienci przy straganach odwrócili głowy. Paru z nich ujrzawszy, kto jest sprawcą zamieszania, popukało się w czoło. Rzeźnik odłożył topór i bezradnie rozłożył ręce. "On znowu fiksuje" - wrzasnęły na raz dwie przekupki. Gruba, poczciwa Dorżha wytoczyła się zza stosów warzyw i owoców. Pogroziła palcem szaleńcowi. - Tio! Jesteś niegrzeczny. Nie zwracaj się tak do pana Bondara. Tio odskoczył przerażony. Lillith była bardzo niebezpieczna. Wszyscy w Lyn o tym wiedzieli. Jako nałożnica samej Nefres, gustowała w okrucieństwie. Jej ulubioną rozrywką było przyglądanie się twarzom umierających skazańców. Tio padł na twarz. - O boska! Pożądanie Bogów i najpiękniejsza we wszechświecie! Jam twój niewolnik. Śmiech wstrząsnął ryneczkiem Furżuk-Nall. Dorżha spurpurowiała ze wstydu i złości. Wzięła się pod boki. - To ty tak mi się odpłacasz?! Gdyby nie ja i pan Bondar, zdechłbyś z głodu i gołą dupą świecił! Wynocha stąd, klientów płoszysz! Posłuchał skwapliwie. Lillith nigdy nie powtarzała dwa razy. Szczęście, że wyszedł cało. Biegiem wypadł z rynku w najbliższą uliczkę. Potrącił paru przechodniów, ale nie zatrzymał się. Bał się bardzo. Bardziej niż wczoraj. Ale wczoraj był dzielnym spargizem. Dziś zaledwie koniuchem na dworze Yanthuma XIII. Nie wiedział wprawdzie, skąd na dworze Yanthuma XIII wzięła się Lillith, ale lepiej się nad tym nie zastanawiać. Jeśli się okaże, że chodzi o ujawnienie spisku przeciwko boskiej Nefres, w który zamieszani są najwyżsi kapłani Świątyni w Lyn, on, Aleh-Nal-Sall jest jednym z nich. No, ale widać nie poznała go jako koniucha. Wredna suka! Zatrzymał się i rozejrzał zdumiony. Mała uliczka, pełno na niej śmieci i rybich głów. Niskie domy o słomianych strzechach - znajome to wszystko. Furżuk-Nall? Wodził półprzytomnym wzrokiem, rozcierał ramiona. Sallanaj i Ger... Zimno. Mała, śliczna dziewczynka zbierała kwiaty nad brzegiem jeziora. Nuciła dziecięcą rymowankę. Idzie drogą czarownik Przed siebie idzie sobie Uciekaj stąd dzieweczko Bo pomiesza ci w głowie. - Ładnie śpiewasz, dziewczynko. - Tio pogłaskał ją po jasnych włosach. - Dałbym ci hatyta, ale jak widzisz, jestem w rynsztunku bojowym, a mój giermek, nicpoń jeden, gdzieś się zapodział. Staruszka Wera Inda uśmiechnęła się łagodnie. - Nie szkodzi, szlachetny rycerzu, nie szkodzi. Gdzie zmierzasz w tym pięknym rynsztunku, na bitwę? Tio machnął kijem, aż zafurczało powietrze. - Oj, głupiutka jesteś, dziewczynko. Mam tutaj pojedynek z panem Hunart Benim z Krogulczego Rogu. Nie słyszałaś, jak bardzo mnie znieważył? Staruszka rozłożyła ręce. - Niestety, szlachetny panie, nie słyszałam. - Mniejsza z tym. Za mała jesteś, żeby to zrozumieć. Wera Inda odwróciła się, wzięła naręcze chrustu i ruszyła w stronę miasteczka. - A nie podchodź, szlachetny rycerzu, zbyt blisko jeziora. - Dlaczegóż to? - Jeszcze cię paskuda jaka porwie.. - Idźże już, głupia! Jestem wojownikiem! Staruszka westchnęła i poszła. Odprowadzał ją wzrokiem. Przebiegły ten Nemes, pomyślał, przysyła swoich Ayorów przemienionych w niewinne dzieci. Nooo, ale teraz oni sami dali się oszukać. Nie poznali w nim Brata z Hegor. He, he, he, cóż, każdy mag wie, że mnisi Braterstwa potrafią przyoblekać inne postacie. Spojrzał na zamek. Stara twierdza Chition całkiem dobrze się trzyma. Roland i zgraja jego przerażonych rycerzyków połamią sobie na niej zęby. On, brat Karim i kilku jego knechtów w zupełności wystarczy. Od strony jeziora zbliżała się niewielka, rybacka łódka. Machał z niej ktoś i wołał: - Jak się masz, Tio?! Jak twoja głupia łepetyna?! Tio uśmiechnął się. Celhil był dobrym przyjacielem. Uratował go spod kopyt yanthumskiej jazdy w bitwie pod Erylim Drakon. Razem służyli w cesarskich spargizach. Dlatego odkrzyknął wesoło: - Witaj, Celhil, stary druhu! Łódka przybiła do brzegu. Arż Nah wyskoczył na piasek. Lubił rozmawiać z miasteczkowym półgłówkiem. Kilka chwil żartów rekompensowało mu zrzędzenie żony utyskującej na pijaństwo męża. A poza tym odgrywał się trochę za dawne lata, gdy Tio był zdrowym, inteligentnym mężczyzną. Arż Nah wreszcie czuł się mądrzejszy i ważniejszy. - Co słychać, półgłówku? - Pamiętasz, jak uratowałeś mnie pod Erylim Drakon? - Tio poklepał go. - Jesteśmy druhami. Arż Nah strącił jego rękę z ramienia. Uśmiechnął się nieszczerze. - Tylko bez łap. Oczywiście, że jesteśmy druhami. Chcesz placka z mięsem? Tio poczuł głód. - Tak, bardzo bym chciał. Rybak wcisnął mu do ręki zawiniątko. - To masz. Tio odwinął płótno. W środku był stary, czerstwy placek... z czerwonymi robakami. - No jedz. - Zaśmiał się Arż Nah. - He, he, przecież tego nie da się jeść. Rybak spoważnieł. - Odmawiasz? - Chwycił placek i wepchnął do ust Tio. - Żryj, kretynie! No żryj! Żywe, wijące się robaki w gardle i na ustach. Tio chciał wypluć, ale Arż wciskał je bezlitośnie. Zadławił się. - Żryj, żryj, tumański łbie, debilu, głupku! - podniecał się rybak własnym okrucieństwem. Kim jest ten pyszałek? Tio zmrużył oczy. Zbyt długo pozwala sobie na żarty! Thethum THOM! - Aa! - Arż Nah odskoczył, trzymając się za dłoń. Robaki wgryzały się w ciało. Zrywał je szybko, ze wstrętem, a gdzie oderwał, tam puszczała się strużka krwi. Chwilę trwało, nim ostatnia glista zniknęła w jeziorze. - Co to było, do kroćset? - szepnął. Tio uciekał w stronę miasteczka. Bał się tak samo jak wczoraj. Na chwilę powróciła przytomność. I było to straszniejsze niż wizje. Córka folusznika Gizeh al Maniego zniknęła koło południa. Pod wieczór wójt Konarż zwołał naradę w ratuszu. Przybyli ławnicy i wielu nie proszonych, choć wzburzonych mieszczan z żonami. Wojsko reprezentował tutejszy Bej, Orani. - Nikt jej nie widział od południa - oświadczył zebranym Bej. - Przesłuchaliśmy wszystkich w miasteczku. Dziecko przepadło jak kamień w... - urwał zreflektowawszy się, że palnie gafę. Żona Gizeh al Maniego zaszlochała głośno. Wójt spróbował ją uspokoić. - To być nie może, aby ona... no w jeziorze. - Konarż odchrząknął. - Mareja bała się wody. To wszyscy wiedzą. - Po czym zwrócił się do Beja: - A wyście na pewno wszystkich wypytali? - Potrafię spełnić proste polecenie - obruszył się Bej. - Ja i moi ludzie od południa chodzimy po mieście. Pięć setek i cztery osoby wypytaliśmy... - W mieście jest pięć setek i pięć osób - poprawił wójt. - Jakże to? - zdziwł się Bej. - Zapomnieliście o Tio? Bej machnął ręką. - Przecież z nim nie idzie gadać. - Ten człek tak pomylony, że do wszystkiego zdolny - wtrącił Arż Nah. - Prawda - przytaknęło kilka osób. Zabrała głos Dorżha. - At, dalibyście pokój nieszczęsnej duszyczce. Chłop był na schwał, póki mu żony i syna zbóje nie wyrżnęli. Nie pamiętacie już? Melancholia go taka wtedy wzięła, że omal nie umarł. Potem napatoczył się ten czarownik. Powiadał, iż go uleczy, ale dziwnie szybko wyniósł się z miasta. A po kilku dniach... - Wiemy, Dorżho, wiemy - przerwał jej wójt. - Tyle że on już nie ten Tio co niegdyś. Teraz to szaleniec. A kto może wiedzieć, co w szalonym łbie siedzi? - Po czym zwrócił się do Beja: - Idźcie, poszukajcie go i wypytajcie. - On ostatnio w stodole u starej Wery Indi sypia - dorzucił Bandar. Bej zaklął pod nosem, ale skrzyknął trzech żołnierzy i poszedł. Strach. Zimno. Sallanaj tak strasznie krzyczy! Ger wierzga nóżkami na sznurze! - Aaaaa!!! - Tio trzyma się za głowę. Jak boli, bardzo boli! Strach mijał. Oczyma pełnymi jeszcze łez rozejrzał się wokoło. Twierdza Chition. Tak, solidne tutaj mury, a i on, brat Karin, czuje w sobie kipiącą Moc. Niech no tylko spróbują go wziąć cherlawe mirrońskie rycerzyki! Wołanie z dołu. Wychylił się z baszty, spojrzał. Chłop, mieszczanin i dwie kobiety. Ach, zaraz... To Olha i Ugurima, dwórki wschodniej cesarzowej. - Czego tu?! - krzyknął. - Jak śmiecie zakłócać spokój załogi twierdzy wszechpotężnego Braterstwa Mocy Hegor?! Bej spojrzał na żołnierzy. Ci pokręcili głowami. - Szajbus - mruknął Bej. Głośno jednak odkrzyknął: - Przychodzimy z zapytaniem! - Czego chcecie, psy? Jeden z żołnierzy zaklął. - Cicho być - syknął Bej. - Zatnie się i niczego się nie dowiemy - znów zwrócił się do Tio: - Zginęła Mareja, córka folusznika Gizek al Maniego. Czy wiesz coś o tym? Tio dumnie wziął się pod boki. - Myślicie, iż nie mam innych spraw na głowie, jak zajmowanie się waszymi bękartami? - Pytam tylko. Tio łaskawie skinął głową. - Dobrze, pomogę wam, abyście sławili zakonną władzę w Hegorze. - Więc? - Milczeć! Tio zamknął oczy i trwał w bezruchu. - Niestety - odezwał się po chwili - żadnego dziecka nie widział mój duch wysłany na zwiady. Jedynie tego starego durnia Polinarcha, bezzębnego druida, który, niechaj chwała będzie bogom, zleciał na łeb do studni. - Czas tu tracimy - rzucił żołnierz, który wcześniej klął. - Czekaj - zastanowił się Bej, po czym zapytał Tio: - A do której studni zleciał ów druid? - Cóż mnie to obchodzi, psy! Gdzieś nad jeziorem i tyle. A teraz odejdźcie, abym nie stracił cierpliwości! Bej potarł nieogolony podbródek. - Jest nad jeziorem stara studnia... - mruknął. - Chłopcy, kopnijcie się po bosaki. Powiedzcie wójtowi i innym, aby migiem tam przybyli. - On bredzi. - Może bredzi, może nie. Wykonajcie. Mareję znaleziono około północy. Najpierw opuszczono w studnię owiązanego liną Beja. Po dłuższym poszukiwaniu wyłowił ciało bosakiem. Dziewczynka była już napuchnięta i za kilka godzin sama wypłynęłaby na powierzchnię. Nieszczęsna matka rzuciła się na ciało córki. Płacz i lament podniósł się wśród kobiet. Gizeh al Mani także nie potrafił się wstrzymać. Niespokojny blask pochodni pełzał po błyskających łzami twarzach wstrząśniętych mieszczan. - To on! - krzyknęła nagle folusznikowa. - Ten wariat ją zabił! Ludzie zaszemrali, spojrzeli po sobie. - Może to być - pochwycił Arż Nah. - Skąd by wiedział, gdzie ciała nam szukać trzeba? - Nie powiadajcie głupot... - zaczęła Dorżha, ale przerwała jej stara Wera Inda: - Do mnie gadał wczoraj: dziewczynko. Znaczy się już o dziecku jakimś zamyślał! - To Tio! Ten wariat! - rozlegały się głosy coraz liczniejsze i pewniejsze. Dorżha patrzyła na ludzi. Najgłośniej krzyczeli ci, którzy dawniej żyli w cieniu obrotnego kupca, jakim był Tio. Przez ostatnie dwa lata pastwili się nad nim, lżyli i poniżali, a teraz znaleźli okazję do wypełnienia swojej zemsty. Wśród dawnych wrogów Tio był i wójt Konarż. Poczciwa przekupka załamała ręce. - Nieszczęsny - szepnęła. - Ludzie! - tokował Arż Nah. - Nam powiesić wariata trza! Ot co! Jak raz mordować zaczął, tak dalej będzie! Na sznur z nim! - Prawda! Na sznur! Dorżha z udaną nadzieją spojrzała na wójta. - A sąd? - zapytała. - A ławnicy? Konarż odwrócił wzrok. Nic nie powiedział. - Po co ceregiele? - tokował Arż. - Ława i tak wyda wyrok skazujący! Chodźcie! Załatwimy to zaraz! Kilkunastu mężczyzn pod wodzą wrzeszczącego rybaka i Gizeh al Maniego ruszyło w stronę miasteczka. Podeszli pod stodołę starej Wery Indi. - He świrusie! - krzyknął Arż Nah. - To ja, Celhil, twój przyjaciel! Idę po ciebie! Tio obudził się. Przez chwilę w jego głowie uformowała się teraźniejszość. Furżuk-Nall... Sallanaj wyrywa się, rzęzi. A oni wciąż gwałcą... Nogi Geran już spokojne... Nie! Zwymiotował i poczuł, że strach mija. O czym myślał? No tak, miał wczoraj szczęście, że kat Jen puścił mu płazem wyzwiska. Trzeba wstać. Konie musi zrychtować. Jego Królewska Mość wybiera się dziś na łowy. Ktoś woła. Wychylił się z poddasza stodoły. Pełno ogni. Cóż to, festyn jakiś? O jest i Celhil! Druh nieoceniony! - Witaj, Celhil. - Pomachał mu ręką. - A zejdziesz tu do mnie? - zapytał Celhil. - Po co? - Mam ci coś do powiedzenia. Ale na ucho, bo to tajemnica. Tio szybko zszedł po drabinie. Rozejrzał się. - Pełno tu bab, dzieci i druidów - szepnął Celhilowi. - Wszyscy się gapią. - Masz rację, chodźmy stąd - przytaknął Arż Nah. - Tam, do rynku. - Dobrze mówisz, Celhil, mój druhu. - Tio kiwał głową. - W rynku nocą najspokojniej. Ruszyli. Po kilkunastu krokach Tio obejrzał się. - Celhil... - Co, mój druhu? - Oni wszyscy lezą za nami. - Ano, że lezą. - Nie wiesz, po co? - Wiem. - Po co? Arż Nah porwał go za kołnierz. - Żeby cię powiesić, druhu. Kilkunastu mężczyzn chwyciło Tio za włosy, nogi i ramiona. Podniosła się wrzawa. - Morderca! Wariat! Zła krew! - Celhil, co to znaczy? Strach przyszedł nową falą. Jen poskarżył się królowi! Wkroczyli na rynek. Tutaj zobaczył innych. A wśród nich... Lillith! A więc rozpoznała go! Cwana suka! - Niech żyje wolność! - krzyknął. - W końcu skończą się rządy twojej kochanicy, tej lesby Nefres! Moja śmierć nic nie zmieni! Bądź przeklęta! Ja, druid Aleh-Nal-Sall, przeklinam cię! Poczciwa Dorżha załamała ręce. - Biedny szaleńcze. Niechaj kolejne wcielenie będzie dla ciebie łaskawsze... Choć wciąż było ciemno, krótka, letnia noc miała się ku końcowi. Ludzie z całego miasteczka wylegli na ulice, rozbudzeni krzykami. Opowiadano, co się wydarzyło. Teraz już jako pewnik przedstawiano, iż głupi Tio utopił córkę Gizeh-al-Maniego. Przerzucono sznur przez belkę szubienicy. Wrzawa ucichła. - Chcesz coś powiedzieć, matołku? - zapytał Arż Nah. Cisza. Tio rozejrzał się zdumiony. Coś przedarło się przez pamięć. Furżuk-Nall... Świt jakby... Sallanaj ma suknię rozdartą i podwiniętą. Wystaje stamtąd rękojeść kindżału... Oczy czarownika. Czego chciał? Raz... dwa... trzy... cofnę cię teraz. Idzie drogą czarownik. Przed siebie idzie sobie Uciekaj stąd dzieweczko Bo pomiesza ci w głowie. Cóż za niedorzeczność! Zaraz... czego chcą ci ludzie? Ach tak, to buntownicy! Durnie! Złapać zakonnika Hegor to jakby złapać wiatr! Muszą zostać ukarani! - Widzisz, debilku łachmyto - cedzi przez zęby Arż Nah. - Podyndasz sobie... I nagle - puste dłonie! Arż patrzy, głos grzęźnie mu w gardle. Tio zniknął. Zafalowała setka pochodni, ludzie zaszemrali. Nim ktokolwiek zdołał się otrząsnąć, przestrzeń rozbłysła perłowo-białą mgłą miliona iskier. W ułamku chwili rozszerzyła się i skurczyła przyoblekając materię w nowy kształt. Wystrzelił z niej wielki gryf o orlich skrzydłach. Zawirował nad rynkiem. Znienacka uderzył. Lwią łapą zahaczył Arż Naha, rozorał mu głowę od oczu do szyi. Krew. Potężny ryk poniósł się echem po uliczkach miasta i dalej po tafli jeziora. Panika. Ludzie rozbiegają się do najbliższych domów, barykadują drzwi i okiennice. W tłoku ktoś zaprószył ogień. Jedna z chałup staje w płomieniach. Domownicy gaszą ją nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo. Gryf bowiem tylko dwa razy zawirował ponad ryneczkiem. Obniżył lot. Coraz nieudolniej bił błoniastymi skrzydłami. Był dobre dwa metry nad ziemią, gdy lwia łapa zamieniła się w ludzką dłoń o drapieżnie rozcapierzonych palcach. Dalsza przemiana dokonała się błyskawicznie. Tio spadł w kurz ziemi, tłukąc się boleśnie. Rozejrzał się nieprzytomnie. Świt w Furżuk-Nall... Dlaczego tak cicho i pusto? Nieopodal szubienicy leży człowiek. Jęczy, trzymając się za głowę krwawymi dłońmi. Wokół niego także pełno krwi... Krew... Sallanaj krwawi... Ger nie rozumie, co się dzieje, gdy przekładają mu przez główkę pętlę sznura... Boli! Jak bardzo boli! Tio chwycił się za głowę. Nie! Nie chcę! Odetchnął. Ponownie się rozejrzał. Nigdy nie lubił tej dzielnicy Lyn - smród, brud, niewyobrażalna nędza. Z drugiej strony właśnie tutaj najlepiej można było zobaczyć, do czego doprowadziła ta suka! Od rana do nocy rozpusta z faworytami, kochanicami, eunuchami lub ze wszystkimi naraz. Porządku pilnował Oldinzegi, jej wierny pies łańcuchowy. W okolicy zabrakło już drewna na krzyże. Ale on, Aleh-Nal-Sall wraz z innymi kapłanami Świątyni położą temu kres! Tio powstał, otrzepał podarte przez oprawców łachmany, zasznurował konopny powróz wokół pasa. Szata nieco przybrudzona, pomyślał, ale to nic. Bogowie w miłosierdziu swoim wysłuchają go i takim. Szybko! Do Świątyni! Jak co rano trzeba wznieść potajemne modły do Wszechmogących o zgubę dla tej dziwki! Tio biegiem rusza w stronę stodoły Wery Indi. Nie widzi przerażonych oczu, obserwujących go przez szpary w okiennicach. Dzień wstał piękny i słoneczny, jak wszystkie dni tego lata w Landorze. Nikt jednak nie wyszedł z towarami na rynek, nikt nie ruszył w pole. Ludzie przemykali z chałupy do chałupy na palcach. Arż Naha przeniesiono do ratusza. Tutaj zajęła się nim Wera Inda, która sama bała się wracać do swego gospodarstwa. Rybak stracił oko i miał naruszoną czaszkę, niemniej żył i staruszka twierdziła, iż wyliże się z ran. Orani Bej z dziesiątką swoich wojowników podkradali się pod stojące na uboczu gospodarstwo Wery. Wszyscy uzbrojeni w łuki i kołczany pełne strzał. - Jak tylko wystawi swój pomylony łeb, strzelajcie - rozkazał Bej. - Aby celnie. - Tak jest - przytaknęli żołnierze, choć ręce im drżały. Woleliby nie musieć wychylać się zza węgłów. Teraz już nikt nie wątpił o winie Tio, choć - jeśli się zastanowić - nadal nie było niezbitych dowodów, że utopił dziecko foluszników. Konarż pchnął umyślnego do pobliskiego Tyrs Marż, gdzie przebywał druid. Tylko on mógł coś poradzić. Sprawa jasna. Tio został opętany przez demony. Należało szybko go pojmać i zgodnie z prawem Świątyni spalić na stosie. Umyślny - młody, bystry chłopak od Bondarów - wskoczył na najściglejszego w miasteczku konia i pomknął tarskim traktem. Wojownicy Beja do południa tkwili na stanowiskach, nic nie wskórawszy. Z piętra stodoły dochodziły śpiewy i rytmiczne modły w języku niezrozumiałym dla landorczyków. Dopiero jeden z żołnierzy, który zetknął się kiedyś z Hybrończykami wyjaśnił, iż to słowa modlitwy do Bogów Panteonu, po hybrońsku właśnie odprawianej. Tio nigdy nie był w Hybronie, nigdy też nie uczył się tamtejszego języka. Wiedzieli o tym wszyscy w miasteczku. Nieoczekiwaną znajomość hybrońskiego postrzegano więc jako kolejny dowód demonicznego opętania. Umyślny powrócił szybko, bo już po kilku godzinach. Przyprowadził człowieka, napotkanego na trakcie, który twierdził, że potrafi dopomóc w tej sprawie. Wójt Konarż nieufnie przyjrzał się nieznajomemu: młody był jeszcze, choć z dziwną powagą na opalonym obliczu. Przybrany jak większość wędrujących po szlakach kupców i włóczęgów, a jego koń, czarny jak smoła, mocarny, na pierwszy rzut oka bardziej do orki się nadawał aniżeli pod siodło. Konarż wzruszył ramionami, ale zaprosił nieznajomego do ratusza. Tutaj powiedział mu o Tio. Nieznajomy słuchał cierpliwie, zadając też pytania. Potem zamknął się na krótko w przyległej izbie, zakazując sobie przeszkadzać. Nim słońce minęło zenit, nieznajomy skierował się w stronę stodoły Wery Indi. Tłumek gapiów ruszył w ślad za nim, lecz ofuknął ich i kazał iść precz. Najbliżej stojący usłyszeli, jak mamrocze pod nosem niezrozumiałe słowa. Dla nikogo nie było tajemnicą, iż musi to być czarownik. Tio czuł głód. Nie pamiętał, kiedy jadł ostatnio. Jak przez mgłę przypominał sobie kiełbasę, którą dostał od kata Jena. Wtedy nie bardzo mu smakowała, bo pomyślał, że może być zrobiona z ludzkiego mięsa. Teraz wspominał ją z przyjemnością. Czuł się też zmęczony. Nie wyspał się dzisiaj, gdyż z samego rana musiał doglądnąć królewskich koni. Bał się myśleć, co by się stało, gdyby któryś z wierzchowców okazał się kulawy lub chory! Brr, otrząsnął się, miał wtedy służbowe spotkanie z Jenem... Wyjrzał z okna pałacu. Dziedziniec pusty. Gdzież podziali się wszyscy, do kroćset! O, idzie ktoś... Któż to jest? Przyjrzał się uważniej. Góral? Tak, to góral, przewodnik po Totar. Nazywa się... mhm... zaraz... Blajhor, tak Blajhor. Smutny jakiś i zbolały. Prostaczek, chyba dobry chłop. Ciekawe, że wpuścili go do pałacu. "Tio" - usłyszał w głowie szept. Odskoczył na siano. Pomasował czoło. A to dopiero, chyba fiksuje... "Tio, nie bój się". Jakby na przekór głosowi strach eksplodował z całą siłą. Dreszcz wstrząsnął ciałem. Furżuk-Nall... Nie! "Tak, Tio, tak". Siano - stodoła czyjaś... Sallanaj. Odczep się, sukinsynu! "Tio" - nieubłaganie rozbrzmiewał szept - "Postrzegasz mnie jako kogoś innego niż w istocie jestem. Nazywam się Rokhorm, jestem magiem. Przyszedłem ci pomóc, Tio. Nie bój się". Czarownik! Strach nie pozwalał słuchać słów przybysza. Idzie drogą czarownik Przed siebie idzie sobie Uciekaj stąd... Tio Bo pomiesza ci w głowie! Spokój zaczął powracać: duma i siła. Tio rozejrzał się. Tak, tutaj go nie wezmą. Chition oprze się wszystkiemu! Przysłali arońskiego chłystka, cha, cha, cha! Zaraz go rozdepcze! Rokhorm był już pod drabiną wiodącą na poddasze stodoły, kiedy poczuł jak słowa zaklęcia, które tkał od dłuższej chwili, powracają do niego pokonane innymi słowami Mocy. - Nie, Tio! - krzyknął. - Nie rób... - nie dokończył. Poczuł wrogi czar wślizgujący się do umysłu. Na szczęście Arcymag i bracia Wielkiego Kręgu czuwali. Czar został odsunięty szybkim słowem wypowiedzianym w Komnacie Wielkiej Rady na Górze Bez Wyjścia. Teraz Rokhorm zrozumiał, jak dobrze zrobił, nawiązując uprzednio Kontakt z klasztorem. Karina nie zraziła jednak obecność nowych, potężnych przeciwników. Błyskawicznie dokonał Przemiany. Gryf wystrzelił spod dachu stodoły. Runął na Rokhorma. Mag w ostatniej chwili przypadł do ziemi. Wielki hakowaty pazur tylko drasnął rękaw kaftana. Gryf przysiadł na czterech łapach. Długim ogonem nerwowo bił boki, czaił się do ponownego skoku. Rokhorm wyszarpnął z woreczka wiszącego na szyi garść proszku, poderwał się. Rzucił proszek w powietrze i szybkim ruchem uformował kształt hagarskiego krzyża. Gryf skoczył - miękko, kocio. Z rozpostartymi skrzydłami sunął w stronę maga. Wleciał w pułapkę. Krzyż rozbłysnął ostrym złocistym światłem: uwięził w swej strukturze gryfa niczym bursztyn owada. Drgnęły orle rysy głowy. Przemiana. Tio upadł na ziemię. Patrzył na maga półprzytomnym, pełnym zdziwienia wzrokiem. - Cóżem ci uczynił, człowieku, żeś mnie poturbował - zapytał z wyrzutem. - Jestem zaledwie koniuchem Jego Królewskiej Wysokości i nie szukam zwady... "Tio" - Rokhorm utkwił w nim oczy - "Teraz przypomnisz sobie wszystko. Ale uważaj... to będzie bolało. Seramikos Ishty Ishty Seramikos ARON!" Oczy czarownika: duże, brązowe, z pozoru rozumne. - Cofasz się w czasie, Tio. Raz... dwa... trzy. Co widzisz? - Jedziemy: ja, Sallanaj i Ger. Wóz kołysze się na wybojach tarskiego traktu. Noc blisko, a my mamy jeszcze z pięćdziesiąt mil do domu. Ger śpi z tyłu, na belach materiału. - Co dalej? - Nie... nie chcę... - Co dalej, Tio? - Oni wyskoczyli z lasu. Sześciu czy siedmiu... Sallanaj tak strasznie krzyczy, a oni... na naszych oczach wieszają Gera... Ger wierzga nóżkami. Potem kładą Sallanaj pod Gerem, "Żebyś widziała ścierwo swojego bachora, suko!" i gwałcą... Wbijają jej w brzuch kindżał! Nie! Nie! - Uważaj. Teraz cofnę cię w czasie do dzieciństwa. Sam wybierz moment i cofnij się do najprzyjemniejszej chwili w swoim życiu, jaką pamiętasz. Raz... dwa... trzy. Cisza. - Tio, gdzie jesteś teraz? Cisza. - Tio... - Radzę ci szybko wynieść się z miasta, miernoto - dumny, chrapliwy głos Karima - Thethum THOM! Czarownik chwyta się za głowę. Z nosa płynie mu krew. "Pamiętasz, Tio?" - spokojny głos Rokhorma. - "Cofnąłeś się wtedy za daleko. Chciałeś uciec. Ujrzałeś swoje poprzednie wcielenia i otworzyłeś korytarz dla ducha. Nikt go nie zamknął, bo tamten partacz przestraszył się i uciekł z miasta. Teraz Arcymag ARON wraz z braćmi Wielkiego Kręgu wypowiedzą zaklęcie i zamkną bramę pomiędzy wcieleniami. Twój duch przestanie odtąd błądzić, powrócisz do teraźniejszości. Bądź silny, Tio, będziesz musiał z tym żyć". Wiele godzin minęło od czasu, gdy nieznajomy i Tio z powrotem weszli do stodoły. Wszyscy widzieli walkę z gryfem i teraz wielu zaczęło przebąkiwać, iż nieznajomy nie jest zwykłym czarownikiem. Nieśmiało padło słowo mnich. Wzbudzało strach równie wielki jak Tio przemieniony w gryfa. Konarż klął w duchu i łajał się za lekkomyślność: trzeba było nieznajomemu grzecznie podziękować, niechby sobie precz poszedł. Krucho z nami będzie, gdy druid z Tyrs Marż dowie się, żeśmy gościli zakonnika magii i korzystali z jego usług. Cały dzień zeszedł na oczekiwaniu. Zaczęło zmierzchać. - Nie podoba mi się tutaj - mruknął Bej. Konarż westchnął. - Trudno, co będzie, to będzie - powiedział. - Trzeba iść i zobaczyć. Nagle szum, krzyk, kurz. Rzeźnik Bondar co sił w nogach biegnie w ich stronę. - Wójcie! - O co chodzi? - Koń czarownika... mnicha znaczy się... - Co z koniem? Bondar wyrzucił jednym tchem: - Przepadł jak kamień w wodę. Konarż był wystarczająco inteligentny, aby dwa dodać do dwóch. - Za mną - rzucił i biegiem ruszył w stronę stodoły. Tak jak przypuszczał, Tio i nieznajomy zniknęli. Tarski trakt wydawał się pusty. Stary bór trwał nieruchomy w ciszy upalnego popołudnia. Gałęzie wielkich drzew przesklepiały się, tworząc ciemny tunel rozświetlany jasnymi smugami. Z oddali rozległ się odgłos kopyt. Ruda wiewiórka, chrupiąca orzecha pośrodku traktu, znieruchomiała, nastawiła uszy. Rozejrzała się, ale droga była pusta. Zdezorientowana śmignęła na najbliższą sosnę i stamtąd bacznie przyglądała się traktowi. Ogłos kopyt zbliżył się, by znienacka umilknąć. W ciszy rozległo się słowo. Czar Złudzeń przestał działać. Rokhorm i Tio siedzący na grzbiecie Czarnego pojawili się pośrodku drogi. Mag zeskoczył z konia. - Zejdź, Tio, czas odpocząć. Zamyślona twarz Tio drgnęła. Spojrzał przytomnie. - Tak - potwierdził beznamiętnie, zsuwając się z siodła. Rokhorm usiadł w cieniu sosny. Upił z bukłaka kilka łyków, po czym podał go Tio. Ten odmówił, oddał naczynie, nie upiwszy ani kropli. Twarz miał jak z kamienia: nieruchomą, poważną. - A więc przez dwa lata byłem wariatem - mruknął. Rokhorm przyjrzał mu się z uwagą. - Nie... - zaczął ostrożnie. - To nie tak. Miałeś... hm... powiedzmy przeżycia z poprzednich wcieleń. - A więc jest jakieś życie po śmierci - podchwycił Tio. - Byłeś tego najlepszym przykładem. Widziałeś siebie jako druida Aleh-Nal-Salla, który istotnie żył w czasach Nefres II, a ta istotnie miała nałożnicę Lillith... - Czy to znaczy, że stara poczciwa Dorżha... - Jest to możliwe. - A koniuch? - Arcymag i to sprawdził na moją prośbę. Faktycznie istniał człowiek o tym imieniu na dworze Yanthuma XIII. Marnie skończył. - Kat go wydał? - Mhm. - A zakonnik Karim? - Tio zadał wreszcie pytanie, do którego w istocie od początku zmierzał. Rokhorm rozłożył ręce. - Tego, niestety, nie da się sprawdzić. Wszystkie zakony otaczają swoje sprawy największą tajemnicą. Wiemy tylko, że obecnie twierdza Chition znajduje się w ręku Agnusa IV. Ale nie musiało tak być wcześniej, bowiem w mirrońskiej wojnie twierdze często przechodzą z rąk do rąk. Tio powstał. - Pewnie powinienem podziękować tobie i twojemu zakonowi - powiedział z kamiennym wyrazem twarzy. - A więc dziękuję za... to życie. - Musisz poukładać sobie wszystko od nowa - stwierdził Rokhorm. - Do Furżuk-Nall nie masz co wracać. Powieszą jak nic. Ja wprawdzie niewiele mam, ale to powinno wystarczyć na początek. - Chciał wcisnąć Tio mieszek hatytów, lecz ten nie przyjął. - Mam zakopane w lesie skromne oszczędności z dawnych lat - wyjaśnił. - Spróbuj nie myśleć o tamtym... - Rokhorm chciał dodać mu otuchy, ale Tio odwrócił się i szybkim krokiem ruszył przed siebie. Rokhorm pogłaskał Czarnego. Patrzył za oddalającym się Tio. Czy dobrze robi puszczając go samego? - Sam nie wiem, przyjacielu - powiedział do konia. - Może powinienem spędzić z nim kilka dni? No tak, ale przecież on nie chce mnie już widzieć. Rozumiem go. Mój widok przypomina mu wszystko, co przeżył. A poza tym cóż jeszcze mogliby dla niego zrobić bracia Wielkiego Kręgu? Są sprawy, z którymi człowiek musi uporać się sam i żadna magia tu nie pomoże. Klasztor zrobił, co należy, zgodnie ze swoim powołaniem. Reszta to sprawa siły ducha. Hm... a swoją drogą, ciekawe, w którym z poprzednich wcieleń był Bratem Hegor? Dziwne, że mag stał się kupcem... Niezbadane, jak widać, są zamiary Stwórcy. Koń musnął go czubkiem nosa w twarz. - Tak, masz rację - stwierdził mag. - Lepiej chodźmy już. - Wskoczył w siodło. - Wio! - Truchtem oddalili się w stronę Tyrs Marż. Tio obejrzał się. Aroński mag zniknął za dalekim zakrętem traktu. Pozostała cisza usypiającego lasu. Smugi światła przedzierającego się między koronami drzew z żółtych stawały się różowe. Milkły ptaki. Zatrzymał się. Ciężko usiadł pod starym dębem o okaleczonej koronie. Dziwne, jak ból szybko mija - Sallanaj i Ger byli teraz zaledwie wspomnieniem. Epizodem w długim kręgu wcieleń, chwilą w wieczności. Zapewne ich duchy mieszkają już w innych ciałach i być może spotkają się kiedyś. Ale czy potrafią się rozpoznać? Dlaczego arońscy magowie nie odkryli najważniejszego? Wielka zaiste musi być moc tajemnicy, jaką zakony otaczają swoje sprawy! Ale on, Tio, wiedział - zapamiętał. Pamiętał rok, w którym brat Karim zwany Gryfem zasiądzie na twierdzy Chition: dokładnie za trzydzieści pięć lat. Wolny duch, potrafiący przemykać przez otwarty korytarz wcieleń widzi nie tylko przeszłość. Jeśli jest wystarczająco silny, okrzepły po doświadczeniach kolejnych żywotów - bliższy więc ostatecznego spełnienia niż był na początku, gdy słowem powołany został przez Stwórcę do istnienia - potrafi ujrzeć przyszłość. Tio jeszcze raz zapragnął spojrzeć oczyma brata Karima. Przymknął powieki. Z mroku wyłaniały się kontury innej rzeczywistości. Ujrzał w oddali liściaste hybrońskie lasy, a pomiędzy nimi wioski z chałupami o słomianych strzechach. Stał na wysokiej baszcie i władczym spojrzeniem obejmował okolicę. Widział, jak ludzie przemykają pod surowymi murami twierdzy Chition, lękliwie spoglądając w jego stronę. Uśmiechnął się pogardliwie. Nędzne robactwo! Czują respekt przed rycerzem- magiem potężnego Bractwa Mocy Hegor! Zadowolony pokiwał głową. To dobrze, bo inaczej... Roześmiał się na głos. Wziął głęboki wdech chłodnego powietrza. Lekki wiatr szarpał czerwoną opończą, odsłaniał złoto kolczugi. Wypowiedział słowo. Powiewające poły opończy stały się wielkimi skrzydłami, zaszumiały złociste pióra. Ugrowe ciało lwa sprężyło się - skoczył. Chwycił wiatr w skrzydła i poszybował wysoko. Widział teraz oddalającą się basztę twierdzy i swój wielki cień kładący się na polach, drogach i wioskach. Wypełniająca go Moc wydobyła się z gardła gromką pieśnią potęgi. Tio otworzył oczy. Jakże blade wydały mu się barwy teraźniejszości: pustej, pozbawionej sensu, jak nędzna kopia pięknego oryginału. Głos gryfa przyzywał z przyszłości. Spojrzał na konar poczerniałego dębu. Odwiązał konopny sznur z pasa. Zrobił pętlę. Piotr Witold Lech PIOTR WITOLD LECH Urodził się 25 lutego 1966 roku w Krakowie. Po przełamaniu syndromu Dicka (niechęć do zorganizowanych form szkolnictwa), studiuje na III już roku historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, co dobrze mu służy przy konstruowaniu światów fantasy. Autor nierówny, kontrowersyjny, nękany przez recenzentów (również w "NF"), lubiany jednakowoż przez sporą część czytelników, także poza granicami Polski. Opublikował: "Dżamis" (nakład własny '93, zbiór opowiadań), "Twierdza Kozic" (PiT '94, powieść), "HEXY" ("NF" 5/94 opowiadanie), "Bracia" ("Złoty Smok" 3/95, opowiadanie), "Rokhorm z ARON" (PiT '96, zbiór opowiadań). Nowelka Lecha "Jezdci ve vanici" ukazała się w 1996 roku w czeskiej antologii polskiej fantasy, "Maladie"; przygotowywane jest też na południu czeskie wydanie kompletu tekstów o Rokhormie. Mag, czarownik Rokhorm, bohater znanego Państwu "HEXY", pomaga ludziom intensywniej niż by należało, czym bezwiednie szkodzi i sobie, i zakonowi ARON. Ukończył Piotr niedawno nowy tom (około 300 stron maszynopisu) poświęcony przygodom tej postaci; "Karim Gryf" jest jedną z krótszych pomieszczonych tam opowieści. Najbardziej lubiani przez Lecha autorzy to Ursula Le Guin i twórca Conana, Robert Ervin Howard (jednak!); z Polaków niezwykle poważa Piotr Sapkowskiego, choć bardzo stara się unikać naśladownictw. Najbardziej ceniony przezeń krytyk - wrocławianin Jacek Inglot (ha!). (mp)