Lech Piotr Witold - Karim Gryf
Szczegóły |
Tytuł |
Lech Piotr Witold - Karim Gryf |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Lech Piotr Witold - Karim Gryf PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Lech Piotr Witold - Karim Gryf PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Lech Piotr Witold - Karim Gryf - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: PIOTR WITOLD LECH
Tytul: Karim Gryf
Z "NF" 6/98
Piotrowi "Raku" Rakowi
Tio kiwał głową.
- Tak, tak - mówił szybko, nerwowo. - Musisz go dobrze
naostrzyć, Jen... Co by było, gdybyś nie załatwił sprawy
jednym cięciem?
Kat milczał. W skupieniu przykładał ostrze topora do
wirującego kamiennego koła.
- Jen, a powiedz mi, proszę - ściszył głos do szeptu -
ilu już ludzi zabiłeś? No ilu? Powiedz, Jen!
Kat uśmiechnął się ponuro. Z pogardą.
- Odejdź, łachmyto - wycedziły wąskie, okrutne usta.
- Lubisz to, Jen? Co, Jen? - Tio wymachiwał już teraz
rękami. - Jesteś mordercą, Jen, wiesz, zwykłym draniem na
usługach skurwysyna! Słyszysz! Skurwysyn na usługach
skurwysyna!
Sprzedawcy i klienci przy straganach odwrócili głowy.
Paru z nich ujrzawszy, kto jest sprawcą zamieszania,
popukało się w czoło.
Rzeźnik odłożył topór i bezradnie rozłożył ręce. "On
znowu fiksuje" - wrzasnęły na raz dwie przekupki. Gruba,
poczciwa Dorżha wytoczyła się zza stosów warzyw i owoców.
Pogroziła palcem szaleńcowi.
- Tio! Jesteś niegrzeczny. Nie zwracaj się tak do pana
Bondara.
Tio odskoczył przerażony. Lillith była bardzo
niebezpieczna. Wszyscy w Lyn o tym wiedzieli. Jako nałożnica
samej Nefres, gustowała w okrucieństwie. Jej ulubioną
rozrywką było przyglądanie się twarzom umierających
skazańców.
Tio padł na twarz.
- O boska! Pożądanie Bogów i najpiękniejsza we
wszechświecie! Jam twój niewolnik.
Śmiech wstrząsnął ryneczkiem Furżuk-Nall. Dorżha
spurpurowiała ze wstydu i złości. Wzięła się pod boki.
- To ty tak mi się odpłacasz?! Gdyby nie ja i pan
Bondar, zdechłbyś z głodu i gołą dupą świecił! Wynocha stąd,
klientów płoszysz!
Posłuchał skwapliwie. Lillith nigdy nie powtarzała dwa
razy. Szczęście, że wyszedł cało. Biegiem wypadł z rynku w
najbliższą uliczkę. Potrącił paru przechodniów, ale nie
zatrzymał się. Bał się bardzo. Bardziej niż wczoraj. Ale
wczoraj był dzielnym spargizem. Dziś zaledwie koniuchem na
dworze Yanthuma XIII. Nie wiedział wprawdzie, skąd na dworze
Yanthuma XIII wzięła się Lillith, ale lepiej się nad tym nie
zastanawiać. Jeśli się okaże, że chodzi o ujawnienie spisku
przeciwko boskiej Nefres, w który zamieszani są najwyżsi
kapłani Świątyni w Lyn, on, Aleh-Nal-Sall jest jednym z
nich. No, ale widać nie poznała go jako koniucha. Wredna
suka!
Zatrzymał się i rozejrzał zdumiony. Mała uliczka, pełno
na niej śmieci i rybich głów. Niskie domy o słomianych
strzechach - znajome to wszystko. Furżuk-Nall? Wodził
półprzytomnym wzrokiem, rozcierał ramiona. Sallanaj i Ger...
Zimno.
Mała, śliczna dziewczynka zbierała kwiaty nad brzegiem
jeziora. Nuciła dziecięcą rymowankę.
Idzie drogą czarownik
Przed siebie idzie sobie
Uciekaj stąd dzieweczko
Bo pomiesza ci w głowie.
- Ładnie śpiewasz, dziewczynko. - Tio pogłaskał ją po
jasnych włosach. - Dałbym ci hatyta, ale jak widzisz, jestem
w rynsztunku bojowym, a mój giermek, nicpoń jeden, gdzieś
się zapodział.
Staruszka Wera Inda uśmiechnęła się łagodnie.
- Nie szkodzi, szlachetny rycerzu, nie szkodzi. Gdzie
zmierzasz w tym pięknym rynsztunku, na bitwę?
Tio machnął kijem, aż zafurczało powietrze.
- Oj, głupiutka jesteś, dziewczynko. Mam tutaj pojedynek
z panem Hunart Benim z Krogulczego Rogu. Nie słyszałaś, jak
bardzo mnie znieważył?
Staruszka rozłożyła ręce.
- Niestety, szlachetny panie, nie słyszałam.
- Mniejsza z tym. Za mała jesteś, żeby to zrozumieć.
Wera Inda odwróciła się, wzięła naręcze chrustu i ruszyła
w stronę miasteczka.
- A nie podchodź, szlachetny rycerzu, zbyt blisko jeziora.
- Dlaczegóż to?
- Jeszcze cię paskuda jaka porwie..
- Idźże już, głupia! Jestem wojownikiem!
Staruszka westchnęła i poszła. Odprowadzał ją wzrokiem.
Przebiegły ten Nemes, pomyślał, przysyła swoich Ayorów
przemienionych w niewinne dzieci. Nooo, ale teraz oni sami
dali się oszukać. Nie poznali w nim Brata z Hegor. He, he,
he, cóż, każdy mag wie, że mnisi Braterstwa potrafią
przyoblekać inne postacie.
Spojrzał na zamek. Stara twierdza Chition całkiem dobrze
się trzyma. Roland i zgraja jego przerażonych rycerzyków
połamią sobie na niej zęby. On, brat Karim i kilku jego
knechtów w zupełności wystarczy.
Od strony jeziora zbliżała się niewielka, rybacka łódka.
Machał z niej ktoś i wołał:
- Jak się masz, Tio?! Jak twoja głupia łepetyna?!
Tio uśmiechnął się. Celhil był dobrym przyjacielem.
Uratował go spod kopyt yanthumskiej jazdy w bitwie pod
Erylim Drakon. Razem służyli w cesarskich spargizach.
Dlatego odkrzyknął wesoło:
- Witaj, Celhil, stary druhu!
Łódka przybiła do brzegu. Arż Nah wyskoczył na piasek.
Lubił rozmawiać z miasteczkowym półgłówkiem. Kilka chwil
żartów rekompensowało mu zrzędzenie żony utyskującej na
pijaństwo męża. A poza tym odgrywał się trochę za dawne
lata, gdy Tio był zdrowym, inteligentnym mężczyzną. Arż Nah
wreszcie czuł się mądrzejszy i ważniejszy.
- Co słychać, półgłówku?
- Pamiętasz, jak uratowałeś mnie pod Erylim Drakon? - Tio
poklepał go. - Jesteśmy druhami.
Arż Nah strącił jego rękę z ramienia. Uśmiechnął się
nieszczerze.
- Tylko bez łap. Oczywiście, że jesteśmy druhami. Chcesz
placka z mięsem?
Tio poczuł głód.
- Tak, bardzo bym chciał.
Rybak wcisnął mu do ręki zawiniątko.
- To masz.
Tio odwinął płótno. W środku był stary, czerstwy
placek... z czerwonymi robakami.
- No jedz. - Zaśmiał się Arż Nah.
- He, he, przecież tego nie da się jeść.
Rybak spoważnieł.
- Odmawiasz? - Chwycił placek i wepchnął do ust Tio.
- Żryj, kretynie! No żryj!
Żywe, wijące się robaki w gardle i na ustach. Tio chciał
wypluć, ale Arż wciskał je bezlitośnie. Zadławił się.
- Żryj, żryj, tumański łbie, debilu, głupku! - podniecał
się rybak własnym okrucieństwem.
Kim jest ten pyszałek? Tio zmrużył oczy. Zbyt długo
pozwala sobie na żarty! Thethum THOM!
- Aa! - Arż Nah odskoczył, trzymając się za dłoń. Robaki
wgryzały się w ciało. Zrywał je szybko, ze wstrętem, a gdzie
oderwał, tam puszczała się strużka krwi. Chwilę trwało, nim
ostatnia glista zniknęła w jeziorze.
- Co to było, do kroćset? - szepnął.
Tio uciekał w stronę miasteczka. Bał się tak samo jak
wczoraj. Na chwilę powróciła przytomność. I było to
straszniejsze niż wizje.
Córka folusznika Gizeh al Maniego zniknęła koło południa.
Pod wieczór wójt Konarż zwołał naradę w ratuszu. Przybyli
ławnicy i wielu nie proszonych, choć wzburzonych mieszczan z
żonami. Wojsko reprezentował tutejszy Bej, Orani.
- Nikt jej nie widział od południa - oświadczył zebranym
Bej. - Przesłuchaliśmy wszystkich w miasteczku. Dziecko
przepadło jak kamień w... - urwał zreflektowawszy się, że
palnie gafę.
Żona Gizeh al Maniego zaszlochała głośno. Wójt spróbował
ją uspokoić.
- To być nie może, aby ona... no w jeziorze. - Konarż
odchrząknął. - Mareja bała się wody. To wszyscy wiedzą. - Po
czym zwrócił się do Beja: - A wyście na pewno wszystkich
wypytali?
- Potrafię spełnić proste polecenie - obruszył się Bej. -
Ja i moi ludzie od południa chodzimy po mieście. Pięć setek
i cztery osoby wypytaliśmy...
- W mieście jest pięć setek i pięć osób - poprawił wójt.
- Jakże to? - zdziwł się Bej.
- Zapomnieliście o Tio?
Bej machnął ręką.
- Przecież z nim nie idzie gadać.
- Ten człek tak pomylony, że do wszystkiego zdolny -
wtrącił Arż Nah.
- Prawda - przytaknęło kilka osób.
Zabrała głos Dorżha.
- At, dalibyście pokój nieszczęsnej duszyczce. Chłop był
na schwał, póki mu żony i syna zbóje nie wyrżnęli. Nie
pamiętacie już? Melancholia go taka wtedy wzięła, że omal
nie umarł. Potem napatoczył się ten czarownik. Powiadał, iż
go uleczy, ale dziwnie szybko wyniósł się z miasta. A po
kilku dniach...
- Wiemy, Dorżho, wiemy - przerwał jej wójt. - Tyle że on
już nie ten Tio co niegdyś. Teraz to szaleniec. A kto może
wiedzieć, co w szalonym łbie siedzi? - Po czym zwrócił się
do Beja: - Idźcie, poszukajcie go i wypytajcie.
- On ostatnio w stodole u starej Wery Indi sypia -
dorzucił Bandar.
Bej zaklął pod nosem, ale skrzyknął trzech żołnierzy i
poszedł.
Strach. Zimno.
Sallanaj tak strasznie krzyczy! Ger wierzga nóżkami na
sznurze!
- Aaaaa!!! - Tio trzyma się za głowę. Jak boli, bardzo
boli!
Strach mijał. Oczyma pełnymi jeszcze łez rozejrzał się
wokoło. Twierdza Chition. Tak, solidne tutaj mury, a i on,
brat Karin, czuje w sobie kipiącą Moc. Niech no tylko
spróbują go wziąć cherlawe mirrońskie rycerzyki!
Wołanie z dołu. Wychylił się z baszty, spojrzał. Chłop,
mieszczanin i dwie kobiety. Ach, zaraz... To Olha i Ugurima,
dwórki wschodniej cesarzowej.
- Czego tu?! - krzyknął. - Jak śmiecie zakłócać spokój
załogi twierdzy wszechpotężnego Braterstwa Mocy Hegor?!
Bej spojrzał na żołnierzy. Ci pokręcili głowami.
- Szajbus - mruknął Bej. Głośno jednak odkrzyknął: -
Przychodzimy z zapytaniem!
- Czego chcecie, psy?
Jeden z żołnierzy zaklął.
- Cicho być - syknął Bej. - Zatnie się i niczego się nie
dowiemy - znów zwrócił się do Tio: - Zginęła Mareja, córka
folusznika Gizek al Maniego. Czy wiesz coś o tym?
Tio dumnie wziął się pod boki.
- Myślicie, iż nie mam innych spraw na głowie, jak
zajmowanie się waszymi bękartami?
- Pytam tylko.
Tio łaskawie skinął głową.
- Dobrze, pomogę wam, abyście sławili zakonną władzę w
Hegorze.
- Więc?
- Milczeć!
Tio zamknął oczy i trwał w bezruchu.
- Niestety - odezwał się po chwili - żadnego dziecka nie
widział mój duch wysłany na zwiady. Jedynie tego starego
durnia Polinarcha, bezzębnego druida, który, niechaj chwała
będzie bogom, zleciał na łeb do studni.
- Czas tu tracimy - rzucił żołnierz, który wcześniej
klął.
- Czekaj - zastanowił się Bej, po czym zapytał Tio: - A
do której studni zleciał ów druid?
- Cóż mnie to obchodzi, psy! Gdzieś nad jeziorem i tyle.
A teraz odejdźcie, abym nie stracił cierpliwości!
Bej potarł nieogolony podbródek.
- Jest nad jeziorem stara studnia... - mruknął. -
Chłopcy, kopnijcie się po bosaki. Powiedzcie wójtowi i
innym, aby migiem tam przybyli.
- On bredzi.
- Może bredzi, może nie. Wykonajcie.
Mareję znaleziono około północy. Najpierw opuszczono w
studnię owiązanego liną Beja. Po dłuższym poszukiwaniu
wyłowił ciało bosakiem. Dziewczynka była już napuchnięta i
za kilka godzin sama wypłynęłaby na powierzchnię.
Nieszczęsna matka rzuciła się na ciało córki.
Płacz i lament podniósł się wśród kobiet. Gizeh al Mani
także nie potrafił się wstrzymać. Niespokojny blask pochodni
pełzał po błyskających łzami twarzach wstrząśniętych
mieszczan.
- To on! - krzyknęła nagle folusznikowa. - Ten wariat ją
zabił!
Ludzie zaszemrali, spojrzeli po sobie.
- Może to być - pochwycił Arż Nah. - Skąd by wiedział,
gdzie ciała nam szukać trzeba?
- Nie powiadajcie głupot... - zaczęła Dorżha, ale
przerwała jej stara Wera Inda:
- Do mnie gadał wczoraj: dziewczynko. Znaczy się już o
dziecku jakimś zamyślał!
- To Tio! Ten wariat! - rozlegały się głosy coraz
liczniejsze i pewniejsze.
Dorżha patrzyła na ludzi. Najgłośniej krzyczeli ci,
którzy dawniej żyli w cieniu obrotnego kupca, jakim był Tio.
Przez ostatnie dwa lata pastwili się nad nim, lżyli i
poniżali, a teraz znaleźli okazję do wypełnienia swojej
zemsty. Wśród dawnych wrogów Tio był i wójt Konarż. Poczciwa
przekupka załamała ręce.
- Nieszczęsny - szepnęła.
- Ludzie! - tokował Arż Nah. - Nam powiesić wariata trza!
Ot co! Jak raz mordować zaczął, tak dalej będzie! Na sznur z
nim!
- Prawda! Na sznur!
Dorżha z udaną nadzieją spojrzała na wójta.
- A sąd? - zapytała. - A ławnicy?
Konarż odwrócił wzrok. Nic nie powiedział.
- Po co ceregiele? - tokował Arż. - Ława i tak wyda wyrok
skazujący! Chodźcie! Załatwimy to zaraz!
Kilkunastu mężczyzn pod wodzą wrzeszczącego rybaka i Gizeh
al Maniego ruszyło w stronę miasteczka. Podeszli pod stodołę
starej Wery Indi.
- He świrusie! - krzyknął Arż Nah. - To ja, Celhil, twój
przyjaciel! Idę po ciebie!
Tio obudził się. Przez chwilę w jego głowie uformowała
się teraźniejszość. Furżuk-Nall... Sallanaj wyrywa się,
rzęzi. A oni wciąż gwałcą... Nogi Geran już spokojne... Nie!
Zwymiotował i poczuł, że strach mija. O czym myślał? No tak,
miał wczoraj szczęście, że kat Jen puścił mu płazem
wyzwiska. Trzeba wstać. Konie musi zrychtować. Jego
Królewska Mość wybiera się dziś na łowy.
Ktoś woła. Wychylił się z poddasza stodoły. Pełno ogni.
Cóż to, festyn jakiś? O jest i Celhil! Druh nieoceniony!
- Witaj, Celhil. - Pomachał mu ręką.
- A zejdziesz tu do mnie? - zapytał Celhil.
- Po co?
- Mam ci coś do powiedzenia. Ale na ucho, bo to
tajemnica.
Tio szybko zszedł po drabinie. Rozejrzał się.
- Pełno tu bab, dzieci i druidów - szepnął Celhilowi. -
Wszyscy się gapią.
- Masz rację, chodźmy stąd - przytaknął Arż Nah. - Tam,
do rynku.
- Dobrze mówisz, Celhil, mój druhu. - Tio kiwał głową. -
W rynku nocą najspokojniej.
Ruszyli. Po kilkunastu krokach Tio obejrzał się.
- Celhil...
- Co, mój druhu?
- Oni wszyscy lezą za nami.
- Ano, że lezą.
- Nie wiesz, po co?
- Wiem.
- Po co?
Arż Nah porwał go za kołnierz.
- Żeby cię powiesić, druhu.
Kilkunastu mężczyzn chwyciło Tio za włosy, nogi i
ramiona. Podniosła się wrzawa.
- Morderca! Wariat! Zła krew!
- Celhil, co to znaczy?
Strach przyszedł nową falą. Jen poskarżył się królowi!
Wkroczyli na rynek. Tutaj zobaczył innych. A wśród
nich... Lillith! A więc rozpoznała go! Cwana suka!
- Niech żyje wolność! - krzyknął. - W końcu skończą się
rządy twojej kochanicy, tej lesby Nefres! Moja śmierć nic
nie zmieni! Bądź przeklęta! Ja, druid Aleh-Nal-Sall,
przeklinam cię!
Poczciwa Dorżha załamała ręce.
- Biedny szaleńcze. Niechaj kolejne wcielenie będzie dla
ciebie łaskawsze...
Choć wciąż było ciemno, krótka, letnia noc miała się ku
końcowi. Ludzie z całego miasteczka wylegli na ulice,
rozbudzeni krzykami. Opowiadano, co się wydarzyło. Teraz
już jako pewnik przedstawiano, iż głupi Tio utopił córkę
Gizeh-al-Maniego.
Przerzucono sznur przez belkę szubienicy. Wrzawa ucichła.
- Chcesz coś powiedzieć, matołku? - zapytał Arż Nah.
Cisza. Tio rozejrzał się zdumiony. Coś przedarło się
przez pamięć. Furżuk-Nall... Świt jakby... Sallanaj ma
suknię rozdartą i podwiniętą. Wystaje stamtąd rękojeść
kindżału... Oczy czarownika. Czego chciał? Raz... dwa...
trzy... cofnę cię teraz.
Idzie drogą czarownik.
Przed siebie idzie sobie
Uciekaj stąd dzieweczko
Bo pomiesza ci w głowie.
Cóż za niedorzeczność! Zaraz... czego chcą ci ludzie? Ach
tak, to buntownicy! Durnie! Złapać zakonnika Hegor to jakby
złapać wiatr! Muszą zostać ukarani!
- Widzisz, debilku łachmyto - cedzi przez zęby Arż Nah. -
Podyndasz sobie...
I nagle - puste dłonie! Arż patrzy, głos grzęźnie mu w gardle.
Tio zniknął.
Zafalowała setka pochodni, ludzie zaszemrali. Nim
ktokolwiek zdołał się otrząsnąć, przestrzeń rozbłysła
perłowo-białą mgłą miliona iskier. W ułamku chwili
rozszerzyła się i skurczyła przyoblekając materię w nowy
kształt. Wystrzelił z niej wielki gryf o orlich skrzydłach.
Zawirował nad rynkiem. Znienacka uderzył. Lwią łapą zahaczył
Arż Naha, rozorał mu głowę od oczu do szyi. Krew. Potężny
ryk poniósł się echem po uliczkach miasta i dalej po tafli
jeziora.
Panika. Ludzie rozbiegają się do najbliższych domów,
barykadują drzwi i okiennice. W tłoku ktoś zaprószył ogień.
Jedna z chałup staje w płomieniach. Domownicy gaszą ją nie
zwracając uwagi na niebezpieczeństwo.
Gryf bowiem tylko dwa razy zawirował ponad ryneczkiem.
Obniżył lot. Coraz nieudolniej bił błoniastymi skrzydłami.
Był dobre dwa metry nad ziemią, gdy lwia łapa zamieniła się
w ludzką dłoń o drapieżnie rozcapierzonych palcach. Dalsza
przemiana dokonała się błyskawicznie. Tio spadł w kurz
ziemi, tłukąc się boleśnie.
Rozejrzał się nieprzytomnie. Świt w Furżuk-Nall...
Dlaczego tak cicho i pusto? Nieopodal szubienicy leży
człowiek. Jęczy, trzymając się za głowę krwawymi dłońmi.
Wokół niego także pełno krwi... Krew... Sallanaj krwawi...
Ger nie rozumie, co się dzieje, gdy przekładają mu przez
główkę pętlę sznura... Boli! Jak bardzo boli! Tio chwycił
się za głowę. Nie! Nie chcę!
Odetchnął. Ponownie się rozejrzał. Nigdy nie lubił tej
dzielnicy Lyn - smród, brud, niewyobrażalna nędza. Z drugiej
strony właśnie tutaj najlepiej można było zobaczyć, do czego
doprowadziła ta suka! Od rana do nocy rozpusta z faworytami,
kochanicami, eunuchami lub ze wszystkimi naraz. Porządku
pilnował Oldinzegi, jej wierny pies łańcuchowy. W okolicy
zabrakło już drewna na krzyże. Ale on, Aleh-Nal-Sall wraz z
innymi kapłanami Świątyni położą temu kres! Tio powstał,
otrzepał podarte przez oprawców łachmany, zasznurował
konopny powróz wokół pasa. Szata nieco przybrudzona,
pomyślał, ale to nic. Bogowie w miłosierdziu swoim
wysłuchają go i takim. Szybko! Do Świątyni! Jak co rano
trzeba wznieść potajemne modły do Wszechmogących o zgubę dla
tej dziwki!
Tio biegiem rusza w stronę stodoły Wery Indi. Nie widzi
przerażonych oczu, obserwujących go przez szpary w
okiennicach.
Dzień wstał piękny i słoneczny, jak wszystkie dni tego
lata w Landorze. Nikt jednak nie wyszedł z towarami na
rynek, nikt nie ruszył w pole. Ludzie przemykali z chałupy
do chałupy na palcach. Arż Naha przeniesiono do ratusza.
Tutaj zajęła się nim Wera Inda, która sama bała się wracać
do swego gospodarstwa. Rybak stracił oko i miał naruszoną
czaszkę, niemniej żył i staruszka twierdziła, iż wyliże się
z ran. Orani Bej z dziesiątką swoich wojowników podkradali
się pod stojące na uboczu gospodarstwo Wery. Wszyscy
uzbrojeni w łuki i kołczany pełne strzał.
- Jak tylko wystawi swój pomylony łeb, strzelajcie -
rozkazał Bej. - Aby celnie.
- Tak jest - przytaknęli żołnierze, choć ręce im drżały.
Woleliby nie musieć wychylać się zza węgłów.
Teraz już nikt nie wątpił o winie Tio, choć - jeśli się
zastanowić - nadal nie było niezbitych dowodów, że utopił
dziecko foluszników. Konarż pchnął umyślnego do pobliskiego
Tyrs Marż, gdzie przebywał druid. Tylko on mógł coś
poradzić. Sprawa jasna. Tio został opętany przez demony.
Należało szybko go pojmać i zgodnie z prawem Świątyni spalić
na stosie. Umyślny - młody, bystry chłopak od Bondarów -
wskoczył na najściglejszego w miasteczku konia i pomknął
tarskim traktem.
Wojownicy Beja do południa tkwili na stanowiskach, nic
nie wskórawszy. Z piętra stodoły dochodziły śpiewy i
rytmiczne modły w języku niezrozumiałym dla landorczyków.
Dopiero jeden z żołnierzy, który zetknął się kiedyś z
Hybrończykami wyjaśnił, iż to słowa modlitwy do Bogów
Panteonu, po hybrońsku właśnie odprawianej. Tio nigdy nie
był w Hybronie, nigdy też nie uczył się tamtejszego języka.
Wiedzieli o tym wszyscy w miasteczku. Nieoczekiwaną
znajomość hybrońskiego postrzegano więc jako kolejny dowód
demonicznego opętania.
Umyślny powrócił szybko, bo już po kilku godzinach.
Przyprowadził człowieka, napotkanego na trakcie, który
twierdził, że potrafi dopomóc w tej sprawie. Wójt Konarż
nieufnie przyjrzał się nieznajomemu: młody był jeszcze, choć
z dziwną powagą na opalonym obliczu. Przybrany jak
większość wędrujących po szlakach kupców i włóczęgów, a jego
koń, czarny jak smoła, mocarny, na pierwszy rzut oka
bardziej do orki się nadawał aniżeli pod siodło. Konarż
wzruszył ramionami, ale zaprosił nieznajomego do ratusza.
Tutaj powiedział mu o Tio.
Nieznajomy słuchał cierpliwie, zadając też pytania. Potem
zamknął się na krótko w przyległej izbie, zakazując sobie
przeszkadzać.
Nim słońce minęło zenit, nieznajomy skierował się w
stronę stodoły Wery Indi. Tłumek gapiów ruszył w ślad za
nim, lecz ofuknął ich i kazał iść precz. Najbliżej stojący
usłyszeli, jak mamrocze pod nosem niezrozumiałe słowa. Dla
nikogo nie było tajemnicą, iż musi to być czarownik.
Tio czuł głód. Nie pamiętał, kiedy jadł ostatnio. Jak
przez mgłę przypominał sobie kiełbasę, którą dostał od kata
Jena. Wtedy nie bardzo mu smakowała, bo pomyślał, że może
być zrobiona z ludzkiego mięsa. Teraz wspominał ją z
przyjemnością. Czuł się też zmęczony. Nie wyspał się
dzisiaj, gdyż z samego rana musiał doglądnąć królewskich
koni. Bał się myśleć, co by się stało, gdyby któryś z
wierzchowców okazał się kulawy lub chory! Brr, otrząsnął
się, miał wtedy służbowe spotkanie z Jenem... Wyjrzał z okna
pałacu. Dziedziniec pusty. Gdzież podziali się wszyscy, do
kroćset!
O, idzie ktoś... Któż to jest? Przyjrzał się uważniej.
Góral? Tak, to góral, przewodnik po Totar. Nazywa się...
mhm... zaraz... Blajhor, tak Blajhor. Smutny jakiś i
zbolały. Prostaczek, chyba dobry chłop. Ciekawe, że wpuścili
go do pałacu.
"Tio" - usłyszał w głowie szept. Odskoczył na siano.
Pomasował czoło. A to dopiero, chyba fiksuje... "Tio, nie
bój się". Jakby na przekór głosowi strach eksplodował z całą
siłą. Dreszcz wstrząsnął ciałem. Furżuk-Nall... Nie! "Tak,
Tio, tak". Siano - stodoła czyjaś... Sallanaj. Odczep się,
sukinsynu! "Tio" - nieubłaganie rozbrzmiewał szept -
"Postrzegasz mnie jako kogoś innego niż w istocie jestem.
Nazywam się Rokhorm, jestem magiem. Przyszedłem ci pomóc,
Tio. Nie bój się".
Czarownik! Strach nie pozwalał słuchać słów przybysza.
Idzie drogą czarownik
Przed siebie idzie sobie
Uciekaj stąd... Tio
Bo pomiesza ci w głowie!
Spokój zaczął powracać: duma i siła. Tio rozejrzał się.
Tak, tutaj go nie wezmą. Chition oprze się wszystkiemu!
Przysłali arońskiego chłystka, cha, cha, cha! Zaraz go
rozdepcze!
Rokhorm był już pod drabiną wiodącą na poddasze stodoły,
kiedy poczuł jak słowa zaklęcia, które tkał od dłuższej
chwili, powracają do niego pokonane innymi słowami Mocy.
- Nie, Tio! - krzyknął. - Nie rób... - nie dokończył.
Poczuł wrogi czar wślizgujący się do umysłu. Na szczęście
Arcymag i bracia Wielkiego Kręgu czuwali. Czar został
odsunięty szybkim słowem wypowiedzianym w Komnacie Wielkiej
Rady na Górze Bez Wyjścia. Teraz Rokhorm zrozumiał, jak
dobrze zrobił, nawiązując uprzednio Kontakt z klasztorem.
Karina nie zraziła jednak obecność nowych, potężnych
przeciwników. Błyskawicznie dokonał Przemiany. Gryf
wystrzelił spod dachu stodoły. Runął na Rokhorma. Mag w
ostatniej chwili przypadł do ziemi. Wielki hakowaty pazur
tylko drasnął rękaw kaftana.
Gryf przysiadł na czterech łapach. Długim ogonem nerwowo
bił boki, czaił się do ponownego skoku. Rokhorm wyszarpnął z
woreczka wiszącego na szyi garść proszku, poderwał się.
Rzucił proszek w powietrze i szybkim ruchem uformował
kształt hagarskiego krzyża. Gryf skoczył - miękko, kocio. Z
rozpostartymi skrzydłami sunął w stronę maga. Wleciał w
pułapkę. Krzyż rozbłysnął ostrym złocistym światłem: uwięził
w swej strukturze gryfa niczym bursztyn owada. Drgnęły orle
rysy głowy. Przemiana.
Tio upadł na ziemię. Patrzył na maga półprzytomnym,
pełnym zdziwienia wzrokiem.
- Cóżem ci uczynił, człowieku, żeś mnie poturbował -
zapytał z wyrzutem. - Jestem zaledwie koniuchem Jego
Królewskiej Wysokości i nie szukam zwady...
"Tio" - Rokhorm utkwił w nim oczy - "Teraz przypomnisz
sobie wszystko. Ale uważaj... to będzie bolało. Seramikos
Ishty Ishty Seramikos ARON!"
Oczy czarownika: duże, brązowe, z pozoru rozumne.
- Cofasz się w czasie, Tio. Raz... dwa... trzy. Co
widzisz?
- Jedziemy: ja, Sallanaj i Ger. Wóz kołysze się na
wybojach tarskiego traktu. Noc blisko, a my mamy jeszcze z
pięćdziesiąt mil do domu. Ger śpi z tyłu, na belach
materiału.
- Co dalej?
- Nie... nie chcę...
- Co dalej, Tio?
- Oni wyskoczyli z lasu. Sześciu czy siedmiu... Sallanaj
tak strasznie krzyczy, a oni... na naszych oczach wieszają
Gera... Ger wierzga nóżkami. Potem kładą Sallanaj pod Gerem,
"Żebyś widziała ścierwo swojego bachora, suko!" i gwałcą...
Wbijają jej w brzuch kindżał! Nie! Nie!
- Uważaj. Teraz cofnę cię w czasie do dzieciństwa. Sam
wybierz moment i cofnij się do najprzyjemniejszej chwili w
swoim życiu, jaką pamiętasz. Raz... dwa... trzy.
Cisza.
- Tio, gdzie jesteś teraz?
Cisza.
- Tio...
- Radzę ci szybko wynieść się z miasta, miernoto - dumny,
chrapliwy głos Karima - Thethum THOM!
Czarownik chwyta się za głowę. Z nosa płynie mu krew.
"Pamiętasz, Tio?" - spokojny głos Rokhorma. - "Cofnąłeś
się wtedy za daleko. Chciałeś uciec. Ujrzałeś swoje
poprzednie wcielenia i otworzyłeś korytarz dla ducha. Nikt
go nie zamknął, bo tamten partacz przestraszył się i uciekł
z miasta. Teraz Arcymag ARON wraz z braćmi Wielkiego Kręgu
wypowiedzą zaklęcie i zamkną bramę pomiędzy wcieleniami.
Twój duch przestanie odtąd błądzić, powrócisz do
teraźniejszości. Bądź silny, Tio, będziesz musiał z tym
żyć".
Wiele godzin minęło od czasu, gdy nieznajomy i Tio z
powrotem weszli do stodoły. Wszyscy widzieli walkę z gryfem
i teraz wielu zaczęło przebąkiwać, iż nieznajomy nie jest
zwykłym czarownikiem. Nieśmiało padło słowo mnich.
Wzbudzało strach równie wielki jak Tio przemieniony w gryfa.
Konarż klął w duchu i łajał się za lekkomyślność: trzeba
było nieznajomemu grzecznie podziękować, niechby sobie precz
poszedł. Krucho z nami będzie, gdy druid z Tyrs Marż dowie
się, żeśmy gościli zakonnika magii i korzystali z jego
usług.
Cały dzień zeszedł na oczekiwaniu. Zaczęło zmierzchać.
- Nie podoba mi się tutaj - mruknął Bej.
Konarż westchnął.
- Trudno, co będzie, to będzie - powiedział. - Trzeba iść
i zobaczyć.
Nagle szum, krzyk, kurz. Rzeźnik Bondar co sił w nogach
biegnie w ich stronę.
- Wójcie!
- O co chodzi?
- Koń czarownika... mnicha znaczy się...
- Co z koniem?
Bondar wyrzucił jednym tchem:
- Przepadł jak kamień w wodę.
Konarż był wystarczająco inteligentny, aby dwa dodać do
dwóch.
- Za mną - rzucił i biegiem ruszył w stronę stodoły.
Tak jak przypuszczał, Tio i nieznajomy zniknęli.
Tarski trakt wydawał się pusty. Stary bór trwał
nieruchomy w ciszy upalnego popołudnia. Gałęzie wielkich
drzew przesklepiały się, tworząc ciemny tunel rozświetlany
jasnymi smugami.
Z oddali rozległ się odgłos kopyt. Ruda wiewiórka,
chrupiąca orzecha pośrodku traktu, znieruchomiała, nastawiła
uszy. Rozejrzała się, ale droga była pusta. Zdezorientowana
śmignęła na najbliższą sosnę i stamtąd bacznie przyglądała
się traktowi. Ogłos kopyt zbliżył się, by znienacka
umilknąć.
W ciszy rozległo się słowo. Czar Złudzeń przestał
działać.
Rokhorm i Tio siedzący na grzbiecie Czarnego pojawili się
pośrodku drogi. Mag zeskoczył z konia.
- Zejdź, Tio, czas odpocząć.
Zamyślona twarz Tio drgnęła. Spojrzał przytomnie.
- Tak - potwierdził beznamiętnie, zsuwając się z siodła.
Rokhorm usiadł w cieniu sosny. Upił z bukłaka kilka
łyków, po czym podał go Tio. Ten odmówił, oddał naczynie, nie
upiwszy ani kropli. Twarz miał jak z kamienia: nieruchomą,
poważną.
- A więc przez dwa lata byłem wariatem - mruknął.
Rokhorm przyjrzał mu się z uwagą.
- Nie... - zaczął ostrożnie. - To nie tak. Miałeś...
hm... powiedzmy przeżycia z poprzednich wcieleń.
- A więc jest jakieś życie po śmierci - podchwycił Tio.
- Byłeś tego najlepszym przykładem. Widziałeś siebie jako
druida Aleh-Nal-Salla, który istotnie żył w czasach Nefres
II, a ta istotnie miała nałożnicę Lillith...
- Czy to znaczy, że stara poczciwa Dorżha...
- Jest to możliwe.
- A koniuch?
- Arcymag i to sprawdził na moją prośbę. Faktycznie
istniał człowiek o tym imieniu na dworze Yanthuma XIII.
Marnie skończył.
- Kat go wydał?
- Mhm.
- A zakonnik Karim? - Tio zadał wreszcie pytanie, do
którego w istocie od początku zmierzał.
Rokhorm rozłożył ręce.
- Tego, niestety, nie da się sprawdzić. Wszystkie zakony
otaczają swoje sprawy największą tajemnicą. Wiemy tylko, że
obecnie twierdza Chition znajduje się w ręku Agnusa IV. Ale
nie musiało tak być wcześniej, bowiem w mirrońskiej wojnie
twierdze często przechodzą z rąk do rąk.
Tio powstał.
- Pewnie powinienem podziękować tobie i twojemu zakonowi
- powiedział z kamiennym wyrazem twarzy. - A więc dziękuję
za... to życie.
- Musisz poukładać sobie wszystko od nowa - stwierdził
Rokhorm. - Do Furżuk-Nall nie masz co wracać. Powieszą jak
nic. Ja wprawdzie niewiele mam, ale to powinno wystarczyć na
początek. - Chciał wcisnąć Tio mieszek hatytów, lecz ten nie
przyjął.
- Mam zakopane w lesie skromne oszczędności z dawnych lat
- wyjaśnił.
- Spróbuj nie myśleć o tamtym... - Rokhorm chciał dodać
mu otuchy, ale Tio odwrócił się i szybkim krokiem ruszył
przed siebie.
Rokhorm pogłaskał Czarnego. Patrzył za oddalającym się
Tio. Czy dobrze robi puszczając go samego?
- Sam nie wiem, przyjacielu - powiedział do konia. - Może
powinienem spędzić z nim kilka dni? No tak, ale przecież on
nie chce mnie już widzieć. Rozumiem go. Mój widok przypomina
mu wszystko, co przeżył. A poza tym cóż jeszcze mogliby dla
niego zrobić bracia Wielkiego Kręgu? Są sprawy, z którymi
człowiek musi uporać się sam i żadna magia tu nie pomoże.
Klasztor zrobił, co należy, zgodnie ze swoim powołaniem.
Reszta to sprawa siły ducha. Hm... a swoją drogą, ciekawe, w
którym z poprzednich wcieleń był Bratem Hegor? Dziwne, że
mag stał się kupcem... Niezbadane, jak widać, są zamiary
Stwórcy.
Koń musnął go czubkiem nosa w twarz.
- Tak, masz rację - stwierdził mag. - Lepiej chodźmy już.
- Wskoczył w siodło. - Wio! - Truchtem oddalili się w stronę
Tyrs Marż.
Tio obejrzał się. Aroński mag zniknął za dalekim zakrętem
traktu. Pozostała cisza usypiającego lasu. Smugi światła
przedzierającego się między koronami drzew z żółtych stawały
się różowe. Milkły ptaki.
Zatrzymał się. Ciężko usiadł pod starym dębem o
okaleczonej koronie. Dziwne, jak ból szybko mija - Sallanaj
i Ger byli teraz zaledwie wspomnieniem. Epizodem w długim
kręgu wcieleń, chwilą w wieczności. Zapewne ich duchy
mieszkają już w innych ciałach i być może spotkają się
kiedyś. Ale czy potrafią się rozpoznać?
Dlaczego arońscy magowie nie odkryli najważniejszego?
Wielka zaiste musi być moc tajemnicy, jaką zakony otaczają
swoje sprawy! Ale on, Tio, wiedział - zapamiętał. Pamiętał
rok, w którym brat Karim zwany Gryfem zasiądzie na twierdzy
Chition: dokładnie za trzydzieści pięć lat. Wolny duch,
potrafiący przemykać przez otwarty korytarz wcieleń widzi
nie tylko przeszłość. Jeśli jest wystarczająco silny,
okrzepły po doświadczeniach kolejnych żywotów - bliższy więc
ostatecznego spełnienia niż był na początku, gdy słowem
powołany został przez Stwórcę do istnienia - potrafi ujrzeć
przyszłość.
Tio jeszcze raz zapragnął spojrzeć oczyma brata Karima.
Przymknął powieki.
Z mroku wyłaniały się kontury innej rzeczywistości.
Ujrzał w oddali liściaste hybrońskie lasy, a pomiędzy nimi
wioski z chałupami o słomianych strzechach. Stał na wysokiej
baszcie i władczym spojrzeniem obejmował okolicę. Widział,
jak ludzie przemykają pod surowymi murami twierdzy Chition,
lękliwie spoglądając w jego stronę. Uśmiechnął się
pogardliwie. Nędzne robactwo! Czują respekt przed rycerzem-
magiem potężnego Bractwa Mocy Hegor! Zadowolony pokiwał
głową. To dobrze, bo inaczej... Roześmiał się na głos. Wziął
głęboki wdech chłodnego powietrza. Lekki wiatr szarpał
czerwoną opończą, odsłaniał złoto kolczugi.
Wypowiedział słowo.
Powiewające poły opończy stały się wielkimi skrzydłami,
zaszumiały złociste pióra. Ugrowe ciało lwa sprężyło się -
skoczył. Chwycił wiatr w skrzydła i poszybował wysoko.
Widział teraz oddalającą się basztę twierdzy i swój wielki
cień kładący się na polach, drogach i wioskach. Wypełniająca
go Moc wydobyła się z gardła gromką pieśnią potęgi.
Tio otworzył oczy. Jakże blade wydały mu się barwy
teraźniejszości: pustej, pozbawionej sensu, jak nędzna kopia
pięknego oryginału. Głos gryfa przyzywał z przyszłości.
Spojrzał na konar poczerniałego dębu. Odwiązał konopny
sznur z pasa. Zrobił pętlę.
Piotr Witold Lech
PIOTR WITOLD LECH
Urodził się 25 lutego 1966 roku w Krakowie. Po
przełamaniu syndromu Dicka (niechęć do zorganizowanych form
szkolnictwa), studiuje na III już roku historii Uniwersytetu
Jagiellońskiego, co dobrze mu służy przy konstruowaniu
światów fantasy. Autor nierówny, kontrowersyjny, nękany
przez recenzentów (również w "NF"), lubiany jednakowoż przez
sporą część czytelników, także poza granicami Polski.
Opublikował: "Dżamis" (nakład własny '93, zbiór opowiadań),
"Twierdza Kozic" (PiT '94, powieść), "HEXY" ("NF" 5/94
opowiadanie), "Bracia" ("Złoty Smok" 3/95, opowiadanie),
"Rokhorm z ARON" (PiT '96, zbiór opowiadań). Nowelka Lecha
"Jezdci ve vanici" ukazała się w 1996 roku w czeskiej
antologii polskiej fantasy, "Maladie"; przygotowywane jest
też na południu czeskie wydanie kompletu tekstów o
Rokhormie.
Mag, czarownik Rokhorm, bohater znanego Państwu "HEXY",
pomaga ludziom intensywniej niż by należało, czym bezwiednie
szkodzi i sobie, i zakonowi ARON. Ukończył Piotr niedawno
nowy tom (około 300 stron maszynopisu) poświęcony przygodom
tej postaci; "Karim Gryf" jest jedną z krótszych
pomieszczonych tam opowieści. Najbardziej lubiani przez
Lecha autorzy to Ursula Le Guin i twórca Conana, Robert
Ervin Howard (jednak!); z Polaków niezwykle poważa Piotr
Sapkowskiego, choć bardzo stara się unikać naśladownictw.
Najbardziej ceniony przezeń krytyk - wrocławianin Jacek
Inglot (ha!).
(mp)