Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kukla - Mo Hayder PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału:
POPPET
Copyright © 2013 by Mo Hayder
]Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo
Sonia Draga
Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo
Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Szara Sowa
Redakcja: Grzegorz Krzymianowski
Korekta: Aneta Iwan, Marta Chmarzyńska, Barbara Meisner
ISBN: 978-83-7999-583-7
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:
[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2016
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Strona 4
Niewidzialna
Matka Potworów siedzi na szpitalnym łóżku. Nagle dostrzega
ruch w pasku światła pod drzwiami. Cień się przesuwa,
nieznacznie przemyka w bok, a potem się zatrzymuje.
Matka Potworów obserwuje go z głośno bijącym sercem. Coś
tam jest, coś się czai.
Bezszelestnie zsuwa się z łóżka i ostrożnie odchodzi
w najdalszy kąt pokoju – byle dalej od drzwi. Wciska się
w trójkątną przestrzeń między ścianami, dygocze, oczy jej
wilgotnieją ze strachu. Przez okno za jej plecami wpada do
środka światło latarni, które rzuca na podłogę potrójny cień.
Cienie zmieniają kształt, wydłużają się, pełzną niczym drapiące
podłogę palce, aż w końcu zlewają się z cieniem pod drzwiami.
Matka Potworów rozgląda się po pokoju – przygląda się
uważnie ścianom, łóżku, szafie. Bada wzrokiem każdy kąt,
każde pęknięcie w murze, wszystkie zakamarki, w które może
wśliznąć się Maude. Nikt tutaj nie wie o Maude tyle, ile Matka
Potworów. Ale ona na pewno o niej ani piśnie. Za bardzo się
boi.
Maude wciąż tam jest, niemal nieruchoma – plama światła
jedynie od czasu do czasu lekko drga. Nagle Matka Potworów
słyszy jej oddech. Chciałaby krzyknąć, ale nie jest w stanie
wydobyć z gardła żadnego dźwięku. Ostrożnie, jak najciszej
wsuwa drżącą dłoń pod cienki czerwony szlafrok i przesuwa
palcami po skórze między piersiami – próbuje wymacać jedyną
rzecz, której teraz potrzebuje. W końcu udaje jej się to znaleźć
i zaczyna mocno ciągnąć. Ból jest straszliwy, nigdy bardziej nie
cierpiała. To gorsze niż samodzielnie dokonana amputacja ręki
– albo poród (przeżyła to kilka razy). Jednak nie przestaje,
dalej rozpina suwak od mostka aż do wzgórka łonowego.
Słychać lepkie mlaśnięcia, kiedy mięśnie brzucha wyłaniają się
spod skóry.
Strona 5
Ujmuje krawędzie rozdartej skóry i rozchyla ją na boki, wijąc
się z bólu i płacząc. Tkanka odrywa się od żeber i piersi,
ześlizguje z ramion. Pęka i krwawi, ale Matka Potworów nie
przestaje, dopóki strzępy skóry nie zwisają jej na biodrach
niczym spływający wosk. Bierze kilka głębokich wdechów
i zsuwa skórę z nóg.
Po chwili zwał tkanek leży u jej stóp niczym sflaczała gumowa
matryca.
Matka Potworów się otrząsa. Staje wyprostowana – jest
pewna siebie, nieugięta. Jej nagie mięśnie lśnią w blasku
latarni. Zwraca się w kierunku drzwi, dumna, z podniesioną
głową.
Teraz Maude na pewno jej nie znajdzie.
Strona 6
Restauracja Browns, Triangle, Bristol
Restauracja znajduje się w budynku dawnego refektarza
uniwersytetu – i wciąż panuje w niej ten sam zgiełk, typowy dla
miejsc, w których przebywa wielu ludzi. Dźwięki odbijają się od
wysokich sklepień. Tyle że w dzisiejszych czasach studenci nie
jedzą przy stołach, tylko w czarnych fartuchach krążą między
nimi z talerzami, mamrocząc pod nosem zamówienia i numery
miejsc. Próbują w ten sposób spłacić zaciągnięte kredyty. Nad
barem z polerowanego kamienia mruga neon: KOKTAJLE
DIETETYCZNE, a z zawieszonych wysoko na belkach pod
stropem głośników dobiegają dźwięki piosenki Gotye.
Klientela to przede wszystkim ludzie, którzy świadomie
wybrali właśnie ten lokal – ceny są tu wystarczająco wysokie,
żeby odstraszyć przypadkowych przechodniów. Nieliczni goście
zdają się nieco skrępowani – niektórzy jedzą barszcz wpatrzeni
w czytniki Kindle, inni popijają wino i nonszalancko
sprawdzają godzinę na zegarkach, czekając na partnerów albo
znajomych. Ze względu na tradycyjną brytyjską ogładę nikt tu
nikomu się nie przygląda ani w ogóle nie zwraca na nikogo
uwagi.
Tylko jeden klient wywołuje poruszenie przy sąsiednich
stolikach. Siedzący najbliżej niego goście już wyrazili swoją
opinię na jego temat i zmienili miejsca – jakby nieznajomy
budził w nich poczucie zagrożenia albo niezdrowej ekscytacji.
Ciemnowłosy mężczyzna tuż po czterdziestce złamał za dużo
niepisanych zasad. Nie tylko za sprawą stroju – czarnej
wiatrówki włożonej na elegancki garnitur bez krawata
i z rozpiętym kołnierzykiem koszuli – ale też ze względu na
swoje zachowanie.
Je tak, jakby chciał jedynie zaspokoić głód; widać, że nie
zależy mu na tym, aby go tutaj widziano. Nie puszy się, nie
wodzi wzrokiem po całej sali, je miarowo, wpatrzony
Strona 7
w nieokreślony punkt w przestrzeni. To karygodne uchybienie
w takim lokalu, więc wszyscy goście czują pewien rodzaj
satysfakcji, kiedy los płata mu figla. W głębi duszy myślą, że
gorszący incydent po prostu musiał się zdarzyć takiemu typowi
jak on.
O wpół do dziewiątej do restauracji wchodzi mniej więcej
dwudziestoosobowa grupa. Mają rezerwację, więc stoły dla
nich zostały ustawione w głębi sali, żeby zapewnić spokój
innym gościom. Może to przyjęcie z okazji zaręczyn – niektóre
dziewczyny mają na sobie suknie wieczorowe, a ten i ów włożył
garnitur. Na pierwszy rzut oka zdaje się, że jedna z ostatnich
osób, które pojawiły się przy tej okazji w lokalu – spieczona
słońcem tleniona blondyna pod sześćdziesiątkę w wytartych,
pocerowanych dżinsach i w bluzie z kapturem ozdobionej
dużym logo Hollister – przyszła razem z nimi. Dopiero kiedy
zajmują miejsca, a ona nie siada, okazuje się, że dołączyła do
nich po drodze i nie ma nic wspólnego z tym towarzystwem.
Idzie chwiejnym krokiem. T-shirt z głęboko wyciętym
dekoltem odsłania jej biust pod rozpiętą bluzą. Dryfując przez
salę, kobieta zatacza się i wpada na kelnera. Zatrzymuje się,
żeby go udobruchać – bełkocze przeprosiny, a kiedy mówi,
opiera dłonie na jego piersi i uśmiecha się porozumiewawczo.
Chłopak bezradnie zerka na kolegów z obsługi, niepewny, jak
ma postąpić, ale zanim zdąży wyrazić sprzeciw, ona już idzie
dalej i odbija się od stołów jak kula bilardowa. Od tej pory nie
spuszcza wzroku ze swojego celu.
Z mężczyzny w wiatrówce North Face.
Ten unosi wzrok znad niedojedzonego hamburgera.
Dostrzega kobietę. Jakby wiedząc, że jej obecność zwiastuje
kłopoty, od razu odkłada sztućce na talerz. Rozmowy przy
sąsiednich stolikach cichną i ostatecznie milkną.
Mężczyzna sięga po serwetkę i wyciera usta.
– Dzień dobry, Jacqui. – Starannie odkłada serwetkę. – Miło
cię widzieć.
– Pieprz się! – Kobieta trzyma się blatu i wpatruje się w niego
oszalałym wzrokiem. – Pieprz się z góry na dół, fiucie!
Mężczyzna kiwa głową, jakby na potwierdzenie, że jest
Strona 8
fiutem. Nic jednak nie mówi, co wywołuje jeszcze większą
wściekłość kobiety, która z całej siły uderza obiema rękami
w stół. Zastawa podskakuje, a widelec i serwetka lądują na
podłodze.
– Nie do wiary, że tak po prostu sobie siedzisz i szamiesz!
Dobrze się bawisz? Gówno cię to wszystko obchodzi, no nie?
– Przepraszam. – Kelner dotyka jej ramienia. – Proszę pani…
Czy mogłaby pani mówić trochę ciszej? Inaczej…
– Spadaj! – Kobieta strąca jego dłoń. – Nie wpieprzaj się! Nie
wiesz, o czym mówisz!
Nagle odskakuje w bok i chwyta pierwszy kieliszek, który
pojawia się w zasięgu jej wzroku. To kieliszek z sąsiedniego
stolika, z czerwonym winem. Jego właściciel próbuje go złapać,
ale nieskutecznie – kobieta bierze szeroki zamach i rzuca
w mężczyznę w wiatrówce.
Wino nabiera własnego życia; wnika wszędzie, gdzie to
możliwe. Zalewa twarz mężczyzny, jego koszulę, talerz, stół.
Inni goście w szoku zrywają się na nogi, ale on siedzi
w dalszym ciągu. Jest niewzruszony.
– Gdzie ona jest, do jasnej cholery?! – krzyczy kobieta. –
Gdzie?! Masz mi, kurwa, powiedzieć, co robisz w tej sprawie,
albo cię zabiję! Kurwa! Zabiję cię…
Nagle wyrastają przed nią dwaj ochroniarze. Potężny
czarnoskóry facet w zielonym T-shircie i ze słuchawkami na
uszach przejmuje kontrolę nad sytuacją. Kładzie dłoń na
ramieniu kobiety.
– Słuchaj, słodka – mówi – to ci nie służy. Wyjdźmy gdzieś,
gdzie będziemy mogli spokojnie pogawędzić.
– Myślisz, że to pogawędka? – Kobieta odpycha jego dłoń. –
Zaraz ci pogawędzę! Pogawędzę ci tak, że nakryjesz się nogami!
Pogawędzę z tobą, aż się porzygasz!
Postawny ochroniarz dyskretnie kiwa głową. Jego pracownik
przytrzymuje kobiecie ręce, a kiedy ta próbuje się uwolnić,
przyciska je do jej tułowia. Kiedy prowadzą ją przez restaurację
w kierunku wyjścia, nie przestaje wrzeszczeć:
– On wie, gdzie ona jest! – Wyładowuje wściekłość na szefie
ochrony, jakby sądziła, że obchodzą go jej sprawy. – Po prostu
Strona 9
ma to gdzieś! Gdzieś!!! W tym cały problem! On ma to, kurwa,
w…
Ochroniarze wypychają ją na ulicę. Zamykają drzwi na klucz
i stają przy nich ze skrzyżowanymi rękami – patrzą, jak kobieta
wije się na chodniku. Mężczyzna w wiatrówce nie wstaje ani nie
patrzy w kierunku drzwi. Gdyby ktoś go zapytał, dlaczego
z takim spokojem podchodzi do całego zajścia, wzruszyłby
jedynie ramionami. Może ma taki charakter, a może to kwestia
wyszkolenia. Przecież pracuje w policji, a to na pewno pomaga
w podobnych sytuacjach. Jack Caffery, ubrany po cywilnemu
czterdziestodwuletni inspektor, jest członkiem wydziału
kryminalnego bristolskiej policji. Widział i doświadczył wielu
gorszych rzeczy. O wiele gorszych.
Milcząc, potrząsa serwetką, żeby ją rozłożyć, i zaczyna
wycierać czerwone wino z twarzy i szyi.
Strona 10
Gabinet koordynatora,
zakład zamknięty dla psychicznie chorych
Beechway, Bristol
Około jedenastej w nocy starszy koordynator szpitala
psychiatrycznego Beechway, CB LeGrande, podrywa się
zbudzony koszmarem. Serce wali mu jak młotem, dopiero po
pewnym czasie zaczyna orientować się w sytuacji i zdaje sobie
sprawę, że zasnął w ubraniu na krześle, oparłszy stopy na
blacie biurka w swoim gabinecie. Raporty, które czytał, leżą
rozrzucone na podłodze.
Niepewnie pociera pierś. Mruga i siada wygodniej.
W gabinecie jest ciemno, tylko przez szparę pod drzwiami
wpada trochę światła. Przed oczami nadal majaczy mu
zamazany powidok, w którym poznaje pochyloną drobną
postać. Intruz siedzi okrakiem na jego piersi i pochyla nad nim
gładką, pozbawioną rysów twarz. Jego krótkie ręce spoczywają
na obojczyku CB. Koordynator oblizuje usta i rozgląda się po
gabinecie. Wyobraża sobie, że postać ucieka przez zamknięte
drzwi – że prześlizguje się przez szparę nad podłogą na
korytarz, a potem pędzi coraz dalej i dalej w głąb oddziału.
Czuje ucisk w gardle. Nie może się przyzwyczaić do
kołnierzyka – dopiero od miesiąca jest koordynatorem
i garnitur wciąż jest dla niego czymś nowym. A te przypinane
krawaty, które dla własnego bezpieczeństwa musi nosić
zamiast wiązanych! Chyba już nigdy ich nie polubi. Dziwnie się
w nich czuje, zawsze ma wrażenie, że źle leżą. Stawia stopy na
podłodze i odpina krawat. Ucisk w płucach nieco słabnie. CB
wstaje, a potem podchodzi do drzwi. Położywszy dłoń na
klamce, waha się. Jeżeli otworzy, na pewno zobaczy na
korytarzu drobną postać pospiesznie przemykającą pustym
korytarzem.
Trzy głębokie oddechy. Uchyla drzwi. Ostrożnie patrzy
Strona 11
w jedną stronę, potem w drugą. Nikogo nie ma. Tylko
zwyczajne rzeczy, do których przyzwyczaił się przez trzy lata
pracy w szpitalu: zielone płytki na podłodze, miejsce zbiórki
pod schematem dróg ewakuacyjnych, poręcze wyściełane
bezpiecznym miękkim materiałem. Ani śladu znikającego za
rogiem rąbka koszuli nocnej.
CB opiera się o framugę. Przez chwilę stoi bez ruchu i próbuje
oczyścić umysł. Karły siadające mu na piersi? Drobne postaci
w koszulach nocnych? Tupot bosych stóp? I to słowo, które
wolałby wyprzeć z myśli: Maude.
Jeeeezu… Puka się w głowę. Tak się kończą długie godziny
pracy i zasypianie w za ciasnym krawacie. Czyste szaleństwo.
Podobno jest kierownikiem, więc jak to się stało, że już drugi
raz zastępuje pielęgniarza na nocnej zmianie? To zresztą tym
bardziej niepojęte, że nocne dyżury zawsze cieszyły się wielką
popularnością – można wtedy pooglądać telewizję albo się
zdrzemnąć. Wszystko się zmieniło po zeszłotygodniowym
zajściu w Dmuchawcu; nagle pracownicy wpisani w grafiku na
nocną zmianę zaczęli zachowywać się jak szczury na tonącym
statku – wynajdywali setki pretekstów, brali zwolnienia
lekarskie, byle tylko nie przyjść do pracy. Nikt nie chce zostać
na noc na oddziale, jakby zaczęły tu grasować jakieś nieczyste
moce.
Teraz nawet jemu udzieliła się ta histeria – on też ulega
halucynacjom. Ostatnią rzeczą, na jaką ma ochotę, jest powrót
do gabinetu, gdzie znowu mógłby mu się przyśnić tamten
koszmar. Zamyka zatem drzwi i rusza w kierunku sal,
przechodząc po drodze przez śluzę bezpieczeństwa. Może
napije się kawy i pogada z pielęgniarzami, żeby na chwilę
wrócić do normalności. Jarzeniówki mrugają mu nad głową. Za
wysokimi oknami głównego korytarza zawodzi wichura – od
kilku lat pogoda jesienią jest naprawdę dziwna, najpierw
panują upały, a od połowy października staje się wściekle
wietrzna. Wiatr targa drzewami na dziedzińcu i przygina je do
ziemi – w powietrzu unoszą się liście i patyki, a jednak niebo
jest czyste, księżyc zaś wielki i nieruchomy.
Blok administracyjny na końcu korytarza jest pogrążony
Strona 12
w ciemności, a w dwóch skrzydłach budynku, które stąd widać,
pali się minimalna liczba nocnych lamp – nad recepcją oraz na
korytarzach. Pierwotnie w wiktoriańskim budynku szpitala
psychiatrycznego Beechway znajdował się dom pracy dla
ubogich. Z biegiem lat jego funkcja się zmieniała; był siedzibą
szpitala miejskiego, sierocińca, a potem zakładu dla
obłąkanych. W duchu „deinstytucjonalizacji opieki
psychiatrycznej”, którą intensywnie prowadzono w latach
osiemdziesiątych, oddano go do dyspozycji szpitala
psychiatrycznego i umieszczono w nim pacjentów szczególnie
zagrażających sobie lub otoczeniu. Zaczęli tu trafiać mordercy,
gwałciciele i ludzie o skłonnościach samobójczych. CB pracuje
od wielu lat w tym zawodzie, więc wie, że nie ma co liczyć na to,
że będzie mu łatwiej albo poziom stresu się zmniejszy.
Szczególnie wtedy, gdy na oddziale umiera pacjent. Tym
bardziej zaś, gdy umiera tak nagle i niespodziewanie, jak Zelda
Lornton w ubiegłym tygodniu.
CB spodziewa się, że w każdej chwili, za każdym zakrętem
korytarza może kątem oka dostrzec czmychającą przed nim
w cień drobną postać. Nikogo jednak nie widzi. W Dmuchawcu
panuje cisza, a światła są przytłumione. CB parzy kawę
w pokoju socjalnym, a potem niesie ją do dyżurki, gdzie jeden
czy dwaj zaspani pielęgniarze siedzą przed telewizorem.
– Cześć, CB – pozdrawiają go leniwie, unosząc od niechcenia
ręce. – Co u ciebie? W porządku?
CB rozważa, czy warto się wdawać w dyskusję – na przykład
zapytać, dlaczego ich koledzy wciąż biorą chorobowe, chociaż
cała ich praca polega na siedzeniu i oglądaniu filmów – ale
zdają się tak pochłonięci telewizją, że rezygnuje z tego pomysłu.
Po prostu staje pod ścianą i popija kawę, patrząc, jak na
ekranie faceci w czerni strzelają do kosmitów. Will Smith
wygląda megaprzystojnie, a Tommy Lee Jones jest
megamarudą. Ich przeciwnik nie ma jednej ręki, a w miejscu
drugiej wyrósł mu ni to krab, ni skorpion. Cudownie. Tylko
tego brakowało w takim miejscu jak to.
Kawa spełniła swoje zadanie. CB już na dobre się rozbudził.
Powinien wrócić do gabinetu i sprawdzić, czy wreszcie uda mu
Strona 13
się doczytać do końca najnudniejsze sprawozdanie na świecie.
Wciąż jednak pamięta o koszmarze, więc potrzebuje zajęcia,
które odciągnie jego uwagę.
– Sam zrobię nocny obchód – proponuje pielęgniarzom. –
Nie chcę wam przerywać drzemki dla zdrowia i urody.
Odprowadzają go leniwie rzucane docinki. CB płucze
w kuchni kubek, bierze pęk kluczy i idzie cicho korytarzem.
Ostrożnie zmierza w kierunku sal sypialnych. W stronę ciszy.
Od kiedy został koordynatorem, wciąż musi uczestniczyć
w zebraniach zarządu oraz organizować prezentacje i szkolenia
dla pracowników. Całe popołudnie spędził na forum prawa
karnego – spotkaniu mieszkańców z najważniejszymi
przedstawicielami społeczności lokalnej oraz z policją –
i zaczyna podejrzewać, że właśnie do tego sprowadza się całe
jego życie. Do mityngów i papierkowej roboty. Do wbijania się
co rano w garnitur. Nigdy nie podejrzewał, że pewnego dnia
może zatęsknić za obowiązkami pielęgniarza, tymczasem
odkrywa, że brakuje mu jednak tych nocnych obchodów.
Satysfakcji, która towarzyszy pewności, że wszyscy śpią. Że
przeżyli kolejny dzień. Sterta dokumentów nie wywołuje
takiego uczucia.
Korytarz na niższym piętrze jest cichy, tylko z niektórych sal
dobiega przytłumione chrapanie. Od czasu do czasu CB odsuwa
klapkę w drzwiach, żeby zajrzeć do jakiegoś pokoju, ale widzi
jedynie rozkołysane cienie drzew na cienkich zasłonach i blask
księżyca, który wolno pełza po ciałach pogrążonych we śnie
pacjentów. Na wyższym piętrze panuje zupełnie inna
atmosfera. CB czuje to już za ostatnim zakrętem schodów.
Kogoś dręczą koszmary. To ledwie przeczucie, niewiele ponad
to – niepokój wynikający z wielu lat doświadczenia. Coś jak
wibracje w murach szpitala.
To właśnie tutaj w ubiegłym tygodniu zmarła Zelda. Drzwi jej
pokoju – pierwszego po prawej – są otwarte, a w wejściu stoi
słupek ostrzegawczy z informacją o prowadzonych w tym
pomieszczeniu pracach porządkowych. Z łóżka zdjęto pościel,
a przez rozsunięte zasłony wpada do pokoju jasna smuga
błękitnej księżycowej poświaty. Pod ścianą stoi oparty o mur
Strona 14
wałek do malowania i tacka na farbę. Rano i wieczorem, kiedy
pacjenci idą do świetlicy albo z niej wracają, trzeba pilnować,
żeby nie zaglądali do tego pokoju – bo to zawsze kończy się
płaczem i nerwowym roztrzęsieniem. Nawet CB czuje
dyskomfort na myśl o tym, co tu się stało na początku miesiąca.
Zaczęło się mniej więcej przed trzema tygodniami. CB akurat
był późnym wieczorem w swoim gabinecie, bo został po
godzinach w szpitalu, żeby przejrzeć dokumenty i sprawdzić,
czy koszty projektów mieszczą się w budżecie. Tuż po dziesiątej
nagle wysiadł prąd i zgasły wszystkie światła. CB wraz
z pracownikiem technicznym zaczęli gorączkowo szukać
latarek i wkrótce odkryli źródło problemu – zwarcie
elektryczne w suszarce w pralni. Większość pacjentów nic nie
zauważyła; przeważnie już spali, a ci, którzy jeszcze nie zasnęli,
ledwie odnotowali brak zasilania. Po czterdziestu minutach
prąd był z powrotem i wszystko wróciło do normy. Oprócz
Zeldy. Ta była w swoim pokoju na wyższym piętrze,
w Dmuchawcu, a kiedy zapaliły się światła, podniosła taki
wrzask, że w pierwszej chwili CB pomyślał, że ponowne
włączenie prądu uruchomiło alarm.
Pracownicy nocnej zmiany już dawno przyzwyczaili się do
krzyków i skarg Zeldy, więc nie spieszyli się z pomocą. Odkryli,
że jeżeli pozwolą jej się wykrzyczeć, to potem łatwiej im będzie
sobie z nią poradzić. Ta decyzja była zgubna w skutkach. Kiedy
CB i jeszcze jeden pielęgniarz w końcu poszli do jej sali, żeby
sprawdzić, w czym problem, okazało się, że ktoś ich ubiegł.
Drzwi stały otworem, a dyrektorka szpitala Melanie Arrow
siedziała na brzegu łóżka i trzymała dłonie Zeldy tak delikatnie,
jakby były kruche niczym skorupka jajka. Zelda miała na sobie
koszulę nocną, a ramiona okrywał jej ręcznik. Po rękach
spływała krew. Płakała, wstrząsały nią spazmy i drgawki.
CB poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Zareagowaliby
o wiele szybciej, gdyby wiedzieli, co się święci. A zwłaszcza
gdyby wiedzieli, że dyrektorka jest na miejscu i wszystko
obserwuje. Z miny przełożonej łatwo było wywnioskować, że
nie podoba jej się to, co się stało. O nie – nie była zadowolona.
– Gdzie byliście? – Ledwo powstrzymywała gniew. –
Strona 15
Dlaczego nikogo nie ma na oddziale? Nie znacie regulaminu?
Nie wiecie, że w każdym skrzydle budynku musi być zawsze co
najmniej jedna osoba z personelu?
Wezwali lekarza dyżurnego, a potem zaprowadzili Zeldę do
gabinetu obok biura CB, żeby ją zbadać. CB nigdy przedtem nie
widział jej tak przygaszonej i dogłębnie wstrząśniętej. Po
wewnętrznej stronie obu rąk miała rozległe krwawiące rany,
a kiedy dokładniej je zbadali, okazało się, że zostały zadane
długopisem. Całe ciało miała pokryte napisami. Melanie Arrow
i lekarz konspiracyjnie pochylili się pod oślepiającymi
świetlówkami, a CB stał z założonymi rękami pod ścianą,
niepewnie przestępując z nogi na nogę. Lekarz spał jeszcze
dwadzieścia minut wcześniej i teraz co chwilę ziewał. Wziął
niewłaściwe okulary, więc musiał je trzymać trzydzieści
centymetrów od nosa, kiedy badał ramiona pacjentki.
– Zeldo – spytała Melanie – zrobiłaś sobie krzywdę?
– Nie. Nie zrobiłam.
– A jednak ktoś cię zranił, prawda? – Melanie zamilkła na
chwilę, czekając na odpowiedź. – Powiedz, Zeldo.
Pacjentka poruszyła się nerwowo i potarła pierś w okolicy
mostka, jakby czuła tam ucisk.
– Ktoś mnie zranił. Albo coś.
– Przepraszam, nie dosłyszałam. Coś?
Zelda zwilżyła językiem usta i popatrzyła na pochylone nad
nią zaniepokojone twarze. Zaczerwieniła się, jej policzki
pokryła pajęczyna drobnych żył, ale jej naturalna wojowniczość
zniknęła. Ulotniła się bez śladu. Kobieta wyglądała na
kompletnie oszołomioną.
– Sto gram acuphase – mruknął pod nosem lekarz. – I ścisła
obserwacja do rana. Przydzielcie dwóch sanitariuszy. Rano
możecie jej dać więcej swobody.
Rozmyślając o tamtych zdarzeniach, CB staje w drzwiach do
pokoju, rozgląda się i zastanawia, co tu się właściwie stało. Co
Zelda naprawdę widziała tamtej nocy? Jakiś kształt siedzący na
jej piersi? Coś drobnego, ale silnego – coś, co potrafi
czmychnąć przez szparę pod drzwiami?
Nagle słyszy hałas. Unosi głowę. Dźwięk dobiega z ostatniego
Strona 16
pomieszczenia po prawej stronie – z pokoju Matki Potworów.
CB podchodzi, cicho puka do drzwi i nasłuchuje.
Matka Potworów – a właściwie Gabriella Jackson – to jedna
z jego ulubionych pacjentek. Zwykle jest łagodna jak baranek.
Ale kiedy przestaje się kontrolować, najczęściej wyładowuje
napięcie na sobie. Wokół kostek i łydek ma blizny, które nigdy
się nie zagoją, i nie ma lewego przedramienia. Pewnego dnia
stanęła w kuchni swojego domu za milion funtów, spokojnie
oparła rękę na desce do krojenia warzyw i odcięła ją
elektrycznym nożem do mięsa. Chciała w ten sposób pokazać
swojemu głupiemu mężowi, jak bardzo jej zależy, żeby przestał
ją zdradzać.
To przede wszystkim z powodu tej amputowanej ręki Matka
Potworów trafiła do Beechway – a także przez kilka innych
wypaczeń w jej sposobie pojmowania rzeczywistości. Na
przykład wierzy, że urodziła wszystkich pozostałych pacjentów
– że wszyscy są bestiami i dopuścili się ohydnych czynów,
ponieważ wyszli z jej zatrutego łona. Sama nazwała się Matką
Potworów i wystarczy trochę z nią posiedzieć i porozmawiać,
żeby usłyszeć szczegółową relację z narodzin wszystkich
pacjentów przebywających na oddziale – jak długi i trudny był
poród i jak na pierwszy rzut oka było oczywiste, że dziecko jest
wcieleniem zła.
Innym wypaczeniem w postrzeganiu przez nią rzeczywistości
jest wiara, że może zdjąć skórę z ciała i że dzięki temu staje się
niewidzialna.
CB puka jeszcze raz.
– Gabriello…
Regulamin nakazuje zwracać się do pacjentów ich
prawdziwymi imionami bez względu na to, jaką fantastyczną
tożsamość sobie wymyślili.
– Gabriello…!
Cisza.
CB ostrożnie otwiera drzwi i się rozgląda. Matka Potworów
leży na łóżku – podciągnęła kołdrę aż pod brodę i wpatruje się
w niego okrągłymi jak spodki oczami. CB wie, że to znaczy:
„ukrywam się”, a jej „skóra” jest gdzieś indziej w pokoju, by
Strona 17
zmylić wrogów. CB nie daje się wciągnąć w jej urojenia; wolno
mu delikatnie wyrazić wątpliwości, ale nie może bezpośrednio
negować halucynacji pacjentów (to jeden z punktów
regulaminu).
Unikając kontaktu wzrokowego, siada na łóżku i czeka.
Milczą. Nie pada ani jedno słowo. CB dobrze jednak zna Matkę
Potworów i wie, że ta nie wytrzyma zbyt długo.
Rzeczywiście, w końcu pacjentka siada i szepcze:
– CB! Jestem tutaj!
CB wolno potakuje. Wciąż na nią nie patrzy.
– Wszystko w porządku?
– Nie. Wcale nie. Zamkniesz drzwi?
Gdyby poprosił go o to inny pacjent, CB by mu odmówił, ale
zna Matkę Potworów od wielu lat, a ponadto awansował na
koordynatora, ma szeroki zakres odpowiedzialności, więc
wstaje i popycha drzwi, żeby je zamknąć. Kobieta poprawia się
na łóżku. Skończyła pięćdziesiąt siedem lat, ale jej cera jest
gładka i blada niczym skorupka jaja, a włosy eksplodują
czerwienią. Ma niezwykłe oczy – intensywnie niebieskie,
okolone tak ciemnymi rzęsami, jakby przez kilka godzin
dziennie nakładała mascarę. Wydaje całą rentę na ubrania,
które bardziej pasowałyby do sześciolatki wybierającej się na
przyjęcie dla wróżek – tiule w tęczowych kolorach, sukienki
baletnicy i róże do wpinania we włosy.
Kolory, które wybiera danego dnia, odzwierciedlają jej
aktualny stosunek do świata. W dobrych chwilach są to pastele:
róż, błękit, delikatny żółcień i liliowy fiolet. Podczas gorszych
dni dominują ciemniejsze barwy podstawowe: intensywna
czerwień, granat lub czerń.
Dzisiaj na poręczy łóżka wisi udrapowany czerwony
koronkowy peniuar, który daje pewne pojęcie o nastroju jego
właścicielki. Czerwony sugeruje niebezpieczeństwo. Ponadto
można z tego wywnioskować, że jej skóra też wisi na poręczy.
CB kieruje wzrok w przestrzeń między peniuarem a twarzą
pacjentki. Patrzy na punkt na ścianie nad łóżkiem. Stara się
zachowywać obojętnie.[L.J]
– Co się dzieje, Gabriello? O czym dzisiaj myślisz?
Strona 18
– Musiałam ją zdjąć. Zrobiło się niebezpiecznie.
CB z całej siły próbuje zachować powagę. Matka Potworów
jest przemiłą kobietą, łagodną i, no tak, szaloną, to oczywiste,
ale zwykle jest to zabawny, a nie agresywny rodzaj szaleństwa.
Nie spieszy się z odpowiedzią – i znowu nie neguje ani nie
potwierdza jej urojeń:
– Gabriello, wzięłaś wieczorem lekarstwa? Pamiętałaś o nich,
prawda? Wiesz, że zapytam w ambulatorium, czy widzieli, że je
łykasz. Ale jeżeli nie… Chyba nie muszę przeszukiwać całego
pokoju, prawda?
– Wzięłam je, CB. Na pewno. Po prostu nie mogę zasnąć.
– Kiedy masz następny zastrzyk? Nie sprawdzałem, ale to
chyba wciąż dużo czasu.
– Za dziesięć dni. Nie jestem szalona, panie CB. O nie.
– Oczywiście, że nie.
– Ale to coś wróciło, CB… Było na korytarzu. Biegało tam całą
noc.
CB zamyka oczy i wolno nabiera powietrza. Czego się
spodziewał po tej wizycie? Czy naprawdę się łudził, że w ten
sposób pozbędzie się swego koszmaru? Oczekiwał śmiechu,
wesołości i żartów, które na chwilę pozwoliłyby mu zapomnieć
o nieprzyjemnych sprawach?
– Posłuchaj, Gabriello. Przecież już o tym rozmawialiśmy.
Pamiętasz nasze pogawędki na oddziale ostrych przypadków?
– Tak, zamknęłam te rozmowy w szkatułce w mojej głowie,
tak jak kazali mi lekarze.
– Umówiliśmy się, że już nie będziesz poruszać tego tematu.
Pamiętasz?
– Ale to coś wróciło. Wróciło, CB. Zabiło Zeldę.
– Pamiętasz, co powiedziałaś na intensywnej terapii?
Przypominam sobie twoje słowa: „To nie istnieje. To jedynie
iluzja – jak postać w filmie”. Pamiętasz?
Kobieta potakuje, ale błysk strachu w jej oczach nie znika.
– Bardzo dobrze, Gabriello. Mam nadzieję, że nie
rozmawiałaś o tym z innymi pacjentami…
– Nie.
– Świetnie… To wspaniale. Dobrze zrobiłaś. Zachowaj tę
Strona 19
informację dla siebie. Wiem, że potrafisz. Rano omówimy
dalszy przebieg twojej terapii. Powiem o twoich obawach
lekarzowi… Zobaczymy, co o nich sądzi. I wpiszę cię na czwarty
stopień obserwacji, tylko na dzisiaj, dobrze? Osobiście będę do
ciebie zaglądał. Ale…?
– Co?
– Musisz się pozbyć myśli o tej… tym czymś, moja droga.
Naprawdę musisz się postarać.
Strona 20
Bezpieczna
Matce Potworów wydaje się dziwne i niezrozumiałe, że CB nic
nie widzi, że nie rozumie, co się dzieje. Nie jest nawet w stanie
wypowiedzieć słowa „Maude”. Jest miłym człowiekiem, do tego
całkiem bystrym, ale nie ma trzeciego oka – nie widzi, co
naprawdę dzieje się w tym szpitalu. Nie wierzy jej – nie wierzy,
że Maude naprawdę tu grasuje. Że szuka kolejnej ofiary.
CB nie wie, po jakie środki sięga Matka Potworów, żeby
zapewnić sobie bezpieczeństwo. Może gdyby to zobaczył,
zrozumiałby powagę sytuacji. Ale nie zauważa jej odsłoniętych
mięśni i ścięgien. Nie widzi białej czaszki ani dwóch
połyskujących gałek ocznych bez powiek. Jest ślepy na
wszystko dokoła.
– Dobranoc – mówi CB. – Będę do ciebie zaglądał. Obiecuję.
Matka Potworów znowu podciąga wysoko kołdrę. Pościel
drażni jej odsłonięte nerwy i żywą tkankę mięśni. Opiera
czaszkę na poduszce i próbuje się uśmiechnąć, używając do
tego jedynie mięśni policzkowych.
– CB…?
– Tak?
– Proszę, uważaj na siebie.
– Dobrze.
Stoi jeszcze przez chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał,
lecz w końcu wychodzi na korytarz i zamyka drzwi. W szpitalu
panuje cisza. Matka Potworów nie może zamknąć oczu, nie ma
powiek. Ale przynajmniej Maude jej nie zagraża. Jeżeli wejdzie
do pokoju, pójdzie prosto do skóry na poręczy łóżka.
Dzisiejszej nocy nikt nie usiądzie na piersi Matki Potworów.