Książę Harry - Ten drugi

Szczegóły
Tytuł Książę Harry - Ten drugi
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Książę Harry - Ten drugi PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Książę Harry - Ten drugi PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Książę Harry - Ten drugi - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Spis tre­ści Karta re­dak­cyjna   De­dy­ka­cja Motto   Wstęp Część I. Z głębi nocy, która mnie spo­wija Część II. Prze­klęty, lecz nie­ugięty Część III. Ka­pi­tan du­szy swo­jej Epi­log   Po­dzię­ko­wa­nia Przy­pisy Strona 4   Ty­tuł ory­gi­nału Spare  Prze­kład MI­ŁOSZ BIE­DRZYCKI (s. 5–103), ANNA DZIERZ­GOW­SKA (s. 103–206), JAN DZIERZ­GOW­SKI (s. 206– 306), MA­RIUSZ GĄ­DEK (s. 306–412), AGNIESZKA WY­SZO­GRODZKA-GAIK (s. 412–501)  Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA Re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA Re­dak­cja IDA ŚWIER­KOCKA Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ Pro­jekt okładki CHRI­STO­PHER BRAND Ad­ap­ta­cja pro­jektu okładki ANNA POL Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie, ko­rekta ANNA HEG­MAN Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK  Zdję­cie otwie­ra­jące część II © Mod / New­spix In­ter­na­tio­nal Zdję­cie na fron­cie okładki Ra­mona Ro­sa­les Zdję­cie z tyłu okładki Mar­tin Ke­ene / PA Ima­ges   Spare Co­py­ri­ght © 2023 by Prince Harry, The Duke of Sus­sex This trans­la­tion is pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ran­dom Ho­use, an im­print and di­vi­sion of Pen­guin Ran­dom Ho­use LLC.  Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Mi­łosz Bie­drzycki, Anna Dzierz­gow­ska, Jan Dzierz­gow­ski, Ma­riusz Gą­dek, Agnieszka Wy­szo­grodzka-Gaik Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023  War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze  ISBN 978-83-67510-93-6   Książę Harry pra­gnie wes­przeć bry­tyj­skie or­ga­ni­za­cje cha­ry­ta­tywne da­ro­wi­zną pły­nącą z do­chodu z pu­bli­ka­cji książki Ten drugi. Książę Sus­sex prze­ka­zał 1,5 mi­liona do­la­rów Sen­te­bale, or­ga­ni­za­cji, którą za­ło­żył wraz z księ­ciem Se­eiso jako hołd dla ich ma­tek, wspie­ra­ją­cej dzieci i mło­dzież w Le­so­tho i Bot­swa­nie za­ra­żone HIV. Książę Harry prze­każe rów­nież da­ro­wi­znę na rzecz or­ga­ni­za­cji non pro­fit Wel­l­Child w wy­so­ko­ści 300 ty­sięcy fun­tów. Wel­l­Child, któ­rej od pięt­na­stu lat udziela kró­lew­skiego pa­tro­natu, stara się, by dzieci i mło­dzież z cho­ro­bami prze­wle­kłymi otrzy­my­wały opiekę w domu za­miast w szpi­talu.   Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75 re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl www.mar­gi­nesy.com.pl  Kon­wer­sja: eLi­tera s.c. Strona 5         D L A M E G , A R ­C H I E G O I   L I L I . . . I   O C Z Y ­W I ­Ś C I E D L A M O ­J E J M AT K I Strona 6         Prze­szłość ni­gdy nie umiera. Nie jest na­wet prze­szło­ścią. Wil­liam Faulk­ner, Re­qu­iem dla za­kon­nicy, przeł. Wa­cław Nie­po­kól­czycki Strona 7     Umó­wi­li­śmy się na spo­tka­nie kilka go­dzin po po­grze­bie. W  ogro­dach Frog­more, przy sta­rej go­tyc­kiej ru­inie. By­łem pierw­szy. Ro­zej­rza­łem się; nie zo­ba­czy­łem ni­kogo. Spraw­dzi­łem ko­mórkę. Żad­nego ese­mesa, żad­nej poczty gło­so­wej. Pew­nie się spóź­nią, po­my­śla­łem i opar­łem się o ka­mienny mu­rek. Odło­ży­łem te­le­fon i po­wie­dzia­łem so­bie: spo­koj­nie. Po­goda była kla­sycz­nie kwiet­niowa. Ni to zima, ni wio­sna. Drzewa były na­gie, ale po­wie­trze  – ła­godne. Niebo szare, ale tu­li­pany kwi­tły. Świa­tło blade, ale me­an­dru­jący przez ogrody ciem­no­nie­bie­ski staw błysz­czał. Ja­kie to wszystko jest piękne, po­my­śla­łem. I ja­kie smutne. Kie­dyś za­kła­da­łem, że tu bę­dzie mój dom na za­wsze. Za­miast tego oka­zało się, że to tylko ko­lejny krótki przy­sta­nek. Gdy moja żona i  ja ucie­kli­śmy stąd w  oba­wie o  zdro­wie psy­chiczne i  bez­pie­czeń­stwo fi­zyczne, nie by­łem pe­wien, czy kie­dy­kol­wiek tu wrócę. To był sty­czeń 2020 roku. Te­raz, po­nad rok póź­niej, by­łem tu kilka dni po prze­bu­dze­niu się, zo­ba­cze­niu na te­le­fo­nie trzy­dzie­stu dwóch nie­ode­bra­nych po­łą­czeń i  od­by­ciu krót­kiej, przy­pra­wia­ją­cej o ko­ła­ta­nie serca roz­mowy z bab­cią: – Harry... dzia­dek od­szedł. Za­częło wiać i zro­biło się chłod­niej. Zgar­bi­łem się, po­tar­łem ra­miona, po­czu­łem, jak cienka jest moja biała ko­szula. Ża­ło­wa­łem, że nie prze­bra­łem się po po­grze­bie i że nie wzią­łem ze sobą płasz­cza. Od­wró­ci­łem się ple­cami do wia­tru i mój wzrok padł na go­tyc­kie ru­iny, które tak na­prawdę nie były bar­dziej go­tyc­kie niż ka­ru­zela Mil­len­nium Wheel. Zmyślna ar­chi­tek­tura, sce­no­gra­fia te­atralna. Jak tyle in­nych rze­czy wo­kół, po­my­śla­łem. Z  ka­mien­nego murka prze­mie­ści­łem się na drew­nianą ła­weczkę. Usia­dłem, po­now­nie spraw­dzi­łem te­le­fon, spoj­rza­łem wzdłuż ogro­do­wej ścieżki. Gdzie oni są? Ko­lejny po­dmuch wia­tru. Z ja­kie­goś po­wodu przy­po­mniał mi się dzia­dek. Może to jego chłodny spo­sób by­cia. Albo mro­żące po­czu­cie hu­moru. Przy­wo­ła­łem Strona 8 w  my­ślach jedno z  week­en­do­wych po­lo­wań sprzed lat. Ko­lega, chcąc na­wią­zać roz­mowę, spy­tał dziadka, co są­dzi o  mo­jej no­wej bro­dzie, która wzbu­dzała nie­po­kój w  ro­dzi­nie i  kon­tro­wer­sje w  pra­sie. „Czy kró­lowa po­winna ka­zać Harry’emu, żeby się ogo­lił?” Dzia­dek  spoj­rzał na mo­jego ko­legę, na moją brodę i na jego twa­rzy po­ja­wił się szel­mow­ski uśmiech. – TO ma być broda?! Wszy­scy się ro­ze­śmiali. Być albo nie być bro­da­tym, oto było py­ta­nie, ale można było li­czyć na dziadka, że bę­dzie się do­ma­gał w ię­c ej br ody. – Niech ro­śnie bujna szcze­cina cho­ler­nego wi­kinga! Po­my­śla­łem o  zde­cy­do­wa­nych po­glą­dach dziadka, o  jego licz­nych pa­sjach: po­wo­że­niu bryczką, gril­lo­wa­niu, strze­lec­twie, je­dze­niu, pi­wie. O  tym, jak cie­szył się ży ­c iem . Pod pew­nymi wzglę­dami przy­po­mi­nał moją matkę. Może dla­tego był ta­kim jej fa­nem. Na długo za­nim zo­stała księżną Dianą, kiedy była po pro­stu Dianą Spen­cer, przed­szko­lanką, se­kretną dziew­czyną księ­cia Ka­rola, mój dzia­dek był jej naj­bar­dziej zde­cy­do­wa­nym sprzy­mie­rzeń­cem. Nie­któ­rzy twier­dzą, że to on wy­swa­tał mo­ich ro­dzi­ców. Je­śli to prawda, to można uznać, że dzia­dek sta­no­wił Pier­wotną Przy­czynę mo­jego świata. Nie by­łoby mnie, gdyby nie on. Ani mo­jego star­szego brata. Ale może za to na­sza matka wciąż by­ł aby. Gdyby nie wy­szła za tatę... Przy­po­mnia­łem so­bie jedną z  ostat­nich roz­mów, sam na sam z  dziad­kiem, nie­długo po tym, jak skoń­czył dzie­więć­dzie­siąt sie­dem lat. My­ślał o końcu. Mó­wił, że nie jest już w sta­nie re­ali­zo­wać swo­ich pa­sji. Naj­bar­dziej ze wszyst­kiego jed­nak bra­ko­wało mu pracy. Bez pracy, mó­wił, wszystko się roz­łazi. Nie wy­glą­dał na smut­nego, bar­dziej – na go­to­wego. – Trzeba wie­dzieć, kiedy odejść, Harry. Po­pa­trzy­łem w  dal, na małą pa­no­ramę krypt i  po­mni­ków w  ogro­dach. Royal Bu­rial Gro­und, Kró­lew­ski Cmen­tarz, miej­sce osta­tecz­nego spo­czynku tak wielu z nas, w tym kró­lo­wej Wik­to­rii. A także osła­wio­nej Wal­lis Simp­son. Rów­nież jej po­dwój­nie osła­wio­nego męża Edwarda, by­łego króla i  mo­jego pra­pra­stryja. Po tym, jak Edward zre­zy­gno­wał z  tronu dla Wal­lis, po tym, gdy ucie­kli z  Wiel­kiej Bry­ta­nii, mar­twili się o  swój osta­teczny po­wrót  – oboje mieli ob­se­sję na punk­cie po­chówku wła­śnie tu­taj. Kró­lowa, moja bab­cia, przy­chy­liła się do ich prośby. Ale umie­ściła ich w  pew­nej od­le­gło­ści od wszyst­kich in­nych, pod po­chy­lo­nym Strona 9 pla­ta­nem. Być może to było ostat­nie po­gro­że­nie pal­cem. Ostat­nie wy­gna­nie. Za­sta­na­wia­łem się, co Wal­lis i Edward my­ślą te­raz o swoim za­mar­twia­niu się. Czy osta­tecz­nie ma to ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie? Za­sta­na­wia­łem się, czy w ogóle o tym my­ślą. Czy uno­szą się w  ja­kiejś ete­rycz­nej prze­strzeni, roz­pa­mię­tu­jąc swoje wy­bory, czy też są Ni­g­dzie, my­śląc o  Ni­czym? Czy po tym wszyst­kim na­prawdę może być Nic? Czy świa­do­mość, tak jak czas, ma swój kres? A może, po­my­śla­łem, po pro­stu są tu te­raz, koło fał­szy­wej go­tyc­kiej ru­iny, albo obok mnie i pod­słu­chują moje my­śli. A je­śli tak... m o że m oja m at ka też? Myśl o niej, jak za­wsze, przy­nio­sła mi za­strzyk na­dziei i przy­pływ ener­gii. I ukłu­cie smutku. Tę­sk­ni­łem za matką co­dzien­nie, ale tego dnia, tuż przed tym ner­wo­wym spo­tka­niem w  Frog­more, za­tę­sk­ni­łem za nią gwał­tow­nie i  nie po­tra­fi­łem po­wie­dzieć dla­czego. Jak wiele rze­czy zwią­za­nych z  nią, trudno było to ująć w słowa. Mimo że moja matka była księżną i no­siła imię bo­gini, oba te okre­śle­nia za­wsze wy­da­wały mi się zbyt słabe, nie­ade­kwatne. Lu­dzie nie­ustan­nie po­rów­ny­wali ją do bo­ha­te­rów i świę­tych, od Nel­sona Man­deli, przez Matkę Te­resę, po Jo­annę d’Arc, ale każde ta­kie po­rów­na­nie, choć pod­nio­słe i pełne uwiel­bie­nia, oka­zy­wało się nie­tra­fione. Moja matka  – naj­bar­dziej roz­po­zna­walna ko­bieta na świe­cie, jedna z naj­bar­dziej ko­cha­nych – była zwy­czaj­nie nie do opi­sa­nia, tak po pro­stu było. A jed­nak: jak ktoś tak da­lece wy­kra­cza­jący poza ję­zyk po­toczny mógł po­zo­stać tak rze­czy­wi­sty, tak na­ma­cal­nie obecny, tak wy­ra­zi­ście żywy w  moim umy­śle? Jak to moż­liwe, że wi­dzia­łem ją, tak do­brze jak ła­bę­dzia su­ną­cego w moją stronę po ciem­no­nie­bie­skim sta­wie? Że wciąż sły­sza­łem jej śmiech, tak gło­śno jak śpiew pta­ków na na­gich drze­wach? Tak wielu rze­czy nie pa­mię­ta­łem, bo by­łem zbyt mały, kiedy zgi­nęła, ale więk­szym cu­dem było to wszystko, co za­pa­mię­ta­łem. Jej znie­wa­la­jący uśmiech, jej wraż­liwe oczy, jej dzie­cięco żar­liwe uwiel­bie­nie fil­mów i  mu­zyki, stro­jów i  sło­dy­czy  – i  nas. Och, jak ona ko­chała mo­jego brata i mnie. Ob­se­syj­nie, wy­znała w któ­rymś z wy­wia­dów. No cóż, mamo... wza­jem­nie. Może jej wszech­obec­ność wy­ni­kała z tego sa­mego po­wodu, dla któ­rego nie dało jej się opi­sać  – po­nie­waż była świa­tłem, czy­stym i  pro­mien­nym świa­tłem, a  czy można tak na­prawdę opi­sać świa­tło? Na­wet Ein­ste­inowi spra­wiało to trud­no­ści. Nie­dawno astro­no­mo­wie na­sta­wili swoje naj­więk­sze te­le­skopy, wy­ce­lo­wali je w  ma­leńką szcze­linę w  ko­smo­sie i  udało im się do­strzec za­pie­ra­jącą dech Strona 10 w  pier­siach kulę, którą na­zwali Earen­del, co w  ję­zyku sta­ro­an­giel­skim ozna­cza Gwiazdę Po­ranną. Earen­del po­ło­żona jest mi­liardy lat świetl­nych od nas i  praw­do­po­dob­nie już dawno prze­stała ist­nieć, bar­dziej zbli­żona wie­kiem do Wiel­kiego Wy­bu­chu, mo­mentu Stwo­rze­nia, niż na­sza Droga Mleczna, a  mimo to wciąż wi­doczna dla oczu śmier­tel­ni­ków, po­nie­waż jest tak ja­sna i olśnie­wa­jąca. Tak a była moja matka. To dla­tego wi­dzia­łem ją i  wy­czu­wa­łem za­wsze, ale szcze­gól­nie tego kwiet­nio­wego po­po­łu­dnia w Frog­more. A  także dla­tego, że nio­słem jej sztan­dar. Przy­sze­dłem do tych ogro­dów, bo chcia­łem po­koju. Bar­dziej niż cze­go­kol­wiek in­nego. Chcia­łem go dla do­bra mo­jej ro­dziny i dla sie­bie sa­mego – ale też dla niej. Lu­dzie za­po­mi­nają o  tym, jak bar­dzo moja matka dą­żyła do po­koju. Wie­lo­krot­nie okrą­żyła kulę ziem­ską, prze­mie­rzała pola mi­nowe, przy­tu­lała cho­rych na AIDS, po­cie­szała sie­roty wo­jenne, za­wsze pró­bu­jąc za­pro­wa­dzić po­kój, i  w ie­d ział em, jak bar­dzo chcia­łaby  – chciała!  – po­koju mię­dzy swo­imi chłop­cami, mię­dzy nami dwoma i tatą. I w ca­łej ro­dzi­nie. Od wielu mie­sięcy Wind­so­ro­wie znaj­do­wali się w  sta­nie wojny. Na­sze sze­regi by­wały skłó­cone co ja­kiś czas, od wie­ków, ale tym ra­zem wy­glą­dało to ina­czej. To był pu­bliczny roz­łam na pełną skalę, gro­żący nie­po­we­to­wa­nymi stra­tami. Dla­tego, choć przy­le­cia­łem do domu wy­łącz­nie na po­grzeb dziadka, już na miej­scu po­pro­si­łem o  po­ufne spo­tka­nie z  moim star­szym bra­tem Wil­lym i  oj­cem, by po­roz­ma­wiać o tym, jak się sprawy mają. By zna­leźć wyj­ście. Ale te­raz spoj­rza­łem jesz­cze raz na te­le­fon i wzdłuż ogrodu i po­my­śla­łem: może zmie­nili zda­nie. Może nie przyjdą. Przez pół se­kundy roz­wa­ża­łem pod­da­nie się, pój­ście na sa­motny spa­cer po ogro­dach albo z po­wro­tem do domu, gdzie wszy­scy moi ku­zyni pili i wy­mie­niali się opo­wie­ściami o dziadku. I  wtedy, w  końcu, zo­ba­czy­łem ich. Kro­cząc w  moją stronę ra­mię w  ra­mię, wy­glą­dali po­nuro, nie­mal groź­nie. Wię­cej, wy­glą­dali na jed­no­myśl­nych. Serce po­de­szło mi do gar­dła. Nor­mal­nie kłó­ci­liby się o to czy tamto, ale te­raz wy­da­wali się iść w zgo­dzie – w szyku. Za­raz, czy umó­wi­li­śmy się na spa­cer... czy na po­je­dy­nek? Strona 11 Pod­nio­słem się z  drew­nia­nej ławki, nie­śmiało zro­bi­łem krok w  ich stronę, nie­pew­nie się uśmiech­ną­łem. Nie od­wza­jem­nili uśmie­chu. Te­raz moje serce na­prawdę za­częło mio­tać się w piersi. Od­dy­chaj głę­boko, po­wie­dzia­łam do sie­bie. Oprócz stra­chu czu­łem nad­na­tu­ral­nie na­tę­żoną świa­do­mość i  ogromną bez­bron­ność, po­dob­nie jak w in­nych klu­czo­wych mo­men­tach mo­jego ży­cia. Kiedy sze­dłem za trumną mo­jej matki. Kiedy po raz pierw­szy bra­łem udział w bi­twie. Kiedy prze­ma­wia­łem pu­blicz­nie pod­czas ataku pa­niki. To samo po­czu­cie, że roz­po­czy­nam mi­sję i nie wiem, czy po­do­łam, ale wiem, że nie ma już od­wrotu. Że Los przej­muje wo­dze. No do­brze, mamo – po­my­śla­łem, przy­spie­sza­jąc kroku – do dzieła. Trzy­maj za mnie kciuki. Spo­tka­li­śmy się w po­ło­wie ścieżki. – Willy? Tata? Cześć! – Ha­rol­dzie... Sztywno do bólu. Prze­gru­po­wa­li­śmy się, sfor­mo­wa­li­śmy ty­ra­lierę, ru­szy­li­śmy żwi­rową ścieżką przez ka­mienny mo­stek ob­ro­śnięty blusz­czem. To, jak się do sie­bie do­stro­ili­śmy, jak bez słowa wy­rów­na­li­śmy tempo mar­szu i  po­chy­li­li­śmy głowy, i  jesz­cze te groby na­około  – trudno, że­bym so­bie nie przy­po­mniał o po­grze­bie mamy. Za­bro­ni­łem so­bie o tym my­śleć i pró­bo­wa­łem się sku­pić na dźwięcz­nym chrzę­ście na­szych kro­ków i  na tym, jak na­sze słowa ula­ty­wały ni­czym dym na wie­trze. Jak przy­stało na Bry­tyj­czy­ków i  na Wind­so­rów, za­czę­li­śmy po­ga­wędkę o  po­go­dzie. Wy­mie­ni­li­śmy uwagi o  po­grze­bie dziadka. Wszystko, w  naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, za­pla­no­wał sam, przy­po­mnie­li­śmy so­bie ze smut­nymi uśmie­chami. Po­ga­wędki. Po­ga­duszki. Po­ru­szy­li­śmy wszyst­kie po­boczne te­maty, a ja wciąż cze­ka­łem, aż przej­dziemy do naj­waż­niej­szego, za­sta­na­wia­jąc się, dla­czego tyle to trwa, a  także  – jak, u  li­cha, mój oj­ciec i  brat za­cho­wy­wali taki spo­kój. Spoj­rza­łem wo­kół sie­bie. Prze­szli­śmy już spory ka­wa­łek, a te­raz do­cho­dzi­li­śmy do sa­mego środka kró­lew­skiego cmen­ta­rza, po kostki w cia­łach bar­dziej niż książę Strona 12 Ham­let. Je­śli się za­sta­no­wić... czy ja sam nie pro­si­łem kie­dyś o  po­chó­wek tu­taj? Kilka go­dzin przed wy­ru­sze­niem na wojnę mój pry­watny se­kre­tarz po­wie­dział, że mu­szę wy­brać miej­sce, w któ­rym zo­staną zło­żone moje szczątki. – Gdyby stało się naj­gor­sze, Wa­sza Kró­lew­ska Wy­so­kość... na woj­nie ni­gdy nie wia­domo... Było kilka opcji. Ka­plica Świę­tego Je­rzego? Kró­lew­ski skar­biec w Wind­so­rze, gdzie w tej chwili umiesz­czono mego dziadka? Nie, wy­bra­łem to miej­sce, bo ogrody były uro­cze, a  oko­lica zda­wała się spo­kojna. Kiedy sta­nę­li­śmy nie­mal nad twa­rzą Wal­lis Simp­son, tata roz­po­czął mi­ni­wy­kład o tej oso­bi­sto­ści tu­taj, tam­tej kró­lew­skiej ku­zynce tam, o wszyst­kich tych nie­gdyś wy­bit­nych ksią­żę­tach i  księż­nych, lor­dach i  da­mach, obec­nie re­zy­du­ją­cych pod traw­ni­kiem. Jako hi­sto­ryk ama­tor z  wie­lo­let­nim sta­żem miał mnó­stwo in­for­ma­cji do prze­ka­za­nia i  po tro­chu za­czą­łem na­bie­rać prze­ko­na­nia, że po­trwa to kilka go­dzin, a  ca­łość zwień­czy spraw­dzian. Na szczę­ście skoń­czył, a  my ru­szy­li­śmy da­lej po traw­niku wzdłuż kra­wę­dzi stawu, aż do pięk­nego ma­łego klombu żon­kili. To wła­śnie tam w końcu prze­szli­śmy do rze­czy. Pró­bo­wa­łem wy­ło­żyć swój punkt wi­dze­nia. Nie szło mi naj­le­piej. De­ner­wo­wa­łem się, pró­bu­jąc utrzy­mać emo­cje na wo­dzy, a  jed­no­cze­śnie sta­ra­jąc się być zwię­złym i  pre­cy­zyj­nym. Przy­rze­kłem so­bie, że nie do­pusz­czę do prze­ro­dze­nia się tego spo­tka­nia w ko­lejną kłót­nię. Ale szybko prze­ko­na­łem się, że to nie za­leży ode mnie. Tata i Willy mieli swoje role do ode­gra­nia i przy­byli go­towi do walki. Za każ­dym ra­zem, gdy przed­sta­wia­łem nowe wy­ja­śnie­nie, nowy kie­ru­nek my­śle­nia, je­den lub obaj prze­ry­wali mi. Szcze­gól­nie Willy nie chciał o  ni­czym sły­szeć. Po tym, jak kil­ku­krot­nie mnie uci­szył, za­czę­li­śmy się kłó­cić, mó­wiąc to samo, co mó­wi­li­śmy od mie­sięcy – od lat. At­mos­fera zro­biła się tak go­rąca, że tata uniósł ręce. – Dość tego! Sta­nął po­mię­dzy nami, pa­trząc w górę na na­sze roz­pa­lone twa­rze. – Pro­szę, chłopcy, nie za­mie­niaj­cie reszty mo­ich dni w udrękę. Jego głos brzmiał zgrzy­tli­wie, kru­cho. Je­śli mam być szczery: staro. Po­my­śla­łem o dziadku. Strona 13 W jed­nej chwili coś się we mnie po­ru­szyło. Spoj­rza­łem na Willy’ego, na­prawdę na niego spoj­rza­łem, może po raz pierw­szy od czasu, gdy by­li­śmy chłop­cami. Zo­ba­czy­łem wszystko: zna­jomy gry­mas, który do­myśl­nie przy­bie­rał w kon­tak­tach ze mną, nie­po­ko­jącą ły­sinę, bar­dziej za­awan­so­waną niż moja; jego słynne po­do­bień­stwo do mamy, które zmniej­szało się z cza­sem. Z wie­kiem. Pod pew­nymi wzglę­dami był moim od­bi­ciem w  lu­strze, pod in­nymi  – prze­ci­wień­stwem. Mój uko­chany brat, mój prze­śla­dowca – jak do tego do­szło? Po­czu­łem ogromne zmę­cze­nie. Chcia­łem wró­cić do domu i do­tarło do mnie, jak skom­pli­ko­wa­nym po­ję­ciem stał się dom. A  może za­wsze tak było. Ru­chem ręki wska­za­łem ogrody, mia­sto za nimi, cały kraj i po­wie­dzia­łem: – Willy, to miał być nasz dom. Mie­li­śmy tu miesz­kać do końca ży­cia. – Opu­ści­łeś nas, Ha­rol­dzie. – Tak. I wiesz dla­czego. – Nie wiem. – Nie wiesz? – Na­prawdę nie wiem. Od­su­ną­łem się. Nie mo­głem uwie­rzyć w  to, co usły­sza­łem. Nie zga­dzać się w kwe­stii tego, kto za­wi­nił lub jak sprawy mo­gły się po­to­czyć – to jedno, ale jak on może twier­dzić, że nie zna po­wo­dów, dla któ­rych opu­ści­łem kraj, w któ­rym się uro­dzi­łem, kraj, za który wal­czy­łem i  za który by­łem go­tów zgi­nąć  – moją oj­czy­znę? Nie­ła­two to wy­po­wie­dzieć. Jak może twier­dzić, że nie wie, dla­czego moja żona i ja pod­ję­li­śmy ten dra­styczny krok, za­bra­li­śmy na­sze dziecko i ucie­kli gdzie pieprz ro­śnie, zo­sta­wia­jąc wszystko: dom, przy­ja­ciół, me­ble? Se­rio? Spoj­rza­łem na ko­rony drzew: – Nie wiesz?! – Ha­rol­dzie... Na­prawdę nie wiem. Od­wró­ci­łem się do taty. Wpa­try­wał się we mnie z wy­ra­zem twa­rzy mó­wią­cym: „Ja też nie”. Rany, po­my­śla­łem. Może na­prawdę nie mają po­ję­cia. Nie­sa­mo­wite. Ale może to prawda. A je­śli nie wie­dzieli, dla­czego wy­je­cha­łem, to może też o mnie nic nie wie­dzieli. Może ni­gdy na­prawdę mnie nie znali. Strona 14 I, je­śli mam być szczery, może ja ich też nie. Ta myśl spra­wiła, że zro­biło mi się zim­niej i po­czu­łem się bar­dziej sa­mot­nie. Ale też po­bu­dziła mnie do dzia­ła­nia. Po­my­śla­łem, że mu­szę im opo­wie­dzieć. Jak im to opo­wie­dzieć? Nie dam rady. Za długo by to trwało. Poza tym wy­raź­nie wi­dać, że nie są w od­po­wied­nim na­stroju do słu­cha­nia. W każ­dym ra­zie nie te­raz. Nie dzi­siaj. A za­tem: Tato? Willy? Świe­cie? Pro­szę bar­dzo. Strona 15 CZĘŚĆ I Z GŁĘBI NOCY, KTÓRA MNIE SPO­W IJA [1] Strona 16   1 Opo­wie­ści krą­żyły od za­wsze. Lu­dzie nie­kiedy szep­tali mię­dzy sobą o tych, któ­rym nie po­słu­żyło Bal­mo­ral. Na przy­kład o jed­nej z daw­nych kró­lo­wych. Osza­lała z ża­łoby za­mknęła się w zamku Bal­mo­ral i  przy­się­gła, że ni­gdy go nie opu­ści. Albo o  by­łym pre­mie­rze o  nie­na­gan­nych ma­nie­rach: na­zwał to miej­sce „sur­re­ali­stycz­nym” i  „zu­peł­nie dzi­wacz­nym”. My­ślę, że usły­sza­łem te hi­sto­rie do­piero dużo póź­niej. A  może słu­cha­łem ich i  nie zwra­ca­łem na nie uwagi. Dla mnie Bal­mo­ral za­wsze był po pro­stu ra­jem. Skrzy­żo­wa­niem Di­sney­landu i ja­kie­goś świę­tego gaju dru­idów. Za­wsze by­łem zbyt za­jęty ło­wie­niem ryb, strze­la­niem, bie­ga­niem w górę i w dół wzgó­rza, by za­uwa­żyć co­kol­wiek nie­po­ko­ją­cego w feng shui sta­rego zamku. Chcę przez to po­wie­dzieć, że by­łem tam szczę­śliwy. Być może wręcz ni­gdy nie by­łem szczę­śliw­szy niż tam­tego zło­tego let­niego dnia w Bal­mo­ral: 30 sierp­nia 1997 roku. By­li­śmy w zamku od ty­go­dnia. Mie­li­śmy za­miar zo­stać na ko­lejny. Tak samo jak po­przed­niego roku, tak samo jak rok wcze­śniej. Bal­mo­ral sta­no­wił osobną mi­nia­tu­rową porę roku, dwu­ty­go­dniowe in­ter­lu­dium w  gó­rach Szko­cji po­mię­dzy peł­nią lata a po­cząt­kiem je­sieni. Była tam i  bab­cia. Rzecz ja­sna. Spę­dzała w  Bal­mo­ral więk­szą część każ­dego lata. Był dzia­dek. I  Willy. I  tata. Cała ro­dzina, z  wy­jąt­kiem mamy, bo mama nie była już czę­ścią ro­dziny. Ucie­kła albo zo­stała wy­rzu­cona, w  za­leż­no­ści od tego, kogo spy­tać, choć ja ni­gdy ni­kogo nie py­ta­łem. Tak czy ina­czej, spę­dzała swoje wa­ka­cje gdzie in­dziej. W  Gre­cji, po­wie­dział ktoś. Nie, na Sar­dy­nii, po­wie­dział ktoś inny. Nie, nie  – ktoś się wtrą­cał – twoja mama jest w Pa­ryżu! Może to sama mama tak po­wie­działa. Kiedy za­dzwo­niła wcze­śniej tego sa­mego dnia, żeby po­ga­dać? Nie­stety, to wspo­mnie­nie jest, wraz z mi­lio­nem in­nych, od­gro­dzone wy­so­kim mu­rem umy­słu. Strona 17 To jed­no­cze­śnie okropne i nę­cące uczu­cie – wie­dzieć, że są tam, po dru­giej stro­nie, za­le­d­wie kilka cen­ty­me­trów od nas; ale mur jest za­wsze za wy­soki, za gruby. Nie do przej­ścia. W su­mie po­dob­nie jak wieże Bal­mo­ral. Nie­za­leż­nie od lo­ka­li­za­cji wie­dzia­łem, że mama była ze swoim no­wym pr zy ­j a­c ie­l em . Tak go na­zy­wano. Nie chło­pak, nie ko­cha­nek. Przy­ja­ciel. Uwa­ża­łem go za sym­pa­tycz­nego go­ścia. Willy i  ja po­zna­li­śmy go nie­długo przed­tem. Ści­ślej, by­li­śmy w Sa­int-Tro­pez ra­zem z mamą, kiedy go po­znała, kilka ty­go­dni wcze­śniej. Świet­nie się ba­wi­li­śmy, tylko we trójkę, w  willi ja­kie­goś star­szego dżen­tel­mena. Było dużo śmie­chu i  za­bawy, jak za­wsze, kiedy mama, Willy i ja by­li­śmy gdzieś ra­zem, ale w te wa­ka­cje – jesz­cze bar­dziej. Cały ten po­byt w  Sa­int-Tro­pez oka­zał się raj­ski. Po­goda wspa­niała, je­dze­nie smaczne, mama uśmiech­nięta. A co naj­lep­sze – sku­tery wodne. Czyje? Nie wiem. Ale pa­mię­tam, że Willy i ja wy­pły­wa­li­śmy nimi na naj­głęb­szą część ka­nału, krą­żąc w  ocze­ki­wa­niu na duże promy. Na po­tęż­nych fa­lach, które ro­biły, wzbi­ja­li­śmy się w  po­wie­trze jak na ram­pie. Nie wiem do dziś, jak to się stało, że się nie po­za­bi­ja­li­śmy. Czy przy­ja­ciel mamy po­ja­wił się po na­szym po­wro­cie z sza­leństw na sku­te­rach wod­nych? Nie, to było ra­czej tuż przed nimi. – Wi­taj, ty pew­nie je­steś Harry. Kru­czo­czarne włosy, skóra spa­lona słoń­cem, śnież­no­biały uśmiech. – Jak się masz? Na­zy­wam się bla, bla, bla. Za­ga­dy­wał do nas, do mamy. Zwłasz­cza do mamy. Zde­cy­do­wa­nie przede wszyst­kim do mamy. Jego oczy za­mie­niały się w czer­wone, pul­su­jące serca. Był nie­wąt­pli­wie bez­czelny. Ale przy tym, jako się rze­kło, cał­kiem sym­pa­tyczny. Dał ma­mie pre­zent. Dia­men­tową bran­so­letkę. Chyba jej się spodo­bała. Czę­sto ją no­siła. Po­tem znik­nął z mo­jej świa­do­mo­ści. Byle mama była szczę­śliwa, po­wie­dzia­łem do Willy’ego, a  on stwier­dził, że uważa tak samo. 2 Strona 18 Prze­jazd z roz­świe­tlo­nego słoń­cem Sa­int-Tro­pez do spo­wi­tego w chmury Bal­mo­ral ozna­czał szok dla or­ga­ni­zmu. Nie­wy­raź­nie to pa­mię­tam, i  nie­wiele wię­cej z na­szego pierw­szego ty­go­dnia na zamku. Mimo to mogę nie­mal za­gwa­ran­to­wać, że spę­dzi­li­śmy ten czas głów­nie na świe­żym po­wie­trzu. Moja ro­dzina żyła świe­żym po­wie­trzem, zwłasz­cza bab­cia, która ro­biła się ma­rudna, je­śli przy­naj­mniej przez go­dzinę każ­dego dnia nie prze­by­wała na ze­wnątrz. Jed­nak co ro­bi­li­śmy, mó­wi­li­śmy, je­dli­śmy, w  co by­li­śmy ubrani  – tego nie wy­do­będę z  pa­mięci. Nie­któ­rzy twier­dzą, że prze­pły­nę­li­śmy z  wy­spy Wi­ght do zamku kró­lew­skim jach­tem, w ostat­nim jego rej­sie. Brzmi cu­dow­nie. Za to w  naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach za­cho­wa­łem w  pa­mięci fi­zyczne oto­cze­nie. Gę­ste lasy. Rzeka Dee spły­wa­jąca z  gór krę­tym ko­ry­tem. Szczyt Loch­na­gar gó­ru­jący po­nad nami, wiecz­nie po­kryty śnie­giem. Kra­jo­braz, geo­gra­fia, ar­chi­tek­tura  – tak działa moja pa­mięć. Daty? Prze­pra­szam, mu­szę spraw­dzić. Dia­logi? Będę się sta­rał, ale nie przy­to­czę nic do­słow­nie, zwłasz­cza je­śli cho­dzi o  lata dzie­więć­dzie­siąte. Ale kiedy ktoś mnie spyta o  ja­ką­kol­wiek prze­strzeń, w  któ­rej prze­by­wa­łem  – za­mek, kok­pit, sala szkolna, ka­juta, sy­pial­nia, pa­łac, ogród, pub – od­two­rzę ją co do gwoź­dzi­ków w li­stwach przy­po­dło­go­wych. Dla­czego moja pa­mięć działa w  ten spo­sób? Czy to ge­ne­tyka? Trauma? Ja­kaś po­kraczna kom­bi­na­cja obu tych rze­czy? Czy to mój we­wnętrzny żoł­nierz, po­strze­ga­jący każde miej­sce jako po­ten­cjalne pole bi­twy? Czy to moja na­tura do­ma­tora, bun­tu­jąca się prze­ciwko przy­mu­so­wemu ży­ciu ko­czow­nika? Czy to ja­kaś fun­da­men­talna obawa, że świat jest w isto­cie la­bi­ryn­tem, a w la­bi­ryn­cie ni­gdy nie można dać się za­sko­czyć bez mapy? Nie­za­leż­nie od przy­czyn moja pa­mięć jest jaka jest, robi to, co robi, gro­ma­dzi i  prze­cho­wuje to, co uważa za sto­sowne, i  tyle samo prawdy jest w  tym, co pa­mię­tam i jak pa­mię­tam, ile w tak zwa­nych obiek­tyw­nych fak­tach. Rze­czy ta­kie jak chro­no­lo­gia czy przy­czyna i sku­tek to czę­sto tylko ba­śnie, które opo­wia­damy so­bie o prze­szło­ści. „Prze­szłość ni­gdy nie umiera. Nie jest na­wet prze­szło­ścią”[2]. Kiedy nie tak dawno od­kry­łem ten cy­tat na Bra­iny­Qu­ote.com, po­ra­ził mnie on jak grom. Po­my­śla­łem:  kim, do ku­rzej maci, jest Faulk­ner? I  w  jaki spo­sób jest spo­krew­niony z nami, Wind­so­rami? A za­tem: Bal­mo­ral. Kiedy za­mknę oczy, wi­dzę główne wej­ście, dzie­lone okna od frontu, sze­roki por­tyk i trzy na­kra­piane szaro-czarne gra­ni­towe schody pro­wa­dzące do ma­syw­nych drzwi wej­ścio­wych z dębu w ko­lo­rze whi­sky, czę­sto pod­parte przez Strona 19 ciężki ka­mień do cur­lingu i  ob­słu­gi­wane przez lo­kaja w  czer­wo­nej kurtce, a  w  środku  – prze­stronny hol z  białą ka­mienną pod­łogą i  sza­rymi płyt­kami w kształ­cie gwiazd, ogromny ko­mi­nek z piękną obu­dową z rzeź­bio­nego ciem­nego drewna, z  boku wej­ście do cze­goś w  ro­dzaju po­miesz­cze­nia go­spo­dar­czego, a  po le­wej stro­nie, koło wy­so­kich okien, uchwyty na wędki, la­ski spa­ce­rowe, gu­mowe wo­dery i cięż­kie nie­prze­ma­kalne ubra­nia – masa nie­prze­ma­kal­nych ubrań, bo lato, czę­sto mo­kre i  zimne w  ca­łej Szko­cji, było jesz­cze bar­dziej do­kucz­liwe w  tym za­kątku god­nym Sy­be­rii  – a  da­lej ja­sno­brą­zowe drew­niane drzwi pro­wa­dzące do ko­ry­ta­rza ze szkar­łat­nym dy­wa­nem i  ścia­nami wy­ło­żo­nymi kre­mo­wymi ta­pe­tami ze wzo­rem ze zło­tego za­mszu, wy­pu­kłym jak al­fa­bet Bra­ille’a, a  jesz­cze da­lej liczne po­koje wzdłuż ko­ry­ta­rza, każdy o okre­ślo­nym prze­zna­cze­niu, jak sie­dze­nie czy czy­ta­nie, oglą­da­nie te­le­wi­zji czy je­dze­nie pod­wie­czorku, i  je­den spe­cjalny po­kój dla pa­ziów, z któ­rych wielu ko­cha­łem jak zbzi­ko­wa­nych wuj­ków, i wresz­cie główna kom­nata zamku, zbu­do­wana w  dzie­więt­na­stym wieku, nie­mal do­kład­nie w miej­scu wcze­śniej­szego zamku da­to­wa­nego na czter­na­sty wiek, w od­stę­pie kilku po­ko­leń od in­nego księ­cia Harry’ego, który zo­stał wy­gnany, a  po­tem wró­cił i znisz­czył wszystko i wszyst­kich na­około. Mój da­leki krewny. Moja brat­nia du­sza, jak twier­dzą nie­któ­rzy. A na pewno mój imien­nik. Uro­dzo­nego 15 wrze­śnia 1984 roku, na chrzcie na­zwano mnie: Henry Char­les Al­bert Da­vid of Wa­les. Ale od sa­mego po­czątku wszy­scy wo­łali na mnie Harry. W sa­mym środku tej głów­nej kom­naty znaj­do­wała się wielka klatka scho­dowa. Ob­szerna, wi­do­wi­skowa, rzadko uży­wana. Kiedy bab­cia uda­wała się do swo­jej sy­pialni na dru­gim pię­trze, z  pie­skami corgi drep­czą­cymi za nią krok w  krok, wo­lała ko­rzy­stać z windy. Pie­ski też. Nie­da­leko windy babci, za szkar­łat­nymi dwu­skrzy­dło­wymi drzwiami i  ka­wał­kiem zie­lo­nej tar­ta­no­wej pod­łogi, znaj­do­wała się mała klatka scho­dowa z  ciężką że­la­zną po­rę­czą; pro­wa­dziła na dru­gie pię­tro, gdzie stał po­sąg kró­lo­wej Wik­to­rii. Za­wsze kła­nia­łem się jej, gdy prze­cho­dzi­łem. „Wa­sza Kró­lew­ska Mość!” Willy tak samo. Tak nam ka­zano, ale ro­bił­bym to i  bez na­kazu. By­łem za­fa­scy­no­wany „babką Eu­ropy”, nie tylko dla­tego, że bab­cia bar­dzo ją lu­biła, a tata z  po­czątku chciał mnie na­zwać imie­niem jej męża (mama mu za­bro­niła). Oj­ciec Wik­to­rii, Edward, książę Kentu i  Stra­the­arn, był po­dobno sa­dy­stą, któ­rego pod­nie­cał wi­dok żoł­nie­rzy chło­sta­nych ba­tem, a jej uko­chany mąż Al­bert zmarł na Strona 20 jej oczach. Do tego pod­czas swo­jego dłu­giego, sa­mot­nego pa­no­wa­nia prze­żyła osiem za­ma­chów na swoje ży­cie, ośmio­krot­nie do niej strze­lało sied­miu róż­nych pod­da­nych. Ani jedna kula nie tra­fiła w cel. Nic nie było w sta­nie po­wa­lić Wik­to­rii. Za po­są­giem Wik­to­rii sprawy się kom­pli­ko­wały. Drzwi upodob­niały się do sie­bie, po­koje na­kła­dały. Ła­two było się zgu­bić. Gdy otwo­rzyło się nie te drzwi co trzeba, można się było na­tknąć na tatę, któ­remu lo­kaj aku­rat po­maga się ubrać. Albo go­rzej, na tatę sto­ją­cego na gło­wie. Ćwi­cze­nia te, za­le­cone przez fi­zjo­te­ra­peutę, były je­dy­nym sku­tecz­nym le­kar­stwem na cią­gły ból szyi i  ple­ców taty. Prze­waż­nie na sku­tek za­daw­nio­nych kon­tu­zji z  gry w  polo. Ćwi­czył co­dzien­nie, w  sa­mych bok­ser­kach, oparty o  drzwi lub zwi­sa­jąc z  drążka jak praw­dziwy akro­bata. Wy­star­czyło do­tknąć klamki ma­łym pal­cem, żeby usły­szeć jego bła­ga­nia z dru­giej strony drzwi: – Nie! Nie! Nie otwie­raj! Na Boga, pro­szę, nie otwie­raj! W  Bal­mo­ral było pięć­dzie­siąt sy­pialni, z  któ­rych jedną prze­zna­czono dla mnie i Willy’ego. Do­ro­śli na­zy­wali ją po­ko­jem dzie­cin­nym. Willy zaj­mo­wał więk­szą jej część, z  po­dwój­nym łóż­kiem, sporą umy­walką, szafką z  lu­strza­nymi drzwiami, pięk­nym oknem z wi­do­kiem na dzie­dzi­niec z fon­tanną i brą­zo­wym po­są­giem łani. Moja część po­koju była znacz­nie mniej­sza, z  mniej­szą ilo­ścią wy­gód. Ni­gdy nie py­ta­łem dla­czego. Nie dba­łem o to. Ale też nie mu­sia­łem py­tać. O dwa lata star­szy Willy był Na­stępcą, a ja – Za­stępcą. Nie cho­dziło tylko o to, że tak na­zy­wały nas ta­blo­idy – choć z całą pew­no­ścią to ro­biły. To był rów­nież skrót, któ­rego czę­sto uży­wali tata, mama i dzia­dek. A na­wet bab­cia. Na­stępca i  Za­stępca  – nie łą­czyło się to z  żad­nym osą­dem, ale też nie po­zo­sta­wiało wąt­pli­wo­ści. By­łem cie­niem, pod­pórką, pla­nem B.  Zo­sta­łem spro­wa­dzony na świat na wy­pa­dek, gdyby Willy’emu coś się stało. Moim za­da­niem było za­pew­nić wspar­cie, od­wró­cić uwagę, przy­jąć na sie­bie cios, a  w  ra­zie po­trzeby  – do­star­czyć czę­ści za­mien­nych. Może nerki. Krwi. Odro­biny szpiku kost­nego. Wszystko to do­kład­nie wy­ja­śniono mi na po­czątku drogi przez ży­cie i  me­to­dycz­nie roz­wi­jano póź­niej. W  wieku dwu­dzie­stu lat po raz pierw­szy usły­sza­łem o tym, co tata rze­komo po­wie­dział do mamy w dniu mo­ich na­ro­dzin: – Cu­dow­nie! Da­łaś mi Na­stępcę i Za­stępcę. Moja praca jest skoń­czona.