Kroniki Wardstone - Joseph Delaney
Szczegóły |
Tytuł |
Kroniki Wardstone - Joseph Delaney |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kroniki Wardstone - Joseph Delaney PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kroniki Wardstone - Joseph Delaney PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kroniki Wardstone - Joseph Delaney - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Joseph Delaney
Kroniki Wardstone
Przełożyła: Paulina Braiter
TOM 1
Zemsta Czarownicy
The Spook's Apprentice
Strona 3
Dla Marie
Strona 4
NAJWYŻSZY PUNKT HRABSTWA KRYJE W SOBIE TAJEMNICĘ.
POWIADAJĄ, ŻE ZGINĄŁ TAM CZŁOWIEK, GDY PODCZAS SROGIEJ BURZY
PRÓBOWAŁ UJARZMIĆ ZŁO, ZAGRAŻAJĄCE CAŁEMU ŚWIATU. POTEM
POWRÓCIŁY LODY, A KIEDY SIĘ COFNĘŁY, NAWET KSZTAŁT WZGÓRZ I NAZWY
MIAST W DOLINACH ULEGŁY ZMIANIE.
DZIŚ W OWYM MIEJSCU NA NAJWYŻSZYM ZE WZGÓRZ NIE POZOSTAŁ ŻADEN
ŚLAD PO TYM, CO ZASZŁO DAWNO, DAWNO TEMU.
LECZ JEGO NAZWA PRZETRWAŁA.
NAZYWAJĄ JE...
KAMIENIEM STRAŻNICZYM
Strona 5
Rozdział 1
Siódmy syn
Kiedy zjawił się stracharz, na dworze zapadał już mrok.
Miałem za sobą długi, ciężki dzień i nie mogłem się doczekać
kolacji.
– Czy to na pewno siódmy syn? – spytał.
Patrzył na mnie, z powątpiewaniem kręcąc głową.
Ojciec przytaknął.
– I ty też byłeś siódmym synem?
Ojciec ponownie skinął głową i zaczął tupać niecierpliwie,
obryzgując moje nogawice drobinkami brązowego błota i łajna. Z
jego czapki kapał deszcz. Niemal cały miesiąc padało. Na drzewach
pojawiły się już nowe liście, lecz wiosenna pogoda wciąż jeszcze nie
nastała.
Mój ojciec był farmerem, podobnie jak jego ojciec, a pierwsza
zasada farmera brzmi: utrzymać gospodarstwo w całości. Nie
można go dzielić między dzieci, bo wówczas z każdym pokoleniem
stawałoby się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu nic by z niego
nie zostało. Toteż ojciec zapisuje gospodarkę najstarszemu synowi,
a potem znajduje pracę pozostałym i jeśli to możliwe, usiłuje oddać
ich do terminu.
Musi przy tym często powoływać się na dawne długi
wdzięczności. Sporo możliwości daje miejscowy kowal, zwłaszcza
jeśli farma jest duża i zapewnia mu regularne zlecenia. Wówczas
istnieje szansa, że kowal zgodzi się przyjąć chłopaka do terminu.
Lecz nadal to tylko jeden syn.
Ja byłem siódmym i kiedy nadeszła moja kolej, długi
wdzięczności już się wyczerpały. Ojciec był tak bardzo
zdesperowany, że postanowił oddać mnie do terminu stracharzowi
– a przynajmniej tak wówczas sądziłem. Powinienem był zgadnąć,
Strona 6
że za wszystkim stała mama.
Stała zresztą za wieloma rzeczami. Na długo przed moim
narodzeniem to za jej pieniądze ojciec kupił farmę. Jak inaczej
byłoby na nią stać siódmego syna? Mama nie pochodziła z
Hrabstwa, przybyła z kraju za morzem. Większość ludzi nie miała
o tym pojęcia, ale czasami, jeśli słuchało się bardzo uważnie,
dawało się wychwycić lekkie różnice w wymowie pewnych słów.
Nie myślcie jednak, że rodzice sprzedawali mnie w niewolę czy
coś takiego. Okropnie nudziła mnie praca na roli, a to, co
nazywaliśmy miastem, w istocie było jedynie zwykłą osadą, dziurą
zabitą deskami. Zdecydowanie nie miałem ochoty spędzić tam
reszty życia, toteż w pewnym sensie spodobał mi się pomysł
zostania stracharzem. Było to znacznie ciekawsze niż dojenie krów
i rozrzucanie gnoju.
Obawiałem się jednak, bo to straszna praca. Miałem się
nauczyć chronić gospodarstwa i wioski przed istotami krążącymi w
ciemności. Co dzień czekały mnie starcia z ghulami, upiorami i
najróżniejszymi nikczemnymi bestiami. Tym właśnie zajmował się
stracharz, a ja miałem zostać jego uczniem.
– Ile ma lat? – spytał stracharz.
– W sierpniu skończy trzynaście.
– Drobny, jak na swój wiek. Umie czytać i pisać?
– Tak – odparł tato – jedno i drugie. Zna też grekę, nauczyła go
matka. Umiał mówić po grecku, nim jeszcze na dobre nauczył się
chodzić.
Stracharz pokiwał głową, spojrzał ponad błotnistą ścieżką,
poprzez bramę w stronę domu, jakby czegoś słuchał. Po chwili
wzruszył ramionami.
– To ciężkie życie dla mężczyzny, a co dopiero dla chłopca.
Myślisz, że sobie poradzi?
– Jest silny, a gdy dorośnie, będzie równie wysoki, jak ja. – Tato
wyprostował się i uniósł głowę. Teraz jej czubek dosięgnął niemal
podbródka rozmówcy.
Nagle stracharz uśmiechnął się; była to ostatnia rzecz, jakiej
Strona 7
oczekiwałem. Jego wielka twarz wyglądała jak wyciosana z
kamienia i do tej pory wydawał mi się dość groźny. W długim,
czarnym płaszczu i kapturze wyglądał jak ksiądz, kiedy jednak
patrzył na mnie, ponura mina sprawiała, że bardziej przypominał
kata szacującego ciężar skazańca, nim go powiesi.
Włosy wystające spod rąbka kaptura pasowały do szarej brody,
lecz brwi miał czarne i krzaczaste. W nozdrzach rosły mu gęste,
czarne włosy, a oczy miał zielone, podobnie jak ja.
I wtedy zauważyłem coś jeszcze. Miał ze sobą długi kij –
oczywiście zauważyłem go, gdy tylko ujrzałem przybysza, ale do
tej chwili nie uświadamiałem sobie, że trzyma kij w lewej dłoni.
Czyżby oznaczało to, że jest leworęczny jak ja?
Ów fakt stanowił dla mnie źródło niezliczonych kłopotów w
wioskowej szkole. Wezwano nawet miejscowego księdza, by mnie
obejrzał – cały czas kręcił głową i powtarzał, że muszę z tym
walczyć, nim będzie za późno. Nie wiedziałem, o co mu chodzi.
Żaden z moich braci nie był leworęczny, podobnie ojciec, natomiast
mama owszem i jakoś nigdy jej to nie przeszkadzało. Kiedy
nauczyciel zagroził, że wybije to ze mnie rózgą i przywiązał mi
pióro do prawej dłoni, zabrała mnie ze szkoły i od tygodnia uczyła
w domu.
– Ile chciałbyś za przyjęcie chłopaka do terminu? – spytał ojciec,
wyrywając mnie z zamyślenia. Widziałem, że poważnie podchodzi
do sprawy.
– Dwie gwinee za miesięczny okres próbny. Jeśli sobie poradzi,
wrócę na jesieni i będziesz mi winien jeszcze dziesięć. Jeżeli nie,
odeślę go, a ty zapłacisz dodatkową gwineę, by wynagrodzić mi
stratę czasu.
Tato raz jeszcze pokiwał głową, dobijając targu. Poszliśmy do
stodoły i monety zmieniły właściciela, ale nie uścisnęli sobie rąk –
nikt nie chciał dotykać stracharza. Ojciec i tak wykazał się wielką
odwagą, stojąc trzy kroki od niego.
– Mam pewną sprawę niedaleko – oznajmił stracharz. – Wrócę
po chłopaka o świcie. Dopilnujcie, by był gotowy. Nie lubię, gdy
Strona 8
każe mi się czekać.
Kiedy odszedł, ojciec poklepał mnie po ramieniu.
– Zaczynasz nowe życie, synu – rzekł. – Idź, umyj się.
Skończyłeś z pracą w polu.
*
Gdy wszedłem do kuchni, zastałem tam mojego brata, Jacka.
Obejmował ramieniem żonę, Ellie, która uśmiechała się do niego.
Bardzo lubię Ellie, jest ciepła i przyjazna w sposób sprawiający,
iż człowiek ma wrażenie, że naprawdę jej na nim zależy. Mama
mówi, że małżeństwo z Ellie posłużyło Jackowi, bo dzięki niej
trochę się uspokoił.
Jack jest najstarszy i największy z nas wszystkich i, jak
czasami żartuje tato, najprzystojniejszy z paskudnej gromadki.
Faktycznie, wzrostu i siły mu nie brakuje, lecz mimo błękitnych
oczu i zdrowych, rumianych policzków, jego czarne brwi niemal
zrastają się w jedną linię, więc osobiście nie uważam, żeby był
przystojny. Nie da się natomiast zaprzeczyć, że zdołał znaleźć sobie
miłą i śliczną żonę. Ellie ma włosy koloru najlepszej słomy trzy dni
po żniwach, a jej skóra dosłownie jaśnieje w blasku świec.
– Jutro rano wyjeżdżam – wypaliłem. – O świcie przyjdzie po
mnie stracharz.
Twarz Ellie pojaśniała.
– Chcesz powiedzieć, że zgodził się ciebie przyjąć?
Przytaknąłem.
– Daje mi miesiąc próby.
– Świetnie, Tom. Bardzo się cieszę – rzuciła.
– Niewiarygodne! – parsknął Jack. – Chcesz terminować u
stracharza? Jak sobie z tym poradzisz, skoro wciąż sypiasz przy
zapalonej świeczce?
Zaśmiałem się z tego żartu, ale zrozumiałem, że w słowach
brata kryje się głębszy sens. Czasami widywałem w ciemności
różne stwory. Potrzebowałem świeczki, by je przegnać i móc spać
w spokoju.
Jack podszedł do mnie i z radosnym okrzykiem złapał w objęcia,
Strona 9
po czym zaczął ciągnąć dookoła kuchennego stołu. Uważał to za
świetny dowcip. Opierałem się chwilę, by się nie obraził, aż
wreszcie po paru sekundach wypuścił mnie i poklepał po plecach.
– Dobra robota, Tom, zarobisz w tej pracy majątek. Jest tylko
jeden problem.
– Jaki? – spytałem.
– Będziesz bardzo potrzebował każdego zarobionego pensa. A
wiesz dlaczego?
Wzruszyłem ramionami.
– Bo będziesz mógł liczyć tylko na takich przyjaciół, których
sobie kupisz!
Próbowałem się uśmiechnąć, ale w tym, co mówił, kryło się
sporo prawdy. Stracharz pracuje i żyje sam.
– Och, Jack! Nie bądź okrutny! – upomniała go Ellie.
– To tylko żarcik – Jack wyraźnie nie rozumiał, o co chodzi
żonie.
Lecz Ellie patrzyła na mnie, nie na niego i zobaczyłem, jak
mina jej rzednie.
– Och, Tom – mruknęła. – To znaczy, że nie będzie cię tutaj,
kiedy urodzi się dziecko...
Wyglądała na szczerze zawiedzioną i poczułem smutek na myśl,
że nie będę mógł powitać w domu małej bratanicy. Mama twierdzi,
że dziecko Ellie będzie dziewczynką, a ona nigdy się nie myli w
takich sprawach.
– Wrócę i odwiedzę was, gdy tylko będę mógł – obiecałem.
Ellie spróbowała się uśmiechnąć, Jack podszedł i objął mnie
ramieniem.
– Zawsze będziesz miał swoją rodzinę – oznajmił. – Gdybyś nas
potrzebował, będziemy tutaj.
*
Godzinę później zasiadłem do kolacji ze świadomością, że rano
już mnie tu nie będzie. Jak każdego wieczoru, tato odmówił
modlitwę i wymamrotaliśmy: amen – wszyscy prócz mamy, która
jak zwykle ze spuszczoną głową wpatrywała się w swój talerz,
Strona 10
czekając uprzejmie, aż skończymy. Po modlitwie posłała mi lekki
uśmiech. Był to ciepły, wyjątkowy uśmiech; nie sądzę, by
ktokolwiek inny go zauważył. Od razu poczułem się lepiej.
Ogień wciąż płonął w palenisku, promieniując ciepłem na całą
kuchnię. Pośrodku wielkiego drewnianego stołu stał mosiężny
świecznik, wypolerowany tak bardzo, że można się było w nim
przejrzeć. Woskowa świeca kosztowała sporo grosza, lecz mama
nie pozwalała używać w kuchni łojowych z powodu ich zapachu.
Większość decyzji na farmie podejmował tato, ale w pewnych
sprawach mama zawsze stawiała na swoim.
Gdy zaczęliśmy pałaszować gorący gulasz, uderzyło mnie nagle,
jak staro wyglądał dziś ojciec – wydawał się zmęczony, osowiały, a
od czasu do czasu na jego twarzy pojawiał się osobliwy wyraz
smutku i tęsknoty. Gdy jednak zaczęli z Jackiem dyskutować na
temat cen wieprzowiny, wyraźnie się ożywił. Nie zgadzali się, czy
już czas wezwać rzeźnika.
– Lepiej zaczekać jeszcze miesiąc – twierdził tato. – Cena z
pewnością wzrośnie.
Jack pokręcił głową i zaczęli się spierać. Toczyli przyjacielską
dyskusję, jak to często w rodzinie i widziałem, że ojciec świetnie się
bawi. Ja jednak nie dołączyłem do nich – dla mnie nie miało to już
znaczenia. Jak powiedział tato, skończyłem z pracą na roli.
Mama i Ellie śmiały się z czegoś cicho. Wytężyłem słuch,
ciekaw, co mówią, ale Jack zdążył się już rozkręcić i jego glos
rozbrzmiewał coraz głośniej i głośniej. Mama zerknęła na niego
wymownie, a ja widziałem, że ma dosyć hałasu.
Nieświadom znaczących spojrzeń mamy, rozgadany Jack
sięgnął po solniczkę i niechcący ją wywrócił. Na blat wysypał się
kopczyk soli. Jack natychmiast wziął szczyptę i odrzucił za lewe
ramię. To stary przesąd z Hrabstwa, w ten sposób podobno
przeganiamy pecha, którego przynosi rozsypanie soli.
– Jack, i tak przecież nie potrzebujesz soli – upomniała go
mama. – Psuje tylko smak dobrego gulaszu. To obraza dla
kucharki!
Strona 11
– Przepraszam, mamo, masz rację. Gulasz jest doskonały.
Obdarzyła go uśmiechem, po czym skinęła na mnie głową.
– Poza tym nikt nie zwraca uwagi na Toma. Nie tak
powinniśmy go traktować ostatniego dnia w domu.
– Nie szkodzi, mamo – powiedziałem. – Wystarczy mi, że mogę
tu siedzieć i słuchać.
Mama przytaknęła.
– Ja jednak mam ci do powiedzenia parę rzeczy. Po kolacji
zostań w kuchni, pogawędzimy.
*
Kiedy zatem Jack, Ellie i tato poszli na górę spać, usiadłem w
fotelu przy kominku, czekając cierpliwie na to, co ma mi do
powiedzenia mama.
Nie należała do kobiet, które robią wokół siebie dużo
zamieszania. Z początku zaczęła wyliczać, co dla mnie pakuje: parę
zapasowych spodni, trzy koszule i dwie pary porządnych
skarpetek, tylko raz cerowanych.
Wpatrywałem się w żar na palenisku, postukując lekko nogą o
kamienną posadzkę. Mama przysunęła swój bujany fotel i ustawiła
go tak, by siedzieć dokładnie naprzeciw mnie. W jej czarnych
włosach połyskiwało kilka pasemek siwizny, poza tym jednak
wyglądała zupełnie tak samo jak wtedy, gdy byłem jeszcze malcem
ledwie sięgającym jej kolan. Jej oczy nadal błyszczały jasno i gdyby
nie blada cera, wydawałaby się uosobieniem zdrowia.
– Minie sporo czasu, nim znów będziemy mogli porozmawiać w
cztery oczy – zaczęła. – Opuszczenie domu i rozpoczęcie
samodzielnego życia to wielki krok. Jeśli zatem jest coś, co
chciałbyś powiedzieć, o co pragnąłbyś zapytać, zrób to teraz.
Nic nie przychodziło mi do głowy, jakbym w ogóle nie był w
stanie myśleć. Jej słowa sprawiły, że zapiekły mnie oczy.
Zamrugałem, przeganiając łzy.
Cisza przeciągała się coraz bardziej, słyszałem tylko lekkie
uderzenia własnych stóp na kamiennej płycie. W końcu mama
westchnęła.
Strona 12
– Co się stało? – spytała. – Odjęło ci mowę? Wzruszyłem
ramionami.
– Przestań się wiercić, Tomie, i skup na tym, co mówię –
ostrzegła. – Po pierwsze, czy cieszysz się, że jutro zaczniesz nową
pracę?
– Sam nie wiem, mamo – przypomniałem sobie dowcip Jacka o
tym, że będę musiał kupować przyjaciół. – Nikt nie chce zbliżać się
do stracharza. Nie będę miał przyjaciół. Cały czas będę żył
samotnie.
– Nie będzie aż tak źle, jak myślisz – pocieszyła mnie mama. –
Zawsze możesz porozmawiać ze swoim mistrzem: będzie twoim
nauczycielem i bez wątpienia z czasem zostanie też przyjacielem. Z
pewnością też nie zabraknie ci zajęć i nauki. Nie będziesz miał
czasu, by odczuć samotność. Nie uważasz, że to nowa, podniecająca
perspektywa?
– Owszem, jest podniecająca, lecz praca mnie przeraża. Chcę to
robić, ale nie wiem, czy dam radę. Jakaś część mnie pragnie
podróżować i oglądać nowe miejsca, trudno jednak będzie już tu nie
mieszkać. Będę tęsknił za wami wszystkimi. I za domem.
– Nie możesz tu zostać – oznajmiła mama. – Twój tato starzeje
się, nie ma siły pracować. Następnej zimy odda gospodarstwo
Jackowi. Ellie wkrótce urodzi dziecko, bez wątpienia pierwsze z
wielu i w końcu zabraknie dla ciebie miejsca. Nie, lepiej pogódź się
z tą myślą, nim do tego dojdzie. Nie możesz wrócić do domu.
Jej głos brzmiał chłodno i surowo, a jego ton i wypowiedziane
słowa sprawiły, że serce i gardło zacisnęły mi się boleśnie. Ledwie
mogłem oddychać.
Chciałem już tylko pójść do łóżka, ale ona miała jeszcze dużo do
powiedzenia. Rzadko słyszałem, by przemawiała tak długo.
– Masz teraz nowe obowiązki i będziesz je wypełniał –
oznajmiła stanowczo. – I co więcej, wypełniał należycie. Poślubiłam
twojego ojca, bo był siódmym synem i urodziłam mu sześciu synów
po to, by mieć ciebie. Siedem razy siedem. Jesteś siódmy z
siódmego i masz dar. Twojemu nowemu mistrzowi wciąż nie brak
Strona 13
sił, lecz najlepsze czasy ma już za sobą i zbliża się jego koniec.
Prawie sześćdziesiąt lat wędrował po gościńcach Hrabstwa, czyniąc
swoją powinność, robiąc to, co zrobić trzeba. Wkrótce nadejdzie
twoja kolej i jeśli ty tego nie zrobisz, to kto? Kto zajmie się
zwykłymi ludźmi? Kto ich ochroni? Kto zapewni bezpieczeństwo
farmom, wioskom i miasteczkom, by kobiety i dzieci mogły bez
lęku spacerować ulicami?
Nie wiedziałem, co powiedzieć i nie mogłem jej spojrzeć w oczy.
Ze wszystkich sił starałem się nie rozpłakać.
– Kocham wszystkich w tym domu – podjęła; jej głos złagodniał.
– Ale w całym wielkim Hrabstwie tylko ty jesteś podobny do mnie.
Wciąż jeszcze musisz dorosnąć i dojrzeć, ale przyszedłeś na świat
jako siódmy syn siódmego syna. Masz dar i siłę potrzebną, by robić
to, co konieczne. Wiem, że będę z ciebie dumna. No cóż – wstała z
fotela. – Cieszę się, że to ustaliliśmy A teraz zmykaj do łóżka.
Jutro czeka cię wielki dzień i musisz przed nim wypocząć.
Uściskała mnie i obdarzyła ciepłym uśmiechem, a ja
próbowałem udawać wesołość i także się uśmiechać. Gdy jednak
dotarłem do swego pokoju, usiadłem na skraju łóżka, patrząc tępo
przed siebie i rozmyślając o tym, co mi powiedziała.
Moja mama cieszy się w sąsiedztwie dużym szacunkiem. O
roślinach i lekach wie więcej niż miejscowy medyk, a kiedy podczas
porodu następują komplikacje, położna zawsze po nią posyła.
Mama jest specjalistką od, jak to nazywa, porodów pośladkowych.
Czasami dziecko próbuje przyjść na świat stopami do przodu i
wtedy trzeba obrócić je jeszcze w łonie matki. Dziesiątki kobiet w
Hrabstwie zawdzięczają jej życie.
Tak przynajmniej twierdzi mój tato, lecz mama, jak zawsze
skromna, nigdy nie wspominała o podobnych rzeczach. Po prostu
robiła to co trzeba i wiedziałem, że tego samego oczekuje ode mnie.
Chciałem zatem, by była ze mnie dumna. Ale czy naprawdę mówiła
poważnie, że poślubiła mojego tatę i urodziła sześciu braci tylko po
to, by móc urodzić mnie? Nie wydawało się to prawdopodobne.
Po dłuższym czasie wstałem z łóżka i usiadłem w starym
Strona 14
wiklinowym fotelu przy wychodzącym na północ oknie. Spojrzałem
w dal.
Na niebie świecił księżyc, zalewając świat srebrzystym
blaskiem. Widziałem dziedziniec, dwie duże łąki i północne
pastwisko, aż do granicy naszej farmy, kończącej się w połowie
zbocza Wzgórza Wisielców. Lubiłem ten widok, lubiłem oglądać z
daleka Wzgórze Wisielców. Cieszyłem się, że to najodleglejsza
rzecz, jaką widzę.
Od lat robiłem to samo przed snem: wpatrywałem się we
wzgórze i wyobrażałem sobie, co kryje się po drugiej stronie.
Wiedziałem, że tak naprawdę są tam tylko kolejne pola, a za nimi,
dwie mile dalej, osada nazywana miejscowym miasteczkiem – pół
tuzina domów, mały kościół i jeszcze mniejsza szkoła – lecz moja
wyobraźnia przywoływała inne obrazy. Czasami widziałem w
myślach wysokie skały i ocean, czy może las albo wielkie miasto o
wysokich wieżach, połyskujące światłami.
Teraz jednak, patrząc w dal, przypomniałem sobie także moje
lęki. Owszem, wzgórze wyglądało pięknie z daleka, ale nie należało
do miejsc, do których chciałbym się zbliżyć. Wzgórze Wisielców,
jak pewnie zgadujecie, nie zostało tak nazwane bez powodu.
Trzy pokolenia wcześniej w całym kraju wybuchła wojna i
mężczyźni z Hrabstwa odegrali w niej swoją rolę. Była to najgorsza
ze wszystkich wojen, zacięta wojna domowa dzieląca rodziny.
Czasami brat walczył w niej z bratem.
Ostatniej wojennej zimy doszło do wielkiej bitwy, jakąś milę na
północ od nas, niedaleko wioski. A kiedy dobiegła końca, zwycięska
armia przyprowadziła jeńców na to wzgórze i powiesiła ich na
drzewach porastających północne zbocze. Powiesili także część
swoich żołnierzy za, jak twierdzili, tchórzostwo w obliczu wroga.
Istniała jednak także inna wersja historii. Według niej część
mężczyzn odmówiła walki z ludźmi, których uważali za swych
sąsiadów.
Nawet Jack nie lubił pracować blisko granicznego płotu, a psy
nie zbliżały się do lasu. Co do mnie, ponieważ wyczuwałem rzeczy,
Strona 15
których inni nie widzą, nie mogłem pracować nawet na północnym
pastwisku. Bo widzicie, stamtąd już ich słyszałem. Słyszałem jęk
sznurów i trzeszczenie gałęzi, uginających się pod ciężarem ciał.
Słyszałem zmarłych, dławiących się i krztuszących po drugiej
stronie wzgórza.
Mama mówiła, że jesteśmy tacy sami. Pod jednym względem z
pewnością: wiedziałem, że ona także widzi rzeczy, których inni nie
dostrzegają. Pewnej zimy, gdy byłem bardzo mały i wszyscy moi
bracia mieszkali jeszcze w domu, dźwięki dobiegające ze wzgórza
stały się nocą tak głośne, że docierały nawet do mojego pokoju. Moi
bracia nie słyszeli niczego, ale ja nie mogłem spać. Za każdym
razem gdy wołałem, mama przychodziła do mnie, choć musiała
wstawać o świcie, bo miała mnóstwo pracy.
W końcu oznajmiła, że to załatwi i pewnej nocy samotnie
wspięła się na Wzgórze Wisielców, między drzewa. Kiedy wróciła,
nie słyszałem niczego i cisza ta trwała przez wiele miesięcy.
Zatem pod jednym względem jednak się różniliśmy.
Mama była znacznie odważniejsza ode mnie.
ROZDZIAŁ 2
W DRODZE
Wstałem godzinę przed świtem, lecz mama krzątała się już w
kuchni, szykując moje ulubione śniadanie, jajka na bekonie.
Wycierałem właśnie talerz ostatnią kromką chleba, gdy na dół
zszedł tato. Kiedy się żegnaliśmy, wyciągnął coś z kieszeni i
wcisnął mi do ręki. Była to niewielka hubka i krzesiwo, kiedyś
należały do jego własnego taty, a wcześniej do dziadka. Ulubiony
przedmiot ojca.
– Chcę, żebyś to wziął, synu – oznajmił. – Może przyda ci się w
nowej pracy. I wróć do nas niedługo. Owszem, opuszczasz dom, ale
nie znaczy to, że nie możesz złożyć nam wizyty.
Strona 16
– Czas ruszać, synu – mama podeszła i uścisnęła mnie po raz
ostatni. – Twój mistrz stoi przy bramie. Nie każ mu czekać.
Nie należeliśmy do rodzin, które lubią wszystko przeciągać,
zwłaszcza pożegnania, toteż sam wyszedłem na dwór.
Stracharz czekał po drugiej stronie bramy – ciemna postać na
tle szarzejącego, porannego nieba. Na głowę naciągnął kaptur, stał
wyprostowany, wysoki, z laską w lewej dłoni. Ruszyłem ku niemu,
dźwigając zawiniątko ze swym dobytkiem. Bardzo się
denerwowałem.
Ku memu zdumieniu, stracharz otworzył bramę i wszedł na
podwórze.
– No dalej, chłopcze – rzucił. – Chodź ze mną! Skoro mamy
razem podróżować, równie dobrze możemy już ruszać.
Zamiast skierować się w stronę gościńca, poprowadził mnie na
północ, prosto na Wzgórze Wisielców. Wkrótce przekroczyliśmy
północne pastwisko. Serce coraz mocniej waliło mi w piersi. Kiedy
dotarliśmy do ogrodzenia, stracharz wspiął się na nie z lekkością
młodzika, ja jednak zamarłem. Stojąc z dłońmi na pręcie
ogrodzenia, słyszałem już skrzypienie drzew, których gałęzie
wyginały się pod ciężarem wiszących na nich ludzi.
– Co się stało, chłopcze? – Stracharz obrócił się i spojrzał na
mnie. – Jeśli boisz się czegoś na swym własnym progu, na niewiele
mi się przydasz.
Odetchnąłem głęboko i wdrapałem się na płot. Ruszyliśmy w
górę i wkrótce znaleźliśmy się w mroku między drzewami. Im
wyżej się wspinaliśmy, tym robiło się zimniej i wkrótce zacząłem
dygotać. Był to ten rodzaj chłodu, który wywołuje gęsią skórkę i od
którego jeżą się włosy na karku na znak, że coś jest nie w
porządku. Czułem się już tak wcześniej, kiedy w pobliżu pojawiało
się coś nie należącego do tego świata.
Gdy dotarliśmy na szczyt wzgórza, zobaczyłem ich poniżej.
Musiała ich być co najmniej setka, czasami wisiało po dwóch,
trzech na tym samym drzewie, ubranych w wojskowe mundury, z
szerokimi, skórzanymi pasami i wysokimi butami. Ręce mieli
Strona 17
związane za plecami i każdy zachowywał się inaczej. Niektórzy
szarpali się rozpaczliwie, aż gałąź nad ich głowami podskakiwała i
jęczała. Inni obracali się powoli na końcu sznura, wskazując to w
jedną, to w drugą stronę.
I kiedy tak patrzyłem, poczułem nagle na twarzy silny wiatr –
wiatr na tyle zimny i ostry, że nie mógł być naturalny. Drzewa
pochyliły się nisko, ich liście uschły i zaczęły spadać. Wystarczyła
chwila i gałęzie pozostały nagie. Gdy wielki wiatr ucichł, stracharz
położył mi dłoń na ramieniu i poprowadził bliżej wisielców.
Zatrzymaliśmy się zaledwie krok od najbliższego.
– Przyjrzyj mu się – polecił stracharz. – Co widzisz?
– Martwego żołnierza – odparłem lekko łamiącym się głosem.
– Według ciebie ile ma lat?
– Najwyżej siedemnaście.
– Świetnie. Dobra robota, chłopcze. A teraz powiedz, dalej się
boisz?
– Trochę. Nie podoba mi się, że jestem tak blisko.
– Czemu? Nie ma się czego bać, tu nic nie może cię skrzywdzić.
Pomyśl, co on musiał przeżyć. Skup się na nim, nie na sobie. Co
czuł, co było najgorsze?
Usiłowałem postawić się na miejscu żołnierza i wyobrazić sobie,
jak to jest umrzeć w taki sposób. Ból i walka o każdy oddech
musiały być okropne, ale mógł czuć coś jeszcze gorszego...
– Wiedział, że umiera i że nigdy już nie wróci do domu. Ze
nigdy więcej nie zobaczy swej rodziny – powiedziałem.
I gdy to rzekłem, ogarnął mnie nagły smutek. Wisielcy powoli
zaczęli znikać, aż w końcu zostaliśmy sami na wzgórzu, a na
drzewach znów pojawiły się liście.
– Jak się teraz czujesz? Nadal się boisz?
Pokręciłem głową.
– Nie – odparłem. – Po prostu mi smutno.
– Dobra robota, chłopcze. Uczysz się. My, siódmi synowie
siódmych synów, mamy dar dostrzegania rzeczy, których nie widzą
inni. Lecz ten dar bywa czasem przekleństwem. Nie możemy się
Strona 18
bać, bo istnieją rzeczy, które karmią się naszym strachem. Strach
wszystko pogarsza. Trzeba skupić się na tym, co widzisz i przestać
myśleć o sobie. To zawsze działa. Owszem, widok był przerażający,
chłopcze, ale to tylko widma – ciągnął stracharz. – Niewiele
możemy z nimi zrobić; w swoim czasie same znikają. Za jakieś sto
lat nic tu już nie pozostanie.
Miałem ochotę mu powiedzieć, że mama raz coś z nimi zrobiła,
ale milczałem. Wolałem się nie wychylać, zwłaszcza na początku.
– Gdyby to były duchy, sprawy wyglądałyby inaczej –
wyjaśniał. – Z duchami można rozmawiać i mówić im, co jest co.
Należy uświadomić im, że nie żyją, to ważny krok pozwalający im
odejść. Duch to zazwyczaj oszołomiona dusza uwięziona na tej
ziemi, nieświadoma tego, co się z nią stało. Bardzo często cierpią
męki. Oczywiście, istnieją też inni, mający przed sobą wyraźny cel.
Ci mogą powiedzieć ci różne rzeczy. Lecz widmo to tylko fragment
duszy, która odeszła do lepszych krain. Tym właśnie są, chłopcze,
widmami. Widziałeś, jak zmieniły się drzewa?
– Liście opadły i nastała zima.
– Teraz jednak wróciły. Oglądałeś tylko obrazy z przeszłości,
wspomnienie zła, które czasem dzieje się na tej ziemi. Zwykle, jeśli
masz dość odwagi, widma cię nie widzą i niczego nie czują. Są jak
odbicia w stawie, pozostające na wodzie, choć ich właściciel już
odszedł. Rozumiesz, co mówię?
Przytaknąłem.
– Świetnie, w takim razie załatwione. Od czasu do czasu
będziemy mieć do czynienia ze zmarłymi, warto zatem, byś do nich
przywykł. A teraz ruszajmy! Czeka nas daleka droga. Trzymaj, od
tej pory ty będziesz to niósł.
Stracharz wręczył mi swą wielką skórzaną torbę i nie oglądając
się za siebie, zaczął wspinać się z powrotem. Podążyłem za nim na
wierzchołek i przez las w stronę gościńca, odległej, szarej linii,
ciągnącej się na południe między zielonymi i brązowymi polami.
– Dużo podróżowałeś, chłopcze? – zawołał przez ramię
stracharz. – Jaką część Hrabstwa zwiedziłeś?
Strona 19
Odparłem, że nigdy nie oddaliłem się dalej niż sześć mil od
gospodarstwa ojca. Moją najdalszą podróżą była wizyta na
miejscowym targu.
Stracharz wymamrotał coś pod nosem i pokręcił głową.
Widziałem, że nie spodobała mu się moja odpowiedź.
– No cóż, od dziś zaczną się twoje podróże – zapowiedział. –
Idziemy na północ, do wioski zwanej Horshaw. To piętnaście mil
lotem ptaka, powinniśmy dotrzeć tam przed zmierzchem.
Słyszałem o Horshaw; była to górnicza wioska, największa
siedziba handlarzy węglem w Hrabstwie. Sprzedawali tam węgiel
wydobywany z dziesiątek otaczających ją kopalni. Nigdy nie
sądziłem, że się tak daleko wybiorę i zastanawiałem się, czego
stracharz może szukać w podobnym miejscu.
Maszerował w szaleńczym tempie, stawiając długie, lekkie
kroki. Wkrótce zacząłem zostawać w tyle. Nie tylko dźwigałem
własne zawiniątko z ubraniami i resztą dobytku, ale także jego
torbę, która z każdą minutą wydawała mi się coraz cięższa. A
potem, jakby jeszcze było mało, zaczęło padać.
Jakąś godzinę przed południem stracharz zatrzymał się nagle,
odwrócił i spojrzał na mnie uważnie. Wlokłem się jakieś dziesięć
kroków za nim, bolały mnie stopy i lekko kuśtykałem. Droga była
w istocie szerszą ścieżką, szybko zmieniającą się w błoto. W chwili
gdy zrównałem się z moim przewodnikiem, natrafiłem palcem na
kamień, pośliznąłem się i o mało nie straciłem równowagi.
Zacmokał.
– Słabo ci, chłopcze? Masz problemy z równowagą? – spytał.
Pokręciłem głową. Bardzo chciałem dać odpocząć rękom, ale
odstawienie torby w błoto nie wydało mi się stosowne.
– To dobrze – stracharz uśmiechnął się lekko. Ściekający z
kaptura deszcz kapał mu na brodę. – Nigdy nie ufaj ludziom,
którym kręci się w głowie. Warto to zapamiętać.
– Wcale mi się nie kręci – zaprotestowałem.
– Nie? – Stracharz uniósł krzaczaste brwi. – Jest to więc
pewnie kwestia twoich butów. Na niewiele zdadzą ci się w tej
Strona 20
pracy.
Nosiłem buty identyczne jak mój tato i Jack, solidne, nadające
się do stąpania w błocie i gnoju farmy, ale też należały do tych
butów, do których trzeba przywyknąć. Nim rozchodziło się nową
parę, co najmniej dwa tygodnie miało się stopy pełne pęcherzy.
Przyjrzałem się butom stracharza. Uszyto je z mocnej,
porządnej skóry, miały wyjątkowo grube podeszwy, musiały
kosztować majątek. Przypuszczam jednak, że dla kogoś, kto dużo
chodzi, były warte każdego grosza. Kiedy szedł, uginały się lekko i
wiedziałem, że były wygodne od chwili, gdy je naciągnął.
– Dobre buty to podstawa w tym fachu – oznajmił stracharz. –
Nie zawierzamy człowiekowi ni zwierzęciu, sami idziemy tam,
gdzie nas potrzebują. Polegaj na swych własnych nogach, one
nigdy cię nie zawiodą. Jeżeli zatem zdecyduję się przyjąć cię do
terminu, kupię ci buty takie jak moje. Do tego czasu będziesz
musiał jakoś sobie radzić.
W południe zrobiliśmy krótki popas, ukryci przed deszczem w
opuszczonej bydlęcej szopie. Stracharz wyjął z kieszeni kawałek
materiału i rozpakował, odsłaniając bryłę żółtego sera.
Odłamał kawałek i wręczył mi. Jadałem już lepsze rzeczy, ale
że byłem głodny, pochłonąłem go szybko. Sam stracharz zjadł
jedynie odrobinę, resztę zapakował i schował do kieszeni.
Ukryty przed deszczem, ściągnął kaptur i po raz pierwszy
mogłem dokładnie mu się przyjrzeć. Oprócz gęstej brody i
zapadniętych oczu, najbardziej charakterystyczną cechą twarzy
stracharza był nos, ponury, ostry i zakrzywiony, tak że kojarzył się
z ptasim dziobem. Kiedy zamykał usta, zarost zasłaniał je niemal
całkowicie. Sama broda z początku wydawała się szara, gdy jednak
przyjrzałem się bliżej, starając się czynić to ukradkiem, by nie
zauważył, przekonałem się, że widać w niej większość kolorów
tęczy. Dostrzegłem odcienie czerwieni, czerni, brązu i oczywiście
mnóstwo szarości, lecz jak sobie później uświadomiłem, wszystko
zależało od padającego na brodę światła.
„Słaba szczęka, słaby charakter" – mawiał często mój ojciec;