Kres Feliks W. - Księga Całości (7) - Tarcza Szerni [Code Red Tomasz Stachewicz, 2014]
Szczegóły |
Tytuł |
Kres Feliks W. - Księga Całości (7) - Tarcza Szerni [Code Red Tomasz Stachewicz, 2014] |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kres Feliks W. - Księga Całości (7) - Tarcza Szerni [Code Red Tomasz Stachewicz, 2014] PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kres Feliks W. - Księga Całości (7) - Tarcza Szerni [Code Red Tomasz Stachewicz, 2014] PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kres Feliks W. - Księga Całości (7) - Tarcza Szerni [Code Red Tomasz Stachewicz, 2014] - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Feliks W. Kres
Tarcza Szerni
Strona 3
Tarcza Szerni
Copyright © by Feliks W. Kres
Skład i korekta: Paweł Dembowski i Katarzyna Derda
Projekt graficzny okładki: Nina Makabresku
Ilustracje map: Maria Łepkowska
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
ISBN 978-83-64416-74-3
Wydawca: Code Red Tomasz Stachewicz
ul. Sosnkowskiego 17 m. 39
02-495 Warszawa
Strona 4
Mapy
Szerer
Strona 5
Strona 6
Strona 7
Dartan
Strona 8
Strona 9
Strona 10
Grombelard
Strona 11
Strona 12
Strona 13
Tom I
Strona 14
Prolog
Mroczne zaułki dzielnicy portowej, zapchane brudnym śniegiem,
były miejscem nieprzyjaznym i groźnym. W Dranie, jednym z
najstarszych miast Garry, ofiarą złoczyńców mógł paść każdy, kto
zapuścił się nocą w okolice portu. Wojsko dawno już przestało
kontrolować najbardziej podejrzane zakamarki, bo była to robota
głupiego: żołnierze łapali rzezimieszków, urzędnicy zaś wypuszczali za
łapówki. Dartańczycy, rozmiłowani w szumnych nazwach, zamorską
prowincję Wiecznego Cesarstwa od pewnego czasu nazywali Yoesene
Ane — Krainą Bezprawia — inni zaś, bardziej dosadni w słowach,
powiadali zwyczajnie: burdel. Rozsypała się tam imperialna władza, a na
jej miejsce nie przyszła żadna inna. Rządził każdy, za kim stały pieniądze
albo miecze.
A jednak, blisko portowych nabrzeży, w jednej z najciemniejszych
uliczek, przy której tkwiły opuszczone, na pół zrujnowane domy,
przyczaił się oddziałek imperialnych legionistów. Spod szarych
wojskowych płaszczy wyzierały jasne tuniki noszone na kolczugach; raz i
drugi zalśnił, w odbitym od śniegu świetle księżyca, niedokładnie okryty
kapturem hełm. Wojacy musieli sterczeć w zaułku dosyć długo, bo
wyraźnie marzli, choć miało się na odwilż i ziąb niezbyt doskwierał.
Chuchali w ręce i rozcierali je, kręcili się niecierpliwie i przytupywali,
starając się jednak nie czynić hałasu. Pytanie, czy ktoś by usłyszał?...
Opodal rozbrzmiewał gwar: tubalne ryki i pijacki rechot przeplatały się z
żeglarską pieśnią, której to pieśni nijak nie chciała poprowadzić muzyka
dobywana z kiepskiej fujarki. Zresztą cała portowa dzielnica, jedna
paskudna lumpiarnia, rozbrzmiewała zwykłymi nocnymi głosami:
ujadaniem i wyciem jakichś psów, odległymi wrzaskami, pijackimi
śpiewami, śmiechami.
Śnieg padał i padał coraz gęstszy. Topniał i mieszał się z błotem.
Sto pięćdziesiąt albo dwieście kroków dalej, obok wielkiej piramidy
skrzyń złożonych na nabrzeżu, raczyli się gorzałką i hałasowali obwiesie
— dwunastu, może czternastu. Za nimi niewyraźnie majaczyła ciemna
bryła przycumowanego żaglowca. Płonęła smoła w trzech wielkich
Strona 15
maźnicach, dając więcej dymu niż światła i ciepła, lecz nikomu to nie
przeszkadzało, nawet pijanej dziewczynie z gołym tyłkiem, tańczącej w
kręgu klaszczących i ryczących kamratów. Pannica — całkiem zgrabna,
lecz o gębie rozchlastanej kiedyś nożem — miała na głowie wełnianą
czapkę, częściowo zeżartą przez mole, na grzbiecie zaś koszulę i kosmaty
serdak, ale niżej już tylko obszyte futrem trzewiki, chyba żeby do
odzienia zaliczyć to, co z woli natury okrywało jej przyrodzenie.
Rozradowane draby, mniej lub bardziej schlane, kołysały się albo
zataczały w żeglarskim pląsie, co tworzyło należytą oprawę dla
podrygów biednej dziewoi; tańczyć to ona, niestety, zupełnie nie
potrafiła. Może miała inne zalety.
Śnieg sypał na potęgę; jego lepkie płaty, pchnięte mocniejszym
porywem wiatru, skłębiły się w świetle smolnych ogni. Głośno
zatrzeszczały kadłuby i zaskrzypiał osprzęt cumujących w porcie
żaglowców.
Dwoje ludzi, zbliżających się niepewnie do rozwrzeszczanej zgrai, w
ogóle nie chciało pasować do portowej dzielnicy. Pytanie, czy pasowali
chociaż do tego miasta?... Mężczyzna był bardzo dostatnio odziany,
bogaty aż ostentacyjnie, kobieta zaś młoda i milutka: spod lekko
zsuniętego kaptura wychylały się piękne kędzierzawe włosy, okalające
trochę pucołowatą, ale jednak apetyczną buzię. Było zupełnie jasne, że
los tych dwojga zostanie przypieczętowany, gdy tylko rozpląsane
łapserdaki dostrzegą ich obecność w swym królestwie.
Jakoż i wkrótce dostrzegły. Prawdę mówiąc, nawet ślepy by
dostrzegł, bo przybysze parli z niepojętym uporem ku kopcącym
maźnicom, niczym ćmy zwabione do światła. Głośniej rozbrzmiały
wrzaski i dwaj pijacy z szeroko rozpostartymi ramionami, ku uciesze
kompanów, ruszyli ku nadchodzącym. Uradowani, bez wątpienia
pragnęli objąć nowo przybyłych, a może i zaprosić do tańca. Ci jednak nie
czekali. W cudowny sposób odzyskawszy wzrok, a ze wzrokiem rozum,
rzucili się do ucieczki. Kobieta krzyknęła przenikliwie, mężczyzna
zawtórował jej basem.
— Na pomoc! Ratunku, mordują!
Banda z nabrzeża pognała śladem uciekinierów.
Pucołowata kobietka miała zdrowe nogi, towarzyszący jej bogacz
jeszcze zdrowsze: bez żenady wysforował się naprzód, zostawiając
Strona 16
towarzyszkę w ariergardzie. Odciągnąwszy bandę od nabrzeża, a tym
samym od stojących w porcie żaglowców, po kolei skręcili w mroczny
zaułek — ten sam, w którym czekali żołnierze. Rozpędzone zbiry
wpakowały się prosto na gotowy do walki oddział. Legioniści osadzili
zgraję w miejscu; kilku łapserdaków oberwało po zębach rękojeściami
mieczów. Zdezorientowanych otoczono w mgnieniu oka, bardziej
krewkich poprzewracano w stratowany śnieg. Ponad wrzaski wzniósł się
mocny głos człowieka przywykłego do rozkazywania:
— Stać, w imieniu prawa! Milczeć! Wszyscy broń pod nogi,
natychmiast!
Niektóre draby miały noże, przy mieczu był tylko jeden.
Zaległa krótka cisza. Żołnierze, z groźnie nastawionymi ostrzami,
szachowali zwabionych w pułapkę żeglarzy. Klnąc i brocząc krwią z
rozbitego łba, zbierał się z ziemi przewrócony pijak.
— Napadnięto nas, panie komendancie! — dobiegł głos spoza
pleców żołnierzy.
— Czy tak było?
— Tak, panie — potwierdziła kobieta.
— Co jest?! — wrzasnął jeden z osaczonych. — Ścierwojady... guza
szukacie?! A wynocha do swoich baraków, ogony pod siebie i jazda!
Draby odzyskały wigor i animusz. Od wielu miesięcy wojsko w
Dranie odwracało się plecami do wszelkich awantur i znikało bez śladu,
wystarczyło tupnąć. Ochłonąwszy z zaskoczenia, a nawet cokolwiek
wytrzeźwiawszy, draby jęły groźnie napierać na legionistów, niewiele
sobie robiąc z ich mieczy.
— No?! No rusz mnie który, a żywa noga stąd nie ujdzie! —
wrzasnął potężny dryblas z nożem w garści i nie namyślając się wiele,
otwartą dłonią pchnął najbliższego legionistę w pierś.
— Podsetniku... to oni! — zawołał któryś z żołnierzy.
— Jacy „oni”?
— Ci co wczoraj wyrżnęli naszych! Poznaję tego... i tego! I tamtego
też!
Do zwabionych w pułapkę obwiesiów zaczęło wreszcie docierać, że
nie natknęli się na jakiś przypadkowy patrol.
— Oni, mówisz? Jesteś pewien, synu? Popatrz dobrze!
Żołnierz mógł patrzeć do woli — księżyc świecił jasno, a śnieg,
Strona 17
chociaż brudny i zmieszany z błotem, potęgował jego blask, niemniej był
środek nocy, do tego zadymka — i nawet sowie oczy miałyby kłopot z
rozpoznaniem rysów czyjejś twarzy.
— Tak, panie! — powiedział legionista. — Jestem pewien, to te same
gęby! Nie zapomnę do końca życia, tylko ja wyniosłem z tego głowę!
Wszystkich naszych wytłukli jak psy!
Otoczona banda przycichła po raz drugi.
— Tylko ruszcie nas, sukinsyny! — powtórzył po chwili drab z
nożem. — A żywa noga nie ujdzie!
— Rzekłeś, chłopcze — spokojnie skwitował oficer. — Rzuciliście
się na wojsko imperialne. Wczoraj... a teraz znowu. Brać ich!
Żołnierze chyba opacznie zrozumieli rozkaz, bo zaułek w jednej
chwili wypełnił się skowytem mordowanych drabów. Od miesięcy
przepędzani z kąta w kąt, wzgardzeni zarówno przez złoczyńców, jak i
spokojnych mieszkańców miasta legioniści brali słodki odwet za
wyrżniętych minionej nocy towarzyszy: czterech chłopaków z patrolu,
osaczonych w samym środku miasta, o których nikt nie zamierzał się
upomnieć. Ani przekupieni urzędnicy Trybunału Imperialnego, powołani
do tropienia i sądzenia zbrodni, ani zobojętniali przełożeni, ani wreszcie
zastraszone miejskie władze — nikt.
Port był za daleko, by na pokładach okrętów dosłyszano
wrzeszczących o pomoc żeglarzy. Na pirackich łajbach, zupełnie jawnie
cumujących u nabrzeży jednego z największych miast Garry, było pewnie
parę setek zbirów, choć co najmniej połowa bawiła się w knajpach na
lądzie. Żołnierze nie mogli wygrać żadnej potyczki w porcie — jednak co
innego dwieście kroków dalej. Kompani zarzynanych słyszeli najwyżej
niewyraźne wrzaski, dobiegające z mrocznych ulic — nie pierwsze tej
nocy i nie ostatnie...
Nie upilnowano tylko tancerki z blizną od noża na twarzy.
Rozchichotana pannica pociągnęła śladem kamratów i była
wystarczająco blisko, by poznać, że dzieje się coś paskudnego. Zawróciła
biegiem i zaczęła wrzeszczeć wniebogłosy, gdy tylko wpadła między
kotły z palącą się smołą. Światło oślepiało; gdyby nie to, bez trudu dałoby
się dostrzec nie tylko zarys kadłuba żaglowca, ale i szczegóły na
pokładzie: pośród zwojów lin, skrzynek, różnych szmat i śmieci
przysypanych świeżym śniegiem (nie był to czysty okręt...) drzemali tak
Strona 18
samo ośnieżeni członkowie załogi, którym podstępna gorzałka nie
pozwoliła dotrzeć do przytulnych barłogów w dziobówce. Otwarły się
jakieś drzwi i spod kasztelu rufowego trysnęła na pokład smuga światła.
— Czego wrzeszczysz, dziwko, no czego?!
— Bo... naszych tłuką! Naszych! Tam, w zaułkach!
— Co ty gadasz?...
— Tłuką naaszyyych! — histerycznie rozdarła się wywłoka, skacząc
po dudniącym i trzeszczącym trapie, jakby straciła rozum. — Łaaa! Tam
tłuką, ja nie wiem... nie wiem ktoo!... No... łaaaaa!!!
Pobudzeni marynarze wyłazili z zakamarków okrętu.
— Zatłuką ich! Łaaa! — raz jeszcze wrzasnęła dziewczyna i niemal
kopiąc się piętami w pryszczaty zadek, pognała z powrotem w głąb ulicy,
jakby sama jedna chciała przyjść z odsieczą mordowanym.
Okręt ożył. Ci ludzie nie raz i nie dwa zrywali się w środku nocy, by
chwycić za broń. Ktoś kopnął przyprószonego śniegiem pijaka, inny,
klnąc, skoczył pod pokład. Zadudniły ciężkie kroki na trapie, gdy dwaj
pierwsi żeglarze z toporami w dłoniach zbiegli na nabrzeże. Lecz ta noc
była pełna niespodzianek.
— A dokąd to? — zapytał niemłody już, lecz prosto trzymający się
mężczyzna, który otoczony smolnym dymem zjawił się w kręgu światła,
jakby wyłoniony z kłębów śniegu. — Ten okręt to „Zgniły Trup”?
Była to nazwa legendarnego już żaglowca, cieszącego się najgorszą
sławą. Pływające na nim kanalie, bydlęta nawet między innymi
bydlętami, wyrzutki spośród wyrzutków, rzuciły kiedyś wyzwanie
samym morzom, nazywając swój okręt tak, że żaden prawdziwy
marynarz, choćby pirat, nie chciał postawić stopy na jego pokładzie.
Dowodziła nim przeklętnica, będąca, jak powiadano, córką największego
pirata w dziejach, powieszona przez żołnierzy cesarskich, a potem
przywrócona do życia za sprawą niezbadanych mocy Szerni.
Pędzący drab zamierzył się toporem i wyrżnął nim pytającego, który
chyba odruchowo zasłonił głowę ramieniem.
Topór pękł, jakby trafił w litą skałę.
Przybysz, szczupły wysoki człowiek w ciemnym płaszczu, ruszył ku
drugiemu piratowi, zdzielił go pięścią w szczękę — i zabił. Kolejnym
uderzeniem zdruzgotał łeb temu, który w osłupieniu patrzył na
trzymany w ręku ułomek styliska topora. Rozprawiwszy się z dwoma
Strona 19
przeciwnikami, wbiegł na trap i szeroko rozkrzyżował ręce, zagradzając
drogę na nabrzeże. Rzuciło się nań kilku majtków z mieczami i toporami,
lecz niesamowity wojownik naprawdę miał ciało z kamienia... Zachwiał
się pod ciosami i odstąpił dwa kroki w tył — ale nie zrobiono mu żadnej
krzywdy.
— Czy ten okręt to „Zgniły Trup”? — ponownie zapytał nieproszony
gość, chwytając za gardło najzuchwalszego z napastników i zgniatając
mu krtań na miazgę.
Kopnął następnego, łamiąc mu nogę; trzeciemu zgruchotał czaszkę,
jakby była glinianą miską. Z hałasem pędzili następni, gotowi zmieść
wroga impetem, co mogłoby się udać — lecz w zamieszaniu, gdy
wyłażący spod pokładu majtkowie chcieli biec na brzeg, a inni z
zabobonnym lękiem cofali się od trapu, nie było mowy o zaprowadzeniu
jakiegokolwiek ładu; w mroku słabo rozjaśnianym przez księżyc,
nieliczne okrętowe latarnie i płonącą na brzegu smołę mało kto wiedział,
co się właściwie dzieje. Kamienny człowiek na trapie wygrał bój na pięści
z piratem, który przedarł się do niego przez tłumek odstępujących do
tyłu towarzyszy. Po raz trzeci zadał swoje pytanie, ale utonęło we
wrzaskach. Wówczas rozgniewał się wreszcie, stracił cierpliwość i ruszył
naprzód, tłukąc i masakrując każdego, kto znalazł się w zasięgu jego
ramion.
— Gdzie jest wasza królowa?! — zaryczał. — Szukam Ślepej Ridi!
— Jakby tu była, sukinsynu, tobyś już dawno miał urwane jaja! —
zawył jakiś pirat z nienawiścią. — I dławiłbyś się nimi, sukin...
— Nie ma jej? To przyjdę później — rzekł mężczyzna, chociaż
prawie nikt go nie słyszał. — Droga wolna, do zobaczenia. Powiedzcie
swojej królewnie... albo lepiej nic jej nie mówcie.
Odwrócił się, zbiegł na nabrzeże i zniknął tak samo, jak się zjawił:
nie wiadomo gdzie ani kiedy.
Dziewczę z gołym zadkiem rzeczywiście samo nadciągnęło
kompanom z odsieczą. Tak czy owak, w zaułku zostały już tylko trupy.
*
Tej samej nocy i w tym samym mieście, lecz w zupełnie innej
dzielnicy, dwaj ludzie wyglądali przez okno zamożnego domu, patrząc na
padający śnieg. Niewiele dawnych zwyczajów przetrwało w Dranie, lecz
Stara Dzielnica, prawdziwe miasto w mieście, wciąż była nieźle
Strona 20
strzeżona. Pamiętająca czasy niepodległego Królestwa Garry, opasana
osobnym murem, nieistniejącym już tu i ówdzie, stanowiła miejsce
szczególne. Mieściły się w jej obrębie siedziby władz miasta, gmachy
Trybunału Imperialnego, małe koszary będące domem nie dla zwykłych
żołnierzy, lecz wiarusów Gwardii Garyjskiej, a ponadto najbogatsze
kamienice, najlepsze kantory i składy kupieckie — słowem: wszystko co
stanowi o znaczeniu miasta. Oprócz portu.
Jeden z patrzących przez okno mężczyzn, łysiejący, krótko
ostrzyżony, nosił szpakowate wąsy i brodę, bardzo starannie przycięte;
zarost skrywał niewielkie kalectwo, mianowicie skrzywienie ust, które
unosiły się nieco z jednej strony w czymś, co przywodziło na myśl
kpiarski uśmiech. Średniego wzrostu i tuszy, raczej żylasty i krzepki,
człowiek ten wyglądał na pięćdziesiąt lat, choć w rzeczywistości miał
blisko osiemdziesiąt. Nie czuł swego wieku; istoty przyjęte przez
rządzącą światem potęgę bardzo szybko traciły młodość — lecz w
zamian niezwykle wolno się starzały, przez długie dziesięciolecia
korzystając z uroków tego, co zwykło się nazywać wiekiem średnim.
Mężczyzna nosił imię Gotah, a ze względu na skrzywienie ust zwano go
czasem Głupim albo Szalonym. Uznawany był powszechnie za
najznamienitszego z żyjących historyków-filozofów Szerni.
Towarzyszył mu starzec. Przygarbiony, drobniutki, siwiuteńki,
wyglądał na dobrego dziadka z kołysanki dla dzieci. Przez otwarte okno
wiało chłodem, staruszek poprawiał więc okrągłą czapeczkę, jaką
mógłby nosić drobny kupiec, rozcierał co chwila dłonie, to znów unosił je
do ust i grzał oddechem, znacząco spoglądając na towarzysza, który
jednak nie dostrzegał owych niemych próśb. Okno pozostało otwarte.
W drobnej, siwej głowie poczciwego dziadka działał wciąż
całkowicie sprawny, przenikliwy umysł jednego z największych
uczonych świata. Sędziwy Yolmen był matematykiem Szerni — nie tak
docenionym i błyskotliwym, lecz sto razy bardziej pracowitym od
pyszałkowatego, leniwego, zadufanego w sobie Moldorna, marnującego
najwspanialszy talent w dziejach.
Mędrców Szerni uważano za istoty niezwykłe, a w niektórych
krainach Szereru — zgoła legendarne. Do tych krain należała Garra,
wielka wyspa na Bezmiarach, oddalona o setki mil od Grombelardu,
ojczyzny i pracowni Przyjętych. To tam zgłębiali prawa rządzące