Kres Feliks W. - Księga Całości (2) - Król bezmiarów [bookrage.org, 2013]
Szczegóły |
Tytuł |
Kres Feliks W. - Księga Całości (2) - Król bezmiarów [bookrage.org, 2013] |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kres Feliks W. - Księga Całości (2) - Król bezmiarów [bookrage.org, 2013] PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kres Feliks W. - Księga Całości (2) - Król bezmiarów [bookrage.org, 2013] PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kres Feliks W. - Księga Całości (2) - Król bezmiarów [bookrage.org, 2013] - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Feliks W. Kres
Król Bezmiarów
Strona 3
Król Bezmiarów
Strona 4
Mapa
Strona 5
Strona 6
Strona 7
Prolog
Brudnoszare, ciężkie chmury nisko wisiały nad Ahelą. Wiał silny i
zimny wiatr, zrodzony gdzieś w sercu morza; porywisty, zwiastował
rychłą burzę, właściwie był jej początkiem. Zamknięto wszystkie okna
tawerny, kłębił się teraz we wnętrzu gesty dym fajkowy, zmieszany z
zapachem potu i kwaśnego piwa. Na krzywych ławach i koślawych
zydlach siedzieli majtkowie, włóczędzy, kilku wielorybników z
południowego wybrzeża, jakiś żołnierz, parę brudnych, hałaśliwych
kobiet. Gwar to wzmagał się, to przycichał na krótko; czasem wybijały się
zeń ostre głosy kłótni.
Stary, garbaty gawędziarz w kącie izby nucił coś cicho i trącał struny
trzymanego na kolanach dziwnego instrumentu. Zachęcony
miedziakiem, rozpoczął niegłośną opowieść, podkreślając niektóre
fragmenty brzękiem strun.
Tutaj, na dalekich Agarach, wędrowny grajek-gawędziarz był kimś
bardzo niezwykłym. Miejscowi pieśniarze nie trudnili się śpiewaniem dla
zarobku; nie znali świata, o czym mieliby mówić, by przyciągnąć uwagę
słuchaczy, skąd brać nowe pieśni? Znać ich trzeba setki, by śpiewaniem
zarobić na chleb. Siedzący w tawernie garbus pochodził z kontynentu.
Płynął do Dranu na pokładzie kogi, którą wczesnojesienny wiatr
południowo-zachodni, słynny „kaszel”, zagnał do brzegów Agarów;
tkwiła teraz uwięziona w Aheli, nie mogąc wyjść w morze z obawy przed
falami i wichrem. Zwykły zatem przypadek rzucił gawędziarza w te
strony. Znalazł wielu słuchaczy, bo prawił rzeczy ciekawe i dziwne,
nawet dla żołnierzy i majtków, którzy przecież w licznych portach
widzieli niejedno.
Ale — była jesień. Zamarł już dawno ruch na kupieckich szlakach,
ukryte w portach i bezpiecznych zatokach statki czekały na nadejście
zimy. Ich załogi — żołnierze, marynarze — wałęsały się bezczynnie po
wszystkich portowych miasteczkach i miastach imperium. Żołnierzy
trzymała dyscyplina i żołd, wypłacany sumiennie co tydzień; z majtkami
rzecz się miała inaczej. Nikt im płacić za bezczynność nie myślał,
oszczędności nie mieli, a ci co mieli, przetrącili już dawno. Łazili teraz
Strona 8
tam i sam, szukając mniej lub bardziej uczciwego zajęcia, siłowali się na
ręce w tawernach, czasem kłuli nożami. Stary grajek, prawiący historie o
niezwykłych zdarzeniach i dziwnych krainach, był jedyną tych ludzi
rozrywką; chętnie dali ostatniego miedziaka, za którego ni napić się, ni
nasycić nie mogli, by spędzić czas nasłuchaniu, zabić dzień, dwa może, o
krok przybliżyć zimę, a z nią zaciąg na statki.
Teraz garbus snuł kolejną opowieść.
Gwar przycichał stopniowo, coraz wyraźniej słychać było powolny
głos grajka. Opowiadał niezwykłą historię, bez początku i końca, o
morzu, o sztormach, o statkach, o potworach z głębin i piratach... o
Piracie, o Demonie Walki.
Struny ucichły.
— Żaglowce wyspiarskie zniszczyły okręt króla mórz — rzekł
starzec pół w przestrzeń, trochę do słuchaczy, a trochę do siebie. Zamilkł
na krótko, potem powiódł wzrokiem po otaczających go twarzach, na
których malowało się zdziwienie i namysł, bo to nie była zwykła
opowieść, nie taka jak inne. — Wasze żaglowce, Agarczycy.
Struny zabrzmiały ponuro, zgrzytliwie, niespodziewanie fałszywie.
— Okryliście się sławą...
Uroczysty ton znów przemienił się w przykre zgrzytanie.
— Posłuchajcie zatem, co powiem. Klątwa wisi nad waszymi
wyspami; przeklęte są Agary i wy, Agarczycy. Oto bowiem synowie wasi
spalili okręt Demona, okręt noszący imię Pana Wód i będący pod jego
szczególną opieką. I stanie się, że za sprawą posłańca Bezmiarów i córki
króla piratów, dosięgnie was klęska wojny; tu, na Agarach, wybuchnąć
ma płomień, który rozleje się po całym Wiecznym Cesarstwie. Tak mówi
Przepowiednia, zapisana w Księdze Całości, pośród Praw.
Strona 9
Część pierwsza. Demon Walki
1.
— Wszyscy na pokład. Już.
Spokojne, niegłośno wypowiedziane słowa utknęły w gwarze
licznych rozmów i zrazu nie przyniosły żadnego efektu. Jednak już po
chwili ich sens dotarł do jakiegoś marynarza — i człowiek ów zamilkł,
zamilkli też jego najbliżsi towarzysze, potem następni, zdziwieni nagłą
ciszą tu i tam... Minęło niewiele czasu, a w dziobówce słychać było tylko
poskrzypywanie poszycia okrętu.
— Wszyscy na pokład. Wołać mi tu bosmana.
Majtkowie na łeb, na szyję wyskakiwali z hamaków, odrzucali
wilgotne pledy, ciskali precz kości do gry. Kapitan K. D. Rapis, dowódca
największego żaglowca na Bezmiarach, usunął się z drogi pędzącego
tłumu. Rzadko bywał w dziobówce; jego widok prawdziwie przeraził
marynarzy. Kłębili się teraz na wąskich stopniach, przepychali, próbując
jak najszybciej wypełnić — osobiście wydany przez kapitana! — rozkaz.
Wkrótce Rapis był sam.
Niespiesznie zlustrował pomieszczenie załogi. Smród był nie do
wytrzymania. Jakieś zbutwiałe szmaty, przepocone pledy, wyziewy ciał,
cuchnący dym tytoniowy... Kilka latarń słabiutko chwiało się na hakach,
w rytm uderzeń martwej fali, napierającej na burty żaglowca. W kącie
płonęły podłe łojowe świece.
Załomotały bose pięty bosmana.
— Tak, panie!
Kapitan odwrócił się powoli.
— Słuchaj, Dorol, co to jest? Co ja tu widzę? Myślisz, że jak pływamy
razem od paru lat, to co, to już nie musisz nic robić? Co, wszystko masz w
dupie? Chcesz zarazy na statku? Ja nie chcę. Jeśli nie potrafisz
wytłumaczyć tej zbieraninie, gdzie chodzi się za potrzebą, toś kiepski
bosman, a taki mi na nic. Jeszcze dziś mają być wywietrzone pledy i
Strona 10
hamaki. Przegniłe za burtę.
Bosman potakiwał gorliwie.
— Jeszcze dziś zgłosisz się do mnie po latarnie — dorzucił Rapis. —
Ci tutaj postawili sobie świeczki. Kilka następnych każę wytopić z
twojego własnego brzucha, jeśli jeszcze raz zobaczę na statku otwarty
ogień. A to — kopnął leżący na podłodze nóż — jest broń. Nie powinna
być zardzewiała, Dorol. Wierzysz mi? Zabierz tę bandę z pokładu i zrób
tutaj porządek. Won.
Bosman zniknął. Rapis pogasił świece i wyszedł na pokład.
Zaczerpnął świeżego powietrza. Przez chwilę słuchał ryków Dorola,
potem ruszył ku rufie. Uciekający przed rozwścieczonym bosmanem
majtkowie omijali go dużymi łukami. Jeden zagapił się i wpadł wprost na
kapitana. Ujrzawszy, kogo staranował, marynarz chciał się cofnąć, ale
dowódca pochwycił go za koszulę, drugą ręką za hajdawery, rozkołysał i
wyrzucił za burtę.
— Wyłowić, jak trochę ochłonie — rozkazał.
Pyszny żart kapitana przypadł załodze do serca. Gruchnął śmiech.
Rapis zauważył pilota, nieruchomo stojącego pod masztem. Podszedł
doń.
— Co tam, Raladan? — zagadnął.
— W porządku, kapitanie. Rapis potarł podbródek.
— Co myślisz o tej pogodzie? Pilot uśmiechnął się lekko.
— Zdaje się, że to samo co kapitan... Zmieni się. Myślę, że jeszcze
dziś. Może w nocy.
— Też tak czuję.
Przeklęta cisza trzymała ich w miejscu już sześć dni. Nic nie
zapowiadało jej końca. Jednak zarówno Rapis, jak i jego pilot mieli
przeczucie, że kłopoty dobiegają kresu. Żaden z nich nie potrafił
powiedzieć, skąd ta pewność.
— Jakby coś się zmieniło, daj mi znać.
— Tak, panie.
Kapitan postał jeszcze trochę i odszedł. Po chwili był w kajucie na
rufie. Uniósł brwi, ujrzawszy swego zastępcę. Ehaden siedział na stole,
postukując palcami w deski blatu.
— Czekam na ciebie — wyjaśnił.
— Nie trzeba było posłać kogoś?
Strona 11
— Mówiono mi, że poszedłeś do dziobówki — powiedział Ehaden.
— Nie wiem, po co, ale widać miałeś jakąś sprawę.
— Ty też masz chyba sprawę — zauważył kapitan.
— Ale niezbyt pilną.
Rapis skinął głową. Oparł ramiona o stół i, pochylony, badał
wzrokiem mapę Zachodniego Bezmiaru, na której siedział oficer.
— Powiedz mi, co za żeglarze pływali po tych wodach, skoro wyspy
jak ta, którą mamy na lewym trawersie, nie są zaznaczone na mapach? —
zagadnął po długiej chwili.
— Dziwi cię to? A ilu żeglarzy wypływa tak daleko na południowy
wschód od Garry?
— Jednak jacyś wypłynęli, skoro są mapy, choćby i niedokładne.
Ehaden wzruszył ramionami. Rapis w zamyśleniu kręcił głową.
— Ta pogoda doprowadzi mnie do szału. Raladan mówi, że
dostaniemy wiatr i ja też tak myślę. Czas najwyższy, tkwimy tu już
tydzień. Słyszałeś kiedy o czymś takim na Bezmiarach?
— Bezmiary są duże...
— Nie wiadomo, jakie są — uciął Rapis. — Pytam: słyszałeś kiedy o
takiej pogodzie? Wczoraj była sztormowa fala!
— Nie słyszałem o wielu rzeczach. Na przykład o ptakach wielkich
jak okręt — przypomniał skrzydlate olbrzymy, widziane przed trzema
dniami.
Rapis w milczeniu obserwował twarz swego zastępcy.
— Ostatnio jakoś nie możemy się dogadać — skonstatował
wreszcie. — Co mnie obchodzą wielkie ptaki, Ehaden? Jak nasra taki do
morza, to będzie wielki plusk. Mówię o pogodzie. Mówię, że zmieni się
dzisiaj. Tak uważam, tak myślę, a skoro potwierdza to Raladan, to
możemy być prawie pewni. Będzie wiatr. Bierzemy jakiś kurs. Jaki to
będzie kurs? Powrotny? — pytał, nie kryjąc złośliwości. — Teraz dobrze?
Takich pytań ci trzeba, żebyś pojął, co chcę od ciebie wyciągnąć, mówiąc
o pogodzie?
— Chcesz wracać?
— Chcę wracać.
— Chyba jeszcze za wcześnie. Cesarskie eskadry na pewno wciąż
kręcą się po morzu.
— Albo sterczą w miejscu, jak my — przytwierdził Rapis. — No i
Strona 12
może dzięki temu spotkamy parę holków. Wspaniałych holków straży
morskiej, z żółtymi, albo i niebieskimi żaglami...
— Oszalałeś?
— Nie. Nie oszalałem.
Ehaden otworzył usta, lecz kapitan ostrzegawczo uniósł rękę.
— Ani słowa, Ehaden. Wystarczy. Jak długo jeszcze będziemy
uciekać? Co się z nami stało? Cesarskie okręty, pomyśl, przecież to
śmieszne! Dawniej, zamiast uciekać, spalilibyśmy jeden albo dwa,
prześlizgnęli się między pozostałymi po to tylko, żeby znów doskoczyć z
boku... Bywało tak przecież, bywało! Pamiętasz, jak pływaliśmy na
„Mewie”? Ścigała nas Flota Dartańska, i co? Spaliliśmy dwa holki, a potem
portową dzielnicę w Lla. Jaka sława, Ehaden, jakie łupy! A dziś? Nie
siedzimy już na starej „Mewie”, ależ! Siedzimy na „Wężu Morskim”,
pływającej fortecy, większej od czegokolwiek, co pływa po morzach
Szereru! Ale ujrzeliśmy armektańskie szniki, olbrzymie szniki, tak
wielkie, że mogliśmy przejechać po nich bez obawy o całość dziobnicy!
— Rapis zaczynał wpadać we wściekłość. — Robimy zwrot i zamiast na
północ, płyniemy na południowy wschód. I to jak! Gdyby nie ta przeklęta
cisza, bylibyśmy już nie wiadomo gdzie!
— Uspokój się, Rap.
— Uspokój? Ależ człowieku, jestem tak spokojny, że mógłbym
niańczyć cesarskich wojaków! Mówisz „uspokój się”?
— Uspokój się. Być może rzeczywiście staliśmy się nazbyt ostrożni.
Ale nie tym razem. Nie uciekaliśmy przed armektańskimi sznikami,
dobrze wiesz. To nie były okręty kurierskie, bo takie pływają samotnie.
To była eskadra rozpoznawcza, albo i pościgowa. Dobrze wiesz, że nie
mogliśmy po nich przejechać, bo są na to za szybkie, mogliśmy co
najwyżej czekać, aż się rozdzielą i zawezwą ciężkie eskadry. Za tymi
sznikami stały armektańskie holki, to obława.
Rapis westchnął.
— No i to właśnie próbuję ci wytłumaczyć. Pływamy na okręcie,
który może i powinien stawić czoło obławie. Powinniśmy topić
strażników, zamiast uciekać przed nimi. Wszystkiego mamy za dużo. Za
dużo prochu, za dużo strzał, a zwłaszcza za dużo ludzi. Mamy tylu ludzi,
ilu siedzi na dwóch holkach. To świeży zaciąg, marzyli o stosach złota i
klejnotów, o walce, walce, słyszysz?! Walce pod kapitanem Rapisem,
Strona 13
legendarnym Demonem, który wziął ich na „Węża Morskiego”. A kapitan
uciekł, jak tylko dojrzał cesarski okręt. Potrząsnął głową.
— Jak tylko dostaniemy trochę wiatru, wracamy. Kurs na Garrę. Na
Garrę, słyszysz? Choćby przyszło halsować bez końca.
— Na Garrę? Z tym co mamy w ładowni?
— A co my tam mamy, Ehaden? Rano żyło siedemdziesięciu. Jeśli
teraz popłyniemy do Bany, to ilu tam dowieziemy? I w jakim będą stanie?
Musimy nałapać nowego towaru.
Ehaden myślał.
— Dobrze, w końcu to ty dowodzisz okrętem. — Zsunął się ze stołu.
— Jakie rozkazy?
— Na razie każ wydać po pół kubka rumu na głowę. Wyjmij z
ładowni kobiety, kilka się jeszcze rusza. Daj je załodze, bo i tak pójdą na
straty. Niech ludzie pobawią się do wieczora, skorzystają, a potem za
burtę. Albo nie — zmienił zdanie. — Od razu za burtę, nie chcę żadnych
przepychanek... Miałeś jakąś sprawę? — przypomniał.
— Już nie — odparł oficer. — Myślałem o górnym biegu tego prądu,
który w zeszłym roku pociągnął nas aż pod Kirlan. To może być gdzieś
tutaj, dziś rano zdawało mi się, że niedaleko tej wyspy woda ma inny
kolor i łamie się, wiesz jak. Ale skoro płyniemy na Garrę...
Rapis skinął głową.
— Sprawdzimy, czy to ten prąd. Pogadaj z Raladanem. Bez względu
na to, dokąd płyniemy, warto wiedzieć, czy jest tu coś takiego.
Ehaden skinął głową i wyszedł. Ale wrócił prawie natychmiast.
Towarzyszył mu wachtowy.
— Co tam? — zapytał Rapis.
— Wiatr, panie! — odparł marynarz. — Z południowego zachodu!
Strona 14
2.
Na Morzu Garyjskim spotkali okręt-widmo.
Marynarze tłoczyli się w ciszy wzdłuż bakburty. Zimny już,
doszczętnie wypalony wrak, powoli dryfował z wiatrem na północny
wschód. Na wytrawionej ogniem rufie nie dało się odczytać nazwy
żaglowca — ale wszyscy dobrze ją znali... „Północ”. Widzieli oto resztki
wielkiej kogi Alagery. Ona sama (poznano ją po szkarłatnej odzieży i
turkoczących na wietrze złotych włosach) powieszona za nogi, kołysała
się na zachowanym od ognia bukszprycie.
— Obława — skwitował Ehaden. — Mieliśmy rację, uciekając, Rap.
Złapała ją silna eskadra, to nie był jeden holk. Jeśli Kitar i Brorrok tak
samo...
— Kitar kiepsko się bije, ale ma swoją „Kołysankę”, a na niej
najlepszych żeglarzy świata — ostudził go Rapis. — Nikt nie dogoni tej
karaweli, odkąd ma dość płótna. U tego kupczyny zawsze pływała
niedożaglona i tylko dlatego Kitar zdobył swoje cacko. A starego
Brorroka nie złapią wszyscy cesarscy razem wzięci. Co innego ta tutaj —
pokazał powieszoną kobietę. — To był okręt? Burdel i tyle.
— Nie uwierzysz: nigdy mi nie dała — rzekł Ehaden. — Chociaż
widzieliśmy się aż cztery razy.
— No to jesteś jedynym żeglarzem na świecie, który widział ją aż
cztery razy i nie wlazł z kopytami do środka — skonstatował Rapis. — I
pewnie tak już zostanie. Chyba że chcesz teraz? Możemy podpłynąć
bliżej.
Wzruszył ramionami.
— Daj rozkaz przy działach — rzekł, z całkiem innej beczki. Wypada
puścić ją na dno.
Wkrótce powietrze rozdarł szereg potężnych, prawie jednoczesnych
grzmotów. Kamienne kule z łoskotem uderzyły w zniszczony kadłub.
Zrobili zgrabny nawrót i poprawili drugą pełnoburtową salwą.
Kanonierzy Rapisa mogli mierzyć spokojnie, to nie była bitwa... „Wąż
Morski” wolno odchodził na zachód. Załoga spoglądała na tonący okręt
do chwili, aż skrył się pod falami.
Strona 15
— Morze wzięło — rzekł Rapis. — Chodź, Ehaden, pomyślimy, co
dalej. Zmienimy trochę plany. Nie lubiłem tej zdziry, ale cesarskim nic do
tego... Mam pomysł, jak nałapać towaru, a zarazem wyrównać rachunek
Alagery.
Udali się na rufę.
*
Następnego dnia, wieczorem, stojący na oku marynarz obwołał
ziemię. To była Garra, a raczej jedna z przyległych wysepek. Rapis dobrze
znał ten kawałek lądu. Był tu niewielki port, w którym, oprócz łajb
rybackich, stacjonowały dwa lub trzy małe okręciki straży morskiej. Dla
pirackiej karaki nie były one żadnym zagrożeniem; cóż w końcu mogły
poradzić trzy stare jak świat szniki przeciw największemu okrętowi
Bezmiarów? Dlatego Rapis już parokrotnie zawijał do przystani, by
uzupełnić zapasy żywności i słodkiej wody. Mógł pozwolić sobie na
bezczelność; gdy przypływał, strażnicy zwykle siedzieli zupełnie cicho,
udając, że ich w ogóle nie ma... Prawdę rzekłszy, nic lepszego do roboty
nie mieli. Przeważnie „Wąż Morski” stał na redzie, czekając na powrót
wysłanych po zaopatrzenie łodzi. Jednak tym razem kapitan miał inne
plany. Port był wystarczająco głęboki, by przyjąć jego karakę.
Panowała głucha noc, gdy okręt wpływał do przystani, holowany
przez własne łodzie. W niedalekiej wartowni zabłysło wątłe światełko; z
brzegu dobiegł okrzyk:
— Ktoś ty?!
Cisza. Olbrzymia bryła okrętu, skrzypiąc, naparła na belki pomostu.
Marynarze rzucili cumy.
— Ktoś ty?!
Rzucono trap. Tuż przy nim jeden z majtków postawił maźnicę z
płonącą smołą. Trap rozjęczał się pod uderzeniami marynarskich nóg.
Każdy z zabijaków niósł pochodnię, którą zanurzał w maźnicy. Wkrótce
dwie setki ruchomych ogni rozświetliły port. Natarczywy głos z
wybrzeża ucichł, w leżącej nieopodal wiosce zalśniły migocące światełka
w oknach. Chwilę potem z pokładu zabrzmiał silny, wyraźny głos:
— Wieśniaków żywcem, ale tylko wieśniaków! Naprzód!
Gromada półdzikich marynarzy runęła w stronę wartowni.
Lecz żołnierze postanowili drogo sprzedać swe życie. Nigdy nie
zaczepiali załogi pirackiego żaglowca, bo byłoby to czyste szaleństwo.
Strona 16
Zresztą, nigdy dotąd nie zdarzyło się nic, co zmusiłoby ich do działania.
Poczynania morskich rozbójników były bezczelne i zuchwałe, lecz poza
tym... właściwie zgodne z prawem. Owszem, „Wąż Morski” uzupełniał
zapasy, jednak płacono za nie miejscowemu oberżyście (choć prawda, że
była to zapłata śmiechu warta); pirackiemu kapitanowi z oczywistych
powodów nie zależało na puszczeniu karczmarza z torbami. Lecz teraz,
w obliczu ataku dzikiej bandy, cesarscy żołnierze nieoczekiwanie
wykazali swą sprawność. Nadzieje Rapisa na zaskoczenie maleńkiego
garnizonu zawiodły. Jego ludzie ujrzeli nagle w półmroku zwarty, równy
szyk wyćwiczonej piechoty, stanowiącej uzupełnienie załóg stojących w
porcie okrętów. Większość wyrwana ze snu, bez zbroi, czasem w
groteskowych koszulach — a przecież prezentowali się groźnie. Od
strony przystani doleciał potężny huk: to „Wąż Morski” rzucił cumy i
ogniem swych dział rozstrzeliwał bezbronne cesarskie okręciki. W tej
samej chwili, jakby na umówiony sygnał, pierwszy szereg żołnierzy
przyklęknął, celując z kusz, żołnierze w drugim szeregu unieśli napięte
łuki. Świsnęły bełty i strzały, grupa piratów zatrzymała się nagle, na jej
czele padali trafieni. Przez jęki i agonalne wrzaski przebił się głos Rapisa:
— Dalej! Alagera i „Północ”!
— Alagera! — podchwycili z bojową wściekłością inni. Żołnierze
dalej strzelali z łuków, lecz kusze, broń o wiele bardziej śmiercionośna,
były już bezużyteczne. Dzika zgraja, wywrzaskując hasło zemsty, runęła
z zaciekłością stada wilków. Szczęknęły krzyżowane miecze,
gdzieniegdzie zalśnił w migotliwym blasku deptanych pochodni grot
włóczni bądź szerokie żeleźce topora. Kusznicy, chwyciwszy za miecze,
próbowali osłonić wciąż strzelających łuczników, ale wobec liczebnej
przewagi wroga, udawało się to tylko przez chwilę. Linia strażników
pękła, rozpadła się na dwie osobne grupy, które natychmiast otoczono.
W poblasku ostatnich gasnących iskier żołnierze toczyli beznadziejną
walkę. Bili się zawzięcie, w milczeniu — każdy na własną rękę, ale
sprawnie, tak sprawnie, że trup po strome piratów ścielił się bardzo
gęsto. Wkrótce stłoczono ich jednak, przemieszano. Walka zmieniła się w
masakrę.
Tymczasem druga setka zbójów pustoszyła wieś. Tu dowodził
Ehaden. Gdy Rapis dorzynał żołnierzy, płonęły już niepewnie pierwsze
domy. Grupy zbirów wpadały do chałup, skąd natychmiast dobiegały
Strona 17
wycia, płacz i krzyki rybaków. Rozhukani majtkowie rzucali się pośród
domów jak wściekli, psy ujadały na łańcuchach, z ogarniętego pożarem
kurnika wysypały się otumanione dymem kaczki i kury, powiększając
jeszcze zamieszanie. Tam, gdzie wieśniacy stawiali rozpaczliwy opór —
zabijano bez cienia litości. Krew płynęła obficie, mordercy Ehadena
rąbali mieczami i toporami wysunięte w obronnym geście ręce, dźgali
pozbawione osłon brzuchy, rozbijali głowy. Jęki gwałconych brutalnie
kobiet ginęły w przeraźliwym płaczu dzieci, które jako nieprzydatne do
transportu, siłą odrywano od matek. Strzechy chałup płonęły coraz
jaśniej, trzask gorejących krokwi mieszał się z dobiegającym od strony
portu zwycięskim grzmotem dział „Węża Morskiego”.
Ehaden nie brał udziału w rzezi. Stał pośrodku wioski z mieczem
pod pachą i ze zwykłym spokojem wydawał polecenia coraz to
podbiegającym doń piratom. Baczył, by nikt z mieszkańców wioski nie
zdołał zbiec do pobliskiego lasu, czasem w milczeniu wskazywał cel
trzem najlepszym łucznikom z załogi, których trzymał przy sobie. Tak
zastał go Rapis, nadciągający na czele zziajanych, pokrwawionych i
rozradowanych wojowników.
— Za dużo trupów! — powiedział ostro. — Mamy prawie puste
ładownie.
— To ludna wioska — mruknął oficer, wskazując wyłaniającą się
spomiędzy chałup kolumnę kilkudziesięciu związanych wieśniaków.
Połowę stanowiły kobiety. Jeńców popychano brutalnie, ale z umiarem.
Eskorta dbała o towar.
Z pobliskiej chaty wytoczył się rybak z krwią na twarzy. Trzymał
gruby drąg. Rapis przymierzył się, zakręcił toporem nad głową i trafił
wieśniaka prosto w łeb. Miał krzepę. Rozbrzmiały pochwalne okrzyki
łuczników Ehadena i paru innych piratów. Marynarze cieszyli się, że
mają kapitana, który umie im zaimponować! Ktoś podbiegł do zabitego;
przydepnąwszy go, wyrwał topór i odniósł dowódcy.
— Wyślij ludzi do oberży — powiedział Rapis, ocierając ostrze.
Cesarscy niewiele mają na składzie. Słyszysz, Ehaden? Oficer skinął
głową.
— Raladan się tym zajął. Załadunek prowiantu i słodkiej wody
zakończymy przed świtem. Ale na razie były tylko trzy salwy. Machnął
ręką w stronę przystani. — Dwie burtowe i jedna z pościgowych albo
Strona 18
rejteradowych. To za mało na trzy szniki. Jak się nie pospieszą i nie staną
zaraz u nabrzeża... — Urwał, bo właśnie dało się słyszeć grzmot kolejnej
salwy burtowej. — No, to znakomicie.
Przechodzący obok zziajany marynarz cisnął pochodnię na dach
pobliskiego domu. Buchnęły płomienie.
Powoli milkły ostatnie wrzaski mordowanych. Rozwrzeszczane
dotąd bezładnie głosy zaczęły się łączyć w starą, ponurą morską pieśń:
Podmorskie fale zielonym echem
podwodnej trawy przynoszą szmer,
przegniłe dłonie martwego szypra
na dnie otchłani trzymają ster.
Rapis przytknął do ust krótki, gliniany gwizdek. Głosy umilkły, w
ciągu kilku chwil miał przed sobą całą załogę. Płomienie huczały. Z
trzaskiem zawalił się dach jednej z chat.
— Wracamy na okręt — powiedział kapitan. — Bosman do mnie.
Grube chłopisko natychmiast wysunęło się z tłumu.
— Weź dziesięciu ludzi pod strażnicę i pozbierajcie wszystko, co
może się przydać, zwłaszcza niezbyt poszarpane zbroje. Kto nie ma,
może wybrać dla siebie. To samo miecze, kusze i reszta. Sprawdź, Dorol,
graty płatnika, to mały garnizon, ale mogą mieć trochę srebra. Pozostali
na okręt!
Szli zwartą gromadą, otaczając grupę zawodzących jeńców. Jakiś
gruby, chropawy głos podjął:
A nad powierzchnią niebo się chmurzy
— z mocami sztormu siądźmy do gry;
śpiewa wiatr w wantach, śpiewa o burzy,
więc zaśpiewajmy i my:
Podmorskie fale zielonym echem...
Rapis nie ruszył z innymi. Patrzył za oddalającą się grupą, potem
powiódł spojrzeniem dokoła. Miał tu jeszcze coś do zrobienia... ale
zapomniał, co.
Huk pożarów narastał, płonęły już nie tylko strzechy, ale i ściany
chałup; z trzaskiem i łomotem spadały jakieś zwęglone belki i żerdzie. W
kłębach wszechobecnego dymu majaczyły, coraz bardziej rozmazane,
wielkie plamy ognia. Gdzieś rozległ się krzyk krótki, urywany.
Rapis stał i spoglądał dokoła.
Strona 19
Tak płonęły żaglowce. We mgle...
Skazane na zagładę żaglowce...
Wielki holk, gnany wiatrem, niosąc w takielunku burzę szybkich
płomieni, podchodził od zawietrznej — i zderzenie było nieuniknione.
Rapis ujrzał nagle całe swoje nieudane życie, które miało oto dobiec
kresu w kłębach ognia lub pośród słonej, morskiej wody. Płonący holk
zbliżał się niczym przeznaczenie, wreszcie z łoskotem i trzaskiem
uderzył w burtę „Węża” — a wtedy potworny wstrząs wyrzucił kapitana
do morza. Poczuł zimne, twarde uderzenie fali.
— Zasnąłeś?
Chałupy płonęły. Gęsty dym utrudniał oddychanie.
— Zasnąłeś? — powtórzył Ehaden. — Wróciłem po ciebie, bo...
Rapis rzucił mu szybkie spojrzenie i głośno przełknął ślinę.
— Nie, nie zasnąłem... — rzekł powoli. — Przywidziało mi się tylko.
Ten płonący holk, co nas wtedy staranował, pamiętasz. Ile to? Rok, dwa
lata temu?
Odwrócił się i ruszył ku przystani.
Płonący holk...
Ehaden stał zamyślony, spoglądając za odchodzącym.
— Nigdy nic nas nie staranowało, Rapis — rzekł pół do siebie, pół w
przestrzeń. — Żaden płonący holk.
Kapitan zniknął za kotarą dymu. Oficer zaniósł się kaszlem i ruszył
śladem dowódcy, kryjąc twarz w zgięciu łokcia. Oczy zaczęły mu łzawić.
Skojarzenia... Dziwne skojarzenia, uznawane za rzeczywistość. To
nie po raz pierwszy. Ehaden był szczerze zaniepokojony. Bał się o
przyjaciela.
Powiew wiatru zepchnął na bok kłęby dymu. Wieś stała się jednym
wielkim morzem ognia.
Strona 20
3.
Szczęśliwa gwiazda znów się do niego uśmiechała.
Znał małą, dziką zatoczkę w okolicach Bany. Tam ukrył „Węża
Morskiego”, sam zaś, wraz z paroma pewnymi ludźmi, dowiózł szalupami
na ląd prawie setkę niewolników i niewolnic. Musieli obrócić kilka razy,
było już ciemno, gdy skończyli wyładunek. „Wąż Morski” natychmiast
odszedł na pełne morze; wrócić miał dopiero za dwa dni. Rapis wiedział,
że ostrożność popłaca; miejsce było odludne, jednak nie chciał narażać
swego cennego żaglowca bardziej niż to konieczne.
Jeszcze przed świtem starannie ukryli łodzie, po czym stado
więźniów, eskortowane przez marynarzy, zostało poprowadzone w głąb
pobliskiego lasu. Rapis, mając przy sobie tylko pilota Raladana,
przesiedział do świtu na plaży. O brzasku ruszyli w stronę niedalekiej
wioski. Kapitan trzymał tam dwa konie u bogatego chłopa. Wieśniak
mógł ich używać do woli, w zamian miał tylko dbać o zwierzęta i...
milczeć. Chętnie czynił jedno i drugie; wielki pirat upominał się o
wierzchowce raz, czasem dwa razy do roku. I bywało — potrafił być
hojny...
Wkrótce Raladan i Rapis kłusowali gościńcem w stronę Bany —
największego miasta w południowo-zachodnim Armekcie.
Bana była miastem młodym, czy też może lepiej: odmłodzonym i
świeżo rozkwitłym. Po zajęciu Dartanu, a potem Garry i Wysp, wielki
port na zachodnim wybrzeżu Armektu okazał się bardzo potrzebny. Po
zjednoczeniu Szereru w granicach Wiecznego Cesarstwa Armekt
częściowo przejął dartańskie rynki zbożowe, a największym rynkiem
zbytu dla zboża — była właśnie Garra. Bana, małe portowe miasteczko,
zaczęła rozrastać się gwałtownie jeszcze w okresie armektańskich wojen
morskich. Trzy Porty, położone nad Zatoką Królewską, były zbyt
oddalone od teatru działań; potrzebny okazał się wielki port wojenny,
gdzie mogłyby zbierać się siły niezbędne do podboju zamorskich
terytoriów. Osłonięta zakrzywionym jak pazur półwyspem Zatoka Akara,
nad którą położona była Bana, zapewniała idealne warunki. Miasto
bogaciło się, piękniało i rosło. Dartańska architektura, od chwili