Kowalczyk Magdalena - Kwestia czasu

Szczegóły
Tytuł Kowalczyk Magdalena - Kwestia czasu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Kowalczyk Magdalena - Kwestia czasu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Kowalczyk Magdalena - Kwestia czasu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Kowalczyk Magdalena - Kwestia czasu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Magdalena Kowalczyk Tytul: Kwestia czasu Z "NF" 5/94 Urodziłam się w małej wiosce u podnóża gór. Nie wiem, kim była moja matka. Odebrano mnie jej parę dni po urodzeniu. W czasie porodu nikt nic nie zauważył. Wszyscy byli za bardzo zajęci matką. Kiedy wydobrzała i chciała mnie nakarmić piersią... - zaczęło się. - Ona krwawi! Wynieście dziecko - krzyk piastunki rozdarł ciszę małej izby. Natychmiast zabrano mnie matce, która ze zdumieniem i odrazą patrzyła na ugryzioną pierś. Po chwili i ona zaczęła krzyczeć. Następnego dnia wezwano wszystkowiedzącą. - Kobieto, kto jest ojcem tego dziecka? - zapytała na początku. Matka spuściła oczy. Kiedy ponownie spojrzała na wszystkowiedzącą, wybuchnęła płaczem. - Nie płacz. Płacz nic tu nie pomoże - to nie było pocieszenie, tylko rozkaz. Łzy natychmiast znikły. - Stało się. Następnym razem uważaj, gdzie chodzisz na grzyby. Dziecko trzeba zabrać. - Oddać ojcu? - zapytała matka z niepokojem. - W żadnym wypadku! Ale tu, wśród ludzi, też zostać nie może. Jeszcze tego samego dnia czarownica zabrała mnie do siebie, mówiąc, że lepiej by było, żeby matka nie znała miejsca mojego pobytu. W ten sposób uratowała życie nie tylko mnie, ale całej wiosce. Sama nie miała szczęścia. Kiedy dwa dni później przytuliła mnie, małymi, ale ostrymi pazurkami przecięłam jej tętnicę szyjną. Była moją jedyną ofiarą, której żałowałam. Kobieta ta rozumiała jedno - oddanie mnie ojcu oznaczałoby, że stanę się taka jak on. Zwierzęciem z odrobiną ludzkich uczuć skazanym na rychłą śmierć z jego ręki. Zamiast tego znalazłam się w żeńskim zakonie zapomnianej bogini. Niewielka część wychowanek stawała się kapłankami, większość wyruszała w świat. Wszystkie były w zakonie od urodzenia i żadna nie wiedziała, skąd pochodzi. Z wyjątkiem mnie. Niemal od urodzenia rozumiałam ludzką mowę i większość tych rzeczy, których dziecko uczy się dopiero po roku życia. Miałam dobrą pamięć. Niestety, wiązały mnie też ograniczenia każdego ludzkiego dziecka. Nie umiałam chodzić ani mówić. Uczyłam się jednak szybciej od rówieśniczek. Po pięciu latach mogłam uchodzić już za dobrze rozwiniętą siedmioletnią dziewczynę. Wtedy dowiedziałam się, czego naprawdę uczy się w zakonie. Byłyśmy ćwiczone do walki. Każdego rodzaju. Oczekiwano od nas dużej sprawności fizycznej i koncentracji siły życiowej. Wiązało się to z wieloma godzinami ćwiczeń i medytacji. Ważne były też umiejętności umysłu. Wszystkie uczyłyśmy się ze starych ksiąg w różnych starożytnych językach. Poznawałyśmy zioła i wiedzę medyczną. Siostry obdarzone zdolnościami do używania Mocy brały dodatkowo lekcje u starej czarownicy. Musiałyśmy się nauczyć kontrolować nasze reakcje i kierunkować zdolności. Pamiętam, że czarownica była zdziwiona rodzajem drzemiącej we mnie siły. Nie dało się jej umiejscowić ani w głowie, ani w dłoniach. Zdawała się wypływać z całego ciała. Nauczycielka dobrze wiedział, czyją córką jestem, ale mogłam też być kompletnym beztalenciem po matce. O moich zdolnościach dowiedziała się przypadkiem, kiedy chcąc się wymknąć nad jezioro rankiem, podniosłam z ziemi kłęby mgły, przez którą nie było widać dalej niż na metr. Kiedy miałam szesnaście lat, uznałam, że umiem już dosyć i poprosiłam o pozwolenie opuszczenia klasztoru. Udzielono mi go w pewnym sensie. - Jesteś wyjątkowo krnąbrna, moje dziecko - powiedziała matka przełożona. - Utemperujemy cię trochę. Pójdziesz na naukę do Tragharta. - Kto to taki? - zapytałam, chociaż dobrze wiedziałam. - To czarownik, pustelnik mieszkający na skraju świata. Od dawna prosił o kogoś do sprzątania i pomocy w eksperymentach. Jest już, niestety, niemłody. Tam szybko dowiesz się, jak mało naprawdę umiesz - to mówiąc wywołała tunel przestrzenny i podając mi małe zawiniątko i pergamin wepchnęła mnie doń bez pożegnania. W istocie Traghart był stary, ale na mój widok odmłodniał o dwieście lat. Oczywiście, nie miał zamiaru niczego mnie uczyć. Chciał kuchty, ale nic z tego nie wyszło, bo nie znoszę tej roboty. Miałam zupełnie inne plany. Wiedziałam, że jako "dziewicza istota" nie znajdę dostępu do pełni swojej mocy. To był pierwszy problem, który współpraca z Traghartem miała rozwiązać. Aby nie nadwerężać swoich oczu hipnozą, parę razy przeszłam się pod jego oknem w czasie, gdy moje jedyne odzienie suszyło się na sznurku. Ładny mi pustelnik. Zachowywał się jakby nie widział kobiety od kilkuset lat. Z biegiem dni młodniał też, ale i chudł. No cóż, mój organizm domagał się pożywienia po diecie w klasztorze. Teraz kwitłam, a on, choć coraz młodszy i, muszę przyznać, przystojniejszy, tracił siły. Do końca nie wiedział, co się dzieje. Któregoś dnia okazało się, że słońce bardzo go razi i został w łóżku. Wieczorem był zdrów jak ryba. Przez rok uczył mnie wszystkiego, co umiał, choć już nie z własnej woli. Kiedy uznałam, że wystarczy, o świcie zakopałam go pod krzewem jałowca. To go skutecznie zatrzymało w miejscu spoczynku. Na zakończenie edukacji teoretycznej przesłałam pozdrowienia matce przełożonej. Podobno na widok mego podarku straciła rozum. Był to wyjątkowo piękny okaz "rzekomej tarantuli", to znaczy czarnego włochatego pajączka z ludzką głową. Chyba oczywiste, że miał on jej własne oblicze. Tak więc mając lat siedemnaście wyruszyłam w świat. Był to świat w sam raz dla mnie. Tak się bowiem złożyło, że królowa Amathe po odrzuceniu propozycji małżeństwa z księciem Berem, oburzona jego zachowaniem, rozesłała obwieszczenia o zaciągu do wojska za godziwą zapłatą. Nie miałam pojęcia, co to jest ta godziwa zapłata. W ogóle nie orientowałam się w sprawach pieniędzy, bo nigdy ich nie używałam. Nie wiedziałam też, jak wygląda zwykły człowiek. Kiedy takiego zobaczyłam, przekonałam się, jak bardzo jestem inna. Szłam na wschód osłonięta przed słońcem peleryną z wielkim kapturem. Pod spodem kryłam z pozoru delikatną, ale naprawdę solidną zbroję ze smoczej skóry. Wyglądałam jak każda adeptka mojej szkoły. Po przejściu kilku wiosek dotarłam do miasta, które wydawało mi się duże. W istocie było to największe miasto na zachód od granic królestwa. Teoretycznie ziemia niczyja, lecz praktycznie królowa miała tu wiele do powiedzenia. Podobało mi się, że ludzie mijający mnie patrzą na mnie z szacunkiem i bojaźnią. Weszłam do niewielkiej tawerny, oczy wszystkich zwróciły się na mnie. - Czym mogę służyć, szlachetna pani? - zapytał tłusty karczmarz kłaniając się nisko. - Zechciej, pani, usiąść. Zaraz podam wino i czego zapragniesz. - Szukam noclegu. Znajdzie się coś? - starałam się mówić cicho, ale i tak słyszano mnie na całej ulicy. - Zanim odpowiesz, przynieś wino i chleb - tym razem starałam się mówić jeszcze ciszej. - Oczywiście, wielmożna. Miejsce się znajdzie. Zawsze trzymamy pokój dla specjalnych gości. Czy długo raczysz, pani, zaszczycać nas swoją obecnością? - Wystarczająco długo, żeby znudziło ci się mówienie do mnie "wielmożna pani", człowieku - w tym momencie oczy jego rozbłysły. Rzuciłam na stół niewielki agat, jeden z wielu w mojej sakiewce. - To na początek. - Pani, nie mogę wziąć od ciebie... - nie dokończył. W drzwiach z dużym hukiem stanęło trzech uzbrojonych mężczyzn. Nie przestraszyłam się. Pomyślałam tylko, że ktoś musiał widzieć mnie wcześniej i donieść o nieczłowieku w mieście. Myliłam się. - Pani, pozwolisz z nami? Kasztelan chciałby cię gościć. Ta nędzna dziura nie jest ciebie godna - powiedział największy i wyglądający na najgłupszego. - Nie płać, czcigodna, temu zbójowi. W jego napojach więcej wody niż wina, a chleb podaje ten sam od tygodnia. Poza tym z rozkazu królowej członkinie zakonu są naszymi gośćmi. - Skoro tak mówisz, człowieku. Ruszyłam za nimi w kierunku zamku, który widziałam już wchodząc do miasta. Dowódca małego oddziału trzymał się ode mnie z daleka. nawet gdybym chciała, nie sięgnęłabym go ręką. Więc nie był głupi. Wiedział, że możemy poznać wszystkie myśli człowieka przez dotyk. Ale nie ja. Ludzki umysł był mi obcy. Wówczas. - Witaj, pani. Wybacz śmiałość, ale jak cię zwać? - zapytał na wstępie kasztelan. A skądże miałam wiedzieć? - Tak, jak to właśnie czynisz, kasztelanie. Wybacz, lecz wolałabym nie wyjawiać ci imienia - zdziwiony, po chwili rozciągnął usta w uśmiechu. Lepiej, żeby tego nie robił. - Cóż to za zarządzenie królowej, o którym słyszałam? Obawiam się, że moja ignorancja w sprawach świata jest całkowita. Wróciłam właśnie z zachodnich rubieży. Niewielu tam ludzi. - Tak, z pewnością. Miałaś tam pewnie, pani, poważniejsze sprawy niż nasze niewielkie nieporozumienia - powiedział z ironią. Zmieszał się zaraz. Spuścił oczy. - Dziwnie jest rozmawiać z osobą, której twarzy się nie widzi. - Na pewno, niestety tak musi zostać. Nie przyszłam tu na pogaduszki. Co to za zarządzenie? - Królowa szuka pomocy przeciw północnemu księstwu. Będzie wojna. I to niedługo. Rzadko się spotyka czarownice na zachodzie. Dlatego zostaniesz z pewnością dobrze przyjęta. - Co sądzisz o szansach na zwycięstwo? - Czy od tego uzależniasz decyzję? A może chcesz więcej zarobić? - Po co ten popis inteligencji? Ani jedno, ani drugie. Po prostu jestem ciekawa. - Cóż, trudno powiedzieć. Książę ma podobno w dowództwie wielkiego wojownika - wspaniałego stratega, a do tego krwiożerczą bestię. Królowa ma tylko wojsko, ale za to najlepsze. To na pewno będzie interesująca walka. Możliwe, że twoja obecność przechyli szalę na naszą stronę. - Naszą? - Królowej. Mnie jest wszystko jedno, kto będzie mną rządził, tylko że następny władca może żądać większych podatków, a te, które są, już wystarczająco mnie obciążają - przyznał szczerze kasztelan. - W każdym razie byłbym wdzięczny, gdybyś szybko opuściła mój gród i udała się do stolicy. Jeżeli nie dzisiaj, to jutro o świcie. - Czyżby twoja gościnność miała granice? Dobrze więc. Podaj mi kierunek i odległość. Znudziło mi się chodzenie. Tunelem przestrzennym dostałam się do lasu niedaleko stolicy. Postanowiłam wejść do środka rankiem. Wypadało przedtem odpocząć. Nie miałam pojęcia, że tak rozpoczęła się przygoda, która zadecyduje o całym moim życiu. Obudził mnie szelest w paprociach. Raczej wyczułam niż zobaczyłam człowieka skradającego się przez las w kierunku zamkowego wzgórza. Poruszał się szybko i cicho. Tyle że ja byłam szybsza i znacznie cichsza. Poszłam za nim. U stóp wzgórza stał samotny głaz i to w jego kierunku zmierzał człowiek. Zobaczyłam błysk sztyletu i zaraz potem chrobot. Wbił sztylet w głaz. Po chwili głaz otworzył się. Nie wierzyłam własnym oczom. Otworzył się jakby były w nim drzwi. Lekkie stuknięcie w głowę i człowiek padł jak martwy. Nie zdążyłam go podtrzymać. Nie miałam jeszcze wprawy. Popełniłam okropny błąd. Nie pomyślałam, że może chcieć z kimś się tu spotkać. A tak właśnie było. Z głębi korytarza usłyszałam przytłumiony okrzyk. Nikt oczywiście nie odpowiedział. Mysia mordka wychynęła z mroku. W życiu nie myślałam, że człowiek może być tak podobny do zwierzaka, ale jeszcze nie wiedziałam, że nie tylko ludzie żyją w miastach. Błędem było także to, że nie założyłam peleryny. Na widok mojej twarzy osobnik wychodzący z tunelu otworzył usta do krzyku. Krzyknąć na szczęście nie zdążył. Wpakowałam mu pięść prosto między zęby. Prawie się zadławił. W każdym razie stracił przytomność. Niestety, trochę wcześniej odzyskał ją jego kolega. Kiedy się obejrzałam, bezgłośnie pędził na mnie z mieczem. Wszystkie zmysły ostrzegały mnie przed tym narzędziem. Srebro. Nie było czasu na zastanawianie skąd srebrny miecz u szpiega. Na szczęście nosiłam rękawice. Na moment przed uderzeniem przesunęłam się odrobinę w tył i w lewo. Chwyciłam miecz tuż przy rękojeści, obróciłam przeciwnika i złapałam go za gardło. Miecz wypadł z wykręconej ręki. Człowiek zaczął łapczywie chwytać powietrze, ale ciągle było mu go za mało. Kilka sekund później mogłam puścić ciało. Jego przyjaciela mocno skrępowałam i polałam wodą z pobliskiego źródła. Szybko oprzytomniał. - Mhm, hm - zasapał. - I tak nie rozumiem. Nie wysilaj się, bo siniejesz. Zadam ci parę pytań, a ty tylko kiwniesz albo pokręcisz głową - objaśniłam. - Dobrze? - Kiwnął głową. - Jesteście szpiegami księcia? Kiwnięcie, trochę oporne. - Książę niepewny wygranej próbuje atakować samą królową? - kiedy go lekko kopnęłam, znowu kiwnął głową. - Na co ten miecz? Na królową? Kiwnął znowu. Jakie zgodne stworzenie. - Królowa nie jest człowiekiem? Tym razem zaprzeczył. Teraz wiem, czego się trzymać. - Ostatnie pytanie. Od niego zależy twój los. Wielu was w pałacu? Mam na myśli zdrajców - wzruszył ramionami. A co to ma być? - Pytam, wielu? Pięciu, dziesięciu czy ty jeden? - znowu wzruszenie ramion. - Trochę cierpliwości. A może nie wiesz? - zaprzeczył. - Nie podoba mi się twoja odpowiedź, poza tym chyba nie liczyłeś, że będziesz żył. Dobranoc, miłych snów - pochyliłam się nad nim. Postarałam się, żeby ran na szyi nie było widać. Nie byłam pewna, czy znikną do rana. Zebrałam swoje rzeczy w lesie i przeniosłam się ze wszystkim w pobliże głazu. Postanowiłam przy nim przeczekać noc. Założyłam pelerynę i rozmyślając nad tym, czego się dowiedziałam, oglądałam miecz. Swojego nie miałam. Aby dostać miecz, trzeba się czymś zasłużyć albo wygrać wyjątkowy pojedynek. Ten z pewnością był wyjątkowy. Na razie mogłam wziąć więc tę broń, ale nie na stałe. Srebro niezbyt mi służyło, poza tym, że nie był to niezwykły okaz sztuki snycerskiej. No i oczywiście musiałam przemyśleć sobie sprawę królowej, o której nikt nie wie, że nie jest człowiekiem. Ale najpierw musiałam znaleźć sobie imię, bo dla przedstawicieli mojej rasy imię decyduje o całym późniejszym życiu. - Czy jesteś wojowniczką, kobieto? - piękny, dźwięczny i doniosły głos królowej długo niósł się po sali. - Tak, pani - odpowiedziałam równie donośnie. Mój głos nigdy nie był tak miękki jak jej. - Jak się tutaj znalazłaś? - Pani, zanim odpowiem, chciałabym znaleźć się z tobą sam na sam. - Czy naprawdę sądzisz, że spełnię takie żądanie? To wielka bezczelność. - Podobno szukasz, pani, chętnych do wojaczki. Byłabym rada pomóc ci. Mam również informacje ważne dla waszej wysokości. Jedna z nich dotyczy drogi, którą się tu dostałam. Wolałabym jednak mówić wyłącznie do waszych uszu. Być może nie wszyscy powinni to słyszeć - rzucenie podejrzenia na dworzan nie było rozsądne, lecz w końcu każdy władca winien mieć tyle rozumu, by nie ufać swoim doradcom. Pozostała nadzieja, że królowa zrozumie. - Pani, nie sądzę, żeby było bezpieczne pozostawanie sam na sam z nieznajomą kobietą. Może... - Dosyć! Opuśćcie pomieszczenie! Zawsze uważałam, że bardziej mogę wierzyć obcym niż wam. Zresztą wojowniczki zakonne są uczciwe. - A jeśli to oszustka? - Czyżbyś chciał się przekonać, panie? - spytałam bez groźby w głosie. A w każdym razie starałam się, żeby jej nie było. Spojrzał na mnie. Tylko raz. - Naprawdę mam dosyć tych popisów. A ty, kobieto, powstrzymaj język, nie chcę awantur - zwróciła się do mnie królowa. Po chwili powiedziała głośniej niż poprzednio: - Wyjdźcie stąd! Natychmiast! Sala opustoszała. Nikt się już nie sprzeciwiał. Zostałyśmy same w wielkim pomieszczeniu. - Zdejmij, proszę, ten kaptur. Wolałabym widzieć twoją twarz. - Pani, zanim to zrobię, chciałabym powiedzieć parę słów i zadać ci pytanie. - Dobrze, mów więc. I podejdź nieco bliżej - powiedziała kiwając na mnie ręką. Widziałam, jak wytęża wzrok, by przebić ciemność pod kapturem. Nie sądzę, żeby jej się udało. Zacisnęła dłoń pod połą sukni, pewnie miała tam sztylet. - Widzę, że nie czujesz, pani, strachu. A powinnaś. Ci dwaj, których przyniosłam, to szpiedzy. Jak się domyślam, jeden był twoim doradcą. Nie mogłam zostawić ich przy życiu. Na szczęście zdążyłam zapytać ich o parę rzeczy. Niestety, nie wiedzieli, czy jest jeszcze jakiś szpieg w zamku, a zapewniam cię, że bardzo starali się zaspokoić moją ciekawość. Nie wiem i tego... - to mówiąc spod płaszcza wyciągnęłam miecz odebrany zdrajcy. Jego widok poruszył ją, ale pozostała na miejscu. Zaciskając zęby wpatrywała się we mnie. - Na co szpiegom srebrne miecze? Tylko domyślam się, że ten właśnie miał służyć do zabicia waszej wysokości. Czyżby żelazo nie imało się królewskiego rodu? - Jak śmiesz! - Pani, nie wypada, abyś się unosiła - odparłam z uśmiechem. - Nie ma w mych słowach złośliwości. Nie pragnę również wykorzystać swej wiedzy. Na dowód zdradzę ci moją tajemnicę - zdjęłam kaptur i podniosłam na nią wzrok. Przez jej twarz przebiegła cała gama uczuć. Najpierw przerażenie, później zdziwienie, które przeszło w ulgę. Westchnęła. Otarła pot z czoła i zamyśliła się. - Nie wiem, czy mogę ci ufać - powiedziała - ale chyba nie mam wyjścia. Domyślam się, że tamci dwaj zobaczyli, kim jesteś w bardziej dramatycznych okolicznościach. Schowaj miecz, lepiej żeby nikt go nie widział. Co do szpiegów, to na dworze aż się od nich roi, ale nigdy nie myślałam, że są to tak bliskie mi osoby. - Po kilku sekundach namysłu zapytała: - A tak w ogóle, to czy ty naprawdę jesteś z zakonu? - Byłam, ale nie wszystkie reguły mi odpowiadały. - Mimo to nosisz strój zakonny. - To wiele ułatwia. A mówiąc o ułatwieniu, chciałabym ci, pani, coś pokazać - podeszłam do gobelinu na końcu sali. Nacisnęłam język jednego ze smoków zdobiących kolumnę obok. Otworzyły się ukryte drzwi i gwałtowny powiew zimnego powietrza zdmuchnął kilka świec. - Oto przejście, którym się dostałam. Prowadzi do stóp zamkowego wzgórza. Tędy poruszał się zdrajca. - Znam wiele tajnych przejść w zamku, lecz o tym nie miałam pojęcia. Skąd on mógł o nim wiedzieć? - To nie ma znaczenia. Ważne jest, kto jeszcze wie. - Zajmiemy się tym później. Na razie zjemy coś. Zgłodniałam od tych wrażeń - powiedziała i wezwała służbę. W osobistych komnatach królowej zastawiono stół. - Wybacz mi, pani, natręctwo, lecz jestem ciekawa, kim jesteś. W końcu nieczęsto spotyka się tak niecodziennych władców. - Zostaw tę "panią". Kiedy jesteśmy same, możesz mówić mi po imieniu. W końcu wiele nas łączy - odpowiedziała ze zniecierpliwieniem. - Po drugie, chciałabym najpierw poznać twoje imię, a wtedy mogę ci opowiedzieć, kim jestem. - Na imię mi Zhora, co w języku mojego ludu, jak mi się wydaje, oznacza po prostu "Ona". - Może być. Dobrze więc, jeśli chcesz, zacznę opowiadać. Okazało się, że królowa Amathe była ostatnim potomkiem starej rasy. Ostatnim, o którym wiadomo. Setki lat temu zamieszkiwali ziemie zachodnie. Niestety, mimo pozornie bardzo podobnej budowy ciała, znacznie różnili się od ludzi. Ich kości były bardzo lekkie i kruche, a oczy wrażliwe na słońce. Kobiety posiadały delikatne i cienkie skrzydła, które chowały w fałdach skóry. Mówiła, że są piękne, co wzbudziło we mnie chęć ujrzenia jej szybującej nad zamkiem, jak to niegdyś czyniła. Ale teraz, mówiła, od kiedy jej małżonek nie żyje, nie miała już na to ochoty. Spotykałyśmy się codziennie na długich rozmowach. Obmyślałyśmy też plany pokonania księcia. Ja, wojowniczka, gruntownie wyszkolona przez kapłanki, i ona, kobieta o nieprzeciętnej inteligencji. Co dzień dochodziły nas wieści z terenu przeciwnika. Jego armia gromadziła się pod przewodnictwem legendarnego wodza. Nikomu nie udało się poznać jego imienia. W każdym razie prawdziwego imienia. Dyskutowałyśmy nie tylko o sprawach państwa. Poznałyśmy się bardzo dobrze. Pokochałam ją. Była dla mnie jak matka, może starsza siostra, a później jak jedyna przyjaciółka i kochanka. Mimo że bardzo różniłyśmy się od siebie, obie miałyśmy podobne potrzeby. Każda z nas potrzebowała miłości. Aż którejś nocy zobaczyłam jej rozłożone skrzydła lśniące w locie w świetle księżyca. Wieczór był ciepły, choć zanosiło się na deszcz. Przemykałam między ogniskami, przy których stały lub siedziały grupy żołnierzy. Były ich setki. Nikt niczego nie widział. Nie zauważyli mnie również strażnicy. Nie miałam im tego za złe, nie mogli mnie zobaczyć. Tam, gdzie szłam, po prostu była trochę głębsza ciemność. Wyruszałam na łowy, jak robiłam to przedtem. Czasem zatrzymywałam się w którejś z wiosek, czasem tunelem przestrzennym udawałam się w dalsze okolice. Nigdy jednak moja przyjaciółka nie pozwalała mi zapuścić się na terytorium wroga. ufała moim umiejętnościom. Tyle że bała się o mnie. Moje nocne życie wywoływało burzliwe dyskusje. Nie wychodziłam każdej nocy, ale przecież nie mogłam się głodzić. Zwłaszcza przed walką. Czasami królowa robiła wszystko, żebym tylko nie opuszczała zamku. Kiedy wytrzymywałam dwadzieścia dni, zaczynały mi się trząść ręce i siłą powstrzymywałam temperament. Wtedy zamykała się w swojej komnacie. Wiedziała, że byłaby dla mnie łatwą ofiarą. Tylko że ja nigdy bym jej nie skrzywdziła. Kochałam ją. Była to zresztą miłość mojego rodu, niewiele w niej człowieczeństwa. Miłość zazdrosna i nie znosząca sprzeciwu. Kiedy Amathe się ze mną nie zgadzała, mówiła: - Cóż, jeśli tak uważasz. Ale przemyśl to sobie - z biegiem czasu nawet to mnie denerwowało i tylko jej pocałunki potrafiły przywrócić mi równowagę. Inni doradcy patrzyli wtedy na nas z mieszaniną zdziwienia i strachu. Po pałacu krążyły domysły na temat mojej tożsamości. Ale odbiegłam od tematu... Przemknęłam przez obóz naszych żołnierzy i podążyłam w las. Jakieś trzy mile od zamku przystanęłam, zastanawiając się, gdzie pójść. Okoliczni wieśniacy byli nawet krzepcy, ale znudzili mi się. Nie bawiło mnie również losowe wybieranie miejsca. Nagle usłyszałam stado ptaków podrywające się do lotu. Co mogło je spłoszyć, że wszystkie na raz wyfrunęły z nocnej kryjówki? Podnosząc nieco maskującej mgły pobiegłam w tamtym kierunku. Przy wąskiej ścieżce usłyszałam tętent kopyt oddalających się na północ. Skrajem lasu ruszyłam za tym dźwiękiem. Byłam dużo szybsza od konia. Skoczyłam na jeźdźca zrzucając go z siodła. Jedno muszę przyznać - był silny i zwinny. Wyśliznął się spode mnie i prawie zaraz zaatakował. Wyjął krótki miecz. Żelazny. Zdjęłam rękawice w biegu. Powiew wiatru zrzucił pelerynę z moich pleców. Uderzyłam go, zanim zauważył. Wyglądało na to, że ten człowiek w ogóle nie czuje bólu, a od mojego uderzenia prawie każdy złamałby się wpół. Podniósł się natychmiast i zamierzył. Ostrze odbiło się od mojego ramienia, a moje ostre pazury rozcięły cienki skórzany kaftan i brzuch przeciwnika. Próbował złapać wypływające jelita. Padł na kolana i zapłakał. Nie wiem, z bólu czy ze strachu. Co prawda, nie umiałam czytać myśli ludzi, ale teraz nie musiałam tego robić. Wejście do jego umysłu nie przedstawiało trudności. Pomyślałam, że jego słabnące serce ciągle jeszcze pompuje krew. Podniosłam i przechyliłam jego głowę. Niewielka rana, na którą nikt by nie zwrócił uwagi. Przez nią płynęła krew, a w drugą stronę płynęłam ja. Miał wielki mętlik w głowie, lecz nie byłam tam po to, żeby robić porządki. Pazurami i zębami rwałam każdy strzępek myśli, aż znalazłam to, czego szukałam. Wściekłość poniosła mnie przez las i obozowisko żołnierzy jak burzę. Każdy, kto zdążył, ustępował mi z drogi. Dotarłam do zamku i pomknęłam do pokoju najbliższej służącej królowej. - Ty dziwko! Jak śmiałaś! - nie mogłam z siebie wydusić nic więcej. Dziewczyna patrzyła na mnie z przerażeniem. Nie bawiłam się już w pytania. Złapałam ją za włosy i rozerwałam gardło. Kopniakiem otworzyłam zamknięte na sztabę drzwi komnaty Amathe wlokąc za sobą ciało służącej i smugę krwi. Na mój widok królowa krzyknęła. Stanęła pod ścianą. Jedną ręką trzymała się za szyję, jakby ten śmieszny gest mógł ją obronić. Drugą wodziła po ścianie w poszukiwaniu zatrzasku okna. - Nie bój się, tobie nic nie grozi - powiedziałam zamykając i ryglując drzwi. Nie wierzyła mi, dalej posuwała się w stronę okna. - Kiedy byłam w lesie, znalazłam posłannika księcia. Kontaktował się z tą... - sama już nie wiedziałam, jak ją nazwać. - Mogła cię zranić jakimś nieudolnym atakiem. - W tym momencie znalazła zatrzask i skoczyła na parapet. Złapałam ją w ostatniej chwili. Nie mogłam jej puścić. Kiedy tam w lesie pomyślałam, że śmierć mogła uderzyć z tak bliska, zakręciło mi się w głowie. Jedyne, co mogłam teraz zrobić, by ją uspokoić, to pocałować. Po chwili nawet ona nie zwracała już uwagi na krew dookoła. Zapomniała. To była najcudowniejsza noc, jaką razem spędziłyśmy. Leżąc w łożu pośrodku komnaty zdecydowałam: musimy zaatakować natychmiast. Nie mamy wyboru. Trzech zwiadowców kryło się na skraju lasu. Z ich pozycji znakomicie było widać przeciwległy skraj pola i gęste krzewy. W tych właśnie zaroślach krył się oddział armii książęcej. Po chwili zwiadowcy bez szmeru przeczołgali się do tyłu i dopiero po kilkunastu metrach podnieśli się i pobiegli. Pół godziny później meldowali o tym, co widzieli. Po drugiej stronie pola obozowało około dwudziestu setek żołnierzy. Prawie połowa z nich dosiadała koni. Nie był to więc uzbrojony motłoch, lecz dobrze zorganizowana armia. Prawdopodobnie większość konnych to najemnicy. Dowodził nimi mężczyzna na karym koniu w czarnej zbroi. Nic nie wskazywało na to, aby się nas spodziewali, ale pozory mogły mylić. Należało działać bardzo ostrożnie. Wysłaliśmy na początek dwa oddziały po pięć setek prowadzone przez dziesięcioosobowe grupy zwiadowców. Oddziały miały za zadanie okrążyć wroga i zaatakować od tyłu. Każdy z innej strony. Porozumiewaliśmy się za pomocą ptaków. Tak właśnie przesyłałyśmy naszym wojownikom wiadomości i rozkazy. Wypuszczenie stada białych gołębi miało oznaczać sygnał do ataku. I wszystko poszłoby doskonale i zgodnie z planem, gdyby nie dowódca przeciwnika. Razem ze swym wojskiem był już prawie pokonany, gdy stanęłam z nim oko w oko. Tylko na chwilę. Było w nim coś znajomego. Tyle że niemal natychmiast zniknął. Chwilę później zobaczyłam go na czele małego oddziału próbującego przebić się przez nasze szeregi. Ten mężczyzna był jak wichura. Rąbał wszystko, co podeszło mu pod rękę. Już wiedziałam, kim jest. Pole było usłane trupami. Wraz z dowódcą umknęło około stu wojowników. Reszta leżała u naszych stóp. Nikt nie liczył na to, że pokonaliśmy wroga. Tak naprawdę był to dopiero początek wielu większych i mniejszych bitew. Ciągnęły się ponad rok. Amathe wycieńczona wiecznymi podchodami nie ruszała się już z zamku. Ja byłam w swoim żywiole. Bardzo oddaliłyśmy się od siebie. Jednak tkwiło we mnie przekonanie, że po tym wszystkim wrócimy jakoś do normy. Wreszcie nadszedł koniec. Zdecydowałyśmy, że jedynym wyjściem jest atak na twierdzę księcia. Tylko to mogło położyć kres tej wojnie. Zaczęło się podobnie niewinnie jak pierwsza bitwa. Szala zwycięstwa nie chciała się jednak przechylić na żadną stronę. Równina otaczająca zamek zmieniła się w bagno. Ziemia nasiąknęła krwią. Wraz z kilkoma wojownikami na koniach przebijaliśmy się w kierunku kręgu, w którego centrum znajdował się książę Ber. Liczyliśmy, że jego śmierć wpłynie niekorzystnie na poddanych. Znajdowaliśmy się tuż- tuż, kiedy stanął przede mną czarny wojownik. Byłam na to przygotowana. Wyciągnęłam z pochwy przy siodle drugi miecz. Ten sam, który odebrałam zdrajcy. Ale czarny wojownik nie zwrócił nawet na mnie uwagi. Kilka uderzeń i moja grupa leżała pod kopytami własnych koni. Zamachnęłam się. W tej samej chwili odwrócił się i uchylił. Jednak go dosięgnęłam. Tak szczerze, to tylko drasnęłam. I znów natychmiast zniknął. Parując ciosy atakujących zastanowiłam się, co ja bym zrobiła na jego miejscu. Olśnienie sprawiło, że o mało nie spadłam z konia pod uderzeniem topora innego napastnika. Odruchowo zaatakowałam. Kątem oka zobaczyłam jeszcze, jak mężczyzna z toporem pada z rozpłataną głową i po chwili pędziłam przez tłum walczących ludzi krzycząc, aby atakować księcia, który najwyraźniej był niemal zupełnie odporny na ciosy. Kierowałam się do zamku i cudownej istoty, którą tam zostawiłam prawie bezbronną. Ścigałam bestię w zbroi gotową zrobić wszystko dla zwycięstwa. Bitwa zaczęła się o świcie. Kiedy dotarłam do zamku, było już południe następnego dnia. Zdążyłam nadrobić trochę czasu, bo martwego konia czarnego wojownika minęłam dwie godziny wcześniej niż padł mój. Nie zważałam na niebezpieczeństwo. Popędziłam do komnat Amathe. Zobaczyłam ją leżącą na łożu. Jeszcze żyła. Zdążyłam zauważyć jedynie cień. Automatycznie zasłoniłam się mieczem. To uratowało mi życie. Gigantyczne szpony ledwie drasnęły moją szyję. Upadłam na podłogę, skręcając się z potwornego, piekącego bólu, który przepływał falami przez całe ciało. Krzyknęłam pierwsze słowo, które przemknęło mi przez głowę: - Ojcze! To go zatrzymało. - Domyśliłaś się. Masz więcej mojej krwi niż którekolwiek moje dziecko. Jaka szkoda, że musisz umrzeć - chwycił mnie za kark, przyciągnął. Nie nosił już hełmu. Zobaczyłam jego twarz, która do tej pory stoi mi przed oczami. Wolałabym tego nie widzieć. Pomyślałam, że jeśli kiedyś mam tak wyglądać, to wolę już nie żyć. - Dlaczego, ojcze? - Danwo temu, nawet nie pamiętam kiedy, czarownica, którą potraktowałem odpowiednio do jej pozycji, przepowiedziała, że kiedyś zginę z ręki własnej córki. Jesteś jedną z niewielu, które dożyły tak późnego wieku. Wszystkie moje córki skończyły życie, przedłużając moje. Przecież sama wiesz, że najlepszym pożywieniem jest dla nas krew naszej rasy... - Mówił za dużo. Tak, to zawsze było naszą wadą. Lubiliśmy mówić o sobie. - Mam wielu synów. Dobrze mi służą. Ty nie będziesz miała tej okazji - przysunął się bliżej. Nagle uświadomiłam sobie, że mam sztylecik. Mały posrebrzany drobiazg, prezent od Amathe. Zabawka, ale może zranić. Powiedzmy, że się udało. Maleńka ranka wywołała wybuch śmiechu. - Czy naprawdę myślisz, że możesz mnie zabić? - spytał ze zdumieniem. - Tak - odpowiedziałam i najszybciej, jak umiałam, wypowiedziałam formułę. Wepchnęłam go w tunel przestrzenny. Bez wyjścia. A mój ojciec nie mając nic z człowieka, nie mógł korzystać z zaklęć rządzących przestrzenią. Rzuciłam się w stronę Amathe. Żyła, ale jej serce słabło. - Amathe - szepnęłam. - Będziesz jeszcze żyć. Wiecznie jak ja. - Nie chcę. Ty też będziesz taka jak on. - Proszę, musisz mnie wysłuchać. - Nie - i było to ostatnie jej słowo. Ostatni raz miała rację. Ja też nie chciałam stać się potworem. Wkrótce nie mogłabym znieść jej widoku. Wstałam. Nie płakałam. Już nie umiałam. Stanęłam przy oknie i patrzyłam, jak z daleka nadchodzą moje pobite wojska. Bez dowódcy nie mieli szans. Wiedziałam już, co muszę zrobić. Wiedziałam również, kim jest Ber i wielu innych krążących po świecie niby-ludzi. Żyjących wiecznie. Ciągle zmieniających imiona. Moi bracia. Plaga. Zginą wszyscy. Zginą z mojej ręki. To tylko kwestia czasu. Magdalena Kowalczyk MAGDALENA KOWALCZYK Urodziła się w 1973 r. w Łodzi. Studentka I roku architektury Politechniki Łódzkiej. W kręgu fantastyki od dzieciństwa - w jej rodzinnym domu nie było książek innego rodzaju. W "Kwestii czasu" znajdziecie Państwo bardzo ciekawą i groźną bohaterkę - swoistego antywiedźmina w spódnicy, również z mieczem, a na dodatek z wampirzymi kłami i pazurami - oraz tęgą porcję babskiej, feministycznej drapieżności i zaciekłości, co w polskiej fantastyce rzadkie. (Ja tu nie robię kampanii reklamowej feminizmowi, ja tu - proszę kolegów - organizuję demonstrację ostrzegawczą: dziewuchy podnoszą głowy!!!). O sobie pisze Magdalena tak: Czasem może za bardzo utożsamiam się z moją bohaterką, ale raczej wyję do księżyca niż gryzę. Moim hobby oprócz książek jest historia sztuki i rysunek. (mp)