Kostecki Tadeusz - Wilk
Szczegóły |
Tytuł |
Kostecki Tadeusz - Wilk |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kostecki Tadeusz - Wilk PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kostecki Tadeusz - Wilk PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kostecki Tadeusz - Wilk - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
TADEUSZ KOSTECKI
Strona 3
Wilk
TOM I
Strona 4
WILK
Strona 5
I
MILA DWIEŚCIE DZIEWIĘĆDZIESIĄTA
Prószyło jak wszyscy diabli. Wielkie płaty mokrego śniegu wirowały, wprawiane w
ruch wściekłymi porywami wiatru. Biała, niemal nieprzenikniona zasłona chybotała nad
lokomotywą, skrywając linię szyn. Na szybach narastała pokrywa śnieżna.
Tim Spaney zagryzł wargi. - Do diabła z taką trasą. Kauczukowe ramię wycieraczki
zarysowało na przedniej szybie przezroczyste półkole. I tak niewiele pomogło. Jechali raczej
na słowo honoru. A na tym odcinku jazda po omacku? Bagatela. Zbliżali się do mili dwieście
dziewięćdziesiątej. Najpaskudniejszy kawałek w całej Alasce. Ostry zakręt, spróchniałe
podkłady i szyny umocowane na słowo honoru. Nacisnął dźwignię. Nie da rady - trzeba
zwolnić. Naturalnie w raporcie opiszą każdą minutę spóźnienia. I płać człowieku karę, jakbyś
był milionerem. Zamieć nie zamieć - nie będą dyskutować. Rozkład dla nich rzecz święta.
W ogóle cały kurs był pechowy. Choćby ten typ sterczący za plecami. Gdy go
zobaczył w Curry, zaproponował z miejsca: - może wam pożyczyć dziesięć centów na
żyletkę? - - Bo obrośnięty jak małpa. Żeby się choć uśmiechnął. Gdzie tam. Mruknął ni to, ni
owo i podetknął kartkę dyspozytora. Lokomotywa numer taki i taki, maszynista Timotheus
Spaney. Że niby wyznaczyli go na pomocnika. A no cóż, wyznaczyli, to wyznaczyli. Zresztą,
skoro Jim gdzieś się zawieruszył, musieli dać kogoś na jego miejsce. Ale takiego pomocnika
świat chyba nie widział. Gęby jegomość nie raczy otworzyć. A gdy go już do muru
przycisnąć, to skrzeknie byle co. Ładna przyjemność spędzić z takim mrukiem kilkanaście
godzin w ciasnej budce lokomotywy. I ta pieska pogoda na dodatek.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer ()
Wytrzeszczył oczy, usiłując przebić wirującą ścianę śnieżnej zamieci. Tak, trzeba
jeszcze przydusić szybkość. Coraz bliżej dwieście dziewięćdziesiątej. Lepiej nie żartować.
Strona 6
Dwa miesiące temu cały skład spadł z nasypu. Kilkadziesiąt ofiar. Właśnie w tym miejscu.
Znowu poruszył wycieraczką. Tu trzeba było przepatrzeć każdy metr drogi. Wytężył
wzrok, badając z uwagą linię szyn lśniącą mdłą poświatą wilgotnej stali. Z prawej strony
poprzez śnieżną zasłonę czerniała nieprzenikniona, niemal szczelna ściana niebotycznych
jodeł. Z lewej, z odległości zaledwie kilkudziesięciu kroków od nasypu kolejowego, także las.
Zupełnie jakby jechali głębokim wąwozem.
Jeszcze nie przebrzmiał przenikliwy dźwięk gwizdu, gdy do świadomości Tima
dotarło chrapliwe brzmienie głosu.
W pierwszej chwili nie zrozumiał znaczenia wpadających do uszu słów. Zdumiał go
jednak już sam fakt odezwania się milczącego dotychczas pomocnika.
- No - pomyślał, odwracając leniwie głowę - patrzcie no, imć pan milczek gada?!
Spojrzał i zdrętwiał. Więcej nawet ze zdziwienia wywołanego nieoczekiwanym
widokiem niż z przerażenia. Raczej mógł oczekiwać, że wierzchołek Mc Kinleya runie mu
całym ciężarem na głowę, niż zobaczy podobne zjawisko.
W osmolonej ręce pomocnika tkwił wielkokalibrowy rewolwer. Zaś otwór jego lufy
wisiał gdzieś na wysokości serca Tima.
Wytrzeszczył oczy, niezdolny do wyduszenia z zaciśniętej przemrożonym skurczem
krtani ani jednego słowa. Miał wrażenie jakby z tajemniczej głębi lufy szczerzyła złowrogie
zęby śmierć.
Poczuł nieprzyjemny chłodek, przebiegający wzdłuż krzyża. Spojrzał z niepokojem na
zarośniętą twarz pomocnika. Nic jednak nie zdołał z niej wyczytać. Wyglądała jak zawsze.
Ale któż mógł wiedzieć, co się kryło za zasłoną gęstej szczeciny?
Co to miało znaczyć? Nagle w jego mózgu błysnęła alarmująca myśl - czyżby
zwariował? U takiego melancholika wszystko możliwe. Zrobiło mu się całkiem zimno. Ładna
Strona 7
historia! Siedzieć w tym stalowym, zamkniętym ze wszystkich stron, pudełku od sardynek z
wariatem uzbrojonym na dobitek w rewolwer? Zerknął odruchowo ku drzwiom. Nie, o
ucieczce nie było mowy. Lufa rewolweru odcinała wszelkie drogi odwrotu. Zresztą, zostawić
pociąg wiozący kilkaset istnień ludzkich na łasce wariata? Skazywać ich wszystkich na
pewną zagładę? Zawstydził się pierwszego odruchu. Raczej zginie, aniżeli to. Trzeba szukać
innego wyjścia. Może go zdoła jakoś zmitygować. Przełknął ślinę zwilżając zeschłe gardło.
- Jeżeli to ma być kawał - zaczął, próbując z całym wysiłkiem opanować drżenie
głosu. Nie bardzo się jednak udało. Słowa wypadały poszarpanymi strzępkami - to...
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer ()
- Milcz! - przeciął ostro tamten ani pary z gęby i w tył zwrot! Tim zamrugał
powiekami. Rozkaz brzmiał zupełnie stanowczo.
Nie, to nie wyglądało ani trochę na bredzenie wariata, raczej...
Zamarł w niepewności: co robić? Rewolwer miał całkiem przekonywającą wymowę.
Ale z drugiej strony pociąg... Tim widział już w życiu niejedno. I właściwie o co tamtemu
chodzi? - mózg pracował gorączkowo, usiłując bezskutecznie wywołać jakiś sens z całej tej
niesamowitej historii.
- No? - W ukrytych pośród gąszczu zarostu źrenicach zamigotały zielonkawe płomyki.
Oparty na cynglu palec wyraźnie drgnął.
Ostry, nabrzmiały groźbą dźwięk głosu wyrwał wreszcie Tima z osłupienia. Tu nie
było nad czym rozmyślać. Zaczął już kombinować z kim ma do czynienia. Dla takiego posłać
komuś ołowiany poczęstunek znaczyło na pewno mniej, niż dla innego kichnięcie.
Ociężałym ruchem podniósł ramiona w górę nie spuszczając wzroku z zasmolonego
palca, trzymającego jego życie na ostrzu sprężynki. Sam przecież miał nie od dzisiaj pukawkę
i dobrze wiedział, jak łatwo wprowadzić w ruch iglicę. A potem... Łatwo komuś gadać o
Strona 8
opanowaniu.
Niebezpieczne płomienie w szarych źrenicach zgasły. Drżenie palca zniknęło.
Pomimo zarostu Tim zauważył, jak z twarzy rzekomego pomocnika ustąpił wyraz napiętej
czujności.
- Dobra. Teraz w tył zwrot! - Głos brzmiał jakimś drewnianym chropowatym
dźwiękiem.
- Na pewno zmienia go umyślnie - skonstatował ospale Tim, odwracając się twarzą do
bocznego okienka. Nie myślał już więcej o jakimkolwiek oporze. Nie przegadasz rewolweru.
W Seward czeka nań żona i dwoje drobnych dzieci. Nie wyżyją przecież z
pięćdziesięciodolarowej emeryturki. A większej jeszcze nie wysłużył. Zresztą i tak nic nie
potrafi zaradzić, po co więc ostrzyć zęby na gryzienie piasku?
Poczuł lekkie dotknięcie w okolicy tylnej kieszeni skórzanych spodni. Tamten dobrze
wiedział, gdzie szukać. Nie od dziś szedł pewnie swoją ścieżką. Zręczne palce wysunęły
delikatnie browing Tima. Ten ani drgnął. Wielkie rzeczy, pukawka. Niecałe pięć dolarów.
Kupi drugi i następnym razem będzie trzymał bliżej pod palcami. Nie puści nauczki mimo
nosa... ba, drugim razem, ale w tym sęk, czy dożyje tego drugiego razu? Któż zdoła rozgryźć,
co tkwi w głowie takiego typa. Ale nadzieja zaczęła sączyć się cieniutką strużką poprzez
serce - może dożyję... Gdyby miał zamiar zastrzelić, nie zabierałby chyba rewolweru. - W
każdym razie nie dam mu powodu do pociągnięcia za cyngiel! - postanowił solennie.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer ()
Tymczasem nieznajomy ujął zdecydowanie rączkę dźwigni i powoli nacisnął ku
dołowi. Znowu przenikliwy gwizd ulatującej pary przeciął powietrze. Białe obłoki gęsto
zasnuły oczyszczoną ze śniegu powierzchnię szyb. Stukot kół zaczął powoli zamierać.
Jeszcze kilkadziesiąt sekund i pociąg zastygł w bezruchu.
Strona 9
Aha - Tim stłumił westchnienie więc o to chodziło? Taki pech. Żeby akurat na niego
musiała trafić taka paskudna historia. Po przeszło dziesięciu latach nienagannej służby! Kto
wie, czy nie będą podejrzewać o zmowę?... Wszystko możliwe.
Wlepił oczy w okienko. Poprzez przerzedzane ostrymi porywami wiatru kłęby pary
ujrzał, jak spomiędzy gęstwiny wybiegło kilkanaście postaci z rewolwerami w rękach. - Tak -
skonstatował markotniejąc - wszystko przygotowane jak należy. Pomimo zawiei, dojrzał na
twarzach biegnących czarne chustki. Czyżby banda Wilka? Mocno coś na nią wyglądało.
Gdzieś poza tendrem mignął ognik i zaraz potem głuchy odgłos strzału przeniknął
poprzez szybę. Drugi... trzeci... Teraz już trzeszczały gęstą kanonadą. W ambulansie
pocztowym wieźli całkiem solidną przesyłkę dla oddziału Banku Federacyjnego w Fairbanks
i dostali odpowiednią ochronę. - Bandyci mogą sobie zęby połamać na tym kęsku - pomyślał
ze złośliwym zadowoleniem.
Biegnący zapadli w zaspy śniegu. Nie pokazywali ani końca nosa. Gdzie tam takich
trafić. Zupełnie stracił ich z oczu. Gdyby nie błyski ognia migocące tu i ówdzie, można by
pomyśleć, że uciekli z powrotem do lasu. - Hm - obserwował z napięciem strzelaninę -
czyżby mieli zamiar przeprowadzić prawidłowe oblężenie pociągu?
To by ich mogło w rezultacie drogo kosztować. Przecież na posterunku w Hurrigan
Gulch siedzi kilku dróżników. Też chłopcy nie od parady. I każdy potrafi trzymać strzelbę z
właściwej strony. Lada chwila powinni nadciągnąć z odsieczą. A wtedy napastnikom wziętym
w dwa ognie będzie ciepło! Może jeszcze i on, Tim Spaney zaprowadzi dla odmiany tę
obrośniętą małpę, która go tymczasem trzyma na muszce, na posterunek w Seward. Da mu
wtedy bobu, aż się echo rozlegnie.
Buuuch!!! - Potężny grzmot przetoczył się gdzieś tuż za plecami. Gwałtowny wstrząs
powietrza uderzył w stalowe ścianki budki. Z brzękiem sypnęły na podłogę odłamki szkła. Na
Strona 10
szybie, przez którą patrzył, zaczerniała ciemna krecha pęknięcia. Nie zaryzykował
odwrócenia głowy. Zresztą i bez tego wiedział co zaszło: wysadzili drzwi ambulansu
dynamitem, albo czymś w tym rodzaju. Mieli głowy na karku; ci pukający na wiwat, spełniali
jedynie zadanie odwrócenia uwagi obrońców. Właściwy atak przyszedł z tamtej strony.
Strzelanina umilkła jakby ucięta nożem.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer ()
Nagle drgnął. Ostry, przeraźliwy krzyk przeciął powietrze. Docierał zupełnie wyraźnie
poprzez rozbitą szybę. Twarz Tima zszarzała. Zacisnął pięści, wpijając aż do bólu paznokcie
w dłonie, by opanować odruch rozpaczy. Boże! Mordują kogoś tuż przy nim, a on stoi jak
kamień, zastygły w tchórzliwym pragnieniu ocalenia swego życia!
Krzyk zabrzmiał powtórnie. Na czoło wystąpił mu zimny pot. - To... niemożliwe...
Nie wytrzymam... - szeptał bezgłośnie zsiniałymi wargami. - Kłębiaste strzępki krwawej mgły
wirowały w zawrotnym tempie przed oczyma. Coś dławiło stofuntowym ciężarem otępiały
mózg. - Mordują!!!
- To przecież przechodziło wytrzymałość ludzkich nerwów. Znowu ten sam głos.
Przestawał myśleć. Stracił kontrolę nad swymi odruchami. Wszystkie muskuły ciała sprężyły
się w szaleńczym pragnieniu skoku. Niespodziewany krzyk umierał w półdźwięku
przechodząc w jazgot, szybko wyrzucanych, nabrzmiałych histerią i przestrachem, ale nie
bólem słów.
Krew odpłynęła szeroką falą od serca. Naprężone muskuły zwiotczały nagle. Czuł, jak
drobne kropelki potu spływają po policzkach. Ażeby ją skręciło, tę wariacką histeryczkę! -
zaklął w duchu, z ogromną ulgą - wrzeszczy nie wiadomo czego, jak zarzynane prosię. A
człowiek o mały włos nie zainkasował kuli w stos pacierzowy.
Nie mógł powstrzymać wzruszenia ramion. Bandyta nie reagował. Widocznie nie
Strona 11
uważał, by ten niewinny gest mógł zagrozić jakimkolwiek niebezpieczeństwem.
Skądś z dołu zabrzmiał chrapliwy krzyk dzikiej gęsi. Sygnał, naturalnie. Jakie tam
gęsi o tej porze roku!
- Marsz do maszyny!
Spaney nie zrozumiał w pierwszej chwili.
- Jak to...? - spojrzał błagalnie na bandytę.
Zwyczajnie - wargę nieznajomego wykrzywił niewyraźny uśmiech - jedziemy dalej!
Wciąż jeszcze trzymał wycelowany w Spaneya rewolwer, jednak ruch ten stracił jakoś
swą poprzednią grozę. Teraz czynił wrażenie czegoś nieskończenie niedbałego.
Spaney położył niezdecydowanie dłoń na dźwigni. Nie, to mu się nie mogło pomieścić
w głowie w żaden sposób. Mieli jechać, a... tamten? Czyżby zamierzał wysiąść, jak gdyby
nigdy nic na stacji w Seward? A może kpi sobie z niego po prostu?
- Ale... - wyjąkał zduszonym głosem.
Uśmiech bandyty nabrał odcienia niefrasobliwej wesołości. Widocznie uważał
zmieszanie Spaneya za bardzo komiczne.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer ()
Spaney w normalnych warunkach nie lubił, gdy ktoś go wyśmiewał. I potrafił nakazać
poszanowanie dla swej osoby. Teraz jednak uśmiech bandyty nie wywarł na nim żadnego
wrażenia. Wlepił tęskne spojrzenie w zamarłą strzałkę manometru. - Niech myśli co chce
byleby tylko na pożegnanie nie poczęstował kulką w plecy.
- Nie dyskutuj! - dorzucił bardzo groźnie bandyta, widząc niezdecydowane ruchy
maszynisty - jazda powoli naprzód!
Spaney usłuchał w milczeniu. Poruszył dźwignię. Stalowe cielsko drgnęło ochoczo.
Zabrzęczały metalowym oddźwiękiem tłoki. Nie odwracaj się!
Strona 12
Spaney nie miał najmniejszego zamiaru. Co go może w rezultacie obchodzić, co
tamten robi? Aby tylko...
Gdy w dłuższą chwilę potem zaryzykował nieśmiałe zerknięcie ponad ramieniem,
stwierdził, że w budce poza nim, nie było nikogo. Bandyta wyskoczył widocznie gdzieś po
drodze.
- Uff - głębokie westchnienie wypłynęło z jego piersi.
Żył przecież! A nie bardzo już na to liczył, by miał wyjść cało z opresji. Szybko
przesunął manetkę, zwiększając szybkość. Aby tylko jak najprędzej uciec od tej piekielnej
dwieście dziewięćdziesiątej mili.
Dopiero teraz podniósł dłoń do czoła, by zetrzeć pot, występujący obfitymi
kropelkami poprzez pory skóry.
Gorąco - uśmiechnął się w przestrzeń. Ale nie był to wesoły uśmiech.
Długi wąż wagonów znikł za zakrętem, pędząc coraz szybciej w kierunku
widniejącego już w oddali drewnianego mostu. W wysmukłym, szarym cielsku wagonu
ambulansowego czerniała poszarpaną linią brzegów podłużna wyrwa w miejscu, gdzie
przedtem znajdowały się drzwi.
Strona 13
II
PREZENTACJA, KTÓRA NIC NIE MÓWI
Lokomotywa nabierała z każdym przebytym metrem coraz większej szybkości.
Rzekomy pomocnik maszynisty obrzucał badawczym spojrzeniem wygiętą linię pleców
Spaneya. Nie, nie wyglądało na to, by maszynista miał się obejrzeć we właściwym momencie.
Był najwyraźniej sterroryzowany do ostatnich granic.
Uśmiechnął się z zadowoleniem. Przynajmniej z tej strony nic mu nie groziło. Wsunął
niedbałym ruchem rewolwer do kieszeni zasmolonego kombinezonu i bezszelestnie podszedł
ku wyjściu. Ostrożnie pchnął stalowe drzwiczki. Nie były zamknięte na klamkę. O to postarał
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer ()
się już zawczasu. Nie mógł zaniedbywać najmniejszej drobnostki. Od takich na ogół błahych
szczegółów zależało niejednokrotnie jego życie.
Wychylił się na zewnątrz, stojąc na krawędzi stopnia. W twarz uderzył go kłąb
mokrych płatków śniegu. Tak, zapewne skok nie należał do najłatwiejszych. Nieprzenikniona
zasłona zadymki nie pozwalała dojrzeć celu. Wiedział, że w tym miejscu tor biegnie nasypem
kilkunastostopowej wysokości. Jeśli trafi na jedną z zasypanych szyn, licznie ułożonych
wzdłuż toru, ma wszelkie szanse skręcenia karku, albo w najlepszym razie - nogi.
A w tych warunkach było to najzupełniej jednoznaczne. Unieruchomienie, choćby na
przeciąg kilku kwadransów, znaczyło dla człowieka w zasmolonym kombinezonie - śmierć,
nie mniej przykrą od skręcenia karku. Pamiętał o tym dobrze i sprężając wszystkie muskuły
do skoku polecił się opiece szczęśliwej gwiazdy.
Musiał już opuścić lokomotywę. Dalsza zwłoka pachniała także ostateczną klęską. W
odległości zaledwie dwudziestu kilku kilometrów za zakrętem stała tuż przy torze drewniana
chatka. A w niej trzech dróżników uzbrojonych po zęby. Każdy obrót przybliżał lokomotywę
Strona 14
do tego posterunku. Ryzyko skoku było niewątpliwie bardzo znaczne, nie większe jednak od
niebezpieczeństwa dalszego zwlekania. Poza tym zaś bandyta nie miał zwyczaju zbyt długo
rozmyślać nad niebezpieczeństwem.
- Teraz! - rozwarłszy mocno dotychczas zaciśnięte wokół stalowej poręczy dłonie,
skoczył potężnym zrywem całego ciała w mgłę białych płatków.
Wylądował w miękkiej jak puch zaspie śniegu. Prawie nie odczuł upadku. Nie ruszał
się przez dłuższą chwilę, obserwując przetaczające się tuż nad sobą wagony. Pociąg wciąż
przyspieszał tempo. Widocznie maszynista nie zauważył jeszcze nieobecności groźnego
gościa w kabinie parowozu. W przeciwnym razie na pewno nie zaniedbałby dodania od razu
potężnej porcji pary do tłoków maszyny.
- Cóż... - mruknął filozoficznie, ścierając z pedanterią mokry śnieg przylepiony do
twarzy ciekawym jak długo potrwa zanim zaryzykuje odwrócenie głowy.
Wyjął z kieszeni małe lusterko o powiększającym szkle i badawczo obserwował
odbicie swej twarzy. Ta dbałość o wygląd czyniła dziwaczne wrażenie w zestawieniu z tym,
co zaszło przed kilkoma minutami. Chodziło jednak o bardzo poważne sprawy. Rozprostował
starannie jakiś zamoczony kosmyk zarostu przesuwając go na właściwe miejsce. Rzucił
ostatnie spojrzenie w lustro. Teraz zarost zakrywał już niemal całą twarz, przechodząc
nieprzeniknioną gęstwiną aż po same skronie.
- Ali right. - Przeczekał aż wielka tarcza wisząca na buforach ostatniego wagonu
zniknęła za zakrętem, po czym przesunął wzrokiem dookoła i ruszył w kierunku lasu.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer ()
Szedł bardzo powoli, wyciągając z trudem nogi i zapadając co krok po kolana w
warstwie śniegu. Gdy dotarł do lasu przystanął. Z ust jego wypłynął chrapliwy, donośny
dźwięk przypominający do złudzenia krzyk dzikiej gęsi. Po kilkunastu sekundach z głębi lasu
Strona 15
dobiegał przytłumiony odzew. Jeszcze raz wymienił sygnał, aby się zorientować co do
kierunku.
Odpowiedź
dźwięczała
niewyraźnie,
poszarpanymi
szczątkami
głosu,
przenoszonymi na skrzydłach wiatru. Tamci byli dość daleko. Znacznie dalej, aniżeli tego
oczekiwał.
Wzruszył z rezygnacją ramionami. Trudno. Zanim zeskoczył z parowozu, ten
przejechał przynajmniej dobre półtorej mili. Nie uszczęśliwiała go wprawdzie perspektywa
spaceru wśród zawiei, ale nie miał innej rady, lepiej nie wywoływać ich z lasu. Każdej chwili
mógł przybyć zwabiony strzelaniną któryś z dróżników, zatrudnionych na stacji Honolulu. A
po cóż zostawiać na swojej drodze zupełnie niepotrzebne trupy?
Wszedł pomiędzy drzewa. Tu było już o wiele przyjemniej. Przesiewana przez sita
gęstych gałęzi zawieja straciła wiele ze swej gwałtowności. I droga była lepsza - śnieg leżał
znacznie płytszą warstwą.
Sięgnął do kieszeni kombinezonu, wydobywając wymiętoszonego papierosa.
Przylepiwszy go w kąciku ust, usiłował zapalić. Nie przyszło to zbyt łatwo. Pomimo
osłaniania iskry otwartą dłonią, musiał co najmniej kilkanaście razy przytykać zapalniczkę,
zanim tytoń zatlił się wreszcie nikłym żarem. Wciągnął z rozkoszą w płuca potężny haust
dymu.
Od chwili wejścia do budki parowozu nie miał papierosa w ustach. Kosztowało go to
Strona 16
niemało wysiłku woli.
Maszynista podając rysopis,
nie zapomni
na pewno
charakterystycznego szczegółu „nie pali”. Zapiszą oczywiście, gdzie należy. Bo w takich
stronach wskazówka taka miała znaczenie nie do pogardzenia. Tu palili prawie wszyscy. Od
kilkunastoletniego wyrostka poczynając, a na stuletniej Indiance kończąc.
- Tak - uśmiechnął się do swych myśli. - Będą mieli sporo roboty, jeżeli zechcą
znaleźć osobnika, odpowiadającego rysopisowi otrzymanemu od maszynisty.
Przedzierał się przez gęstwinę, idąc coraz głębiej w las. Nie potrzebował rozmyślać
nad kierunkiem drogi. W mózgu tkwił usłyszany przed kilkoma minutami głos, wskazujący
cel z niezawodnością igły kompasu. Jeszcze nigdy nie zmylił kierunku.
Po przebyciu kilkuset metrów jego bystry wzrok wyłowił poprzez ruchliwy parawan
chyboczących na wietrze gałęzi, czerniejącą sylwetkę.
- Halo? - rzucił przytłumionym głosem, wsuwając na wszelki wypadek prawą rękę do
kieszeni. Nigdy nie zaniedbywał żadnej ostrożności.
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer ()
- To ja, bossie. - Zza drzewka wyszedł niepozorny człowiek z rewolwerem w garści.
- Aha - skinął lekko głową - wszystko w porządku?
- Tak - zaraportował tamten, mimo woli prężąc swą figurkę - czekamy na was.
- Dobrze - skwitował krótko, wchodząc za nim na niewielką polankę. Przybycie jego
wywołało ożywienie w kilkunastu niewyraźnych postaciach, przycupniętych pod osłoną
drzew. Zapadł mrok. Tu zaś było znacznie ciemniej niż na otwartej przestrzeni.
Podbiegli pośpiesznie ku niemu.
Strona 17
- Nikogo nie brakuje? - Przesunął po nich wzrokiem. Któryś chrząknął niewyraźnie.
- Gulier zabity - oznajmił po chwili. Nieznajomy strzepnął palcami.
- Trudno - mruknął obojętnie - gdzie drwa rąbią... - wypuścił z ust gęsty kłąb
sinawego dymu.
- Przynieśliście go? - zapytał z naciskiem.
- Naturalnie, bossie - potwierdził ten, który go spotkał na wstępie - zgodnie z waszym
rozkazem. Leży tam - machnął w kierunku szarzejących niewyraźnie krzaków. Pozostali
rozstąpili się pośpiesznie. Dopiero teraz zobaczył za ich plecami podłużną ciemną plamę,
odcinającą się nieruchomym konturem na szarzejącym w półmroku śniegu.
Podszedł powoli, niemal spacerowym krokiem. Trysnął oślepiającym światłem silnej
elektrycznej latarki.
Oczy jego patrzyły zupełnie spokojnie. Rysy nie zdradzały żadnych uczuć. Zresztą
twarzy n;e było widać prawie spoza osłony bujnego zarostu. - Przeszukany? - rzucił przez
ramię nie odwracając głowy. Nie kierował pytania do nikogo specjalnie.
Przecież mamy go zakopać... - Bąknął niepewnie mały człowieczek. W głosie jego
dźwięczały nutki zmieszania. Widocznie właśnie na nim ciążył obowiązek przestrzegania, by
rozkazy bossa były wykonywane dokładnie.
- Nie pytałem o to, co będzie zrobione - przeciął ostro - przeszukaliście go?
- Nnnie...
- Więc...! - znaczące drgnięcie światła podkreśliło rozkaz. Szczupła sylwetka
przyklęknęła bez słowa przy zwłokach. Reszta zastygła w bezruchu, obserwując milcząco
scenę.
Zachrzęściło sztywne od przemarzniętej wilgoci ubranie. Manipulujący przy zwłokach
nie zwracał najmniejszej uwagi na guziki, odrywając je bez pardonu. Byle prędzej. Robota
Strona 18
należała do mocno paskudnych. Ale nawet nie myślał o dyskusji z poleceniami bossa.
- Proszę - wyciągnął wypchnięty, pękaty, mocno podniszczony portfel. Boss
przeszukał uważnie. Plik banknotów odsunął niecierpliwie palcami na bok. Nie interesowały
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer ()
go w najmniejszym stopniu.Za to każdy najmniejszy nawet, zapisany świstek papieru oglądał
na wszystkie strony. Na widok zaadresowanej niezgrabnymi literami koperty: Francis Gulier,
Alaska - „Anchorage”, chmura spłynęła na jego twarz. - Otóż to - pomyślał gniewnie,
brakowało, by nosił ze sobą paszport. Paszportu wprawdzie nie znalazł, wyłowił za to z
ostatniej przegródki portfela mały, postrzępiony notes, którego treść przyprawiła go o istną
wściekłość. Kartkowane stroniczki wypełniały nieczytelne, pozakreślane notatki. Ostatnie
słowa nie były zakreślone. I to do tego jakie słowa: „Piątek... piętnasta... 290 m”. Głupi by
zrozumiał o co chodzi.
- Tss - syknął przez zaciśnięte zęby, bez żadnego szacunku dla majestatu śmierci -
niedołężny idiota. - Gdyby znaleźli tę kartkę, dostaliby do łapy mocną jak łańcuch nić. I
doszliby do końca. Zanadto już zalał im sadła za skórę.
Boss zapalił zapalniczkę przytykając płomień do kartek. Dopiero wtedy rzucił na
śnieg zwęglone szczątki, gdy żar osiągnął skórę palców. Jeszcze roztarł popiół podeszwą.
Wiedział coś niecoś, jakie tamci stosują sposoby.
- Więcej nic nie ma szefie - zaraportował głos nachylonego nad trupem.
- Firma z ubrania wycięta?
- Zaraz. - W palcach tamtego zalśniło ostrze. Zatrzeszczały szklanym oddźwiękiem
zmarznięte nitki.
- Jest - wyciągnął skrawek czerwonego materiału.
Tak - mruknął nieznajomy - teraz dajcie mu rewolwer.
Strona 19
- Ooo - wyjąkał - rewolwer?
- Oczywiście - potwierdził niecierpliwie - cóż w tym dziwnego?
- Nie ma... rewolweru - opuścił głowę na piersi.
- Co? - w głosie nieznajomego dźwięczała stal. - Jak to nie ma?
- Został tam - machnął ociężale ręką w kierunku toru.
- Ach tam... - w szarych źrenicach zalśnił nieprzyjemny płomień - zostawiliście na
pamiątkę...?
- A czy przypadkiem nie dołączyliście biletu wizytowego? - dorzucił zjadliwie.
Wargi zapytanego zadrżały. Współżycie z bossem nie należało do najłatwiejszych.
Nie zaryzykował jednak ani jednego słówka odpowiedzi.
Minęła chwila, nabrzmiałego napiętym oczekiwaniem, milczenia.
Wreszcie ogniki w oczach nieznajomego zgasły. Szczupły człowiek odetchnął z ulgą.
Śmierć przeszła tuż koło niego. Czuł to dobrze. Widział już niejedno od momentu przystania
Create PDF files without this message by purchasing novaPDF printer ()
do bandy. Dla bossa zgaszenie czyjegoś życia nie znaczyło więcej od zdmuchnięcia
niepotrzebnej zapałki.
- Przecież numer... spiłowany - szepnął nieśmiało.
- Sam wiem o tym - warknął. - Jeszcze by tego brakowało. No niech tam - machnął
ręką. - Tym razem - ujdzie ci na sucho, ale...
Nie skończył. Nie potrzebował zresztą. Nikt nie mjał najmniejszych wątpliwości, co
do treści jego myśli. I odniosło to odpowiednie wrażenie. W bandzie każde najdrobniejsze
skrzywienie warg szefa miało swoją niepoślednią wagę.
- Zakopać - rozkazał krótko, wskazując niedbałym kiwnięciem głowy na trupą. W
kilku rękach zaczerniały składane łopaty o krótkich trzonkach. Minęło więciej niż pół
Strona 20
godziny, zanim zdołali uporać się z przemarzniętą ziemią. Ostatnie mieszkanie dla Guliera
było gotowe. Nie żałowano podeszew przy ubijaniu powierzchni grobu.
Boss ani na ułamek sekundy nie spuszczał z nich czujnego wzroku. Wszystko musiało
być all right. W końcu zgarnięto śnieg na odsłonięte miejsce. Nic prawie nie wskazywało, że
przed chwilą ziemia pochłonęła ciało ludzkie.
- A teraz, podział - odwrócił się plecami do mogiły towarzysza wyprawy.
Tuż u jego stóp rozłożono jakąś płachtę. Skierował na nią reflektor latarki. Znał
dobrze swych podwładnych. Chwila ciemności mogła w rezultacie kosztować tysiące
dolarów.
Podchodzili kolejno, opróżniając kieszenie. Trwał w milczeniu, rzucając od czasu do
czasu przenikliwe spojrzenie w twarze podchodzących. Czytał w nich jak w otwartej księdze.
- Western - głos bossa zabrzmiał ostro, w chwili, gdy jeden z bandytów zabierał się
już do odejścia w ciemność.
Wystarczyło to jedno słowo. Twarz Westerna pobladła gwałtównie. Sięgnął do
kieszeni wyjmując gruby, złoty pierścień z wielkim brylantem. Rzucił go w ślad za
banknotami.
- Ja, ja... zapomniałem - bąknął zduszonym głosem. Boss kiwnął obojętnie głową.
- Dobrze. Żebym jednak na drugi raz nie potrzebował ci przypominać!
Western odszedł chwiejnym krokiem. Na jego czoło wystąpiły drobniutkie kropelki
potu. Miał już u bossa kreskę. Przeklinał w duchu niewczesną chęć zatrzymania kosztownego
drobiazgu na pamiątkę. Te parę sekund kosztowało go więcej, aniżeli były warte wszystkie
pierścionki na całym świecie, razem wzięte.
Dalsze gromadzenie łupów szło już gładko, bez najmniejszych incydentów. WILK
potrafił trzymać w garści swoją bandę.