Kostecki Tadeusz - Smuga grozy
Szczegóły |
Tytuł |
Kostecki Tadeusz - Smuga grozy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kostecki Tadeusz - Smuga grozy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kostecki Tadeusz - Smuga grozy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kostecki Tadeusz - Smuga grozy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Tadeusz Kostecki
SMUGA GROZY
Łomianki 2009
Tadeusz Kostecki:
Smuga grozy:
Projekt okładki Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie publikacji na łamach"Gazety Białostockiej" 1959-1960
Copyright by Krystyna Pisarska, Warszawa 2009Copyright forthis edition
byWydawnictwo LTW
ISBN 978-83-75-65-003-7
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel./faks (022) 751-25-18
www.ltw.
com.pl
e-mail: wydltw.
com.pl
DOM NA WZGÓRZU
Szosa czerniała żyłami głębokich pęknięć, miejscaminawierzchnia była całkowicie pokruszona - wóz
podskakiwałtam niczym na piargach, ale trafiały się również odcinki, gdziepokrywająca gładki asfalt
wilgoć lśniła jak zamarła toń rzeki.
Autostrada prowadząca do samotnej leśniczówki, zagubionej wśródlasów?
Na mapie nie było żadnych innychobiektów,które by mogły wchodzić w rachubę.
Napierwszy rzut oka toniemiało sensu, ale jakiś sens musiał przecież być.
Strona 3
Wytłumaczenie przyszło znacznie później: wśród przerzedzonych drzewmignęła przysadzista kopuła
szarego betonu.
Bunkier.
Kolejnewyskakiwały po obu stronach drogi.
Linia hitlerowskich umocnień.
Nie brakło ich w tych okolicach.
A więc arteriastrategiczna.
Jasne.
To było jasne, natomiast wszystko inne.
Przytknął nowego papierosa do elektrycznej zapalniczki.
Palił bezprzerwyod wielu godzin.
Całepodniebienie oblepiałmdły nalot nikotyny.
Przełyk suchy i chropowaty, niemal bolesny.
Ale cóżz tego?
Musiał palić.
II
Długo wycierał ręce.
Wpierw szmatką, potem pakułami,wreszcie znowu szmatką.
Zwinąłw kłębek i wrzucił na samedno skrzynki.
Z boku majaczyłbiałą plamą słupek kilometrowy.
Cyfryniebyło widać.
Wcisnął sprzęgło, zawarczał starter - wszystko w porządku.
Wóz ruszył.
Ostre światła reflektorów przecinały skłębionyprzed niklem zderzaka mrok.
Przybierał już granatowągłębię.
Strona 4
Zielonkawo świeciły wskazówki zegara.
Przydusiłpedał gazuaż do deski.
W równomierne sapaniemotoru wdarło się alarmujące stukanie.
Niedotarty motor zaczął sięprzegrzewać.
Nie.
zwolnił jednak.
Tłoki?
Trudno.
Tu chodziło o ważniejsze rzeczy.
Nie zdawał sobie sprawy,że to trwało aż tak długo.
Było
późno.
Cholernie późno.
Wóz szarpał konwulsyjnie jak chory organizm.
Tujuż aniśladu bunkrów.
Jednolite ściany drzew powleczonenieprzeniknioną czernią.
Las zastygł w bezruchu, niemy i tajemniczy.
Żadnych odgłosów poza hałasemmotoru.
Przed szkłami reflektorów gęstniała mgła.
Smugaświatła drążyła tunel.
Ciemność i cisza odbarwiały poczucie rzeczywistości jakby gdzieś na samymkrańcu realnego świata.
Albo w ogóle poza jego granicami.
Tunelbiegnącyw nieznane.
Palce leżącychna kierownicy dłoni zacisnęły się kurczowo.
Strona 5
Nonsens.
Wszystko było realne.
Niestetyaż nadto realne.
Krew.
Wszędzie krew.
Jaskrawoczerwoneplamy na polerowanym metalu.
Zbroczone rękawiczki paliły żywym ogniem.
Nieprawda:nie było dużo krwi.
Zresztą nie o niąchodziło.
Zamierający oddech, który nagle zgasł jak zdmuchnięty płomieńświecy.
Ostre rysywoskowożółtej twarzyzapadającesię w głąb.
Rlsus sardonicus.
Koniec.
Całe wieki nie zatrą wspomnienia tej chwili.
Trwało krótko,
a przecież decyzja nie przyszła od razu.
Nie mogłaprzyjść.
Może byłoby lepiej.
potrząsnął ociężale głową, niedopałek wyleciał przezodchyloną szybę bocznego okienka.
Skierka rozdmuchanego pędem żaru zakreśliła w mroku czerwony łuk, znikającz tyłu.
Nie było innego wyjścia.
Stało się, co się musiało stać.
Taśmierć byłanieuchronna.
Musiała nastąpić w każdym wypadku.
Strona 6
Zresztąza późno narefleksje.
Nie istnieje taka moc, która by potrafiła odwrócić bieg minionychzdarzeń.
Jeden zakręt,drugi.
Szosapięła się dość ostro pod górę.
Zegar fluoryzowałjak sygnał ostrzegający o niebezpieczeństwie.
Znowugaz.
Jak
daleko jeszcze?
Było znacznie bliżej,niż przypuszczał.
Niemal bezpośrednio po minięciu następnegozakrętu ukazały się niewyraźne kontury wysokiego
budynku.
Leśniczówka?
Przypominało to raczejmasyw średniowiecznego zamczyska.
Zahamował przedgrubymi prętami bramy.
Najeżone ostrzami kolczastego drutu ogrodzenie zdumiewałoswą wysokością.
Pod maską coś bulgotało.
Chłodnica?
Na to jednaknie miałżadnej rady.
Przynajmniej narazie.
Jednolicie ciemnej bryły budynku nie rozjaśniało najmniejszeświatełko.
Znowu rzut oka natarczęzegara.
Ba..
o tejporze.
III
Wściekły harmider ujadania.
Strona 7
Jakieś niewyraźne plamy kłębiłysię po tamtej stronie tuż przy ziemi.
Psy i nikt więcej?
Ponownie nacisnął klakson.
Tym razem nie odrywał palca.
Przeciąglewibrowało wycie syreny.
Minęła jednak długachwila, zanimw mroku zaczłapały ociężałe kroki.
Chybotliwie drgała poświata latarni.
Wyłączył reflektoryi zapaliłświatła wewnętrzne wozu.
Nachylił głowę w taki sposób, by odblask padłna jego twarz.
Uważał za konieczne, by możnago było dokładnie dojrzeć.
Jeżelichoć część tego, co usłyszał, odpowiadała prawdzie.
Barczysta postać przywarłado prętów bramy.
Spod nastroszonych brwi błysnęło nieufnie obmacujące spojrzenie.
- Doktor Jerzy Kostrzewa- oznajmił głośno.
Słowa zabrzmiały tak, jakzabrzmiećpowinny, chłodnoi spokojnie.
- Zawiadomiłem oswym przyjeździe telegraficznie.
Powinno było wystarczyć.
Nie wystarczyło jednak.
Człowiekpo tamtej stronie nie sięgał do rygli.
Przestępował z nogi na nogę.
Seria niezdecydowanychpochrząkiwań.
- Hmmm.
telegraficznie - widać było, że nie wie, co madalej czynić.
Kostrzewa powstrzymał odruch zniecierpliwienia.
Strona 8
Niezwykłość sytuacjiusprawiedliwiała niejedno.
- Przybywam na zaproszenie magistra Lesiewicza - głoswciąż tak samo równyi
wyraźny.
- Zastałemgo?
Długa pauza, jakby odpowiedź wymagała natężonychrozważań.
-Jest.
Właściwie.
nie - nieokreślony ruch głowy, któryniczego nie oznaczał - nie ma go.
Skrzyżowane na kierownicy ręce leżały bez ruchu.
Jest i niema niejasne i dwuznaczne.
Ale był przygotowany naznaczniedziwaczniejsze niespodzianki.
- Nie przyjechał jeszcze?
-Przyjechał.
Ale.
- znowu chwila zastanowienia.
-Proszętu poczekać.
Ja zaraz.
- powolny obrót i odszedł w głąbpodwórza, roztapiając się w ciemnościach.
Pozostawiona w niewiadomymcelu latarnia pełgała zamierającympłomykiem.
Psy rzucałysię wściekle na ogrodzenie.
Raz po raz bolesny skowyt kwitował zetknięcie się z kolcem.
Ogrodzeniemusiało pochodzić z niezbyt dawnegoczasu.
Inaczej na pewnozapamiętałyby, że kłuje.
IV
Strona 9
Co u licha - poruszył się niecierpliwie poszedł spać?
Wreszcie jeden z prostokątów okien spłynął światłem.
W parę sekund później zajarzyły się dwa następne.
Widmowe zrębyożywiłysię, nabierając cech czegoś bardziej rzeczywistego.
Ku bramie zbliżały się dwie sylwetki.
Ta drugaznacznie niklejsza.
Jakby cień rzucany przez bryłowatą postać człowiekao krzaczastych brwiach.
W niepewnymświetle latarni zalśnił mdłym złotem szyk galonów.
Nad wykładanym kołnierzemmundurowej kurtki twarzpoorana głębokimizmarszczkami.
Szczupły, przygarbiony,około pięćdziesiątki.
Poznał good razu, choć widział po razpierwszy w życiu.
- Pan inżynier Zawadzki?
-Tak,ale.
- ton zupełnie zrozumiałego zdziwienia.
Kostrzewa powtórzył prezentację.
- Nie wiem, czy magister Lesiewicz uprzedził omoim przyjeździe.
Depeszowałem zresztą.
- Oczywiście - uprzejmy głos kulturalnego człowieka.
Oczekiwaliśmypana.
Miał pan przyjechać znacznie wcześniej.
Jakaśawaria?
- Awaria.
Zgrzyt odsuwanych rygli.
Kostrzewa wprowadził wóz dośrodka.
Strona 10
Mocny uścisk dłoni.
Mocniejszy, niż mógłoczekiwaćod nieznajomego człowieka.
- Oczekiwaliśmy pana - powtórzyłZawadzki jak zbawienia.
Liczyliśmy wprost godziny, bo.
Drugi mężczyzna manipulowałw milczeniu przy ryglach
bramy.
Szerokie bary,twarz bez wyrazu.
Może senna, może tępa znatury.
Koszula szeroko rozchełstana na piersiach.
Najprawdopodobniej dozorca.
- Beczka dynamitu zpodpalonymlontem - ciągnął dalejZawadzki.
- Brzmito nieco melodramatycznie.
Ale mniejwięcejodpowiada naszej sytuacji.
Raczej nawet więcej niż mniej.
Przynajmniej według tegojak my ją oceniamy.
Zdzisław opowiedział panu o wszystkim?
- Nie.
Naszkicował całą historięjedynie w ogólnych zarysach.
Szczegóły miałemusłyszeć tu, na miejscu.
Zawadzki przesunął ręką po czole.
- Prawda.
Tak właśnie zostało pomiędzy nami ustalone.
Zachodzą bowiem pewne okoliczności.
- Nie zdołałem się dowiedzieć, czy już przyjechał.
Strona 11
-Owszem.
Wczoraj rano.
Ale dziś po południu wyszedł i dotychczas nie wrócił.
Zaczynamy się o niego niepokoić, bo jednak w tych warunkach.
-Jeżeli chodziłoo jakąś dalszą wyprawę.
- Nie -jakby nagły błysk dziwnego spojrzenia.
Trwał jednaktak krótko,że Kostrzewa nie był pewny, czy mu się nie wydawało - "mała przechadzka
po lesie", to wszystko.
- Przechadzka w nocy?
-Otóż to.
Zresztą gdy wychodził, było całkiemwidno.
Około piątej.
Ale od zapadnięcia zmroku siedzimy jak na rozżarzonychwęglach.
Noc- powtórzył.
- A dziś jest właśnie piątek.
- Czy tendzieńma Jakieś szczególne znaczenie?
-Niestety.
Jak najbardziejszczególne - przystanął.
Palce
kręciły machinalnie złocistyguzik mundurowej kurtki.
- Wtedy był też piątek.
- Ale.
- Kostrzewazerknął niepewnie na człowieka, którypo zamknięciu bramy szedł obok nich, pilnie
słuchając.
Zawadzki zauważył to spojrzenie.
Strona 12
-Józef jest u nasod wielu lat.
Możemy mówićprzy nim swobodnie -jakby udzielał referencji o kimś nieobecnym.
- Onwie wszystko.
- Wszystko?
Kostrzewa wpatrzył się w ciemność.
Przez chwilę trwało milczenie.
- Lesiewicz powiedział mi - podjął po przejściu kilku kroków - że niebezpieczeństwo będzie
zagrażać dopiero trzynastego, to jest pojutrze.
Z tego właśnie powoduustaliliśmy datę mego przyjazduna dziś.
- Trzynastego -Zawadzki pokiwał głową - zgadza się.
To zaszło trzynastego.
Ale wtedytrzynastego wypadło akurat w piątek.
Myśleliśmy, że chodzi o datę.
Teraz jednak, gdy Zdzisław
zniknął.
- Więc nie wiadomo, czy groźba niebezpieczeństwa dotyczy
tożsamościdnia, czydaty?
- Nie.
Cóż można poradzić na mechanizm kalendarza?
-
bąknął niezrozumiale.
- Na wiele rzeczy niemożna poradzić szarpnął kołnierzyk, jakby go nagle zaczął dusić.
Doszli do budynku.
Pierwszewrażenie nie myliło: był rzeczywiście nadspodziewanie wielki jak na swe przeznaczenie.
Kilka stopni, dalej spękana płytatarasu.
Strona 13
Obszerny hol.
Mrugająca gdzieś usufitu żarówka nie była w stanie rozproszyćzgęstniałych po kątach ciemności.
Józef zniknął.
Kostrzewa nie zdołał zauważyć momentu,
w którym to się stało.
-Pozwolipanze mną.
Zawadzki prowadził na górę.
Głucho stukały podeszwy.
Betonjako tworzywo wewnętrznych schodów?
Poręcze ciężkie i niezdarne, z masywnego żelaza.
Być może była to nawet stal.
Architektmusiał mieć zły dzień, projektując wnętrze tego domu.
Weszli do dużegopokoju.
Mimo że paliły się wszystkie światła, pozostał również dość mroczny.
Umeblowanie wskazywało
na coś w rodzaju gabinetu.
Zawadzkizrobił zachęcający gest w stronę rozłożystego
klubowca pokrytego mocno zniszczoną skórą.
- Bardzopan jest zmęczony, doktorze?
- zapytał z wahaniem.
- W każdymrazie nie do tego stopnia, bym nie zdołał wysłuchać wszystkiego,co macie do
powiedzenia.
-Musi pan być zmęczony- skonstatowałmatowo -po takiej drodze.
-Jednak wsytuacji, kiedy być może chodzi okażdą godzinę.
- podsunął Kostrzewa.
Strona 14
10
- Tak.
Kto wie, czy nawet nie o każdą minutę.
- Nowięc,tym bardziej.
-Słusznie - zatrzymał sięjeszcze na progu.
- Może jednakzje panprzedtem kolację?
-Jakoś wytrzymam.
- W takim razie zaraz sprowadzę panu resztę.
Wyszedł.
Kostrzewawstał.
Fotel tylko z pozoruzapowiadałwygodę.
Wyłażące ze wszystkich stron sprężyny uwierały boleśnie.
Rozpoczął powolną wędrówkę po pokoju.
Reszta?
Lesiewiczwspomniał jeszczetylko o Świrskim.
Ale określenie: "reszta" niemogłochyba dotyczyć jednej osoby.
Wzruszył ramionami.
Czas pokaże.
Prawdopodobnie zresztą nie tylko to jedno będzie odbiegało od przewidywań.
Nagle znieruchomiał.
Przeraźliwy krzyk wpadł w senną ciszę.
Co to?
Znowu.
Jakby w nieludzkiej męcealbo w ostatecznymprzerażeniu.
Strona 15
Przypadł ku oknu.
Na zewnątrz?
Raczej chyba tak.
Przylgnąłtwarzą doszyby, wytężając oczy.
Ale po tamtej stronie leżał nieprzenikniony mrok.
Światłodrgnęłoi zaczęło przygasać.
V
Zawadzki zapukał i nie czekając na odpowiedź, otworzyłdrzwi.
Uważał to za zupełnienaturalne.
Chyba tu nietrzebatracić czasu naceremonie.
Okazało się jednak, że trzeba.
- Coo?
- cofnął się gwałtownie.
Mętne zazwyczaj oczy Świrskiego płonęły niedobrymogniem.
Tak jak w tychczasach, gdy.
Prawa rękaw bocznej kieszeni marynarki.
Wiedział, co w tejchwili obejmują jej palce.
Ale nawetgdybynie wiedział, wystarczyłoby jedno spojrzenie.
Kieszeń odstawaław bardzo charakterystyczny sposób.
- Zwariowałeś?
- syknął ostro.
Przez głowę przemknęła myśl, którą w następnej chwiliuznał za niedorzeczną.
Ręka wynurzała się powoli z kieszeni.
Niespuszczał z niejoka.
Strona 16
Jakże to niezmiernie długotrwało, zanim ukazała się pusta.
Strona 17
11.
- Sam zwariowałeś - twarz Świrskiego złagodniała.
- Włazićbez uprzedzenia w sytuacji,gdy.
- Pukałem przecież.
Wydął wargi.
- Cóżz tego?
Każdymoże pukać.
Zawadzki wciągnął głęboko powietrze do płuc.
- Nonsens.
Musisz się wziąćostro w garść.
Tamten patrzył na niego spod przymrużonych powiek.
- Łatwo powiedzieć.
Jakby tu w ogóle to było możliwe.
- Zastanów się człowieku - rzucił ostro - do czego w końcudojdziesz.
Niewiele brakowało, byśdomnie wygarnął.
- Niewiele - przyznał obojętnie Świrski.
- Więc cóż z tego?
Nie wygarnąłem przecież.
Zawadzki podszedł tuż do niego.
- Palec na cynglu, kula w lufie, bezpiecznikodsunięty.
-Zgadzasię.
Czyż można inaczej w takich warunkach?
- Żałuję, że ci dałembroń.
-Gdybyś odmówił, nie pozostałbym tu ani chwili.
Strona 18
- Może byłoby lepiejdla ciebie.
-Może.
Któż jest w stanie przewidzieć,co lepiej, a co gorzej.
Teraz jużzapóźno na bezprzedmiotowe dyskusje.
Ani nieoddam pistoletu, ani nie wyjadę.
Niemam zwyczaju wycofywać
się z gry, skorojuż biorę w niejudział.
- Gra.
- Zawadzki nagle spojrzał przez ramię poza siebie.
- Diabli wiedzą, jak to wszystkowypadnie.
Świrski przysiadł nabrzegu krzesła.
- Wykładaj więc swoje sensacje.
-Sensacje?
Znowu nawał wątpliwości.
Kompletnieubrany, broń w kieszeni.
Właściwie dlaczego?
- Nie łaziłbyś przecieżbez potrzeby po nocy.
-Słusznie.
Otóż przyjechał.
Jestchirurgiem i od czasudoczasu zajmuje się sprawami kryminalnymi.
Czyni to zresztąnajzupełniej prywatnie.
- Prywatnie - parsknął.
- Wierzyszw duchy?
- Zdzisław wierzy.
Strona 19
Rozpracował go jak najdokładniej.
- Rozpracował -głośne strzepnięcie palcami - i znalazł,
czego nie szukał.
12
- To już potem.
-Znalazł- powtórzył zuporem - dziękuję za takie powiązanie.
Zupełniejakby gasić płomień dynamitem.
Tamta historiasię zgadza?
- Nie wiem.
-Widziałeś go i nie wiesz?
- Sam zobaczyszi też nie będziesz wiedział.
Fotka da się równie dobrze dopasować do Marka Aureliusza, jak i do Dżyngis-chana.
- Nie chodzi teraz o popistwej edukacjihistorycznej - sarknął.
- Wolałbym,żeby to wszystko działo się przed wiekami, aleniestetydzieje się właśnie teraz.
Co wie o sprawie?
- Twierdzi, że Zdzisław opowiedziałmu oniej tylko w grubszych zarysach.
-Nie jesteśtego pewien?
- Czego tu można być pewnym?
-Fakt.
- Zresztą,gdy Zdzisław wróci.
-O ile w ogóle wróci.
Co teraz ptaszyna porabia?
- Siedzi w gabinecie i czeka na nas.
-A jeżeli nie siedzii nie czeka?
Strona 20
- Co maszna myśli?
-Słuchaj!
- złapał go porywczoza ramię.
- Co?
- dalszesłowa zamarły na ustach.
Przeciągły, ledwo dosłyszalny odgłos,jakby ktoś niezmiernie ostrożnie skradał się korytarzem.
Słyszał gozresztą już niepo raz pierwszy.
Nawet wciągu dzisiejszej nocy.
Świrski zajrzał mu nagle głębokow oczy.
- Z kimtu przyszedłeś?
-Z nikim.
Ogarnęło go przygnębienie.
A więc jużdo tego doszło.
Aleto było zupełnie zrozumiałe.
- Bzdura!
Odtrącił goi jednym skokiem wypadł na korytarz.
Rękaznowu wkieszeni.
Wyraz twarzy świadczył, żewystarczy najbłahszy powód, by zaczął strzelać.
Zawadzki wybiegł za nim.
- Stefan, opamiętajsię!