Koperski Mariusz - Giełda milionerów
Szczegóły |
Tytuł |
Koperski Mariusz - Giełda milionerów |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Koperski Mariusz - Giełda milionerów PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Koperski Mariusz - Giełda milionerów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Koperski Mariusz - Giełda milionerów - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Spis treści
Strona tytułowa
Dedykacja
Cytat
Część I ❖ Śledztwo ❖
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20.
21.
22.
23.
24.
25.
26.
27.
28.
29.
30.
31.
Strona 4
32.
33.
34.
35.
36.
37.
38.
39.
40.
41.
42.
43.
44.
45.
46.
47.
48.
49.
50.
51.
52.
53.
54.
55.
56.
57.
58.
59.
60.
61.
62.
63.
64.
65.
66.
67.
68.
69.
70.
Strona 5
71.
Część II ❖ Spektakl ❖
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20.
21.
22.
23.
24.
25.
26.
27.
28.
Epilog
Strona 6
Moim Rodzicom
Strona 7
Życie to jest teatr, mówisz ciągle, opowiadasz.
Maski coraz inne, coraz mylne się nakłada.
Wszystko to zabawa, wszystko to jest jedna gra.
Przy otwartych i zamkniętych drzwiach.
To jest gra!
EDWARD STACHURA
Strona 8
Część I
❖ Śledztwo ❖
Strona 9
1.
Mężczyzna poszukał wzrokiem kamery. Była tam. Wisiała pod sufitem
ukryta w kulistym kloszu z przyciemnionego szkła.
Zwykły obrotowy fotel, na którym tamten bezgłośnie się szarpał,
próbując się uwolnić, stał mniej więcej na środku biura. Dopiero pchnięcie
nożem prosto w serce przyniosło mu ostateczny spokój. Znieruchomiał
z głową spuszczoną na piersi.
Mężczyzna przyjrzał się swoim dłoniom. Białe gumowe rękawiczki były
czerwone od krwi. Co za paskudna robota, pomyślał. Z dużej torby wyjął
czystą szmatę.
– Czas tu posprzątać – powiedział do siebie cicho.
Strona 10
2.
– Oj, Karpiel, Karpiel, czym ty się tak ekscytujesz? Młody jesteś… Utrata
pracy to dziś norma. Po prostu szukasz następnej i już. Albo zostajesz
emerytem, gdy masz już swoje lata…
– Ale, pułkowniku, no co pan? Przy takich zasługach? Tyle lat ciężkiej
roboty? Tylu złapanych bandziorów? Tak z dnia na dzień, bez „dziękuję”
albo „pocałuj mnie w dupę”?
Nadinspektor Hermann, tytułowany przez wszystkich pułkownikiem, bo
tak sobie zażyczył, wzruszył ramionami i napił się piwa z butelki. Na nosie
miał jak zwykle ciemne okulary. Siedział zrelaksowany i nonszalancki,
założywszy nogę na nogę, w białym podkoszulku z czarnym nadrukiem:
Winter is coming, jasnoniebieskich dżinsach i mokasynach z jasnego płótna.
Bez skarpetek.
– Są skuteczni, trzeba im to przyznać – powiedział. – Chcieli mnie
wywalić i to zrobili. Mają gdzieś skutki… Postanowili, że następne Święto
Policji będzie bez ludzi z milicyjną przeszłością, i wypieprzyli wszystkich,
którzy choćby jeden dzień przepracowali w MO. A ja, jak wiesz, byłem rok
w ZOMO. Wszyscy są tak posrani ze strachu, że tym razem nawet nikt nie
próbował mnie bronić. A teraz słyszysz, że komendant Derebas też wybiera
się na przymusową emeryturę. On także zaliczył parę lat w milicji.
Przewalone mieliśmy od pierwszego dnia ich rządów, tylko nie zdawaliśmy
sobie sprawy z ich determinacji.
Derebas pokiwał głową. Nie miał takiego sznytu jak Hermann – koszula
w ciemnoniebieską kratkę, czarne materiałowe spodnie i brązowe skórzane
buty nie czyniły go specjalnie eleganckim. Siwiał, lecz jego krótko
ostrzyżone włosy nie były tak białe jak pułkownika.
– Za dwa tygodnie idę na zaległy urlop i potem nie wracam do pracy –
oznajmił. – Nie wiem, kto mnie zastąpi. Założę się, że oni też nie wiedzą.
Strona 11
Przy takich kryteriach, jakie sobie wymyślili, ławeczka jest bardzo krótka.
Może wezmą jakiegoś młokosa po szkole oficerskiej. Albo wyznaczą
Jasińskiego. To przecież ich człowiek. – Zaśmiał się, jakby powiedział
świetny dowcip. – Nie krzyw się, Karpiel, taka prawda.
Na chwilę zapadła cisza. Wszyscy trzej, jak na komendę, napili się piwa.
Siedzieli przy stole w mieszkaniu Karpiela w Zakopanem. Nikomu go nie
wynajął, jakby nie chciał odcinać sobie drogi powrotu, przerywać tej
cienkiej nitki, która łączy go jeszcze z tym miejscem. Stało puste i na niego
czekało, dawało mu poczucie bezpieczeństwa.
Spotkali się w tym składzie pierwszy raz od dawna. Była połowa
września, piękna tatrzańska jesień. Hermann od prawie dwóch tygodni był
gościem Karpiela. Po długich namowach przyjął jego zaproszenie, żeby po
rozwiązaniu zespołu spędzić trochę czasu właśnie tutaj. Miał odreagować po
wielkiej awanturze w Warszawie. Bo Hermann próbował ratować swój
zespół. Przez kilka dni odwiedzał wpływowych znajomych, dzwonił,
przekonywał, naciskał, szantażował, komuś nawet dał po mordzie, jednak
tym razem nic nie wskórał. Jeden podpis ministra spraw wewnętrznych i lata
pracy Hermanna wylądowały w koszu. Zespół powołany pod koniec lat
dziewięćdziesiątych przy Komendzie Głównej w Warszawie przestał istnieć.
Kilku policjantów przeszło na emeryturę, a inni próbowali znaleźć pracę
w prywatnych firmach. Z różnym skutkiem. Tylko Karpiel, jako najmłodszy
z nich, miał jakąś szansę na dalszą służbę w policji. A przecież przez prawie
dwadzieścia lat pułkownikowi udało się stworzyć ekipę wyjątkowo
sprawnych policjantów, może trochę zbyt narwanych, ale za to bardzo
skutecznych. Hermann rozpiął nad nimi parasol ochronny i całą krytykę brał
na siebie. A miał co brać, bo jego ludzie nie należeli do zbyt
zdyscyplinowanych i gardzili wszelkimi procedurami. Nie byli też lubiani
przez innych policjantów, którzy zazdrościli im sukcesów i statusu świętych
krów. Bo sukcesy były, nie da się zaprzeczyć. A teraz wszystko szlag trafił
i zespół pułkownika Hermanna przeszedł do historii.
Tymczasem Karpiel też był na rozdrożu. Najpierw pracował
w Zakopanem, potem Hermann ściągnął go do Warszawy. Był gotowy na
nowy początek, jednak nie miał nowego przydziału i pomysłu, co dalej
Strona 12
robić. Oficjalnie także był na urlopie. Ukradkiem zerknął na swoje odbicie
w lustrze szafy. Nie miał jeszcze siwych włosów, lecz niepokoiły go
powiększające się zakola i drugi podbródek. Siedział głęboko w fotelu.
W powyciąganej koszulce polo i wytartych dżinsach wyglądał trochę
niechlujnie. Ale był u siebie i uważał, że może sobie na to pozwolić.
Derebas, komendant powiatowy policji, były przełożony Karpiela
z czasów, kiedy ten pracował w Zakopanem, i jednocześnie kolega
pułkownika ze szkoły policyjnej, poprosił o to spotkanie, kiedy tylko
dowiedział się, że obaj są w tym mieście.
– Właściwie nie przyszedłem tu, żeby sobie z wami ponarzekać –
powiedział po chwili milczenia. – Mam sprawę.
Karpiel i Hermann spojrzeli na niego pytająco.
– Może to śmieszne i staromodne, ale chciałbym odejść z czystym
kontem – ciągnął. – A została mi jedna sprawa. Świeża, z przedwczoraj.
Morderstwo. Tajemnicze. Wyrafinowane. Nie chciałbym tego tak zostawić.
Ja i Hermann nie mamy nic do stracenia. Właściwie już nie jesteśmy
glinami. Ale ty, Karpiel, jesteś. Nadal możesz błyskać blachą. No
i potrzebuję cię, bo znasz to miasto jak żaden z nas. Rozumiecie, o co
chodzi?
– Morderstwo? Tajemnicze? – Hermann wyprostował się na krześle.
– Aha. Spodoba wam się.
Strona 13
3.
Dobrze, że są papierosy. Ma kolejny powód, by się zatrzymać i o kilka
minut odwlec moment podjęcia ostatecznej decyzji. A jeśli wypali dwa, ten
czas wydłuży się jeszcze bardziej. Wypalił trzy. W końcu zrobiło mu się
niedobrze. Palce prawej ręki było nieprzyjemnie czuć nikotyną, a w ustach
miał trampka.
Dość. To dziecinada, pomyślał. Bądź facetem z jajami i powiedz wreszcie
„tak” albo „nie”.
Rzucił niedopałek w krzaki rosnące przed wejściem do siedziby
starostwa. Kilkanaście schodów do drzwi wejściowych pokonywał dłużej niż
zwykle. Dwie panie za długą ladą w holu obrzuciły go znudzonym
spojrzeniem. Nie powiedziały „dzień dobry”, więc on też nie wyrywał się
z pozdrowieniem. Nie miał dziś głowy do kindersztuby.
Od drzwi sekretariatu starosty dzieliło go dwadzieścia metrów
obskurnego korytarza. Wystarczyło, by zdążył powtórzyć w myślach
wszystkie argumenty za i przeciw.
Przypomniał sobie swoją wcześniejszą wizytę tutaj przed trzema dniami.
Najpierw był telefon. Na komórce wyświetlił się nieznany numer
z zakopiańskim prefiksem. „Sekretarka starosty, łączę. Pan starosta
osobiście”. Starosta rozmawiał z nim jak ze starym znajomym, a przecież
widzieli się tylko parę razy i zamienili nie więcej niż kilka zdań. Zaprosił go
do siebie na ważną rozmowę. Coś pilnego, więc spotkali się jeszcze tego
samego dnia. Dlaczego nie posłałem go do diabła? – zastanawiał się Karpiel.
Brak asertywności, ciekawość czy coś znacznie gorszego?
– Kawa czy herbata? Może woda? Pani Zosiu, kawa. Nie, dwie, dla mnie
też.
Starosta tatrzański był okrągłym jowialnym typem koło sześćdziesiątki,
ze śmiesznym wąsikiem. Ludzie władzy mają przesrane, pomyślał Karpiel,
Strona 14
nikt nie ma odwagi im powiedzieć, kiedy wyglądają jak idioci.
Zanim starosta przeszedł do sedna, zagadnął o kilka banalnych spraw. Jak
tam w Warszawie, czy Karpiel zadowolony z pracy, a może lepiej mu było
w Zakopanem i takie tam. Karpiel odpowiadał tyle, ile musiał, żeby nie
wyjść na gbura. W końcu urzędnik zaczął wiercić się w fotelu, co policjant
odebrał jako sygnał, że zaraz dowie się, o co naprawdę chodzi.
I się dowiedział.
– Wie pan, takie czasy, trzeba zaufanych ludzi. Budujemy nową Polskę,
Zakopane też potrzebuje świeżej krwi. Pan wie, Derebas idzie na emeryturę,
musimy znaleźć kogoś na jego miejsce. Najwyższy czas, to przecież gość
z poprzedniej epoki. Wie pan, że on pracował w milicji? I jeszcze na dodatek
nie nasz. Co taki człowiek z Polski, gdzieś tam z Wrocławia czy skąd on tam
jest, może rozumieć, co tu się dzieje? Przecież on w ogóle nie czuje tego
miasta. Pan to co innego. Pan jest młody i stąd, człowiek z takim
nazwiskiem, rodzina z tradycjami, prawdziwy góral i świetny policjant,
nikogo lepszego nie znajdziemy. I jeszcze doświadczenie z pracy
w Warszawie. Ha! – Karpiel czekał, aż padnie nazwisko pułkownika, ale nie
padło. Ciekawe… – Więc jak będzie? Musi się pan zastanowić? To
zrozumiałe. Byle nie za długo. Jest pan naszym jedynym kandydatem, ale…
Karpiel po wędrówce korytarzem dotarł wreszcie przed drzwi
sekretariatu. Westchnął głęboko i nacisnął klamkę.
Kurczę, jakbym wchodził na jakiś egzamin, pomyślał.
Strona 15
4.
– Dwa dni temu ktoś włamał się w nocy do pomieszczeń znanej
zakopiańskiej fundacji – relacjonował Derebas. – Na środku biura ustawił
fotel, posadził na nim mężczyznę, przywiązał go do niego taśmą i zakleił mu
nią usta, a potem zamordował, wbijając nóż w serce. Zwłoki znalazł rano
szef fundacji i jednocześnie właściciel biura, który przyszedł do pracy. Gość
nie żył już wtedy od kilku godzin.
– Kto to? – spytał Karpiel.
Derebas sięgnął do skórzanej teczki, która stała obok jego krzesła. Wyjął
z niej mały notatnik. Przez chwilę przerzucał kartki, szukając odpowiedniej
strony.
– Jan Lewcun, emeryt. Był kiedyś dyrektorem w kilku firmach. Kiedyś,
to znaczy jeszcze za komuny… Ale potem też nieźle sobie radził.
– Kurde, znałem go – wtrącił Karpiel. – Nie jakoś specjalnie dobrze, ale
pracował z moim ojcem. To się nazywało Spółdzielnia Przemysłu
Ludowego. Lata temu. Był nawet u nas kilka razy… Sympatyczny
człowiek…
Derebas czekał, czy Karpiel powie coś więcej, ale ponieważ komisarz
zamilkł, podjął relację:
– Żonaty, dwójka dorosłych dzieci, żona, znacznie młodsza od niego,
nauczycielka w technikum hotelarskim. Mieszkali w nowym
apartamentowcu. Średnio zamożni. Trudno na dzień dobry wymyślić jakiś
sensowny motyw.
– Ale wygląda na to, że dla mordercy był kimś ważnym – zauważył
Hermann. Gdy Derebas mówił, wstał od stołu i zaczął chodzić po pokoju,
wyraźnie ożywiony. – Gdy ktoś morduje w taki sposób, zadaje sobie tyle
trudu, przygotowuje całą inscenizację, to motyw musi być wyjątkowy. Mniej
więcej od czasów Szekspira nóż w sercu oznacza zbrodnię w afekcie…
Strona 16
– Tylko niestety mordercy też o tym wiedzą, więc mogą mylić tropy –
odrzekł komendant. – Tak czy inaczej, trzeba będzie popytać, pogadać
z ludźmi i pogrzebać w przeszłości ofiary. Karpiel, skoro już przyznałeś się
do tej znajomości…
– Jasne, komendancie, zajmę się tym.
– Aha, chyba lepiej, żeby to wszystko odbyło się nieoficjalnie – dodał
Derebas i nie czekając na reakcję Karpiela, zapewnił: – Nie, nie boję się. Już
nic mi nie mogą zrobić. Nie chciałbym tylko, żeby zaczęli nam
przeszkadzać. Im później wpadną na to, że się tym zajmujecie, tym lepiej.
– Ale właściwie jacy „oni”? – spytał Karpiel.
– Zobaczysz – dopowiedział komendant i uśmiechnął się tajemniczo.
– Hola, hola! Nie tak szybko, Derebas – odezwał się Hermann. Przestał
chodzić i oparł obie ręce na stole. – To znaczy jak? Pracujemy społecznie?
Ty masz fanaberie, a my z Karpielem będziemy nadstawiali karku? Żebyś
mógł spać spokojnie, że odchodzisz z czystym kontem? Chyba żartujesz…
Karpiel otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał.
Patrzył na Derebasa, czekając na jego reakcję, lecz tak naprawdę miał ochotę
natychmiast wybiec z domu i rozpocząć śledztwo, nieważne – oficjalne czy
nie.
– No, myślałem… – zaczął komendant wyraźnie zbity z tropu –
myślałem, że mi po prostu pomożecie. To przecież morderstwo, zagadka…
– Ostatnie słowa zabrzmiały tak, jakby zachwalał im jakiś towar.
– To źle myślałeś – uciął szorstko pułkownik. – Jakbyś nie zauważył,
ojczyzna właśnie się na nas wypięła. A to, że chodzi o morderstwo, wcale
mnie nie motywuje. Wręcz przeciwnie. Kto wie, co tam siedzi
w popieprzonej głowie mordercy? Zabił raz, może zabijać dalej. Policjantów
też. Zwłaszcza takich na emeryturze, jak ja. I nie podpuszczaj mnie z tą
zagadką. To tylko na filmach gliniarzy i detektywów tak to kręci, że rzucają
wszystko, żeby rozwiązać sprawę. Ale gdyby lepiej się przyjrzeć, to nawet
oni gdzieś tam biorą jakąś kasę. Nawet Herkules Poirot musiał z czegoś żyć
i mieć na te swoje garnitury, wykrochmalone koszule i cygara…
– Mam ci zapłacić? Zwariowałeś? – Derebas nie krył oburzenia.
Hermann parsknął śmiechem.
Strona 17
– Gdzieś mam twoje pieniądze. Po prostu to już nie moja sprawa. Może
Karpiel da się w to wciągnąć, ja na pewno nie. Jestem tu na wakacjach
i chromolę wszystko inne.
Komendant Derebas wpatrywał się oniemiały w Hermanna. Milczał przez
kilkanaście długich sekund, po czym wycedził przez zaciśnięte zęby:
– Jesteś mi to winien, Hermann. – Po czym przeniósł wzrok na Karpiela
i dodał: – Ty właściwie też. Obydwaj jesteście mi to winni. Macie długi do
spłacenia. Pamiętasz, Hermann?
Pułkownik otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, rzucić błyskawiczną
ripostę, lecz się zawahał, jakby nagle coś sobie przypomniał. Milczał,
wpatrując się w Derebasa zza ciemnych okularów.
Strona 18
5.
Hermann był zły bardziej na siebie niż na Derebasa. Komendant go
zaskoczył, wyciągając tę starą historię i stawiając pod ścianą. A z drugiej
strony – zdawał sobie z tego sprawę – sam go do tego sprowokował. No
i jeszcze coś – to też musiał szczerze przed sobą przyznać – na jego miejscu
bez wahania zrobiłby to samo. Zresztą sam go takiej bezwzględności
nauczył. Pokazał mu, jak wykorzystywać słabości innych do osiągnięcia
własnych celów.
Dziwna to była przyjaźń między nim i Derebasem. Jeśli w ogóle można
nazwać to przyjaźnią. Hermann zawsze dominował, a Derebas kręcił się
w jego pobliżu jak satelita wokół planety, korzystał z jego cienia i ochrony.
Ich drogi się zbliżały, oddalały, a od czasu do czasu przecinały. Jak wtedy,
gdy Hermann stworzył swój zespół i od razu ściągnął do niego Derebasa.
Ten nie wytrzymał w nim jednak zbyt długo, pracowali razem zaledwie
kilka lat. Nie rozeszli się w złości, Hermann musiał po prostu uznać, że
Derebas nie nadaje się do takiej roboty. Był zbyt poukładany i porządny,
żeby babrać się w tym bagnie. Bo to, z czym mieli do czynienia, to było
bagno: na bezwzględność i brutalność mafiozów, zawodowych zabójców
i zwyrodniałych morderców policjanci pułkownika odpowiadali nie mniejszą
brutalnością i bezwzględnością, nie patyczkowali się z przestępcami i nad
wyraz chętnie uciekali się do przemocy. Dopóki Derebas pracował
w zespole, był wiernym kompanem i żołnierzem pułkownika, jednak
pewnego dnia powiedział „dość” i odszedł do zwykłej służby.
W dniu, kiedy wydarzyła się tamta historia.
Strona 19
6.
Hermann pochylił się nad dziewczyną i prawą ręką ścisnął jej twarz.
Jednocześnie lewą podsunął pod nos lufę glocka.
– Słuchaj, mała – powiedział ostrym szeptem – zaczniesz gadać albo ta
historia przybierze dla ciebie bardzo zły obrót. Rozumiesz? Gdzie jest
Achilles? Przecież wiemy, że to jego meta… Wróci tu? Kiedy? Mów,
kurwa, mów…
– Szefie, ale ona przecież nie wie, na jakim świecie jest. Naćpana jak sto
pięćdziesiąt – odezwał się niski, krępy mężczyzna stojący za Hermannem. –
Trzeba zaczekać, aż dojdzie do siebie.
Derebas pokiwał głową.
– Nic z niej teraz nie wyciśniemy – zgodził się. – Zabierzmy ją do nas
i potem się nią zajmiemy.
Rozejrzał się po mieszkaniu. Byli w schludnej, elegancko urządzonej
kawalerce. Gdyby nie rozgrzebane łóżko, z którego przed chwilą wyciągnęli
oszołomioną dziewczynę, można by pomyśleć, że to hotelowy pokój
czekający na nowego klienta. Ona też raczej była tutaj gościem. W łóżku
leżała ubrana, na nogach miała rozdeptane tenisówki. Wyglądała najwyżej
na dwadzieścia lat i od kiedy tu weszli, nie powiedziała ani słowa.
Trzecim policjantem w mieszkaniu był komisarz Jarecki zwany Rebusem,
także członek grupy Hermanna. Pojawili się tu, bo otrzymali informację, że
kawalerka to kryjówka Achillesa, egzekutora gangu grasującego od
niedawna na warszawskich przedmieściach.
To były czasy, kiedy zespół Hermanna często dostawał sprawy, z którymi
nie poradzili sobie inni, a potem pułkownik już sam decydował, które
śledztwa mają im przypaść. Centralne Biuro Śledcze jeszcze nie powstało,
a Biuro do Walki z Przestępczością Zorganizowaną przy Komendzie
Głównej Policji przechodziło kryzys i za chwilę miało przestać istnieć.
Strona 20
Achilles był brutalnym zabójcą, który najwyraźniej uważał, że jest
nietykalny i nieśmiertelny jak jego mityczny imiennik, bo likwidował ludzi
w biały dzień, przy świadkach, i jak dotąd nikomu nie udało się go złapać.
Oni jednak też nie mogli sobie z nim poradzić. Zabił już sześć osób, a ludzie
Hermanna szli tylko śladem jego morderstw i zawsze przybywali za późno.
– Oszalałeś, Derebas? – powiedział ostro Hermann. – To nasza jedyna
szansa, że on tu przyjdzie. Cholera wie, kto to jest. – Ruchem głowy wskazał
dziewczynę. – To jego kobieta, siostra może… Mam ją teraz zawieźć na
jakiś komisariat, żeby przejęli ją funkcjonariusze? Potrzebujemy jej tutaj.
Derebas musiał się uśmiechnąć. Znał Hermanna bardzo długo i wiedział,
że w słowie „funkcjonariusz” zawiera się wszystko to, co uważa w policji za
najgorsze: procedury, biurokracja, przepisy, hierarchia i… nuda.
Już miał coś odpowiedzieć, szukał jakiejś zabawnej riposty, lecz nagle
wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko. Hermann, wypowiadając do
Derebasa ostatnie słowa, odwrócił się plecami do dziewczyny i włożył
pistolet za pasek spodni. Zrobił to jednak tak nieszczęśliwie, że materiał
marynarki dostał się pod broń i jego piękny nowy glock wyraźnie wystawał
znad paska. Dziewczyna jakby nagle ocknęła się z narkotycznego letargu,
gwałtownie wstała z krzesła, wyciągnęła rękę i wyszarpnęła broń ze spodni
policjanta. Kiedy pierwszy raz nacisnęła spust, Hermann stał plecami do
niej. Zamknęła oczy, oczekując wystrzału, lecz ten nie nastąpił. Spojrzała
zdezorientowana na pistolet. Skąd mogła wiedzieć, że glocki mają
szczególne zabezpieczenie? Że pierwsze naciśnięcie spustu dopiero
odbezpiecza broń? Następne kilka sekund śniło się Derebasowi po nocach
przez długi czas. Nie mógł się uwolnić od tego obrazu: dziewczyna
ponownie unosi broń tak, że teraz celuje prosto w pierś Hermanna, który
wreszcie odwrócił się w jej stronę. Pada strzał, lecz kula nie trafia
pułkownika, tylko roztrzaskuje głowę dziewczyny. To kula z pistoletu
Derebasa, który, żeby uratować Hermannowi życie, po raz pierwszy w życiu
zabił człowieka.
Potem było mozolne tworzenie mistyfikacji. Jarecki zniknął na godzinę
i wrócił z lewym rewolwerem, który zabrali kiedyś jakiemuś bandziorowi
i przezornie nie oddali do depozytu. Położyli go koło martwej dziewczyny