Koontz Dean - Trzynastu apostołów
Szczegóły |
Tytuł |
Koontz Dean - Trzynastu apostołów |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Koontz Dean - Trzynastu apostołów PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Koontz Dean - Trzynastu apostołów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Koontz Dean - Trzynastu apostołów - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
KOONTZ DEAN R
Trzynastu apostolow
Strona 3
DEAN KOONTZ
Z angielskiego przełożyli WITOLD NOWAKOWSKI IZABELA MATUSZEWSKA
Dedykuję tę książką moim przyjaciołom, Jerry‘emu i Mary Ann Crowe. Znamy się długo, ale
ostatnio doszliśmy z Gerdą do wniosku, że mamy do Was świętą cierpliwość. Dziękuję zatem za
rozrywkę, jakiej nam zawsze dostarczacie (czasem świadomie), za dom zbudowany u wrót piekła
i za to, że umiecie wytknąć mi wszystkie błędy. Każdą pomyłkę. Choćby najmniejszą. Taką
maleńką, że nawet Bóg by jej nie zauważył. Dzięki. Dzięki. Dzięki.
Spis treści
Trzynastu apostołów
Czarna dynia
Pani Attyla Hun
W głąb ciemności
Dłonie
Złodziej
W potrzasku
Bruno
My troje
Twardziel
Kocięta
Zamieć
Brzask świtu
Chase
Nota do czytelnika
Źródła opowiadań
Trzynastu apostołów
Strona 4
1
Było jesienne popołudnie. Joey Shannon wjechał pożyczonym wozem do Asherville i nagle
oblał się zimnym potem. Ogarnęło go straszliwe poczucie bezradności.
Miał szczerą ochotę szarpnąć kierownicą, zawrócić na środku ulicy, wcisnąć gaz do dechy i
uciec stąd jak najdalej.
Mieścina była tak samo ponura jak większość sennych osiedli górniczych w Pensylwanii.
Tłuste lata skończyły się już dawno temu, wraz z zamknięciem kopalni. Ale to nie ten widok
zmroził mu krew w żyłach i doprowadził go na skraj rozpaczy. Na dobrą sprawę sam nie
wiedział, co wywołało tę reakcję. Może za długo zwlekał, zanim wrócił?
Część handlowa ciągnęła się zaledwie przez dwie przecznice, korzystał z niej niecały tysiąc
mieszkańców i jakieś dwa tysiące ludzi z okolicznych wsi i miasteczek. Niskie, najwyżej
dwupiętrowe domy – zbudowane jeszcze w połowie dziewiętnastego wieku i przez stulecie
pociemniałe od pyłu węglowego – wyglądały niemal tak samo, jak zapamiętał je z dzieciństwa.
Lecz rada miejska albo zrzeszenie kupców poważnie wzięły się do odnowy. Wszystkie drzwi,
okna, okapy i okiennice zostały na nowo pomalowane. Kilka lat temu wyrąbano w chodnikach
dziury i posadzono w nich młode klony. Drzewa wyrosły najwyżej na dwa metry i wciąż
wspierały się na palikach.
Jesienne, bursztynowo-czerwone liście powinny nieco ożywiać miasto, ale pod koniec dnia
Asherville było posępne, skulone i odpychające. Dziwnie zmarniałe słońce, które balansowało na
najwyższych szczytach gór leżących na zachodzie, dawało niewiele światła. W bladożółtej
poświacie cienie drzewek stawały się coraz dłuższe i na kształt chudych rąk sięgały w stronę
zniszczonej asfaltowej jezdni.
Joey włączył ogrzewanie. Poczuł mocniejszy powiew, lecz dopiero po chwili zrobiło mu się
trochę cieplej.
Nad dzwonnicą kościoła Matki Boskiej Bolesnej jakiś ogromny czarny ptak zataczał wielkie
kręgi na tle purpurowego nieba. Wyglądał niczym ciemny anioł szukający schronienia w
świętym przybytku.
Kilku przechodniów snuło się po ulicach. Joey minął parę samochodów. Oczywiście nie
widział żadnych znajomych twarzy. Nie było go tu bardzo długo. Ludzie zmienili się przez lata.
Niektórzy pewnie wyjechali. Inni umarli.
Skręcił w żwirową dróżkę wiodącą do starego domu po wschodniej stronie miasta. Nie
wiadomo dlaczego bał się coraz bardziej. Owszem, drewniane ściany wyraźnie tęskniły za
farbą, a smołowany dach wymagał gruntownej naprawy, ale dom nie wyglądał gorzej niż te,
które stały w śródmieściu. Skromny. Przygnębiający. Zaniedbany. Nic więcej. Pomimo biedy
Strona 5
Joey spędził tu szczęśliwe lata. Jako dziecko nawet nie zdawał sobie sprawy, że rodzice ledwo
wiążą koniec z końcem. Poznał prawdę dopiero wtedy, gdy poszedł do college’u i z pewnego
dystansu spojrzał na życie w Asherville. Teraz jednak przez kilka minut siedział w
samochodzie, ogarnięty niepojętym strachem. Bał się wysiąść i wejść do środka.
Wreszcie wyłączył silnik i zgasił światła. Ogrzewanie działało słabo, ale w chwili gdy go
zabrakło, zrobiło się przeraźliwie zimno. Dom czekał.
Może ten dziwny strach bierze się z poczucia winy, spotęgowanego przygnębieniem? –
pomyślał Joey. Nie był najlepszym synem. Przegapił szansę, żeby choć trochę odpokutować za
dawne winy. Być może bał się, że przez resztę życia będzie dźwigał to brzemię. Nie miał już
komu wyznać swoich grzechów i nie miał od kogo otrzymać rozgrzeszenia.
Nie. To jednak go nie przerażało. Na widok domu poczuł ucisk w piersiach i drapanie w
gardle, ale nie ze smutku, chodziło o coś innego.
O zmierzchu zerwał się lekki wiatr z północnego wschodu. Zakołysał gałęziami wysokich na
sześć metrów sosen rosnących wzdłuż alejki.
Joey nie wiedział, co się z nim dzieje. W pierwszej chwili wydawało mu się, że zobaczy coś
nadzwyczajnego. Uświadomił sobie, że to samo czuł, kiedy był ministrantem i służył podczas
mszy. Zawsze czekał na ów nieuchwytny moment, w którym zwykłe wino zmieniało się w świętą
krew Chrystusa.
Pokręcił głową, śmiejąc się z własnego strachu. To głupota… – pomyślał. Zachowuję się
niczym dzieciak, który boi się straszydła skulonego gdzieś pod łóżkiem.
Wysiadł z samochodu i podszedł do bagażnika, by wyjąć walizkę. Nagle zląkł się, że ze
środka skoczy na niego jakiś potwór. Serce waliło mu jak oszalałe. Otworzył bagażnik i
odruchowo cofnął się krok.
Oczywiście wewnątrz nie było nic, poza starą i poobijaną walizką. Joey dla uspokojenia
nerwów wziął głęboki oddech, zabrał bagaż i zatrzasnął klapę.
Potrzebował solidnego drinka. Zawsze sięgał po whisky w obliczu kłopotów. Czasami to
pomagało.
Zewnętrzne schody były rozchwiane. Nieodnawiana od lat podłoga werandy trzeszczała
głośno i uginała się przy każdym kroku. Joey tylko czekał, aż zbutwiałe deski pękną nagle pod
jego ciężarem.
Ostatni raz był tutaj przed dwudziestu laty. Zdziwiło go, że dom uległ takiemu zniszczeniu.
Przez ostatnie dwanaście lat ojciec co miesiąc dostawał pokaźny czek od drugiego syna. Za te
pieniądze mógł bez problemu zrobić solidny remont albo wynająć nowe lokum. Ciekawe, co się
stało z całą tą kasą?
Strona 6
Klucz – tak jak mu mówiono – leżał pod wycieraczką. Owszem, widok Asherville przyprawiał
o ciarki na plecach, ale przynajmniej nikt tu nie bał się włamania. Wiele domów pozostawało
niezamkniętych nawet pod nieobecność właścicieli.
Prosto z werandy wchodziło się do salonu. Joey postawił walizkę przy schodach
prowadzących na pierwsze piętro.
Zapalił światło.
Kanapa i amerykanka były inne niż przed dwudziestu laty, ale wyraźnie podobne do
poprzednich. Poza tym chyba nic się nie zmieniło – z wyjątkiem telewizora, tak wielkiego,
jakby należał do Boga.
Resztę parteru zajmowała kuchnia wraz z jadalnią. Stał tam ten sam zielony stół z
chromowanym brzegiem, Joey jadał przy nim jako dziecko. Krzesła też były stare, chociaż z
nowymi obiciami.
Joey miał dziwne wrażenie, że już od wieków nikt tutaj nie mieszkał. Że dom czekał
zamknięty jak grób przez stulecia, aż ktoś odważy się wejść do środka. Matka zmarła
szesnaście lat temu, ojciec zaledwie przedwczoraj, lecz można pomyśleć, że nie ma ich od
niepamiętnych czasów.
W rogu kuchni były drzwi do piwnicy. Wisiał na nich kalendarz banku First National.
Październikowe zdjęcie przedstawiało stertę pomarańczowych dyń na zwiędłych liściach. Jedna
dynia miała wycięte usta, nos i oczy jak na Halloween.
Joey zbliżył się do drzwi, lecz nie otworzył ich od razu.
Dobrze pamiętał tę piwnicę. Składała się z dwóch pomieszczeń, do których z zewnątrz
prowadziły dwa oddzielne wejścia. W jednej części był piec i bojler, a w drugiej – pokój brata.
Przez chwilę stał z ręką na starej żelaznej klamce, zimnej jak lód i nieczułej na ciepło jego
palców.
Klamka zgrzytnęła cicho, kiedy ją nacisnął.
Przekręcił włącznik. Błysnęły dwie przyćmione kurzem i słabe żarówki, wiszące u sufitu.
Jedna znajdowała się w połowie schodów, a druga już w kotłowni. Żadna z nich w zasadzie nie
rozpraszała mroku.
Joey nie chciał po nocy łazić do piwnicy. Spokojnie mógł to zrobić rano. A tak w ogóle, to po
co miałby się tam szwendać?
W marnym świetle widział popękany fragment betonowej podłogi u podnóża schodów. Tu też
na pozór nic się nie zmieniło. Ciemność zdawała się wyrastać z wąskich szczelin i pełzać po
Strona 7
ścianach.
–Halo? – zawołał.
Zdziwił się na dźwięk własnego głosu. Przecież dobrze wiedział, że w domu nikogo nie ma.
Mimo to czekał na odpowiedź. Cisza.
–Jest tam ktoś? – spytał. Nic.
W końcu zgasił światło w piwnicy i zamknął drzwi.
Zabrał walizkę i poszedł na piętro. Krótki, wąski korytarz, wyłożony zniszczonym
szarozielonym linoleum, ciągnął się od schodów aż do łazienki.
Na prawo były drzwi do pokoju rodziców. Prawdę mówiąc, to od szesnastu lat, czyli od dnia
śmierci matki, ojciec sypiał tam zupełnie sam. Teraz zabrakło też i jego.
Na lewo, za pojedynczymi drzwiami, był pokój, w którym kiedyś mieszkał Joey. Kiedyś.
Przed dwudziestu laty.
Ciarki przebiegły mu po plecach i odwrócił się gwałtownie w stronę schodów. Zdawało mu się,
że ktoś za nim idzie. Kto? Śmieszne. Wszyscy stąd odeszli. Odeszli lub poumierali. Schody były
zupełnie puste.
Nie wiedzieć czemu, ale ów skromny, mały, ciasny i bezbarwny dom wydawał mu się
przeogromnym tajemniczym miejscem, pełnym sekretnych komnat, w których rozgrywał się
ukryty dramat i toczyło się nieznane życie. Cisza nie była zwykłą ciszą, lecz wibrowała w
uszach niczym krzyk śmiertelnie przerażonej kobiety.
Joey pchnął drzwi i wszedł do swojego dawnego pokoju.
Nareszcie w domu.
Bał się. Nie wiedział czego. A może wiedział, ale ta wiedza istniała gdzieś pomiędzy
instynktem a wspomnieniem.
Strona 8
2
Tej nocy z północnego zachodu nadciągnęła jesienna burza i Joey Shannon nie mógł
popatrzeć na gwiazdy. Ciemność zakrzepła w gęste chmury i osiadła na zboczach gór, gasząc
ostatni promyk światła i zamieniając niebo w kamienny strop ciasnego lochu.
W dzieciństwie Joey często wyglądał przez okno pokoju i zerkał na skrawek nieba nad
górami. Widok gwiazd i krótka wędrówka księżyca nad przełęczą przypominały mu, że poza
Asherville i Pensylwanią istnieją jeszcze inne światy. Gdzieś tam daleko leżał kraj ogromnej
szansy – kraj, w którym nawet chłopiec z biednej górniczej rodziny mógł pokierować swoim
dalszym życiem i stać się zupełnie nowym człowiekiem. Zwłaszcza gdy był to chłopiec z głową
pełną marzeń i chęcią do działania.
Tej nocy czterdziestoletni Joey znowu zgasił światło i usiadł przy parapecie. Gwiazd jednak
nie zobaczył. Miał za to ze sobą butelkę jacka danielsa.
Ostatni raz był tutaj równo dwadzieścia lat temu, także w październiku, podczas krótkiej
przerwy w zajęciach na college’u. Świat wydawał mu się wtedy dużo lepszy. Joey studiował na
uczelni stanowej w Shippensburgu. Dostawał małe stypendium, a na resztę wydatków zarabiał,
pracując w weekendy i wieczorami w supermarkecie. Mama zrobiła na kolację jego ulubione
danie – klopsy w sosie pomidorowym z ziemniakami i pieczoną kukurydzą. Potem zagrał z
ojcem partyjkę bezika.
Starszy syn, P.J. (od Paul John), też przyjechał na weekend do domu. Było więc sporo
śmiechu, zabawy i czułości. Jak w prawdziwej rodzinie. Spotkania z P.J. zawsze dostarczały
niezapomnianych wrażeń. Brylował we wszystkim, czego popróbował – był najlepszy w liceum i
potem na studiach, rządził na boisku, wygrywał w pokera. Wszystkie ładne dziewczęta
spoglądały na niego rozmarzonym wzrokiem. A przy tym umiał postępować z ludźmi i za
każdym razem swoim zachowaniem stwarzał sympatyczną, miłą atmosferę. W naturalny sposób
zdobywał przyjaciół i objawiał przedziwną wewnętrzną empatię, która sprawiała, że potrafił
już przy pierwszym spotkaniu zdobyć zaufanie swojego rozmówcy. Cieszył się popularnością w
każdym towarzystwie. Co więcej, przychodziło mu to bez większego trudu. Był inteligentny, ale
nie zarozumiały, przystojny, lecz nie zapatrzony w siebie, dowcipny, ale nie złośliwy – krótko
mówiąc, wymarzony kandydat na starszego brata. Joey wciąż widział w nim wzór postępowania
i przez wiele lat próbował mu dorównać. Najchętniej by się z nim zamienił.
Niestety, nigdy mu się to nie udało. P.J. kroczył od sukcesu do sukcesu, a Joey staczał się po
równi pochyłej.
Teraz pochylił się i wziął parę kostek lodu z wiaderka stojącego obok krzesła. Machinalnym
ruchem wrzucił je do szklanki i zalał podwójną porcją whisky.
W tym jednym był na pewno dobry. W piciu. Na koncie nigdy nie miał więcej niż dwa tysiące
baksów, ale pijał tylko najlepsze mieszanki. Takie jak jack daniels. Nikt nie mógł powiedzieć,
Strona 9
że Joey Shannon należał do tanich pijaków.
Ostatniej nocy w tym pokoju – to była sobota, dwudziestego piątego października 1975 roku
– popijał colę. Wtedy nie ciągnęło go do alkoholu. Gwiazdy świeciły jak diamenty na
pociemniałym niebie, a on rozmyślał o nowym życiu, które czekało nań za górami.
Teraz miał whisky. Dar od losu.
Znów był dwudziesty piąty października – i znów sobota, tyle że 1995 roku. Joey nigdy nie
lubił soboty. Z jakichś nieznanych sobie powodów uważał ją za najgorszy dzień tygodnia. Może
dlatego, że wszyscy wtedy szli na kolację, randkę lub do kina? Cieszyli się, że już po pracy…
On sam nie widział w tym powodów do radości. Ot, jeszcze jeden tydzień spędzony w
więzieniu, które nosiło szumną nazwę „życia”.
Burza zaczęła się tuż przed jedenastą. Na skrawku nieba, niczym płynne srebro, pojaśniały
wstęgi błyskawic. W ich migotliwym świetle Joey raz po raz widział w szybie swoje odbicie.
Echo grzmotu strząsnęło z chmur pierwsze krople deszczu. Uderzyły o szybę i zaraz rozmazały
widmową twarz Shannona.
O wpół do pierwszej wstał z krzesła i rzucił się na łóżko. W pokoju było ciemno jak w
kopalni, ale Joey nawet po dwudziestu latach potrafił po omacku poruszać się po domu. Oczami
wyobraźni widział każdą rysę na starym linoleum, okrągły chodnik utkany przez matkę, wąskie
łóżko ze zwykłym żelaznym wezgłowiem i nocną szafkę z wypaczonymi szufladami. W rogu
stało strasznie porysowane biurko, przy którym przez dwanaście lat odrabiał lekcje. W tym
samym miejscu, jako ośmio – lub dziewięciolatek, pisał pierwsze opowiadania o potworach,
czarodziejskich królestwach i lotach na Księżyc.
W dzieciństwie kochał książki i chciał zostać pisarzem. Pod tym względem nie poniósł
najmniejszej porażki – pewnie dlatego, że nigdy nie spróbował. Po pamiętnym weekendzie w
październiku 1975 roku ostatecznie zerwał z pisaniem i porzucił dawne marzenia.
Na łóżku brakowało kordonkowej kapy. Prawdę mówiąc, nie było tam nawet pościeli, ale
podpity i zmęczony Joey nie kłopotał się takimi drobiazgami.
W koszuli i spodniach położył się na gołym materacu. Nie zdjął nawet butów. W ciemnym
pokoju rozległo się znajome skrzypienie mocno sfatygowanych sprężyn.
Mimo zmęczenia Joey nie zamierzał zasnąć. Pół butelki whisky nie stłumiło strachu ani nie
uspokoiło jego skołatanych nerwów. Ciągle czuł się nieswojo. Gdyby zasnął, stałby się zupełnie
bezbronny. Musiał jednak choć trochę odpocząć. Za dwanaście godzin miał pochować ojca,
powinien więc zachować resztkę sił na pogrzeb. To na pewno nie będzie łatwe.
Przesunął krzesło pod same drzwi, przechylił je i podparł klamkę. W ten sposób stworzył
prostą, ale skuteczną barykadę.
Strona 10
Pokój znajdował się na pierwszym piętrze. Żaden intruz nie mógł bez hałasu wśliznąć się
przez okno. A poza tym było zamknięte.
Teraz Joey mógł spać spokojnie. Wiedział, że nikt go nie zaskoczy. Nikt. Nic.
Wrócił do łóżka i przez chwilę wsłuchiwał się w szum deszczu bijącego w dach. Gdyby ktoś
teraz włamał się do domu, to na pewno by go nie usłyszał. Głuchy pomruk burzy tłumił
wszystkie pozostałe dźwięki.
–Chyba przechodzisz kryzys, Shannon – wybełkotał do siebie Joey. – Głupiejesz na stare
lata.
Deszcz, niczym ponury dobosz na pogrzebie, powiódł go w ciemną otchłań snu.
A we śnie Joey dzielił łoże z nieboszczką owiniętą w dziwny przezroczysty całun z ciemnymi
plamami krwi. Trup nagle poruszył się, jakby ożywiony jakąś demoniczną mocą i pogładził go
białą ręką po twarzy. „Pokochamy się? – spytały zimne usta. – Nikt się o tym nie dowie. Gdyby
ktoś pytał, powiem, że nic nie widziałam. Przecież jestem martwa i ślepa”. Odwróciła głowę w
jego stronę i zobaczył, że nie miała oczu. Puste oczodoły ziały przejmującym mrokiem.
„Jestem twoja, Joey. Tylko twoja”.
Obudził się nie tyle z krzykiem, ile z rozpaczliwym płaczem. Usiadł na brzegu łóżka, ukrył
twarz w dłoniach i szlochał cicho.
Chociaż go mdliło i miał zawroty głowy od przepicia, to jednak dziwił się swojemu
zachowaniu. Serce waliło mu jak młot, lecz w gruncie rzeczy czuł raczej smutek niż strach. Na
pewno nie znał zamordowanej. Była upiorem z jego wyobraźni, zrodzonym ze zmęczenia
podlanego solidną porcją whisky. Wczoraj w nocy zaledwie trochę drzemał, ponieważ przejął
się śmiercią ojca. Bał się podróży do Asherville. Teraz miał zwidy od gorzały i długiej
bezsenności. Obca kobieta była niczym innym jak koszmarną zjawą. A jednak na wspomnienie
jej czarnych oczodołów budziło się w nim poczucie przeraźliwej krzywdy, tak straszliwej,
jakby utracił pół świata.
Spojrzał na podświetlany cyferblat. Wpół do czwartej rano. Spał zatem niecałe trzy godziny.
Za oknami wciąż było ciemno i dał się słyszeć monotonny szum wciąż padającego deszczu.
Joey wstał z łóżka i podszedł do biurka, na którym zostawił napoczętą butelkę whisky.
Jeszcze jeden głębszy na pewno nie zaszkodzi. Przecież jakoś musiał przetrwać aż do rana.
Odkręcił korek i nagle poczuł, że coś go kusi, aby natychmiast spojrzeć przez okno. Ciągnęła
go tam jakaś magnetyczna siła. Stawił jej opór. Okropnie bał się, że po drugiej stronie
ociekającej deszczem szyby zobaczy właśnie tę kobietę, lewitującą na poziomie piętra.
Martwą, o mokrych i splątanych włosach, z dziurami w twarzy czarniejszymi od otaczającej
nocy, w przezroczystej koszuli nocnej i z wyciągniętymi dłońmi – w niemej prośbie, żeby
Strona 11
otworzył okno i wraz z nią zapadł się w otchłań burzy.
Był przekonany, że latała tam na kształt i podobieństwo ducha. Nawet nie zerknął w stronę
okna. Odwrócił głowę. Gdyby zobaczył zjawę choćby kątem oka, na pewno przyszłaby do
niego. Wampiry też pukały w szybę i błagały, żeby je wpuścić, ale nie mogły wejść do domu bez
wyraźnego zaproszenia.
Joey usiadł na łóżku z flaszką w dłoni. Uparcie odwracał wzrok od zamkniętego w ramy
skrawka nocy.
Nie był pewny, czy się kompletnie urżnął, czy też pomału tracił rozum.
Zakręcił flaszkę, nie pociągnąwszy z niej ani łyka – i sam zdziwił się, że to zrobił.
Strona 12
3
Rano deszcz wprawdzie przestał padać, ale niebo wciąż było zasnute ciężkimi chmurami.
Joey nie miał kaca. Wiedział, jak pić i jednocześnie złagodzić bolesne skutki. Codziennie brał
ogromną dawkę witaminy B-complex, żeby uzupełnić straty poczynione przez alkohol.
Wiadomo przecież, że przyczyną kaca jest niedobór witaminy B. Joey znał wszystkie
odpowiednie sztuczki. Pił metodycznie i w pełni świadomie. Niemal uczynił z tego własny
zawód.
W kuchni znalazł coś w rodzaju śniadania: kawałek suchego ciasta kawowego i pół szklanki
soku pomarańczowego.
Wykąpał się, włożył białą koszulę, ciemnoczerwony krawat i jedyny garnitur, jaki miał w
walizce. Nie nosił go już co najmniej pięć lat, toteż marynarka wisiała na nim jak na wieszaku.
Kołnierzyk koszuli też okazał się o numer za duży. W sumie Joey wyglądał jak piętnastolatek
ubrany w ciuchy ojca.
Może to ciągły strumień alkoholu odmienił jego metabolizm – dość powiedzieć, że
natychmiast spalał wszystko, co pochłonął, i zawsze w grudniu był pół kilo lżejszy niż rok
wcześniej w styczniu. Nasuwał się wniosek, że za sto sześćdziesiąt lat mógł w ogóle
wyparować.
O dziesiątej wybrał się do Domu Pogrzebowego Devokowskiego przy głównej ulicy. Zakład
był wprawdzie zamknięty, ale wpuszczono go, bo właściciel, spodziewał się tej wizyty.
Louis Devokowski od trzydziestu pięciu lat pracował jako przedsiębiorca pogrzebowy w
Asherville. Nie garbił się, nie miał ziemistej cery i nie zacierał rąk jak inni przedstawiciele tego
fachu, przedstawiani w filmach i komiksach. Wręcz przeciwnie – był krępy i rumiany, z grzywą
ciemnych włosów bez śladu siwizny. Ktoś mógłby pomyśleć, że dla niego ustawiczny kontakt ze
zmarłymi okazał się dobrą receptą na długie i dostatnie życie.
–Joey.
–Panie Devokowski…
–Bardzo mi przykro.
–Mnie także.
–Wczoraj przyszło tu pół miasta, żeby go pożegnać.
Joey nic nie odpowiedział.
–Był powszechnie lubiany. Joey wolał się nie odzywać.
Strona 13
–Chodźmy do niego – zaproponował Devokowski.
Przeszli do wyciszonej sali z przyćmionym oświetleniem, wyłożonej bordowym dywanem, z
bordowymi draperiami na beżowych ścianach. W półmroku majaczyły wielkie bukiety róż.
Słodkawy zapach kwiatów unosił się w powietrzu.
Trumna była przepiękna: brązowa z obramowaniem z polerowanej miedzi i błyszczącymi
uchwytami. Joey przez telefon prosił Devokowskiego, żeby wybrał najlepszy model. Tego na
pewno chciał P.J. – a on płacił.
Joey z wahaniem podszedł do katafalku, jakby spodziewał się, że tak jak w koszmarnym śnie
w trumnie zobaczy siebie.
Ale był tam tylko Dah,5iiannon. W schludnym niebieskim garniturze spoczywał w pokoju na
łożu z kremowej satyny. Mocno postarzał się przez minione lata. Wydawał się jakby mniejszy,
przytłoczony życiem i zadowolony z tego, że wreszcie mógł odejść.
Pan Devokowski taktownie wycofał się z sali, zostawiając klienta sam na sam z ojcem.
–Przepraszam – szepnął Joey. – Przepraszam, że nie wróciłem. Przepraszam, że już nigdy
więcej nie widziałem ciebie ani mamy.
Ostrożnie dotknął twarzy ojca. Blady policzek był zimny i suchy. Joey cofnął rękę i szeptał
dalej, coraz bardziej roztrzęsionym głosem:
–Poszedłem w złym kierunku. Skręciłem… w dziwną drogę… z której nie było już odwrotu.
Nie wiem, dlaczego tak się stało, tato. Sam tego nie rozumiem.
Przez chwilę nie mógł wykrztusić ani słowa.
Zapach róż wydawał mu się coraz cięższy.
Dan Shannon mógł z powodzeniem uchodzić za górnika, chociaż w rzeczywistości nigdy w
życiu nie pracował w kopalni. Miał dużą i wyrazistą twarz, szerokie bary, silne dłonie o grubych
palcach, poznaczonych białymi bliznami. Był mechanikiem samochodowym. Zupełnie dobrym –
ale niestety w złym miejscu i czasie, żeby zarobić na rodzinę.
–Zasługiwałeś na lepszego syna – powiedział Joey. – Dobrze chociaż, że miałeś dwóch,
prawda? – Zamknął oczy. – Przepraszam. Jezu… Przepraszam!
Serce mu krwawiło z bólu. Poczuł na piersi ciężkie żelazne kowadło. Ale rozmowy ze
zmarłymi nie dawały rozgrzeszenia. W tej chwili nawet Bóg nie mógł go pocieszyć.
Joey wyszedł z sali. W przyległym pomieszczeniu czekał na niego Devokowski.
–P.J. już wie? Joey pokręcił głową.
Strona 14
–Jeszcze go nie znalazłem.
–Jak to „nie znalazłeś”? – obruszył się Devokowski. – Przecież jesteście braćmi.
Na moment zapomniał o zawodowej uprzejmości i zrobił zgorszoną minę.
–Ale on ciągle podróżuje – mruknął Joey. – Sam pan słyszał… Zawsze gdzieś w drodze, w
pogoni za przygodą. To chyba… nie moja wina.
Devokowski z niechęcią pokiwał głową.
–Tak. Jakiś czas temu czytałem o nim w „People”.
P.J. Shannon był wziętym kronikarzem życia „na walizkach”; chyba najbardziej znanym
przedstawicielem literackiej cyganerii od czasów Jacka Kerouaca.
–Mógłby czasami zajrzeć do domu – Devokowski westchnął. – Napisać jeszcze jedną książkę
o Asherville. Pierwsza była naprawdę dobra. Chyba najlepsza. Biedny P.J… Kiedy się dowie o
śmierci taty, na pewno wpadnie w okropną rozpacz. Bardzo go kochał.
Ja też, pomyślał Joey, lecz nie powiedział tego na głos. Po tych dwudziestu latach milczenia i
tak nikt by mu nie uwierzył. Ale on kochał Dana Shannona. Boże, naprawdę kochał… Tak samo
matkę, Kathleen – chociaż nie przyjechał na pogrzeb i nie czuwał przy łożu śmierci.
–P.J. odwiedził nas jeszcze w sierpniu – ciągnął Devokowski. – Został przez tydzień. Ojciec
obwoził go po okolicy. Był dumny z takiego syna.
W drzwiach stanął jego pomocnik, smutny młody człowiek w ciemnym ubraniu.
–Czas przewieźć zwłoki do kościoła, proszę pana – powiedział wypraktykowanym szeptem.
Devokowski spojrzał na zegarek.
–Pójdziesz na mszę? – spytał swojego gościa.
–Oczywiście – odparł Joey.
Przedsiębiorca zdawkowo skinął głową i odwrócił się, jakby w ten sposób chciał dać do
zrozumienia, że akurat w przypadku tego z braci Shannonów wcale nie było to takie oczywiste.
Niebo wyglądało, jakby ktoś je spalił – czarne jak węgiel, ale w wielu miejscach niby
przysypane szarą warstwą grubego popiołu. Znów zanosiło się na ulewę.
Joey miał cichą nadzieję, że nie zacznie padać podczas mszy albo na cmentarzu.
Poszedł do samochodu. Nadchodził z tyłu, nieco z lewej, od strony kierownicy. Nagle
Strona 15
zobaczył, że klapa bagażnika sama się otwiera i unosi na kilka centymetrów. Z ciemnego
wnętrza bojaźliwie wysunęła się szczupła ręka, jakby w błagalnym geście. Ręka bez wątpienia
należała do kobiety. Kciuk był złamany i zwisał pod dziwacznym kątem. Krew kapała z
pokiereszowanych palców.
Asherville zamarło, zda się ogarnięte jakąś mroczną klątwą. Wiatr ucichł. Chmury, które do
niedawna w nieustannym pędzie sunęły z północnego zachodu, teraz skamieniały jak sklepienie
piekła. Wszystko stało w miejscu. Panowała cisza. Joey też zatrzymał się w pół kroku, wręcz
otępiały z przerażenia. Poruszała się tylko ręka. Tylko w niej została odrobina życia. Czegoś
chciała – i nic poza tym nie miało najmniejszego znaczenia.
Joey nie mógł patrzeć na zwisający kciuk, zerwane paznokcie i powoli kapiącą krew. Nie
mógł – ale patrzył, zmuszany do tego tajemniczą siłą. Wiedział, że to była kobieta w
przezroczystej koszuli, którą widział we śnie. Teraz prześladowała go na jawie, choć na
zdrowy rozum takie rzeczy zdawały się niemożliwe.
Ręka odrobinę dalej wychynęła z cienia i z wolna obróciła się dłonią do góry. Pośrodku
widniała krwawa plama, jakby w tym miejscu ktoś ją przebił gwoździem.
Joey ze strachu zamknął oczy i w tej samej chwili zobaczył sanktuarium Matki Boskiej
Bolesnej. Widział je tak wyraźnie, jakby stał przy ołtarzu. Srebrzysty brzęk świętych
dzwonków przerwał uroczystą ciszę, lecz nie rozległy się inne dźwięki. Ten głos pochodził z
jego pamięci, z porannych mszy w pomroku dziejów. Moja wina, moja wina, moja bardzo
wielka wina. Zobaczył kielich migoczący w świetle gromnicy. Hostię trzymaną w górze przez
kapłana. Wytężył zmysły, żeby wyczuć moment przemienienia. Moment spełnienia wszelkich
nadziei i nagrody za niezachwianą wiarę. Ulotna chwila najdoskonalszej tajemnicy. Wino w
krew. Jest jeszcze jakaś nadzieja dla świata i dla podobnych do mnie potępieńców?
Myśli stały się równie niewdzięczne jak widok zakrwawionej dłoni. Joey otworzył oczy.
Ręka zniknęła. Bagażnik był zamknięty. Dmuchał wiatr i po ciemnym niebie przetaczały się
chmury burzowe. Gdzieś w oddali zaszczekał pies.
Joey nigdy naprawdę nie widział uchylonej pokrywy bagażnika ani widmowej ręki.
Halucynacje.
Powoli przyjrzał się własnym dłoniom. Miał wrażenie, że należą do kogoś innego. Trzęsły się
jak galareta.
Delirium tremens. Drgawki. Majaki. Zjawy wyłaniające się z pustej ściany… albo z
bagażnika. Każdy pijak kiedyś to przeżywał. Zwłaszcza wtedy, gdy chciał zerwać z piciem.
Joey usiadł za kierownicą i z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął piersiówkę whisky.
Wpatrywał się w nią przez kilka minut. Po pewnym czasie zdjął nakrętkę, wciągnął w nozdrza
zapach alkoholu i podniósł butelkę do ust.
Strona 16
Chyba jednak za długo nad nią rozmyślał – a może za długo stał przed bagażnikiem – bo w
tej samej chwili zobaczył karawan, który właśnie wyjechał z bramy domu pogrzebowego i
skręcił w prawo, w stronę kościoła. Minęło zatem tyle czasu, że pracownicy Devokowskiego
zdążyli wynieść z zakładu trumnę z ciałem ojca.
Joey chciał być trzeźwy podczas nabożeństwa. Chyba nigdy w życiu niczego bardziej nie
pragnął.
Nawet nie umoczył ust. Zakręcił flaszkę i schował ją do kieszeni.
Włączył silnik i pojechał w ślad za karawanem do kościoła.
Po drodze parę razy miał wrażenie, że coś się rusza w bagażniku. Usłyszał stłumiony stuk.
Pukanie. Słaby, zimny i jękliwy okrzyk.
Strona 17
4
Kościół pod wezwaniem Matki Boskiej Bolesnej wyglądał tak samo jak przedtem. Ciemne
drewno, czule wypolerowane na jedwabisty połysk, witraże, czekające tylko na promień słońca,
żeby pokolorować alegorie męki i zbawienia, porozwieszane nad ławkami po drugiej stronie
nawy… Wąskie sklepienia, ginące gdzieś w niebieskawym cieniu… i draperia powietrza utkana
z zapachów olejku cytrynowego, kadzidła i rozgrzanego wosku.
Joey usiadł w ostatniej ławce w nadziei, że nikt go nie pozna. Nie miał przyjaciół w
Asherville. Bez pomocy w postaci solidnej porcji whisky bał się wzgardliwych spojrzeń i
uśmieszków, na które w pełni zasłużył.
Na mszę przyszło ponad dwieście osób. Panował smutny nastrój, może nawet smutniejszy niż
na innych pogrzebach. Dan Shannon był powszechnie lubiany i wszyscy żałowali, że już musiał
odejść.
Wiele kobiet ukradkiem ocierało łzy. Za to mężczyźni z Asherville mieli suche oczy. Nie
przywykli do tego, by publicznie płakać – a na osobności też im się to niemal nie zdarzało.
Żaden z nich od ćwierćwiecza nie pracował w kopalni, lecz wszyscy pochodzili ze starych
górniczych rodzin i przywykli do życia w ciągłym cieniu tragedii. W przeszłości codziennie
czekali na wiadomość, że ktoś z bliskich zginął w wybuchu, zawale lub umarł na pylicę. W tej
kulturze stoicyzm był więcej niż wartością – bez niego po prostu nigdy by nie istniała.
Nie zdradzaj swoich uczuć. Nie obdarzaj krewnych i przyjaciół swoim strachem i
zmartwieniami. Trwaj. Tak brzmiało kredo Asherville, mocniejsze nawet niż moralne nauki
proboszcza, wspierane dwoma tysiącami lat świętej wiary.
Joey ostatni raz był na nabożeństwie przed dwudziestu laty. Prawdopodobnie na życzenie
wiernych ksiądz odprawił tradycyjną mszę po łacinie – śpiewną i pełną pięknych słów, które
zniknęły z niej w połowie dwudziestego wieku, kiedy Kościół postanowił być bardziej
„nowoczesny”.
Ale Joey pozostał niewzruszony. Urok mszy nie budził ciepła w jego sercu. Swoimi
postępkami już dawno postawił się poza nawiasem wiary. Teraz postrzegał ją jak człowiek,
który podziwia piękny obraz przez okno galerii. Niby coś widać, ale jednocześnie w szybie za
wiele się odbija, żeby zobaczyć go w całości.
Msza była piękna, chociaż zimna niczym błysk zimowego słońca na polerowanej stali.
Arktyczny widok.
Prosto z kościoła Joey udał się na cmentarz. Powoli wspinał się na wzgórze. Pod nogami
szeleściły mu zeschłe liście, leżące na wciąż zielonej trawie.
Ojciec miał spocząć obok matki. Na podwójnej kamiennej tablicy ciągle brakowało jednego
Strona 18
nazwiska.
Joey pierwszy raz zobaczył grób matki. Spojrzał na datę śmierci wyrytą w granitowej płycie,
lecz mimo to nie doznał nagłego poczucia straty. Wystarczająco wiele cierpiał przez minione
lata.
Prawdę mówiąc, utracił matkę już wiele wcześniej, w dniu, kiedy na dobre pożegnał się z
domem.
Karawan zatrzymał się w alejce niedaleko grobu. Lou Devokowski razem z pomocnikiem
przejęli dowództwo nad grupą grabarzy.
Otwartą mogiłę czekającą na Dana Shannona otaczał wysoki na metr płot z czarnej folii,
ustawiony nie tyle po to, żeby zapewnić ludziom względne bezpieczeństwo, ile by przesłonić
widok gołej ziemi. Pan Devokowski sądził, że u wrażliwszych osób mogłoby to budzić ponure
refleksje. Szef grabarzy taktownie zakrył płachtą mały pagórek, piętrzący się tuż obok grobu,
oraz przystroił go wieńcami kwiatów i pękami liści paproci.
Joey z poczuciem winy podszedł jak najbliżej i zajrzał za barierę, w głąb dziury ziejącej w
ziemi. Chciał dokładnie zobaczyć miejsce spoczynku ojca.
Na dnie grobu, do połowy zagrzebane w grząskim błocie, leżały zwłoki owinięte tylko w
zakrwawione płótno. Naga kobieta. Joey nie widział jej twarzy, zakrytej mokrymi strąkami
jasnych włosów.
Odskoczył w tył, wpadając na stojących za nim żałobników.
Nie mógł zaczerpnąć tchu. Wydawało mu się, że płuca ma zatkane gliną z grobu ojca.
Grabarze, smętni jak chmura gradowa, ostrożnie postawili trumnę na parcianych pasach
rozpiętych nad mogiłą.
Joey chciał krzyknąć do nich, żeby przerwali pracę i popatrzyli w dół, na leżącą pod spodem
kobietę. Słowa uwięzły mu w gardle.
Przyszedł ksiądz. Wiatr szarpał jego czarną sutanną i białą komżą. Rozpoczęła się główna
część pochówku.
Trumnę opuszczono do głębokiej na dwa metry otchłani i złożono na zwłokach. Za chwilę
przysypiają ziemią i nikt nie pozna tajemnicy grobu. Kobieta zniknie dla tych, którzy ją kochali
i którzy zapewne jej szukali wielce przerażeni.
Joey znów usiłował coś powiedzieć, ale nie mógł wykrztusić słowa. Dygotał na całym ciele.
W gruncie rzeczy wiedział, że na dnie mogiły naprawdę nic nie ma. To była tylko zjawa.
Strona 19
Halucynacja. Delirium tremens. Jak robale, które Ray Milland widział łażące po ścianach w
filmie Stracony weekend.
A mimo to miał ochotę wrzasnąć. Za wszelką cenę chciał przerwać tę żelazną obręcz ciszy,
która go otaczała. Chciał ryknąć na nich, żeby natychmiast usunęli trumnę i zerknęli do grobu –
chociaż podejrzewał, że nic tam nie znajdą… i że najzwyczajniej w świecie wezmą go za
głupca.
Z dołu wydobywała się woń wilgotnej darni i gnijących korzeni, przywodząca na myśl
maleńkie ruchliwe stworzenia, żyjące w urodzajnej ziemi – żuki, dżdżownice i rój innych istot,
nieznanych mu z nazwy.
Joey odwrócił się, przepchnął przez tłum stu, a może więcej żałobników, którzy przyszli z
kościoła na cmentarz, i chwiejnym krokiem pobiegł w dół wzgórza, klucząc pomiędzy
nagrobkami. Schował się do samochodu.
Nagle odzyskał głos i oddech. Kilka razy ze świstem zaczerpnął tchu i jęknął:
–Boże, Boże, Boże…
Był przekonany, że oszalał. Dwadzieścia lat regularnego picia wywołało nieodwracalne
zmiany w mózgu. Szare komórki obumarły, ciągle kąpane w alkoholu.
Zabrnął już tak daleko, że tylko w dalszym grzechu mógł znaleźć ukojenie. Wyciągnął
flaszkę z kieszeni.
Wiedział, że przez najbliższy miesiąc w okolicy aż będzie huczało od plotek. Spora część
żałobników z zainteresowaniem patrzyła na jego ucieczkę. Wielu też, nie bacząc na
niezadowolenie księdza, nadal ukradkiem zerkało w tę stronę, żeby broń Boże nie przegapić
następnego aktu.
Joey zupełnie nie dbał o to, co sobie o nim pomyślą. W ogóle miał wszystko gdzieś. Może z
wyjątkiem whisky.
Ale pogrzeb trwał nadal – a Joey przedtem obiecał sobie, że będzie trzeźwy do samego
końca ceremonii. Wprawdzie już kiedyś złamał wiele przysiąg, lecz ta wydawała mu się
najważniejsza.
Nie otworzył butelki.
Na wzgórzu, pod na wpół nagimi gałęziami jesiennych drzew i sinym niebem, nieczuła ziemia
przyjęła ciało Dana Shannona.
Żałobnicy z wolna zaczęli się rozchodzić. Teraz już bez żenady spoglądali w stronę
samochodu, w którym siedział Joey.
Strona 20
Tuż po odejściu księdza na cmentarzu zawirowały liście porwane nagłym podmuchem wiatru.
Ulatywały nad grobami niczym rozgniewane duchy, obudzone z niespokojnego snu.
Po niebie przetoczyło się echo gromu. Znowu zbierało się na burzę, więc ludzie przyspieszyli
kroku.
Grabarz z pomocnikiem zabrali lewary i zdemontowali czarny plastikowy płot wokół grobu.
Zaczęło padać. Jeden z grabarzy w żółtym przeciwdeszczowym płaszczu zdjął kwiaty i
płachtę z pagórka wykopanej ziemi.
Drugi usiadł za kierownicą małego spychacza, zwanego „rysiem”. Pojazd był tak samo żółty
jak peleryna grabarza.
Zanim deszcz zdążył zalać otwartą mogiłę, „ryś” zepchnął ziemię do dołu i ugniótł
gąsienicami.
–Żegnaj – powiedział Joey.
W tym momencie chyba powinien mieć wrażenie, że coś się definitywnie kończy… Ze
zamknął jakiś ważny etap w swoim życiu. Niestety, czuł jedynie pustkę. Dla niego jeszcze nic
się nie skończyło – choćby nawet liczył na to, że tak będzie.