Kirst Hans - 08 przez 15 t.1
Szczegóły |
Tytuł |
Kirst Hans - 08 przez 15 t.1 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kirst Hans - 08 przez 15 t.1 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kirst Hans - 08 przez 15 t.1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kirst Hans - 08 przez 15 t.1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Hans Hellmut Kirst
08/15 Tom I
Awanturnicza rewolta bombardiera Ascha
(Przełożył Jacek Frühling)
Tak zwane nieszczęście kanoniera Vierbeina, z którego narodziła się awanturnicza
rewolta bombardiera Ascha, rozpoczęło się w słoneczne sobotnie popołudnie w
pierwszych dniach sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku, W ciągu
tygodnia wszystko zostało zlikwidowane.
Funkcyjni wystąp! W tył na lewo zachodź! - zawołał szef baterii, starszy
ogniomistrz Schulz, zwany ogólnie krótko szefem. Głos jego huczał nad placem
zbiórki i odbijał się od koszarowych murów. Był to głos potężny, syty,
zadowolony z siebie; naoliwiły go i zahartowały wyziewy piwa i dym cygar.
Funkcyjni podreptali z zadowoleniem na lewo, ci bez funkcji łączyli mechanicznie
w prawo. Kanonier Vierbein dostał się na chwilę między ciżbę, próbował ostrożnie
zrobić użytek z łokci, potem zrezygnował, stał spokojnie jak słup.
- Jak pomniki! - zawołał z zadowoleniem szef. - Jak posągi bożków. Żeby mi się
żaden kutas nie ruszył! - Mrużąc oczy spojrzał na chwilę w kierunku okien swego
służbowego mieszkania. Były szeroko otwarte, zauważył za firankami swoją żonę
Lorę i był przekonany, że go podziwia.
Podoficerowie, którzy się zebrali za swoim szefem, starali się nie uśmiechać.
Udawało im się to, mieli bowiem wiele okazji, by się w tym wyćwiczyć.
Kanonier Vierbein patrzył przed siebie. Za cel spojrzenia wziął framugę okna w
budynku koszarowym. Utkwił wzrok w drewnianej ramie okiennej. Ukazała się głowa
Lory Schulz, ale kanonier zmuszał się do tego, żeby widzieć tylko drzewo. Szef
przesunął się obok niego, miało się wrażenie, że płynie po ruchomej taśmie.
Dostał się na chwilę w pole widzenia kanoniera, podobnie jak jakieś ciało
dostaje się w obręb światła reflektorów samochodu; po chwili krzyżował już pole
widzenia innych.
Rozkraczywszy nogi szef stanął przed frontem podległych mu szeregowców. Był to
chłop jak szafa spoczywająca na słupach. Okrągła, zdrowa, lśniąca twarz
wydłużyła się, rozdziawił wielkie usta.
- No, zabieramy się do roboty! - zawołał potężnym głosem.
Na każde sobotnie popołudnie plan zajęć służbowych przewidywał "czyszczenie
rejonu". Przeznaczano na to trzy godziny, ale Schulz, kiedy miał ochotę, bez
trudu potrafił zrobić z tych trzech godzin pięć. Przeważnie miał ochotę.
Każdego sobotniego popołudnia stawał się panem koszar. Kapitan Derna, dowódca,
wspaniałomyślnie oddany do dyspozycji wielko-niemieckiego Wehrmachtu z okazji
anszlusu1 Austrii, poświęcał się swojej przyszłej rodzinie; podporucznik
Wedelmann, oficer wyszkolenia baterii, swojej kolejnej narzeczonej. Nawet
Luschke, major i dowódca dywizjonu, zwany Bulwą, zwykł był święcić koniec
tygodnia. Schulz, korzystając z tego, że mu nikt nie przeszkadza, urządzał
"uroczystości końcowe", starając się uporczywie i nie bez powodzenia udowodnić
baterii,"kto tu właściwie rządzi".
- Spocznij! - krzyknął Schulz. Odziani w drelichy żołnierze wysunęli
automatycznie lewą nogę. Szef czatował, czy któryś nie odważy się na głośną
rozmowę. Komenda "spocznij" nie była bowiem równoznaczna z pozwoleniem na
rozmowy, którego zwykł był udzielać oddzielnie. Nikt jednak nie puścił pary z
ust.
- Wolno rozmawiać! - oznajmił łaskawie.
Żołnierze woleli milczeć. Niektórzy uśmiechali się, inni patrzyli pokornie na
starszego ogniomistrza. Tylko bombardier Asch, który stał wśród funkcyjnych,
gwałtownie odsunął na bok bombardiera Wagnera i powiedział: - Nie rozpieraj się
tak, ty fujaro!
- Nie ryczcie, Asch! - zawołał Schulz. - Jeżeli kto tu ma prawo ryczeć, to tylko
ja!
- Tak jest, panie szefie - wybębnił Asch.
W przypływie wspaniałomyślności szef postanowił nie uznać tego za prowokację.
Przywołał do siebie podoficerów i przekazał im funkcyjnych szeregowców, którzy
błyskawicznie się ulotnili, by w magazynach i szopach zabijać czas. Bombardier
Asch nie śpiesząc się zajął swoje stałe miejsce w magazynie mundurowym, gdzie
zwykł był z magazynierem, ogniomistrzem Werktreuem grywać w "oko"; starał się
przy tym niezbyt wiele wygrywać.
Poważna reszta, nazywana "bez funkcji", czyściła rejon od strychów do piwnic, od
kancelarii do umywalni. Kanonier Vierbein znajdował się pośród grupy, która
miała sprzątać dolną latrynę. Uważał, że jest to w zupełnym porządku, niczego
innego nie oczekiwał. Czyszczenie latryn należało do jego specjalności. Od czasu
pobytu w baterii regularnie przydzielano mu to zajęcie.
Vierbein stał pokorny, niemal obojętny, w automatycznej gotowości do przybrania
postawy zasadniczej, kiedy rozlegnie się komenda "baczność", a później słowo
"rozejść się". Po tym słowie ci "bez przydziału" pędzili do swych izb, chwytali
za miotły, wiadra i szmaty i biegli do obiektu, który należało wyszorować. Tu
zwykł był czekać na nich któryś z młodszych podoficerów lub też jeden z
bombardierów, uważany za godnego zaufania.
Przygotowując się do tego normalnego biegu spraw, Vierbein poczuł, że spoczywa
na nim wzrok szefa. I wietrząc pewną przychylność przeląkł się, wiedział bowiem
z doświadczenia, że się to nigdy dobrze nie kończy, kiedy przełożeni zbyt
intensywnie zajmują się swymi podwładnymi. Jak w starym, wyblakłym filmie
przesunęły się przed nim wszystkie mogące z tego wyniknąć ewentualności:
przedłużenie czyszczenia rejonu do późnych godzin wieczornych; niesprawiedliwy
gniew przełożonych; cofnięcie dzisiejszej niedzielnej przepustki; podkreślenie
jego nazwiska w notesie szefa, co było równoznaczne z zakazem opuszczania
koszar. Wszystko to oznaczałoby, że nie zobaczy Ingrid.
- Vierbein, na lewe skrzydło, biegiem! - zawołał szef. I Vierbein pobiegł na
lewe skrzydło, stanął samotny i opuszczony.
Jednym słowem komendy szef wymiótł plac zbiórki. Gwoździe butów załomotały na
bruku. Po chwili setki butów napełniły hałasem korytarze i schody koszarowego
budynku. Vierbein stał samotny na wybetonowanym placu.
Schulz odwrócił się z wolna i kołysząc się obiecująco ruszył w jego stronę.
- Vierbein - powiedział naoliwiając swój donośny głos życzliwością - chcecie
wyświadczyć mi przysługę?
Vierbein poczuł, że zbladł.
- Tak jest, panie szefie! - zawołał rześko.
- Nie musicie, jeżeli nie chcecie. Nie jest to rozkaz, Vierbein. Nie mogę tego
rozkazać. Jeżeli nie macie ochoty, proszę mi to spokojnie powiedzieć. Wtedy
zajmiecie się czyszczeniem latryn. Chcecie?
- Tak jest, panie szefie!
- Co? Czyścić latryny?
- Co pan szef rozkaże!
- No pięknie! - powiedział Schulz z zadowoleniem. - Nie oczekiwałem niczego
innego. Zameldujcie się u mojej żony do trzepania dywanów.
Starszy ogniomistrz Schulz wędrował przez korytarze koszar baterii; gdzie tylko
się zjawił, zapał do pracy wyraźnie rósł. Sprawiało mu to pewną satysfakcję,
jakkolwiek w głębi swej koszarowej duszy uważał tego rodzaju reakcję za
zrozumiałą samo przez się. Byłoby niezwykłe, gdyby tak się nie działo.
Dla wynajdywania brudu w każdej postaci miał coś w rodzaju szóstego zmysłu.
Widział z odległości dziesięciu metrów, czy szpary w kamiennej posadzce są
czyste. Jeżeli nie, to zwykł był pakować w nie palec wskazujący, i zebraną kupkę
brudu podsuwał opieszałemu żołnierzowi pod nos, opieszałego żołnierza wpisywał
ponadto do swego notesu zwanego "skrzynką śmieci".
Siejąc niepokój kroczył więc z błogim zadowoleniem przez rejon swej baterii. Tym
razem nie odczuwał jednak głębokiej radości, choć w ciągu krótkiego czasu udało
mu się stwierdzić cały tuzin "grubych zaniedbań". Miało to na dzień dzisiejszy
wystarczyć. Nie będąc głupcem doszedł w ciągu siedmiu łat służby do
przeświadczenia, że nadmiar kar, a co za tym idzie - zbyt wielka ilość
ukaranych, tylko stępia ostrze. Umiarkowane dozowanie to tajemnica powodzenia.
Zatrzymał się w pobliżu czarnej tablicy, podziwiał przez chwilę swój zamaszysty
podpis, zdobiący wywieszony rozkaz dla baterii. Na rozkazie obok podpisu
kapitana Derny, dowódcy baterii, widniała adnotacja: za zgodność podpisana
bardzo wyraźnie, energicznie i z zawijasami - Szef baterii Schulz, starszy
ogniomistrz. Oderwał wzrok od tablicy, wyciągnął notes, otworzył go i jeszcze
raz dla pewności obliczył ilość zapisanych, czyli tych spośród żołnierzy, którzy
mu podpadli. Było ich jedenastu; zapisał więc o jednego mniej, niż przewidywał.
Dokładnie, zgodnie ze swym usposobieniem i wymaganiami związanymi z jego
stanowiskiem służbowym, policzył raz jeszcze. Ale, co było zresztą oczywiste,
nie przeliczył się.
Niezadowolony, zamknął notes i zaczął się zastanawiać, zbytnio się zresztą nie
nadwerężając, jakie by to miejsce mogło wchodzić w rachubę, w którym dałoby się
wytropić brakującego dwunastego. Postanowił pójść do latryny i w ten sposób
połączyć przyjemne z pożytecznym.
Czuł się otoczony respektem, a jednak nie był szczęśliwy. Na służbie był jak
niezłomny dąb, ale w życiu prywatnym - w życiu prywatnym miał kłopoty. Myliłby
się, kto by sądził, że troską jego było nienormalnie wysokie konto u dzierżawcy
kantyny. Ten powinien uważać za szczęście, że szef trzeciej baterii w ogóle u
niego popija i w ten sposób swą obecnością uświetnia opinię kantyny i jej
dzierżawcy, co się niewątpliwie odbija na obrotach.
Szczęście jego mąciło w poważnym stopniu zachowanie żony. Przecież wydźwignął z
nizin Lorę, która dawniej sprzedawała kwiaty, i to przy wejściu na cmentarz.
Stało się to przed dwoma niespełna laty, kiedy był jeszcze ogniomistrzem. Z
początku wszystko było w najlepszym porządku: żyli jak dwa gołąbki! Odkąd jednak
został tutaj szefem baterii i otrzymał w bloku baterii służbowe mieszkanie,
atmosfera w domu uległa katastrofalnej zmianie. Właściwie dlaczego?
- Podciągnijcie wasze krzywe nogi, kiedy przechodzę! - zawołał do żołnierza,
który na klęczkach wycierał korytarz do sucha.
Trudno po prostu tę historię z Lorą zrozumieć. W ostatnich czasach była zimna
jak lód, którym się w kantynie chłodzi piwo.
Pamiętał dokładnie, że dawniej bywało inaczej. Ale w ostatnich czasach zmieniło
się to gwałtownie. Ze smutkiem musiał zapytać samego siebie, czemu przypisać, że
mimo powszechnego poważania, jakim się cieszy, najmniej respektu znajduje u
własnej żony.
Schulz otworzył gwałtownym ruchem drzwi latryny i rozejrzał się badawczo dokoła.
Kanonier Hermann szorował muszlę klozetową. Starszy ogniomistrz pomyślał sobie
natychmiast, że to ten właśnie będzie jego ofiarą. Prawie od trzech tygodni
Hermann nie był ani razu zapisany, więc i tak już mu się to należało.
- No cóż, ty świński pomiocie! - zawołał szczególnie rześkim głosem. I pomyślał:
"Zaraz złapiemy ptaszka!" Wyciągnął palec wskazujący prawej ręki, przesunął nim
po jasnozielonych kafelkach sedesów. Uśmiechnął się. Dowód był przekonywający,
Hermann wiedział, że wybiła jego godzina.
- Prosiliście o przepustkę na niedzielę?
- Tak jest, panie szefie!
- A nie macie jeszcze tej przepustki, co?
- Nie, panie szefie.
- Właśnie! - powiedział szef, otworzył swój notes, zapisał jeszcze jedno
nazwisko i oddalił się.
Dawniej wszystko to sprawiało mu radość, teraz spełniał jedynie swój obowiązek,
swoje pensum. Równocześnie myślał o żonie, głównie o tym, że ona go nie rozumie.
Nie była nawet zdolna dc tego, by go obdarzyć dzieckiem, dziarskim chłopcem.
Podejrzewał ponadto, że ona go - tak, jego - zdradza.
Nie koniec na tym! Istniały dane, by przypuszczać, że to, co jej na podstawie
doświadczenia i znajomości rzeczy przypisywał, uprawiała nawet z osobnikami
należącymi do jego baterii. I to nie tylko z podoficerami, co bądź co bądź nie
byłoby jeszcze ze względu na ich stopień służbowy takim skandalem, ale, być
może, nawet z jego podwładnymi. A taka historia, myślał sobie Schulz trzęsąc się
z oburzenia, może zwalić z nóg nawet najmocniejszego człowieka.
Dotychczas nie potrafił jej niczego dowieść, ale sądził, że może być pewien
swego. Jakże inaczej wytłumaczyć jej drażniącą obojętność przy spełnianiu
najbardziej prymitywnych powinności małżeńskich? To więcej niż podejrzane! Czymś
takim można częstować byle dorożkarza, ale nie jego, zasłużonego szefa baterii
niemieckiego Wehrmachtu.
Przed dwoma tygodniami, kiedy wcześniej niż zwykle wrócił z partii kręgli,
przyłapał swoją ślubną małżonkę - która przecież "winna być uległą mężowi swemu"
- z ogniomistrzem Werktreuem, swoim kolegą i tak zwanym przyjacielem. O godzinie
jedenastej siedzieli przytuleni do siebie na kanapie. Werktreu jąkał coś o
przedwczesnym przejęciu remanentów. Gdyby Schulz nie potrzebował z magazynu
mundurowego Werktreua trzech nowych kompletów bielizny, byłby go wedle
wszystkich reguł sztuki "zrobił na szaro" - tak zwykł był to nazywać - jak
ostatnie gówno, jak najmłodszego rekruta.
A w ubiegłym tygodniu musiał być świadkiem, jak pewien bombardier, którego
przydzielił swojej żonie do mycia okien, przedsięwziął próbę, wyraźnie przez nią
tolerowaną, wpakowania swej łapy pod jej bluzkę. Wymierzył jej parę siarczystych
policzków, kopnął tamtego w zadek, pozbawił go przepustek i postarał się o to,
by go przeniesiono do Schafsnase, które było najnudniejszym obozem ćwiczeń
artylerii: nędzne koszary i baraki, jeszcze nędzniejsza wieś, zaledwie kilka
kobiet i około siedmiuset żołnierzy.
Takie to trapią go między innymi problemy. I coś takiego musiało zdarzyć się
właśnie jemu, który dawniej, w dniach chwały i blasku, potrafił w krótkich
odstępach czasu uszczęśliwić cztery narzeczone, co nawet zostało potwierdzone na
piśmie. Kiedy się później ożenił, były płacze i szlochy, a nawet wisiało w
powietrzu samobójstwo. Lora powinna być szczęśliwa, że go dostała. Przecież jest
kimś! Co, u diabła, ta kobieta właściwie sobie myśli? Poślubiła ambitnego i
poważanego żołnierza, którego poczynaniom nawet major Luschke o twarzy jak bulwa
nic nie może zarzucić; a więc właściwie dlaczego nie jest szczęśliwa i
zadowolona? Brak jej zrozumienia dla spraw wyższych!
Ogniomistrz Platzek, zwany Platzek-dręczyciel, uznawany za najlepszego
instruktora w pułku, ubrany do wyjścia, przemierza elastycznym krokiem korytarz.
W białych rękawiczkach i nowym kołnierzyku kłania się przyjaźnie.
- No? - pyta Schulz - dokąd to dzisiaj?
Platzek uśmiecha się zawadiacko. - Przyjdziesz wieczorem do "Bismarckshöhe"?
Będzie znowu wielka awantura. Całe dwa tygodnie nie było cię w naszym lokalu.
- Mam ochotę - powiedział szef.
- Kto nie ma ochoty, ten nie jest morowym chłopem - konstatuje z właściwym sobie
humorem Platzek, salutuje i oddala się szybkim krokiem.
Schulz spogląda za nim. "Takie jest życie - myśli nie bez odrobiny goryczy. -
Ten nie jest żonaty, może robić, co mu się podoba. Ale ja, choć jestem żonaty,
robię także, co mi się podoba, bo chłop ze mnie stuprocentowy".
W tej chwili, stwierdził to nie bez zadowolenia, żadne specjalne
niebezpieczeństwo nie zagraża jego osobistemu honorowi. Uświadamiać sobie zło,
to znaczy usuwać je. U Lory jest teraz kanonier Vierbein, a Vierbein to
fujara... mleczak, portki mu się ze strachu trzęsą. Prędzej dałby sobie
poobrywać swoje ośle uszy, niżby zaryzykował spojrzeć na Lorę.
A więc, rozważał Schulz w dalszym ciągu, on wypełnił swoje obowiązki służbowe,
może zatem w magazynie mundurowym zagrać z ogniomistrzem Werktreuem parę rund w
"oczko"; a jeżeli będzie wygrywał, doda jeszcze kilka rundek.
Bombardierem Herbertem Aschem nic już nie mogło wstrząsnąć; przynajmniej on tak
uważał. Robił tylko to, czego się pod żadnym pozorem nie dało uniknąć. Nie lubił
się pocić, dość dokładnie wykombinował sobie, co się powinno dziać, by mógł mieć
względny spokój.
Dewiza koszarowa bombardiera Ascha brzmiała: "Unikaj wszelkiego ryzyka". Mówiąc
popularnie: nie pchaj palca między drzwi, nie chodź ani do cielęcia, ani do
księcia. Trzeba jednak stwierdzić, że książęta przychodzili czasami do
bombardiera Ascha.
Asch miał bowiem nie byle jakiego ojca; ojciec ten był właścicielem restauracji-
kawiarni, do której uczęszczał korpus podoficerski pierwszego dywizjonu pułku
artylerii. Ojciec Asch uchodził za wielkodusznego, syn jego bombardier Herbert
prześcigał go w tym jeszcze. Kiedy wieczorami, co było milcząco tolerowane,
zdejmował w przepełnionej restauracji ojca szary polowy mundur i ubrany w białą
bluzę kelnerską toczył piwo z beczki, można było być pewnym, że przypilnuje, aby
kufle dla panów podoficerów jego baterii były napełnione prima, co wywoływało
przychylny dla niego nastrój. Poza tym fundował bez zmrużenia oka nadliczbowe
wódki, udzielał chętnie kredytu i nawet pożyczał pieniądze z wielką dyskrecją,
przestrzegając surowo wymaganej od podwładnych gotowości do służby i dyscypliny
w każdej chwili i w każdej sytuacji.
Do jego specjalnie faworyzowanych klientów należał ogniomistrz Werktreu, pan na
magazynie mundurowym. Za stale okazywaną mu wielkoduszność rewanżował się w ten
sposób, że regularnie żądał przydzielania Ascha do pracy w magazynie mundurowym.
Obaj zwykli byli zamykać się, żeby tygodniami w czasie oficjalnych godzin służby
lekko pracować albo ciężko spać. W sobotę na naleganie Werktreua grywali
przeważnie w "oczko".
Przy tej okazji bombardier Asch szachrował w bezwstydny sposób. Podawał fałszywe
liczby, sumował prędko, ale za to błędnie, kładł na spód wysokie karty i gdyby
tylko chciał, doprowadziłby Werktreua do ruiny. Ale nie chciał tego. Zdarzało
się nawet nierzadko, że szachrował na korzyść ogniomistrza, chcąc sztucznie
utrzymać jego dobry nastrój. Zanim przystąpili do gry, bombardier Asch zwykł był
zastanawiać się, jak wysoka ma być wygrana, którą chciał obdarzyć ogniomistrza.
Suma ta, zależnie od ilości spokojnych godzin, których Werktreu dostarczył mu w
minionym tygodniu, wahała się między dwiema a pięcioma markami.
Ogniomistrzowi Werktreu nie wpadłoby nigdy w życiu do głowy, że ktoś, i to w
dodatku jego podwładny, mógłby próbować oszukiwać go przy grze w karty. Po
pierwsze, uważał siebie za niedoścignionego we wszystkich fintach, które
ulubiona gra nastręczała, czego dowodem był fakt, że prawie zawsze wygrywał. Po
drugie, był głęboko przekonany, że jest dzieckiem szczęścia; jego kariera
wojskowa, która bez uciekania się do okrężnych dróg wysunęła go na króla
magazynu mundurowego, była pasmem wyjątkowych sukcesów. Po trzecie, szachrował
sam. Również bezwstydnie i nawet niezbyt zręcznie.
Bombardier Asch znosił to z łagodnym uśmiechem. Podał ogniomistrzowi czwartą
kartę, wiedząc dokładnie, jaka to karta. Wedle jego obliczeń Werktreu musiał
mieć teraz więcej niż dwadzieścia jeden, dokładnie - dwadzieścia pięć, więc
partię przegrał.
Mrużąc oczki ogniomistrz pociągnął hałaśliwie nosem i splunął wielkim łukiem do
stojącej w odległości trzech metrów skrzyni z piaskiem, umieszczonej tu na
wypadek pożaru. Zastanawiał się głęboko, czy ma po prostu uznać się za pobitego,
czy też jedną kartę jakoś ukryć.
Bombardier zapalił papierosa i przyglądał się z zainteresowaniem jednemu z
napisów, który głosił: "palenie wzbronione". Pozostawił ogniomistrzowi chwilę
czasu. Kiedy zauważył, że ten zamierza ukryć jedną kartę, zapytał przyjaznym
tonem: - Czy pan ogniomistrz potrzebuje więcej niż cztery karty?
Werktreu nie miał teraz wątpliwości, że bombardier policzył rozdane karty;
wściekało go to, ale nie mógł sobie pozwolić na okazanie swej wściekłości.
Głowił się usilnie nad innymi możliwościami szachrajstw, ale w danej chwili nie
mógł nic wymyślić. Nie chciał jednak jeszcze przyznać otwarcie, że partię
przegrał.
Nagle w drzwi obite blachą ktoś zaczął gwałtownie pukać.
Werktreu skorzystał z tej sposobności i rzucił wszystkie karty na jeden stos.
- Kto tam? - zawołał. - Nie mam teraz czasu, jestem w trakcie roboty.
- Otwórz!
Bombardier poznał od razu głos szefa, ale nawet mu na myśl nie przyszło zwrócić
na to uwagę ogniomistrzowi.
- Kto z nas rozdaje? - zapytał rzeczowo.
- Człowieku, otwórzże! - ryczał szef.
Poznając po ryku głos Schulza ogniomistrz spiesznie położył kres tym wrzaskom. -
Wejdź! - powiedział koleżeńskim tonem i otworzył drzwi. - Właśnie sortujemy
skarpetki.
Szef Schulz skinął z uznaniem głową. Spojrzał z wysoka na bombardiera Ascha,
który karty i wszystkie pieniądze wpakował do kieszeni i robił wrażenie, że
naprawdę sortuje skarpetki. - No? - zapytał - i któż przy tym wygrywa?
- Oczywiście ja! - bez wahania, z dumą odpowiedział Werktreu.
- Partyjkę - oświadczył Schulz protekcjonalnie - mógłbym z wami zagrać. - Po
tych słowach usiadł na stosie płaszczy tuż obok bombardiera Ascha, zacierając
energicznie ręce.
Ogniomistrz zamknął znowu drzwi, bombardier wyciągnął z kieszeni karty, szef
rozpoczął grę.
- Jeżeli mnie obłupicie, Asch - powiedział dobrotliwie - przyjaźń nasza będzie
należała do odległej przeszłości.
- Tak jest, panie szefie - odparł bombardier. Nie był tą wizytą bynajmniej
uradowany, wiedział dobrze, że ta podejrzana, hałaśliwa życzliwość szefa będzie
go kosztowała dwie marki, najmniej dwie.
Szef wygrał pierwszą partię, potem drugą. Po piątej miał już wygrane cztery
marki. Jego przygniatająca życzliwość wzmagała się coraz bardziej. W szóstej
partii Asch wymienił dwie karty i Schulz przegrał trzy marki. W mgnieniu oka
stał się znowu normalnym przełożonym.
- Mój drogi Asch - zapytał z łagodną groźbą w głosie - czy macie już swoją
niedzielną przepustkę?
- Nie, panie szefie! - oświadczył Asch zwięźle i szybko dał wygrać Schulzowi
dwie marki.
- Co porabia twoja żona? - zapytał szefa ogniomistrz Werktreu. Wpadł w złość, bo
karta zupełnie mu nie szła. Schulz wygrywał partię za partią. Werktreu był
całkowicie zdecydowany wziąć w tej szczęśliwej passie udział i dostatecznie
niedoświadczony, by wierzyć, że osiągnie to przez skierowanie rozmowy na żonę
starszego ogniomistrza.
Szef nie wypuszczał kart z rąk. Ale aluzja Werktreua dotarła do niego. "Drogi
mój przyjacielu - myślał gniewnie, a równocześnie z poczuciem bezgranicznej
wyższości - przecież moja żona gówno cię obchodzi. Wiem o tym, że się do niej
palisz, ale nie dostaniesz się w mój teren ostrzału, po prostu poddam moją
uroczą żonę izolacji. Choćbym nawet szelmę musiał zamknąć! Nie mogę pozwolić na
to, by mi ktoś przyprawiał rogi; zwłaszcza ktoś z mojej baterii i w dodatku
jeszcze mój podwładny."
Zaklął głośno, bo właśnie przegrał dwie marki. Choć postanowił zrobić małą pauzę
dla złapania oddechu, ciągle jeszcze nie wypuszczał kart z ręki. - Powiedzcie
no, Asch, ten Vierbein, to niemowlę, należy do waszego działonu, prawda?
- Tak jest, panie szefie! - Bombardier Asch spojrzał na Schulza z
zaciekawieniem. Niezupełnie się orientował, jakie związki przyczynowe wywołało
to pytanie. Był ciekaw, dlaczego ten Schulz przeszedł od kart do kanoniera
Vierbeina.
- Maminsynek, co? Żałosny mleczak, co? A może już przeczuwa, co to takiego
miłość? - I z całym przekonaniem, opierając się na swych licznych
doświadczeniach, szef dodał: - Załóżmy się, że ten smarkacz nie wie jeszcze, że
istnieją dwie płci. Mam wrażenie, że wierzy jeszcze w bociana.
Ogniomistrz Werktreu rżał radośnie i wytrwale, jak by przed chwilą usłyszał
świetny dowcip. Również bombardier wolał się śmiać. Szef bardzo się sobie w roli
kawalarza podobał.
- Przypuśćmy - powiedział lubieżnie - że położyłem obok niego półnagą
dziewczynę. Co też on z nią pocznie? Okryje ją!
- Nie wiem - powiedział ostrożnie bombardier - wydaje mi się, że jest zupełnie
normalny. - Postanowił wziąć nieco w obronę kanoniera Vierbeina. Było mu go żal.
To w, gruncie rzeczy biedny prosiak, przekonany, że pewnego dnia go zarżną.
Bombardier Asch znał swoich przełożonych; wiedział, na co reagują, zdawał sobie
sprawę, że imponuje im to, co nazywają męskością.
Powiedział więc ostrożnie: - Ten Vierbein nie jest z pewnością niezapisaną
kartą. Cicha woda, ale głęboka. Ma niejedno za sobą. Robi to delikatnie,
kobietom się to podoba.
Szef odłożył swoje karty wolnym ruchem. Z początku był tylko zdumiony, ale potem
z tego, co przed chwilą usłyszał, zaczął wysnuwać wnioski, które mu mocno
zepsuły humor. - Kłamstwo, Asch - powiedział niepewnie i nie tak głośno jak
zwykle. - Wyssałeś to sobie ze swojego brudnego palucha, ty świnio!
Bombardier jak by nie dosłyszał "brudnego palucha" ani "świni". Nie można go
było obrazić, ponieważ postanowił sobie święcie, że się obrazić nie pozwoli.
Odczuwał tylko potrzebę wyciągnięcia z błota tego biednego prosiaka, tego
Vierbeina. Nie namyślając się długo, kłaniał dalej jak z nut i przywołał z
pamięci różne pikantne anegdotki; wreszcie opowiedział następującą ordynarną
historyjkę koszarową: - To, na co kanonier Wagner, nasz czysty rasowo germańsko-
aryjski bohater, potrzebował pełnych trzech tygodni, Vierbein załatwił w ciągu
trzech godzin: zdobył damę szturmem. Naprawdę. Przyglądaliśmy się przez dziurkę
od klucza, bo chodziło o zakład. - Ogniomistrz Werktreu kiwał z uznaniem głową.
Ale szef Schulz zdradzał znamienny niepokój. Bombardiera zdziwiło piorunujące
działanie tej historyjki, którą wymyślił od a do zet, ale nie zdążył rozsmakować
się w tym zdziwieniu.
Szef podniósł się ze zdecydowaną miną i powiedział: - Muszę zajrzeć w pilnej
sprawie do mego mieszkania.
Kanonier Vierbein nie był ani matołkiem, ani "biednym prosiakiem"; był to
normalny człowiek z przeciętnymi właściwościami. Miał nawet trochę tego, co się
nazywa chłopskim rozumem, również pod względem sił fizycznych dorastał do służby
wojskowej. Kłopoty miał za to ze swoim usposobieniem.
Ojciec jego, człowiek prymitywny i dobroduszny, solidny urzędnik policyjny,
przewidywał to. Syn jego Johannes Vierbein był inny niż wszyscy. Wprawdzie tylko
troszeczkę, ale jednak nie- wątpliwie: czytał bowiem książki! Ojciec Vierbein
nie pamiętał, żeby w rodzinie własnej albo swojej żony widział kiedykolwiek
książkę, z wyjątkiem Biblii, śpiewnika lub kalendarza floty.
Poza tym syn jego Johannes był chłopcem wielce obiecującym: zawsze pilny, na
ogół zdyscyplinowany. Pomagał matce przy praniu, nauczycielowi niemieckiego,
którego kochał, zanosił do domu teczkę z zeszytami. Zawsze zachowywał się po
rycersku wobec kobiet, bez względu na ich wiek. Bił się ze swymi kolegami
szkolnymi, był słaby w rachunkach, przeciętny w nauce religii. Śpiewanie uważał
za mękę, sport sprawiał mu niesłychaną przyjemność, w nauce języka niemieckiego
był zawsze najlepszy w klasie. Otoczenie jego niepokoiło tylko jedno: Johannes
Vierbein pozwalał sobie na luksus samodzielnego myślenia.
W wojsku zrozumiał w ciągu dwudziestu czterech godzin, że to, czego się
dotychczas uczył, było "gównem". Teraz, mówiono mu, stanie się wreszcie
"człowiekiem". Miał dosyć rozumu, by z tej prymitywnej teorii wychowawczej dla
dorosłych istot ludzkich ostrożnie pokpiwać, pozwalało mu na to jego mocne i
zdrowe ciało. Ale wkrótce świadomie, na zdrowy rozum poddał się mechanicznie
funkcjonującemu systemowi koszarowego ducha.
Zorientował się szybko, że podporządkowywanie się przynosi korzyści, przeważnie
tylko fizyczne. Zrozumiał również, że przy skupieniu wielkiej masy ludzi na
małym odcinku konieczny jest porządek. Cierpiał jednak z powodu przymusu, który
przeważnie wydawał mu się pozbawiony sensu, wymagał ściśle określonego sposobu
salutowania, jednolitego ubioru, wspólnego maszerowania, wspólnie śpiewanej
pieśni i dziwacznego jeżyka. Ten człowiek, który całe strony Schillera cytował z
pamięci, był naprawdę płomiennym idealistą, chciał jednak promieniować tym
idealizmem z własnej woli, a nie pozwalać na to, by ten idealizm w głupi sposób
z niego wyciskano.
Tak więc Johannes Vierbein stał się zawsze chętnym, ale nigdy szczęśliwym
żołnierzem. Był posłuszny, robił wszystko, czego od niego wymagano, ani więcej,
ani mniej. Starał się nie podpaść. Miał wielu kolegów; ale nie posiadał żadnego
przyjaciela. Jednego tylko chciałby mieć za przyjaciela: bombardiera Ascha.
Bombardier Asch miał bowiem siostrę, która się bardzo Vierbeinowi podobała. Na
imię jej było Ingrid.
Trzepał dywan pani Schulz, której mąż był szefem jego baterii. Robił to z
mechaniczną dokładnością. I tutaj spełniał rozkaz. Jego drelichowa bluza była za
duża i wisiała na nim. Natomiast nieco za wąskie spodnie ściśle przylegały do
ciała. Pocił się, jego młoda, lekko zarumieniona, poważna twarz błyszczała.
Lora Schulz leżała w oknie swego służbowego mieszkania i przyglądała mu się.
Miała na sobie lekką suknię i nic pod nią, ponieważ było jej gorąco. Przypisywać
to by można skwarnemu latu, temu, że miała dużo pracy, albo też jej rozpalonej
krwi i kto wie czemu jeszcze. A może była oszczędna i nie chciała niszczyć
bielizny.
- Już dobrze! - zawołała do kanoniera Vierbeina. - Proszę wnieść dywan do
mieszkania.
- Tak jest - powiedział Vierbein. - Rozkaz to rozkaz. - Ściągnął dywan z
trzepaka i zwinął go. Zachowywał się cicho, pracował wytrwale, myśląc tylko o
tym, żeby nie podpaść. Tu na murawie przed blokiem baterii przyglądało mu się z
pół setki okien, a w każdym z nich - nie musiał wprawdzie, ale mógł stać
przełożony. Jakiś przełożony. Może nawet major z twarzą jak bulwa, sławny z
tego, że lubił niespodzianki.
Johannes Vierbein zarzucił dywan na plecy i spokojnym, ani za wolnym, ani za
szybkim, krokiem ruszył w stronę wejścia do budynku baterii. Wszedłszy miał
zamiar odsapnąć nieco na dolnych schodkach. Ale Lora Schulz stała w otwartych
drzwiach swego mieszkania i czekała na niego.
Minął niedługi korytarz, wszedł do pokoju i ostrożnie opuścił dywan na podłogę.
- Niech mi pan pomoże - powiedziała Lora Schulz - rozłożyć go.
Uklękła tuż obok niego, mógł zajrzeć głęboko w wykrój jej sukni.
Nie uszło uwagi Lory Schulz, gdzie przed chwilą skierował swój wzrok. A ponieważ
dokładnie wiedziała, że ma co pokazać, nie miała nic przeciwko temu. To, że
mężczyźni gapili się na nią, nie było dla niej niczym nowym. Ale sprawiało
przyjemność, dziwną, tajemną, podniecającą przyjemność. Niejednokrotnie sama to
świadomie prowokowała. Kiedy bateria była zgromadzona na podwórzu podczas
zbiórki, Lora starannie ubrana opuszczała dom i kołysząc się z lekka,
przechodziła obok zebranych żołnierzy. Ale ostatnio zabronił jej tego mąż, szef
baterii; dawniej był z niej dumny, teraz usiłował ją ukrywać.
Lora była w istocie inna, niż się wydawała. W gruncie rzeczy pozostała nadal
małą dziewczynką o wielkiej tęsknocie. Miała siedmioro rodzeństwa, z dwojgiem z
nich spała przez lat dziesięć w jednym łóżku. Potem została sprzedawczynią w
sklepie z kwiatami, mieszczącym się tuż obok wejścia na cmentarz. Lubiła filmy i
przemówienia führera. I zawsze tęskniła: za podróżą do Włoch, za kimś, kto by
miał samochód, za własnym mieszkaniem.
Czytywała nawet dział kobiecy w gazecie, wypożyczała sobie żurnale mód.
Schulz, który w owym czasie był jeszcze ogniomistrzem, złamał jej serduszko już
pierwszego wieczoru. Był po prostu nieodparty: tak ją przyciskał w tańcu, że
przestała myśleć o Włoszech i samochodzie. Nie był oczywiście w jej życiu
pierwszym mężczyzną, ale do tego stopnia nie była jeszcze zakochana w żadnym.
Schulz umiał to ocenić. Kochał ją bardzo, a zwłaszcza kochał rozkosz, którą mu
dawała. Ożenił się z nią i został starszym ogniomistrzem. Lora doczekała się
własnego mieszkania.
Nie było mu jednak dane ani zabić jej tęsknoty, ani zaspokoić ją. Ale jego
własne zaspokojenie wystarczało mu. Wkrótce był przekonany, że zna ją na pamięć
jak działo; a ponieważ był człowiekiem z ambicją, nie chciał, jak to określał,
pozostawać wiecznie przy obsłudze jednego działa. Miał naturę witalną, był
przyzwyczajony do musztrowania ludzi i pozbywania się ich po skończonej
edukacji... Mimo woli szukał więc "nowego terenu ćwiczeń". Ostatecznie, jak to
często i chętnie podkreślał, był stuprocentowym mężczyzną.
Tajemne tęsknoty Lory rozkwitły na nowo. Włochy i samochód utożsamiała z
miłością i jej - spełnieniem. Miłości tej szukała w powieściach i nie
znajdowała. Próbowała później ostrożnie zdradzać swego męża z kilkoma
podoficerami jego baterii, ale stwierdziła, że wszyscy są niecierpliwi, chciwi
zmysłowych rozkoszy i pozbawieni wielkich uczuć. W swych mundurach podobni byli
do siebie jak pociski tego samego kalibru.
Kiedy jednak patrzyła na młodych ludzi w rodzaju kanoniera Vierbeina, ogarniała
ją nie pozbawiona sentymentalizmu rzewność. I ja, myślała sobie, byłam równie
młoda jak on; dwa, trzy lata temu byłam równie młoda, a teraz jestem kobietą
zamężną, prawie zużytą, pozbawioną świeżości. Ciało moje nie ma już prężności,
wargi nie są już takie miękkie i soczyste, skóra zaczyna się marszczyć. Już
teraz!
- Jak się pan nazywa? - zapytała cichym głosem i zbliżyła się do młodego
człowieka w drelichowym mundurze.
- Vierbein - powiedział ostrożnie. - Kanonier Vierbein. - Lora przysunęła się
jeszcze trochę. Klęczeli teraz bardzo blisko siebie na dywanie. Mógł widzieć
dokładnie kontury jej postaci. Stwierdziła, że jego drelichowy mundur pachnie
mydłem.
- Jest pan inny - powiedziała z dziecinnym niemal zdziwieniem. - Ma pan inne
włosy, o wiele miększe. I ręce węższe, delikatniejsze. Niech mi pan pokaże swoje
ręce.
Johannes zawahał się. Patrzył uważnie w jej oczy, które błyszczały łagodnie,
były małe i smutne. Potem podał jej swoją rękę i powiedział ostrożnie: - Odrywa
mnie pani od pracy.
Lora uśmiechnęła się nieśmiało. - Czy to tak źle? - zapytała.
- Właściwie nie - odpowiedział. I dodał niemal machinalnie: - Jeżeli chce to
pani wziąć na swoją odpowiedzialność...
Namyślała się, co na to odpowiedzieć. Nie mogła znaleźć właściwych słów. Chciała
powiedzieć: "Odpowiedzialność? Za co? Po co odpowiedzialność? Za co pan ma
odpowiadać i przed kim?" Ale nie powiedziała ani słowa. Obserwowała jego
młodziutką twarz, jasne, dobre oczy, czoło bez zmarszczek, podbródek nie
zdradzający brutalności.
Puściła jego rękę, usiadła na dywanie, wyciągnęła nogi, wyprężyła piersi. - Ma
pan narzeczoną? - zapytała.
Vierbein zmieszał się. Zaczerwienił się nieco, pomyślał o siostrze bombardiera
Ascha, Ingrid. I od razu uświadomił sobie, że w tej sytuacji nie wolno mu o niej
myśleć. Powiedział zdecydowanie: - Nie.
Wydawało się, że Lorze Schulz podoba się ta odpowiedź. Otworzyła lekko usta,
między dużymi, bardzo zdrowymi zębami ukazał się zaciekawiony różowy język.
Chciała się roześmiać, ale zaniechała tego. Drzwi bowiem otworzyły się i na
progu stanął starszy ogniomistrz Schulz.
- Vierbein - powiedział szef zastraszająco cichym głosem - zniknijcie stąd w tej
chwili i zameldujcie się u kaprala Lindenberga do czyszczenia latryny w dolnym
korytarzu.
- Tak jest, panie szefie - powiedział Vierbein i podniósł się posłusznie.
- Wynosić się! - zawołał Schulz ostro. - Jeszcze ze sobą pogadamy.
Kapral Lindenberg, dowódca drugiego działonu, do którego należeli również
bombardier Asch i kanonier Vierbein, był człowiekiem energicznym, o dużej
ambicji, a więc człowiekiem z przyszłością. Ambicja ta nie miała zwykłego
cywilnego charakteru. Miała charakter nieomal historyczny: Lindenberg był twardo
zdecydowany na produkowanie obrońców ojczyzny. Mówił o tym otwarcie, nawet
przychylni mu przełożeni kwitowali te jego słowa ostrożnym kiwnięciem głowy.
Lindenberg miał lat dwadzieścia cztery, zdobiły go czarne, jedwabiste, falujące
włosy; średniego wzrostu, nie zanadto barczysty, ale sprężysty i pełen energii,
żył tak, jak tego wymagał od innych: był pierwszy przy apelu, ostatni przy
zakończeniu służby; ubierał się nienagannie, umiał na pamięć wszystkie przepisy,
demonstracyjnie, na oczach wszystkich, sam czyścił na korytarzu swoje buty,
których blask był w swoim rodzaju jedyny.
Lindenberg był nie tylko żelaznym przełożonym, ale wzorowym kolegą. Uważał, że w
stosunkach z ludźmi należy być jak najbardziej poprawnym. Służba była dlań
eliksirem życia. Nie było sprawy, do której nie zgłaszałby się na ochotnika.
Oczekiwał, żądał, wymagał, by żołnierze szli za jego przykładem. Był nawet gotów
dać się prześcignąć i znosić to z godnością, tylko że oczywiście nigdy do tego
nie dochodziło. Bo skakał na metr pięćdziesiąt, potrafił z pełnym obciążeniem
maszerować trzydzieści pięć kilometrów, przy czym głos jego nic nie tracił na
sile, był mistrzem dywizji w pływaniu i drugim z kolei najlepszym strzelcem w
pułku. Podczas wieczornych pijatyk zwykł był stojąc na krześle, śpiewać pieśń
"Wołga, Wołga!" manierą głośnego śpiewaka Ryszarda Taubera, tenorem, który w
każdym przeciętnym teatrze miejskim uważano by za wspaniały.
Było rzeczą całkowicie pewną, że Lindenberg zostanie kiedyś oficerem. Miał po
temu wysokie kwalifikacje. Jego niezmordowana gorliwość służbowa była
bezwstydnie wykorzystywana, przeważnie pod pozorem koleżeńskości. Ponieważ nie
odczuwał jakiegoś określonego pociągu ani do płci żeńskiej, ani do alkoholu, a
filmy oglądał tylko wtedy, kiedy go zapewniono, że chodzi w nich o bohaterskie
przetrwanie z heroicznym, szczęśliwym zakończeniem - był w każdej chwili gotów w
wyjątkowych wypadkach zastępować kolegów podoficerów nawet w niedzielę i w końcu
tygodnia.
Lepszego, bardziej doskonałego podoficera dyżurnego nie mógł wymyślić
najbardziej wyrafinowany regulamin. Rozkazy były dla niego naprawdę czymś
świętym. Wypełniał je wedle najlepszej wiedzy i sumienia; jego wiedza wojskowa
była duża, a to, co nazywał żołnierskim sumieniem, mocno rozwinięte. Był zawsze
chorobliwie dokładny, zawsze zdecydowany na przekształcenie wątpliwych istot w
przyzwoitych żołnierzy, jakich chciał widzieć naród, führer i Rzesza. Nigdy też
nie zapominał o tym, co uważał za honor.
Kiedy stosownie do rozkazu kanonier Vierbein zameldował się u niego do
czyszczenia latryny w dolnym korytarzu, Lindenberg, zachowując nienaganną
postawę, zmierzył go przede wszystkim wzrokiem od stóp do głów. Niewiele miał mu
do zarzucenia; przez chwilę chciał wytknąć, że włosy nie są przyczesane z
dostateczną starannością, ale dał temu spokój, ponieważ wybitne poczucie
sprawiedliwości kazało mu wziąć pod uwagę, że kanonier Vierbein dopiero co
skończył jakąś pracę.
- Co kanonier robił dotychczas?
- Trzepałem dywany, panie kapralu. Dla pana szefa. Kapral nie zdradził się nawet
zmrużeniem oka, że to potępia; nie chciał rozważać, jaki w tej czynności kryje
się głębszy sens. Jak zwykle lojalny, daleki był od tego, by to potępienie
okazać, a co dopiero wypowiedzieć. "Przełożeni - powiedział sobie - nie
podlegają mojej krytyce. Byłoby to podkopywaniem dyscypliny, gdybym wobec
podwładnego wypowiedział nawet najbardziej uzasadnione słowa krytyki. Ściślej
mówiąc, byłoby to pośrednie wezwanie do buntu, o którym dobry żołnierz nie waży
się myśleć nawet we śnie."
Poszedł do latryny, rozejrzał się dookoła. Licznie odwiedzany ustęp lśnił
czystością. Podczas czyszczenia rejonu wstęp do niego był wzbroniony; nie
odnosiło się to oczywiście do podoficerów. W myśl rozkazu bateryjnego 104/38
szeregowcy mogli go używać tylko w razie wyjątkowo pilnej potrzeby. Lekkomyślni
bowiem, niezdyscyplinowani, mimo szczegółowego śledztwa nie wykryci żołnierze
baterii zrobili pewnego sobotniego popołudnia, prawdopodobnie na znak protestu,
dużą kupę przed magazynem mundurowym, w którym znajdował się w owym czasie szef
z okazji sprawdzania stanu osobowego.
W każdym razie kapral Lindenberg stwierdził z zadowoleniem, że latryna jest
czysta. Fachowymi chwytami sprawdził okna, sedesy, kanalizację i kran rezerwuaru
z wodą. Nie błyszczał dostatecznie, więc Lindenberg kazał doprowadzić go do
"wysokiego połysku."
Potem wrócił do pokoju przeznaczonego dla podoficera dyżurnego. Czekał tam na
niego bombardier Asch i zasalutował mu tak przepisowo, że Lindenberg naprzód
skinął z zadowoleniem głową, a później dopiero sprężyście odpowiedział na ukłon.
Asch wiedział doskonale, jak się należy z kapralem Lindenbergiem obchodzić.
Zawołał głośno: - Proszę o pozwolenie pomówienia z panem kapralem.
- Proszę - odpowiedział Lindenberg grzecznie. Bombardier Asch obserwował wzorowo
wyćwiczone reakcje swego bezpośredniego przełożonego, nie okazując ani odrobiny
zdziwienia. Całkowicie odzwyczaił się od dziwienia się czemukolwiek. Postanowił
sobie święcie: "Nie zdarzy się, nie może się zdarzyć nic, co by mnie mogło
wyprowadzić z równowagi". Słowa jego brzmiały mocno, jurnie, wyrażając
jednocześnie gotowość do posłuchu.
- Czy mogę prosić o pozwolenie zapytania pana kaprala o moją niedzielną
przepustkę? - wybębnił.
- Skończyliście swoją robotę, bombardierze Asch?
- Tak jest, panie kapralu! Pan ogniomistrz Werktreu zwolnił mnie.
Kapral przyjął to do wiadomości. - A wasze rzeczy, bombardierze Asch? Porządek w
szafie? Karabin? Pas?
- Proszę pozwolić zameldować, panie kapralu: wszystko w porządku! - Bombardier
Asch okłamywał bez skrupułów swego przełożonego. Wiedział doskonale, że nic nie
było w porządku, w każdym razie nie było w takim porządku, aby w nieprzekupnych
oczach Lindenberga mogło znaleźć uznanie. Wiedział jednak również, że kapral nie
może stąd na razie odejść i ze względu na brak czasu nie może z właściwą mu
dokładnością rewidować szafy każdego, kto prosi o przepustkę.
Lindenberg, wyprostowany jak świeca, sprawiał wrażenie, że się nad czymś
zastanawia. Zaniepokoiło to nieco bombardiera Ascha. Postanowił więc odpowiednio
nacisnąć.
- Proszę mi pozwolić zwrócić panu kapralowi uwagę - powiedział z udanym
entuzjazmem - że doborowa drużyna naszego pułku walczy dziś z klubem sportowym
"Hanza".
Wcale tak nie było. Zawody piłki ręcznej miały się odbyć dopiero za dwa
tygodnie. Ale Asch liczył na to, że Lindenberg, który tą gałęzią sportu mało się
interesował, nie będzie tego dokładnie wiedział. A gdyby było inaczej, można
przecież zawsze powiedzieć, że zaszła pomyłka.
Ale Lindenberg tego nie wiedział. Wykonał krótki, sprężysty ruch głową i rzekł:
- Świetnie, bombardierze Asch. Udział w wydarzeniach sportowych wzbudza we mnie
szacunek. Sport to zdrowy fundament dla służby z bronią w ręku. Ponadto ogólny
entuzjazm wzmaga chęć do walki. Mam nadzieję, że i w tej dziedzinie będziemy
górować nad cywilami.
- Na pewno, panie kapralu!
Lindenberg usiadł i otworzył zeszyt, w którym leżały niedzielne przepustki.
Wyjął je i zaczął przeglądać. Zadzwonił telefon. Nie zmieniając wzorowej jak
zawsze postawy ujął służbistym ruchem słuchawkę i zameldował: - Trzecia bateria.
Podoficer dyżurny Lindenberg.
Bombardier Asch przyglądał się protekcjonalnie sprężystemu podoficerowi. Zgiął
lekko kolana i stanął w wygodnej pozycji, ale wyglądało to tak, jak by w dalszym
ciągu stał wyprężony. Potrafił tak stać bez zmęczenia godzinami. Był to jeden z
jego tricków, które sobie wymyślił.
- Tak jest, panie szefie - powiedział Lindenberg do słuchawki. - Pan szef
znajduje się w kantynie? Tak jest! Zaraz przychodzę, panie szefie, z książką
przepustek. - Odłożył słuchawkę i ze zdwojoną szybkością zaczął przerzucać stos
przepustek.
- Proszę pana kaprala - rzekł bombardier Asch, jak gdyby za czyimś podszeptem -
również o przepustkę kanoniera Vierbeina. - Widząc, że Lindenberg się waha,
dodał: - Niech mi wolno będzie zameldować panu kapralowi, że to kanonier
Vierbein zwrócił moją uwagę na zawody piłki ręcznej.
- Tak? - zapytał Lindenberg nie ukrywając swego zdziwienia. - Kanonier Vierbein
zwrócił na to waszą uwagę? Nigdy bym nie posądzał kanoniera Vierbeina o tego
rodzaju zainteresowania. A więc dobrze, dam wam jego przepustkę.
- Dziękuję, panie kapralu! - zawołał spontanicznie bombardier. Ledwie to
powiedział, zorientował się, że kierowany impulsem, a więc nie zastanowiwszy
się, popełnił zapewne niebezpieczny błąd.
Jak było do przewidzenia, Lindenberg spojrzał na niego piekielnie poważnie i z
naganą: - Bombardierze Asch! - powiedział swoim oficjalnym, mocnym, choć zawsze
pełnym rezerwy głosem. - Nie ma powodu do dziękowania. Spełniam tylko mój
obowiązek. Jest to samo przez się zrozumiałe. - Potem, wbrew oczekiwaniu,
wręczył bombardierowi Aschowi obie przepustki. zainkasował za nie dwadzieścia
fenigów i na pożegnanie oświadczył chłodno: - Możecie podejść. Oczekuję, że dziś
na zawodach dacie cywilom jako żołnierz dobry przykład.
Dzierżawca kantyny Bandurski miał za sobą dwunastoletnią służbę podoficera
zawodowego. Służył jeszcze w Reichswehrze, znał dokładnie podoficerów. Nie lubił
ich więc zbytnio, choć sam nosił kiedyś oznaki podoficerskie. Teraz w każdym
razie był człowiekiem interesu; zaraz w pierwszych tygodniach zorientował się,
że najlepsze interesy robi się z szeregowcami.
Na początku był tak krótkowzroczny, że dawał podoficerom wyraźnie do poznania,
jak mało go interesują. Grali w karty, sypali szumnymi frazesami, chlali piwo i
zaciągali długi. Natomiast żołnierze robili zakupy, tracili na nie cały swój
żołd. Stosunek czystych zysków, osiąganych dzięki podoficerom i szeregowcom,
przedstawiał się jak jeden do pięciu.
Ale Bandurski zauważył bardzo prędko, że gdyby podoficerowie planowo i skrycie
sabotowali jego lokal, mogłoby się to stać niebezpieczne dla jego bilansu.
Wynalazcą tego rodzaju podstępnych metod walki był starszy ogniomistrz Schulz.
Bandurski wywąchał to szybko, a Schulz, będąc kiedyś w zamroczeniu alkoholowym,
nawet temu nie zaprzeczył. Postępował wedle następującej, w najwyższym stopniu
prymitywnej, lecz działającej niebezpiecznie zasady: wymagał z całą surowością
jednolitości, również w zaopatrzeniu osobistym, umiał dać do zrozumienia, że
dzierżawca kantyny Bandurski nie jest w stanie zagwarantować tej bezwarunkowo
potrzebnej jednolitości. Kazał więc robić zakupy w miasteczku, z czego miejscowi
kupcy byli bardzo radzi. Inne baterie współzawodniczyły z metodą Schulza i
Bandurski znalazł się na skraju bankructwa.
Musiał za zdobyte doświadczenia zapłacić. Wydał dla całego korpusu
podoficerskiego "wieczór pojednania" z piwskiem i golonką, który go omal nie
doprowadził do ruiny. Ale od tego wieczoru interes rozkwitł. Odtąd podoficerowie
stali się jego faworyzowanymi gośćmi. Urządził dla nich specjalną salę, dbał o
jak najbardziej atrakcyjną obsługę kobiecą. Starszy ogniomistrz Schulz należał
teraz do jego najlepszych gości pod względem konsumpcji; gorzej wyglądała sprawa
z płaceniem.
Dzierżawca kantyny Bandurski nigdy nie mógł zapomnieć Schulzowi krzywdy, jaką mu
ten wówczas wyrządził, ale faworyzował go i nie wahał się nigdy, gdy trzeba było
zależnie od nastroju dostarczyć mu za darmo piwa w dostatecznej ilości lub też
duchowego poparcia.
Również Elżbieta, kelnerka kantyny dla podoficerów, miała odpowiednie
instrukcje; wypełniała je posłusznie, choć bez zbytniego entuzjazmu.
- Czego się pan na