Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kahn James, Black Campbell, MacGregor Rob - Indiana Jones powraca PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
CAMPBELL BLACK
I POSZUKIWACZE ZAGINIONEJ ARKI
(INDIANA JONES AND THE RAIDERS OF THE LOST ARK)
Tłumaczenie: Barbara Kocowska
Wydawnictwo Dolnośląskie: 2008
Strona 3
Spis treści
INDIANA JONES I POSZUKIWACZE ZAGINIONEJ ARKI
INDIANA JONES POWRACA
Karta redakcyjna
Rozdział I. Ameryka Południowa, rok 1936
Rozdział II. Berlin
Rozdział III. Connecticut
Rozdział IV. Berchtesgaden, Niemcy
Rozdział V. Nepal
Rozdział VI. Wykopaliska Tanis, Egipt
Rozdział VII. Kair
Rozdział VIII. Kair
Rozdział IX. Wykopaliska Tanis, Egipt
Rozdział X. Wykopaliska Tanis, Egipt
Rozdział XI. Morze Śródziemne
Rozdział XII. Wyspa na Morzu Śródziemnym
Epilog. Waszyngton, D.C.
INDIANA JONES I ŚWIĄTYNIA ZAGŁADY
Rozdział I. Ze smoczej paszczy
Rozdział II. Takie jest życie
Rozdział III. Święty kamień
Rozdział IV. Pałac Pankot
Rozdział V. Niespodzianka w sypialni
Rozdział VI. Świątynia zagłady
Strona 4
Rozdział VII. …W ognistą otchłań
Rozdział VIII. Ucieczka
Rozdział IX. Na krawędzi
INDIANA JONES I OSTATNIA KRUCJATA
Rozdział I. Pustynny pościg
Rozdział II. Cyrkowe sztuczki
Rozdział III. Wojna domowa
Rozdział IV. Przemierzając Atlantyk
Rozdział V. W kampusie
Rozdział VI. Tablica krzyżowca
Rozdział VII. Notatnik
Rozdział VIII. Rzymskie cyfry
Rozdział IX. Grób rycerza
Rozdział X. Śmiercionośni agenci
Rozdział XI. Apartament Donovana
Rozdział XII. Zamek Brunwald
Rozdział XIII. Zdradzony
Rozdział XIV. Palące pragnienia
Rozdział XV. Berlińskie fajerwerki
Rozdział XVI. Akrobaci
Rozdział XVII. Przeciwstawne siły
Rozdział XVIII. Konfrontacja
Rozdział XIX. Jeden przeciwko wielu
Rozdział XX. Szlak
Rozdział XXI. Trzy próby
Rozdział XXII. Trzeci rycerz
Strona 5
Rozdział XXIII. Koniec krucjaty
Strona 6
INDIANA JONES POWRACA
Wydawnictwo Dolnośląskie
Indiana Jones i poszukiwacze zaginionej Arki
CAMPBELL BLACK
Na podstawie scenariusza Lawrence’a Kasdana.
Oparte na pomyśle George’a Lucasa i Philipa Kaufmana.
Indiana Jones i świątynia zagłady
JAMES KAHN
Na podstawie scenariusza Willarda Huycka i Glorii Katz.
Oparte na pomyśle George’a Lucasa.
Indiana Jones i ostatnia Krucjata
ROB MACGREGOR
Na podstawie scenariusza Jeffreya Boama.
Oparte na pomyśle George’a Lucasa i Menno Meyjesa.
Strona 7
Tytuł oryginału
The Adventures of Indiana Jones (Indiana Jones and the Raiders of the Lost Ark, Indiana Jones and
the Tempie of Doom, Indiana Jones and the Last Crusade)
Ilustracja na okładce
Drew Struzan
Redakcja
Urszula Hamkało
Korekta
Anna Kurzyca
Redakcja techniczna
Adam Kolenda
Indiana Jones and the Raiders of the Lost Ark copyright © 1981 by Lucasfilm Ltd.
& ® ™ where indicated
Indiana Jones and the Tempie of Doom copyright © 1984 by Lucasfilm Ltd.
& ® ™ where indicated
Indiana Jones and the Last Crusade copyright © 1989 by Lucasfilm Ltd.
& ® ™ where indicated
All Rights Reserved.
This translation published by arrangement with Ballantine Books, an imprint of Random House
Ballantine Publishing Group, a division of Random House, Inc.
Copyright © for the Polish edition by Publicat S.A. MMVIII
ISBN 978-83-245-8630-I
Wrocław 2008
Wydawnictwo Dolnośląskie
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
oddział Publicat S.A. w Poznaniu
Strona 8
tel. 071 785 90 40, fax 071 785 90 66
e-mail:
[email protected]
www.wydawnictwodolnoslaskie.pl
Strona 9
Rozdział I.
Ameryka Południowa, rok 1936
Dżungla była ciemnozielona, tajemnicza, groźna. Odrobina światła
słonecznego w postaci bladej, mlecznej poświaty przesączała się przez
wysoką zaporę gałęzi i poskręcanych lian. Powietrze - lepkie i gęste -
tworzyło ścianę wilgoci. Ptaki wrzeszczały przeraźliwie, jakby nagle
schwytano je w jakąś ogromną sieć. Połyskujące owady przemykały pod
stopami, zwierzęta posapywały i postękiwały w zaroślach. Pierwotny
charakter tego miejsca nadawał mu cech świata zagubionego, miejsca
niezbadanego i nieprzebytego - słowem: końca świata.
Ośmiu ludzi przebijało się wolno wąskim szlakiem, zatrzymując się od
czasu do czasu, by odciąć zwisający pęd liany lub niebezpiecznie kołyszącą
się gałąź. Przodem szedł wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce i filcowym
kapeluszu z szerokim rondem. Za nim podążało dwóch Peruwiańczyków,
którzy ostrożnie przebiegali wzrokiem dżunglę, i pięciu niespokojnych
Indian Keczua, zmagających się z parą osłów, objuczonych ekwipunkiem i
zapasami.
Człowiek idący na czele grupy nazywał się Indiana Jones. Był
muskularny w sposób przywodzący na myśl atletę niekoniecznie u schyłku
kariery. Z czoła i po policzkach spływały mu strużki potu, a kilkudniowy
ciemnoblond zarost ocieniał twarz, która niegdyś mogła uchodzić za
przystojną i fotogeniczną, teraz jednak wokół oczu i kącików ust widoczne
były drobne zmarszczki; nadawały wyraz siły i głębi temu prawie
gwiazdorskiemu obliczu. Mogło się wydawać, że bogactwo doświadczeń
zaczęło powoli kształtować jego wygląd.
Strona 10
Indy Jones nie poruszał się z taką samą ostrożnością jak obaj
Peruwiańczycy - jego pewność siebie sprawiała, że to on wydawał się
rdzennym mieszkańcem tych terenów. Ale pozorna swoboda nie osłabiała
jego czujności. Wiedział wystarczająco dużo, by od czasu do czasu prawie
niepostrzeżenie obrzucić szybkim spojrzeniem otaczającą dżunglę, jakby
spodziewał się w każdej chwili zagrożenia. Nagły upadek gałęzi czy trzask
spróchniałego drzewa były sygnałami, wskazaniami jego czujnika
niebezpieczeństw. Czasem się zatrzymywał, zdejmował kapelusz, ocierał
pot z czoła i zastanawiał się, co bardziej go martwi: wilgoć czy nerwowość
Keczua. Za każdym razem z podnieceniem porozumiewali się w swoim
języku, który przypominał Indy’emu krzyk dzikich ptaków,
zamieszkujących nieprzebyty gąszcz liści i strefę powracających mgieł.
Skierował wzrok na obu Peruwiańczyków, Barrancę i Satipo, i zdał sobie
sprawę, jak dalece w gruncie rzeczy im nie ufał, a jednocześnie jak bardzo
był zdany na nich, jeśli miał zdobyć to, czego szukał w dżungli.
Co za banda, pomyślał. Dwóch podejrzanych Peruwiańczyków, pięciu
przerażonych Indian i dwa uparte osły. A na czele całej grupy ja, nadający
się raczej na drużynowego skautów.
Indy odwrócił się do Barranki i choć był pewien, że zna odpowiedź,
zapytał go:
– O czym rozmawiają Indianie?
Barranca wydawał się poirytowany.
– A o czym oni zawsze gadają, seńor Jones? O klątwie. Zawsze o
klątwie.
Indy wzruszył ramionami i spojrzał do tyłu na Indian. Rozumiał ich
przesądy i wierzenia, i w pewnym sensie nawet im współczuł. Klątwa -
starodawna klątwa świątyni wojowników Chachapoya. Indianie Keczua
Strona 11
wzrastali w jej cieniu. Była nieodłącznym składnikiem systemu ich
wierzeń.
– Powiedz im, żeby byli spokojni, Barranca - nakazał. - Nic złego im się
nie stanie.
Balsam słów. Czuł się jak szarlatan aplikujący choremu nieznany lek.
Skąd u diabła ma wiedzieć, czy nic im się nie stanie?
Barranca patrzył na niego przez chwilę, a potem ostro przemówił do
Indian, którzy na chwilę ucichli - była to cisza stłumionego strachu. Indy
ponownie odczuł współczucie: zdawkowe słowa pociechy nie mogły
przełamać wielowiekowego przesądu. Z powrotem włożył kapelusz i ruszył
wolno ścieżką, otoczony wonią dżungli, zapachami tego, co rośnie i tego,
co gnije, starego truchła pokrytego robactwem, próchniejącego drewna,
obumierającej roślinności. Znam lepsze miejsca na ziemi, pomyślał, jest
wiele przyjemniejszych miejsc.
A potem przywołał myśl o Forrestalu, wyobrażając go sobie
przemierzającego przed laty ten sam szlak, wyobrażając sobie podniecenie,
jakie w nim rosło w miarę zbliżania się do świątyni. Ale Forrestal, mimo że
był świetnym archeologiem, nie powrócił z wyprawy. Wszelkie sekrety,
jakie mogły być ukryte w świątyni, nadal tam były. Biedny Forrestal.
Śmierć w tym zapomnianym przez Boga i ludzi zakątku to kiepski koniec.
Nie o takim końcu Indy marzył dla siebie.
Ruszył dalej ścieżką, a za nim jego grupa. Dżungla w tym miejscu
porastała kanion, szlak przecinał jego zbocze jak stara blizna. Rzadkie mgły
unosiły się teraz z dna kanionu i wiedział, że z upływem dnia zgęstnieją.
Mgła zostanie uwięziona w dolinie jakby była siecią utkaną przez same
drzewa.
Ogromna ara, barwna jak tęcza po burzy, wrzasnęła wśród zarośli i
wzbiła się ku gałęziom drzew, aż wzdrygnął się zaskoczony. A Indianie
Strona 12
znów się rozjazgotali, dziko gestykulując i poszturchując się wzajemnie.
Barranca odwrócił się i uciszył ich ostrym poleceniem, ale Indy wiedział, że
coraz trudniej będzie utrzymać nad nimi jakąkolwiek kontrolę. Czuł ich
strach tak namacalnie jak wilgoć otulającą jego własne ciało.
Zresztą Indianie mieli mniejsze znaczenie niż rosnąca w nim nieufność
do Peruwiańczyków. Zwłaszcza do Barranki. To było instynktowne. Rodzaj
intuicji, na której zawsze polegał, przeczucie towarzyszące mu przez całą
drogę. Ale teraz odczuwał je mocniej. Wiedział, że poderżnęliby mu gardło
za garść fistaszków.
Już niedaleko - powiedział sobie w duchu.
I gdy zdał sobie sprawę, jak blisko świątyni się znajdował, jak był blisko
bóstwa Chachapoyów, poczuł znajomy przypływ adrenaliny: spełnienie
marzenia, dawno złożonej samemu sobie przysięgi, ślubowania z czasów,
gdy był zaledwie początkującym archeologiem. To było jak powrót w
czasie, cofnięcie się o piętnaście lat do znajomego odczucia zadziwienia i
potrzeby poznawania ciemnych miejsc historii, miejsc, które jako pierwsze
podniecały go w archeologii. Marzenie, myślał dalej. Marzenie,
przybierające kształt, zmieniające się z mglistej wizji w coś dotykalnego. A
teraz odczucie bliskości świątyni przenikało go do szpiku kości.
Zatrzymał się i ponownie zaczął nasłuchiwać pogawędki Indian. Oni też
wiedzieli. Wiedzą, jak blisko już jesteśmy. I to ich przeraża. Ruszył dalej.
Wśród drzew ledwie było widać przerwę w zboczu kanionu. Szlak był
prawie niewidoczny: pochłonęły go pnącza, zarosło pękate zielsko płożące
się po korzeniach - korzeniach, które wyglądały jak pędy wypuszczone
przez jakieś niezwykłe nasiona dryfujące przypadkowo w przestrzeni i
kiełkujące za sprawą kaprysu. Indy wyrąbywał sobie przejście wymachując
ramieniem z taką siłą, że nóż o szerokim ostrzu przedzierał się przez
zielone przeszkody jak przez papier. Cholerna dżungla. Nie można pozwolić
Strona 13
pokonać się przyrodzie, nawet w jej najniezwyklejszej, najbardziej
perwersyjnej postaci. Gdy się znowu zatrzymał, ociekał potem i bolały go
mięśnie. Ale czuł się dobrze, patrząc na zmasakrowane rośliny i poranione
korzenie. I wtedy zdał sobie sprawę z obecności gęstniejącej mgły. Nie
zimnej mgły, nie chłodu, ale czegoś stworzonego z samego soku dżungli.
Nabrał powietrza w płuca i ruszył w głąb przejścia.
Gdy dotarł do końca szlaku, głęboko odetchnął.
Była tam.
Tam, w oddali, otoczona grubymi drzewami.
Świątynia.
Przez moment czuł się obezwładniony przypomnieniem niezwykłego
splotu wydarzeń poczuciem ciągłości, continuum, które sprawiło, że ktoś
taki, jak Indiana Jones żył w 1936 roku i oglądał budowlę wzniesioną dwa
tysiące lat wcześniej. Nabożny szacunek. Zachwyt. Uczucie pokory. Ale
żadne z tych określeń nie oddawało wiernie tego stanu. Nie było
odpowiedniego słowa, by opisać jego podekscytowanie.
Przez chwilę nie mógł wypowiedzieć słowa.
Po prostu wpatrywał się w budowlę i podziwiał energię włożoną we
wzniesienie takiej konstrukcji w sercu bezlitosnej dżungli. A potem został
gwałtownie przywrócony do rzeczywistości okrzykami Indian i odwrócił
się, by zobaczyć, jak jeden z nich pędzi z powrotem ścieżką, którą przyszli,
pozostawiając osły. Barranca wydobył pistolet i składał się do strzału w
plecy uciekającego Indianina, ale Indy schwycił go za przegub, lekko
skręcił rękę i zmusił Peruwiańczyka, by odwrócił się do niego twarzą.
– Nie - powiedział.
Barranca popatrzył oskarżycielsko na Indy’ego.
– To tchórze, seńor Jones.
– Nie są nam potrzebni - powiedział Indy - i nie ma potrzeby ich zabijać.
Strona 14
Peruwiańczyk przypiął pistolet do boku, spojrzał na swego towarzysza
imieniem Satipo i ponownie popatrzył na Indy’ego.
– Jeśli nie będzie Indian, seńor, kto będzie niósł zapasy? W naszych
ustaleniach z panem, moich i Satipo, nie było mowy o pracy fizycznej,
prawda?
Indy obserwował Peruwiańczyka, ciemny chłód w głębi jego oczu. Nie
potrafił sobie nawet wyobrazić, jak tamten się uśmiecha. Nie umiał sobie
wyobrazić, by światło znalazło drogę do duszy Barranki. Indy przypomniał
sobie podobne, martwe oczy: oczy rekina.
– Zostawimy zapasy. Gdy znajdziemy to, po co przyszliśmy, wrócimy
przed zmrokiem do samolotu. Nie potrzebujemy już zapasów.
Barranca bawił się pistoletem.
Lubi pociągać za spust, pomyślał Indy. Trzech zabitych Indian nie
zrobiłoby na nim najmniejszego wrażenia.
– Odłóż broń - powiedział Indy. - Nie lubię pistoletów, Barranca, chyba
że to ja trzymam palce na spuście.
Barranca wzruszył ramionami i rzucił spojrzenie Satipo. Dało się
wyczuć między nimi pewien rodzaj porozumienia. Wybiorą właściwy
moment, Indy był tego pewien. Wykonają ruch w odpowiednim momencie.
– Zatknij go po prostu za pas, okej? - poprosił Indy. Spojrzał przelotnie
na pozostałych dwóch Indian nadzorowanych przez Satipa. Na ich twarzach
malował się nieziemski strach, wyglądali jak żywe trupy.
Indy odwrócił się w stronę świątyni, wpatrując się w nią i rozkoszując
chwilą. Mgły gęstniały wokół niej, jakby przyroda sprzysięgła się, aby na
zawsze dochować tajemnicy.
Satipo schylił się i wydłubał coś z kory drzewa. Podniósł rękę w
kierunku Indy’ego. Na otwartej dłoni leżała mała strzałka.
Strona 15
– To Hovito - powiedział Satipo. - Trucizna jest jeszcze świeża - trzy
dni, seńor Jones. Na pewno nas śledzą.
– Gdyby wiedzieli, że tu jesteśmy, już by nas zabili - spokojnie
odpowiedział Indy.
Wziął strzałę. Proste, ale skuteczne. Myślał o Indianach Hovito, ich
legendarnej dumie, historycznym przywiązaniu do świątyni. Byli na tyle
przesądni, by trzymać się od niej z daleka, ale z pewnością wystarczająco
zazdrośni, by zabić każdego, kto do niej wejdzie.
– Chodźmy - powiedział. - Skończmy to.
Musieli ponownie wyrąbywać sobie drogę, ciąć i rąbać splątane liany,
wyszarpywać płożące się pędy, wyskakujące spod stóp jak ukryte wnyki.
Indy zatrzymał się spocony. Opuścił swobodnie nóż wzdłuż biodra.
Kącikiem oka zauważył, jak jeden z Indian odciąga potężną gałąź.
Krzyk sprawił, że odwrócił się gwałtownie z nożem gotowym do użycia.
Popędził w stronę gałęzi, za dzikim wrzaskiem Indianina, dokładnie w
chwili, gdy Keczua - nadal krzycząc - skoczył w głąb dżungli. Drugi
Indianin poszedł w ślady tamtego, obijając się w panice o obrośnięte
lianami gałęzie i ostre pnącza. I obaj zniknęli. Indy z nożem w garści
chwycił gałąź, która tak przeraziła Indian. Był gotów zadać cios temu
czemuś, co ich wystraszyło, cokolwiek by to było. Odsunął gałąź.
Dostrzegł ją w kłębie unoszącej się mgły.
Wyrzeźbiona w kamieniu, ponadczasowa, z obliczem, przypominającym
bladą, nocną zjawę stała rzeźba demona Chachapoyów. Patrzył przez
chwilę, świadom złośliwego wyrazu kamiennej twarzy i zdał sobie sprawę,
że ma przed sobą strażnika świątyni, którego zadaniem było odstraszać
każdego, kto mógłby przechodzić tą drogą. Dzieło sztuki, przemknęło mu
przez głowę i szybko pomyślał o jego twórcach, ich systemie wierzeń,
rodzaju religijnej czci, która mogła być źródłem inspiracji dla czegoś tak
Strona 16
strasznego, jak ta rzeźba. Zmusił się do podniesienia ręki i poklepania
demona po ramieniu.
A potem zdał sobie sprawę z czegoś jeszcze, co było bardziej
przerażające niż kamienna twarz. Bardziej niesamowite.
Cisza.
Niezwykła cisza.
Nic. Żadnych ptaków. Żadnych owadów. Żadnego powiewu wiatru
wzbudzającego poszum drzew. Absolutna cisza, jakby to miejsce było
martwe. Jakby wszystko zostało zadławione, uciszone przez jakąś
bezbożną, destrukcyjną siłę. Przetarł ręką czoło. Zimny pot. Duchy,
pomyślał. W tym miejscu jest pełno duchów. Taka cisza mogła panować
przed dziełem Stworzenia.
Oddalił się od kamiennej rzeźby, a za nim podążyli obaj Peruwiańczycy;
wydawali się wyraźnie przygnębieni.
– Co to jest, na Boga? - zapytał Barranca.
Indy wzruszył ramionami.
– Jakiś stary bożek. Cóżby innego? W każdej chacie Chachapoyów taki
musi być obowiązkowo, nie wiedzieliście?
Barranca spojrzał ponuro.
– Czasem traktuje pan to bardzo lekko, seńor Jones.
– A jest inny sposób?
Mgła podpełzała, kłębiła się, jakby odpychała trzech mężczyzn wstecz.
Indy przebijał ją wzrokiem patrząc w stronę wrót świątyni, prymitywnych,
ale wyszukanych fryzów, które z upływem czasu uległy potędze przyrody i
zniknęły w plątaninie gałęzi, liści i pędów. Jego uwagę silniej przykuwało
jednak samo ciemne wejście, okrągłe i otwarte jak usta trupa. Pomyślał o
Forrestalu przekraczającym ten próg jak wrota śmierci. Biedaczysko.
Barranca wpatrywał się w wejście.
Strona 17
– Jak mamy panu zaufać, seńor Jones? Nikt nigdy nie wyszedł stąd
żywy. Dlaczego mielibyśmy pokładać naszą wiarę właśnie w panu?
Indy uśmiechnął się do Peruwiańczyka.
– Barranca, Barranca, musisz się nauczyć, że nawet nędzny gringo
[(hiszp.) - obcy, Europejczyk lub Amerykanin, nie-Indianin.] czasem mówi prawdę.
I wydobył z kieszeni koszuli zwinięty kawałek pergaminu. Spojrzał w
twarze Peruwiańczyków. Miały jednoznaczny wyraz: malowała się na nich
chciwość. Indy zastanawiał się, komu poderżnięto gardło, by tych dwóch
drani mogło wejść w posiadanie drugiej połowy planu.
– To, Barranca, powinno wzmocnić twoją wiarę - powiedział i rozłożył
pergamin na ziemi.
Satipo wydobył podobny kawałek pergaminu z kieszeni i przyłożył go
obok. Krawędzie pasowały idealnie. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Indy
zdawał sobie sprawę, że próg czujności został osiągnięty i czekał w
napięciu, aż coś się wydarzy.
– No cóż, amigos [(hiszp.) - przyjaciele] - powiedział - jesteśmy
wspólnikami. Mamy, że tak powiem, wspólne potrzeby. Między nami leży
kompletny plan świątyni. Mamy coś, czego nie miał nikt inny. A teraz,
zakładając, że ten filar oznacza narożnik...
Nim zdołał dokończyć zdanie, zauważył jak na zwolnionym filmie, że
Barranca sięga po pistolet. Zobaczył, jak chuda ciemna ręka zaciska się na
kolbie srebrzystej broni - i w tym momencie wykonał ruch. Ruchy Indiany
Jonesa były tak szybkie, że Peruwiańczyk nie mógł nadążyć. Indy z
zamglonym wzrokiem odwrócił się plecami do Barranki i sięgając do tyłu
pod kurtkę na plecach wydobył zwinięty skórzany bicz. Dłoń mocno
zacisnął na rękojeści. Jego ruchy stały się płynne, zmieniły się w
harmonijny i pełen gracji pokaz siły, gotowości i równowagi. Bicz i ramię
wydawały się jednością, swoim wzajemnym przedłużeniem. Zamachnął się,
Strona 18
bicz przeciął powietrze i owinął się wokół nadgarstka Barranki. Potem Indy
pociągnął w dół, mocniej, i broń wypaliła w ziemię. Przez moment
Peruwiańczyk stał osłupiały. Gapił się na Indy'ego ze zdumieniem,
mieszaniną zaskoczenia, bólu i nienawiści, przeżuwając z goryczą to, że
został przechytrzony i upokorzony. A potem, gdy bicz wokół nadgarstka
opadł, Barranca odwrócił się i popędził w ślad za Indianami w głąb dżungli.
Indy zwrócił się do Satipa, który uniósł obie ręce.
– Seńor, proszę - zawołał - nic nie wiedziałem o jego planach. Był
szalony. Szalony człowiek. Proszę, seńor, uwierz mi.
Indy przyglądał mu się przez chwilę, potem skinął głową i podniósł oba
kawałki planu.
– Możesz opuścić ręce, Satipo.
Wygląd Peruwiańczyka zdradzał ulgę. Satipo sztywno opuścił ramiona.
– Mamy plan, więc na co czekamy? - zapytał retorycznie Indy.
I skierował się do wejścia do świątyni.
Unosił się w niej zapach przeszłości, zatrzymana woń wielu wieków
ciszy i ciemności, wilgoci wnikającej tu z dżungli, rozkładających się
roślin. Woda skapywała ze sklepienia, przeciskając się przez mchy, którymi
zdążyło porosnąć. Przejście zdawało się szeptać szmerem pazurków
gryzoni. A powietrze.. .Powietrze było zaskakująco chłodne, nietknięte
światłem słońca, ukryte na zawsze w cieniu. Indy kroczył przed Satipo
nasłuchując echa ich własnych kroków. Dziwne dźwięki, pomyślał.
Zakłócenie spokoju umarłych. I na moment ogarnęło go uczucie, że znalazł
się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie, jak intruz,
szabrownik, ktoś, kto zamierza zburzyć coś, co zbyt długo pozostawało w
spokoju.
Strona 19
Znał dobrze to uczucie. Nie lubił go, bo było jak konieczność
zabawiania nudnych gości na skądinąd całkiem przyjemnym przyjęciu.
Obserwował ruchy własnego cienia w świetle niesionej przez Satipa
pochodni.
W miarę wnikania głębiej do wnętrza świątyni przejście skręcało
wielokrotnie. Od czasu do czasu Indy zatrzymywał się i w blasku pochodni
spoglądał na plan, starając się zapamiętać szczegóły rysunku. Chciało mu
się pić, zaschło mu w gardle, język palił z pragnienia, ale nie chciał się
zatrzymywać. Słyszał jak pod czaszką tyka mu zegar, a każde tyknięcie
wskazówki mówiło: nie masz czasu, nie masz czasu...
Mężczyźni omijali półki wyrzeźbione w ścianach. Od czasu do czasu
Indy zatrzymywał się i oglądał położone na nich przedmioty. Przetrząsał je,
wybierał ze znawstwem niektóre z nich i chował do kieszeni, inne odrzucał.
Drobne monety, delikatne naszyjniki, wyroby garncarskie na tyle małe, by
móc je unieść. Wiedział, co jest cenne, a co bezwartościowe. Ale to
wszystko było niczym w porównaniu z tym, po co tu przyszli - posągiem
bóstwa.
Poruszał się teraz szybciej, a Peruwiańczyk za jego plecami starał się
dotrzymać mu kroku. Nagle Indy zatrzymał się gwałtownie.
– Dlaczego się zatrzymaliśmy? - zapytał Satipo takim głosem, jakby
jego płuca płonęły.
Indy nie odpowiedział, stał bez ruchu, prawie nie oddychając. Satipo,
zaskoczony, zbliżył się do niego o krok i chciał dotknąć jego ramienia, ale
także się zatrzymał, a podniesione ramię zamarło w pół gestu.
Wielka czarna tarantula nieopisanie wolno pełzła w górę pleców
Indy’ego. Czul jej odnóża w miarę jak posuwała się w stronę nagiej skóry
szyi. Czekał, czekał przez chwilę, która wydawała się wiecznością, aż
poczuł potworne zwierzę na ramieniu. Czuł przerażenie Satipa, czuł
Strona 20
pragnienie tego człowieka, by krzyknąć i podskoczyć. Wiedział, że musi
wykonać szybki, ale spokojny ruch, aby Satipo nie uciekł. Jednym płynnym
gestem Indy przerzucił rękę nad ramieniem i odrzucił owada w ciemność. Z
ulgą wznowił marsz, ale w tej samej chwili usłyszał westchnienie Satipa i
odwrócił się. Zobaczył, jak dwa pająki spadają na ramiona Peruwiańczyka.
Instynktownie Indy zamachnął się w ciemności biczem i zrzucił oba owady
na ziemię. Szybkim ruchem nadepnął je i rozgniótł pod butami.
Satipo pobladł, wydawało się, że zemdleje. Indy złapał go za ramię i
podtrzymał przez chwilę, by ten odzyskał siły. A potem archeolog wskazał
na niewielką komorę w głębi korytarza, oświetloną pojedynczym
promieniem słońca wpadającym przez otwór w sklepieniu. Zapomniał o
pająkach. Indy wiedział, że przed nimi czają się inne niebezpieczeństwa.
– Wystarczy, seńor - wyszeptał Satipo. - Wracajmy.
Indy jednak milczał. Spoglądał w kierunku komnaty, a jego umysł już
pracował. Wyobraźnia pomagała mu wczuwać się w umysły ludzi, którzy
tyle wieków temu stworzyli to miejsce. Na pewno chcieli chronić skarb
świątyni, myślał. Chcieli zbudować zapory, pułapki, aby zagwarantować, że
żaden obcy nigdy nie dotrze do serca sanktuarium.
Zbliżył się nieco do wejścia, poruszając się z instynktowną ostrożnością
łowcy, który z daleka wietrzy niebezpieczeństwo, wyczuwa zagrożenie, nim
jeszcze pojawią się jego oznaki. Schylił się, obmacał podłoże i wyczuł
gruby wystający pień. Wyrwał go i cisnął w głąb komnaty.
Przez ułamek sekundy nic się nie działo. A potem dał się słyszeć lekki,
zgrzytliwy dźwięk, odgłos pękania. Wydawało się, że ściany komnaty
rozwierają się, gdy potężne metalowe szpikulce, jak szczęki
niewyobrażalnego rekina, zwarły się w środku pomieszczenia. Indiana
Jones uśmiechnął się, doceniając zręczność budowniczych świątyni,
przemyślność tej potwornej pułapki. Peruwiańczyk zaklął pod nosem i