Kaflińska Jadwiga - Magiczny papierek
Szczegóły |
Tytuł |
Kaflińska Jadwiga - Magiczny papierek |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kaflińska Jadwiga - Magiczny papierek PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kaflińska Jadwiga - Magiczny papierek PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kaflińska Jadwiga - Magiczny papierek - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Powieść co miesiąc - 107 - Powieść co miesiąc
Ewa wzywa 07… Ewa wzywa 07… Ewa wzywa 07…
Jadwiga Kaflińska
Magiczny papierek
ISKRY Warszawa 1979
Strona 3
DZIEŃ PIERWSZY. PONIEDZIAŁEK
Profesor Wielowieyski, dyrektor zakładu dla nerwowo chorych, niecierpliwił się bardzo. Co
chwila spoglądając na zegarek, wędrował od otwartych drzwi gabinetu do okna, z którego widać
było park, bramę wyjazdową oraz fragment drogi; oczekiwany samochód nie pojawiał się jednak na
horyzoncie.
Do hallu wbiegła młoda kobieta z walizką w reku. Była dość wysoka, smukła, długonoga,
ciemne, lśniące włosy spadały jej na ramiona, błękitne oczy ocienione długimi, podwiniętymi
rzęsami patrzyły na świat zachłannie i z nadzieją. Ubrana była w zgrabny, wiosenny płaszcz
popielatego koloru oraz w filuterną malinową czapeczkę.
Profesor zszedł szybko na dół i ujął rękę pacjentki w swoje mocne, uspokajające dłonie.
- Tak się cieszę, pani Krysiu, że to, co złe, już jest poza panią i że rozpocznie pani teraz nowe,
chyba lepsze życie; ale uczciwie się przyznam, że będzie mi bardzo brakowało pani wdzięcznej
osóbki - powiedział serdecznie.
- Dziękuję za wszystko, panie profesorze, na pewno nigdy nie zapomnę, ile serca okazał mi pan
w tych ciężkich dniach. Jeżeli pan pozwoli, wpadnę tu od czasu do czasu, aby się przekonać, czy
zawsze jest pan tym dobrym, kochanym profesorem, przyjacielem wszystkich, którzy pana potrzebują.
Chciałabym także ofiarować zakładowi kilka moich grafik, myślę, że spodobają się chorym.
- O, z pewnością. Trzymam panią za słowo, pani Krysiu, ale teraz przepraszam, muszę jeszcze
trochę popracować. Zejdę pożegnać panią, kiedy mąż przyjedzie.
- Powinien zaraz się zjawić, przecież jest już spóźniony.
- No, to na razie!
Profesor Wielowieyski wrócił do swego gabinetu i ponownie rozpoczął wędrówkę od drzwi do
okna. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Zawidzki nie przyjeżdża, miał tu być zaraz po siedemnastej, a
dochodziła osiemnasta. Nigdy nie lubił tego człowieka, ale od chwili, kiedy siostra Zawidzkiej, pani
Urbańska, przywiozła ją tutaj w stanie kompletnego załamania psychicznego, zaczął go organicznie
nie znosić. Jakże można było doprowadzić to urocze stworzenie do takiego stanu!
Co prawda, od miesiąca coś się w Zawidzkim odmieniło, widać, że naprawdę zależy mu na
wyzdrowieniu żony, stał się troskliwy i kochający, profesor jednak nie mógł się opędzić myśli, że za
tą metamorfozą coś się kryje.
A na dole, w hallu, młoda kobieta spoglądała co chwila na zegarek; policzki jej przybladły ze
zdenerwowania. Czuła, jak narasta w niej niekontrolowana wściekłość.
Gdy wskazówki elektrycznego zegara wskazały godzinę za dziesięć szósta, powzięła
postanowienie:
Nie będzie tu wyczekiwać jak głupia. Sama trafi do domu i da mu nauczkę! Jeśli nie mógł na
Strona 4
czas przyjechać, powinien był choć zadzwonić!
W pokoju na górze odezwał się telefon. Usłyszała gniewny baryton profesora, jednak słów nie
mogła odróżnić. Chwyciła walizkę i wybiegła do ogrodu.
Spokojnie zbliżyła się do furtki i wyjrzała na drogę. Właśnie nadjechała dostawcza furgonetka i
wartownik otworzył bramę, aby wpuścić wóz na teren zakładu.
Pod osłoną wjeżdżającego samochodu młoda kobieta wymknęła się na zewnątrz i szybkim
krokiem pomaszerowała wzdłuż ogrodzenia, tak, aby wartownik nic mógł jej zobaczyć ze swego
stanowiska. Po pewnym czasie skręciła na drogę prowadzącą do dworca kolejowego.
Szła szybko, z bijącym sercem, zerkając co chwila za siebie. Nikt jej nie gonił. Zwolniła nieco
kroku, rozglądając się wokoło. Mijała prywatne wille, domki jednorodzinne, duże bloki mieszkalne.
Walizka trochę ciążyła, ale mimo to szła krokiem sprężystym, radując się sprawnością własnego
ciała. Wiatr rozwiewał jej włosy; filuterna czapeczka nie mogła utrzymać się na głowie, zdjęła ją
wiec i wsunęła do kieszeni, pozwalając włosom swobodnie igrać z wiatrem. Przed jednym z
domków spostrzegła samochód, do którego wsiadał młody człowiek o sympatycznej
powierzchowności.
Podbiegła, pytając, czy nie wybiera się przypadkiem do Warszawy. Obrzucił ją uważnym
spojrzeniem, aż się zaczerwieniła.
- No, jak wypadł egzamin? - rzuciła zaczepnie, zła na siebie za ten dziewczęcy rumieniec.
- Na piątkę - odpowiedział młody człowiek, gestem zapraszając ją do zajęcia miejsca.
Wyjął jej z ręki walizkę i ulokował na tylnym siedzeniu.
Ruszyli.
Profesor Wielowieyski skończył telefoniczną rozmowę z redaktorem Januszem Zawidzkim,
który zawiadamiał, że z przyczyn od siebie niezależnych spóźni się; przyjedzie po żonę nie wcześniej
jak za godzinę; prosił o przekazanie jej tej wiadomości.
Profesor był wściekły. Tak nie postępuje się z rekonwalescentką! Elektryczny zegar na ścianie
wskazywał już godzinę osiemnastą, kiedy profesor stanął ponownie w drzwiach. Krystyny nie było.
Zbiegł na dół, rozejrzał się po tarasie, po parku - nigdzie jej nie dostrzegł. Szybkim krokiem
skierował się do bramy. Portier oświadczył, że przed kilku minutami widział młodą kobietę
spacerującą po parku. W tym czasie przyjechała furgonetka z jarzynami, musiał więc otworzyć bramę
i zająć się konwojentem. Tej młodej pani już więcej nic widział, był przekonany, że wróciła do
budynku.
Profesor, zaniepokojony, polecił przywołać kierowcę, sam zaś zawrócił do gabinetu, chwycił
płaszcz, telefonicznie zawiadomił lekarza dyżurnego, że zmuszony jest odwieźć do domu pacjentkę,
Krystynę Zawidzką. Wreszcie wypadł na podjazd, na którym już czekał służbowy fiat.
Strona 5
Podjechali do dworca kolejowego. Według rozkładu jazdy najbliższy pociąg do Warszawy miał
odjechać dopiero za dwadzieścia minut. Profesor przypuszczał, że dogonią Zawidzką po drodze lub
na stacji. Nie było jej nigdzie.
- Mogła pojechać „na łebka”, w tych domach dużo ludzi ma samochody - wtrącił kierowca.
- Słusznie - zgodził się profesor. - Nie pozostaje nam więc nic innego, jak pędzić do Warszawy
i przekonać się, czy dotarła do domu.
Jazda trwała dłużej, niż przypuszczali; prawie na każdym skrzyżowaniu trafiali na czerwone
światła, przejazd kolejowy był zamknięty przez dłuższą chwilę. Kiedy wreszcie wjechali w
Chałubińskiego, dochodziła już godzina osiemnasta pięćdziesiąt pięć.
Zaledwie kilkanaście metrów dzieliło ich od ulicy Topolowej, gdy profesor spostrzegł młodą
kobietę z walizką w ręku, biegnącą w ich stronę. Kierowca przytomnie zatrzymał wóz tuż przy
krawężniku, tak że profesor zdążył wyskoczyć i zagrodzić drogę biegnącej. Zawidzka podniosła
zapłakane oczy, poznała profesora i przylgnęła do niego, szlochając gwałtownie.
Kierowca wyskoczył również, wyjął kobiecie z ręki walizkę, wrzucił do bagażnika i otworzył
tylne drzwiczki samochodu. -
Wielowieyski spokojnie, ale stanowczo usadowił Zawidzką w samochodzie i sam również
wsiadł, nie puszczając jej ramienia. Dziewczyna ciągle płakała. Profesor delikatnie otarł jej twarz
własną chusteczką. Wciągnęła przyjemny zapach lawendy, odsunęła włosy z twarzy i już przytomniej
spojrzała na profesora.
- On nie żyje, panie profesorze, nie żyje! - powiedziała łamiącym się głosem. Chwilę patrzyła
przed siebie, jakby dostrzegła tam jakąś potworną wizję, wreszcie opuściła głowę i zastygła w
bezruchu, głucha i ślepa na wszystko, co się koło niej działo.
Profesor wahał się tylko przez moment.
- Klucze - powiedział dobitnie, a gdy Zawidzką nie zareagowała, otworzył jej torebkę i
wyłuskał z niej pęczek kluczyków na fantazyjnym kółeczku. Polecił kierowcy podjechać pod bramę
domu nr 17.
Prawie biegnąc, dopadł windy i wjechał na trzecie piętro. Chwilę wahał się przed drzwiami,
opatrzonymi numerem jedenastym oraz prostą wizytówką z napisem „K. i J. Zawidzcy”. Wahanie
jednak trwało bardzo krótko. Zdecydowanym ruchem wprowadził do zatrzasku kluczyk yale.
W przedpokoju oraz w pokoju było ciemno. Wystarczył błysk zapalniczki, by odnaleźć
wyłącznik; pokój zalało ostre światło z wielopłomiennego żyrandola. Widok, jaki się ukazał oczom
Wielowieyskiego, na zawsze pozostał mu w pamięci.
Na tle szarozielonej ściany, w pobliżu olbrzymiego telewizora spostrzegł staroświecki fotel
trzcinowy, a na nim zwróconą twarzą, do drzwi wejściowych nieruchomą postać ludzką z bezwładnie
zwisającymi ramionami, z głową opuszczoną na piersi. Na wiśniowej koszuli ruda plama zakrzepłej
Strona 6
krwi, na podłodze - u stóp leżącego - krwawa kałuża.
Ostrożnie; aby niczego nie zmienić, zbliżył się do fotela. Ujął za puls bezwładną rękę, po czym
uniósł ciężkie powieki mężczyzny, przyłożył lusterko do nieruchomych ust. Dotknął szyi - zimna.
Nie żyje już chyba od pól godziny - skonstatował w duchu i ująwszy przez chusteczkę słuchawkę
telefonu, nakręcił numer komendy milicji. Czekając na połączenie, rozejrzał się po pokoju. Teraz
dopiero zauważył porzucony na podłodze koło drzwi wielostrzałowy rewolwer oraz powyciągane
szuflady biurka.
Gdy odezwał się dyżurny milicjant, Wielowieyski poprosił kapitana Roszczyka.
Kapitan Marcin Roszczyk oraz jego zastępca, porucznik Aleksander Kowalski, zasiedzieli się
tego dnia w komendzie. Opracowywali sprawozdanie z zakończonych ostatnio spraw. Kapitan
dyktował, porucznik stukał na maszynie, używając do tego - o dziwo - wszystkich” dziesięciu
palców. Gdy wystukał ostatnie zdanie i wstał, aby rozprostować bolące plecy, zadzwonił telefon.
Roszczyk wyciągnął rękę po słuchawkę.
- Obywatelu kapitanie - meldował dyżurny - dzwoni profesor Wielowieyski, czy jakoś tak
podobnie, i mówi, że ma bardzo ważną sprawę do pana kapitana. Łączyć?
- Jasne, dawajcie go szybko! Halo, profesorze, jakie dobre bogi skierowały pana do mnie?
- Niestety, kapitanie, tym razem te najgorsze. Jestem u mojej pacjentki, Krystyny Zawidzkiej.
Wróciła dzisiaj do domu po dłuższej kuracji, ale kiedy weszła do mieszkania, zastała męża z kulą W
piersi. Nie żyje już od pewnego czasu. Jak prędko możecie przyjechać?
- A gdzie to jest?
- Przy ulicy Topolowej siedemnaście, trzecie piętro, pod jedenastym. On się nazywał Janusz
Zawidzki.
- To potrwa nie dłużej niż pół godziny.
- Niestety; kapitanie, muszę odwieźć panią Zawidzką do zakładu, jest w stanie szoku
nerwowego, muszę się nią zająć. Chciałbym jednak przekazać panu klucze od mieszkania, wołałbym
nie zostawiać ich u dozorcy.
- Niech pan profesor zamknie drzwi i zabierze klucze ze sobą. Dopadniemy was gdzieś po
drodze. Będziecie jechać Alejami?
- Oczywiście. Mogę się na chwilę zatrzymać na parkingu kolo dworca Zachodniego. Jadę
popielatym fiatem nr WAO 4389.
Zanim kapitan zdążył powiedzieć „dziękuję”, profesor odłożył słuchawkę.
- Jedziemy! - krzyknął Roszczyk do porucznika. - Organizuj techników - Topolowa 17 m. 11. To
Strona 7
będzie przy Koszykowej, ja tymczasem wpadnę do starego. Spotkamy się na dole przy moim wozie,
szczegóły opowiem ci w drodze.
Po kilku minutach, siedział już za kierownicą swojego fiata, mając koło siebie porucznika, a za
plecami lekarza. Ekipa techniczna odjechała wcześniej.
Nie minęło dwadzieścia minut, kiedy na parkingu koło dworca Zachodniego natknęli się na
samochód z zakładu w Klimowie. Profesor podał Roszczykowi klucze i szybko streścił wszystko, co
zaszło tego popołudnia. Mimo usilnych starań, kapitanowi nie udało się przyjrzeć pacjentce
profesora; wychylony z wozu Wielowieyski przesłaniał ją bowiem kompletnie swoją potężną
postacią. Uzgodnili, że za jakąś godzinę kapitan zadzwoni do zakładu. Dwa fiaty rozjechały się w
przeciwnych kierunkach.
Ekipa techniczna czekała już pod drzwiami mieszkania. Kapitan wszedł pierwszy. Zarówno w
przedpokoju, jak i w pokoju paliło się światło, pozostawione przez profesora.
Zanim technicy przystąpili do akcji, kapitan rozejrzał się bacznie wokół, starając się zapamiętać
jak najwięcej szczegółów. Był to bardzo piękny, wielki, podłużny pokój.
Bodaj to mieszkać w starym budownictwie - pomyślał z zazdrością, podziwiając wysokie, tzw.
„weneckie”, trzyskrzydłowe okna oraz piękne sztukaterie na suficie.
Starannie dobrane meble świadczyły o dobrym smaku oraz o zamożności właścicieli. Przestrzeń
między oknami, zabudowana była meblościankami o różnym przeznaczeniu. Znajdowały się tam szafy
i szafki, regały i gablotki pełne pięknej porcelany, nowoczesnych kolorowych kryształów, a także
książek. Na wprost drzwi wejściowych utworzyła się jakby naturalna loggia, przeznaczona do
oglądania audycji telewizyjnych. W rogu loggi panoszył się wielki dwudziestoczterocalowy
kolorowy telewizor, kilka metrów od niego przykucnął maleńki, okolicznościowy stoliczek, trzy
foteliki kuliły się wstydliwie obok monstrualnego, wyplatanego trzciną, staroświeckiego bujaka, na
którym spoczywały zwłoki pana domu. Po lewej stronie pokoju znajdowało się piękne, inkrustowane
biurko, a na nim wysoka, stojąca lampa z ręcznie malowanym abażurem. Obie szafki biurka były
otwarte środkowa szuflada wyłamana. Sterta papierów, rzucona w nieładzie na blat świadczyła, że
ktoś szukał czegoś w wielkim pośpiechu.
Złocistobrązowa, ciężka kotara, oddzielała od pokoju sypialną wnękę. Tuż kolo drzwi
wejściowych, - tak trochę ni w pięć, ni w dziewięć - stał sobie mały stolik-barek na kółkach. Środek
pokoju pokryty był kosztownym dywanem „Buchara”. Szczelnie zasunięte złocislobrązowe zasłony
skutecznie odgradzały pokój od całego świata; kremowe nylonowe firanki stanowiły miłe
uzupełnienie całości. Na ścianach widać było tu i ówdzie dobre drzeworyty oraz grafiki.
Na znak dany przez kapitana fotograf wykonał szereg zdjęć ofiary, a następnie do zwłok
przystąpił lekarz: przyjrzał się ranie na piersi oraz kilku draśnięciom. Sprawdził, czy nie ma jakichś
innych obrażeń, wreszcie oświadczył:
- Według pobieżnego rozeznania śmierć nastąpiła wskutek przebicia komory sercowej kulą,
wystrzeloną z bezpośredniej bliskości. Draśnięciom nie przypisuję większego znaczenia. Znalazłem,
Strona 8
jedno na prawym udzie, a drugie na prawym ramieniu. Niczego więcej nie mogę stwierdzić w tych
warunkach. Szczegółowe dane podam po sekcji. Orientacyjny czas zgonu - najwcześniej osiemnasta,
najpóźniej dziewiętnasta.
Porucznik Kowalski opróżnił kieszenie zmarłego. Znalazł tam jedynie zwykłe drobiazgi:
chusteczkę, pilniczek do paznokci, zapałki, papierosy, jakiś breloczek, długopis. Brakowało
natomiast portfela. Dał znak, aby wyniesiono ciało, a sam zaczął przeglądać papiery na biurku.
W tym czasie jeden z funkcjonariuszy pozbierał z podłogi łuski. Było ich sześć. Rozejrzeli się za
kulami. Tylko jedna, ta śmiercionośna, tkwiła w ciele Zawidzkiego, pozostałe siedzały płytko w
ścianie i dały się łatwo wyłuskać. Pasowały do rewolweru, porzuconego na podłodze obok drzwi.
Jeden z funkcjonariuszy, przeszukujący wnękę za kotarą, podał kapitanowi znaleziony na
futrzaku przed tapczanem damski pierścionek, precyzyjnej roboty. Na złotej obrączce, misternie
zdobionej umocowana była platynowa markiza wysadzana diamencikami. Wewnątrz obrączki
wygrawerowano literki: „L.K.”
Wkrótce ekipa dochodzeniowa odjechała zabierając ze sobą lekarza. Sanitariusze z Zakładu
Medycyny Sądowej wynieśli zwłoki. Na placu boju pozostali tylko dwaj oficerowie.
Roszczyk przeszedł za kotarę; znajdował się tam szeroki, tapczan przyrzucony złocistobrązowa
narzutą, podłoga przed tapczanem pokryta była puszystym futrzanym dywanikiem.
Kapitan wyjął misterne jubilerskie cacko i przez moment wpatrywał się w nie, jakby właśnie w
tym pierścionku miał znaleźć rozwiązanie zagadki. Ocknął się wreszcie, włożył pierścionek ostrożnie
do koperty. Dołączy się go do innych materiałów śledztwa. Jeszcze raz rozejrzał się uważnie,
wciągnął nosem unoszący się w powietrzu mocny zapach francuskich perfum.
Ciekawe, czy to pani „L.K.” używa tych perfum? - pomyślał.
Wrócił do pokoju i połączył się z Wielowieyskim. Jak oświadczył profesor, Zawidzka całą
drogę trwała w tępym odrętwieniu i nie można było wydobyć z niej sensownego zdania. Obecnie śpi
po otrzymaniu środków uspokajających. Profesor raz jeszcze streścił kapitanowi wszystko, co zaszło
tego popołudnia. Ustalili czas wydarzeń: telefon Zawidzkiego o godzinie siedemnastej pięćdziesiąt
pięć; wyjście Zawidzkiej z zakładu; wreszcie spotkanie jej przy Chałubińskiego -godzina osiemnasta
pięćdziesiąt pięć.
- Panie profesorze - zapytał kapitan - czy nie zna pan jakichś krewnych lub znajomych Krystyny
Zawidzkiej?
- Znam tylko siostrę pani Krystyny. Nazywa się Irena Urbańska, podyktuję panu jej telefon;
proszę pisać. 43-21-15. Nie sądzi pan, że powinienem do niej wpierw zadzwonić?
- Nie ma potrzeby, panie profesorze, ja z nią porozmawiam i poproszę, aby skontaktowała się z
panem. Ale czy mogę liczyć, że zawiadomi mnie pan, gdy tylko będzie możliwe przesłuchanie tej
nieszczęsnej pani Zawidzkiej?
Strona 9
- Jasne, natychmiast zawiadomię.
- Dziękuję bardzo, panie profesorze. - Odłożył słuchawkę, chwilę stał zamyślony, bezwiednie
pocierając dłonią brodę, wreszcie zwrócił się do porucznika. - Słuchaj, asystowałeś przy
zdejmowaniu odcisków palców, czy podpadło ci może coś ciekawego?
- Właśnie miałem zamiar ci o tym opowiedzieć. Były tam różne ciekawostki, posłuchaj. W
całym mieszkaniu pełno najrozmaitszych śladów, normalna rzecz - natomiast na biurku, na drzwiach,
na telewizorze, na lampie biurowej i na poręczach fotela czyściutko, ani pyłka. Zrozumiałe: morderca
musiał dotykać tych przedmiotów, wytarł wiec ślady. Ale może mi wytłumaczysz wobec tego,
dlaczego na rewolwerze pozostały piękne, wyraźne ślady palców, tak usytuowane, żeby nie było
żadnej wątpliwości: należą do osoby, która strzelała. Ustaliłem, że to broń Zawidzkiego, między
papierami znalazłem zezwolenie, chyba jeszcze sprzed piętnastu lat, wydane we Wrocławiu, ale
śladów palców Zawidzkiego na rewolwerze nie było. Rozumiesz, morderca zadaje sobie trud, aby
wszystko powycierać na sicher, a tu zostawia taką wyraźną wizytówkę. A teraz druga sprawa.
Spróbuj mi wytłumaczyć, dlaczego pięć łusek znaleziono przy drzwiach, a tylko jedną koło fotela?
- No. na to ostatnie pytanie nietrudno chyba odpowiedzieć, słyszałeś, co mówił lekarz.
- Nie zrozumiałeś mnie. Jasne, że facet najpierw strzelił całkiem z bliska, a później cofał się i
strzelał od drzwi; ale dlaczego, skoro pierwszy strzał był śmiertelny?
- Może nie miał co do tego pewności? Ale czy oprócz tych faktów nic więcej nie zwróciło
twojej uwagi? Nie zdziwiło cię, że aż do momentu, kiedy do sprawy wmieszał się profesor
Wielowieyski, nikt nic zgłosił meldunku o kanonadzie w mieszkaniu Zawidzkich? Przecież zarówno
profesor, jak i my powinniśmy byli napotkać gromady ciekawskich na schodach. A tu cisza; spokój.
- Ach, to w ogóle jakaś nietypowa sprawa. Weźmy nu przykład ten brak portfela i dowodu
osobistego. W szufladzie znajdują się pieniądze, kosztowny zegarek, jakieś inne drogocenne cacka -
niczego nie ruszono, a więc chyba nie chodziło o rabunek. Zazwyczaj portfele giną wówczas, gdy
chodzi o utrudnienie identyfikacji zwłok, ale tu? No, a brak jakiegokolwiek notatnika czy
kalendarza... Trudno sobie wyobrazić, aby taki redaktor nie miał w mieszkaniu jakiejś agendy czy
choćby notatnika telefonicznego, prawda?
Kapitan uśmiechnął się z pobłażaniem.
- A ty byś chciał, aby wszystko układało się według formuły matematycznej: x = a + b, co? Nic z
tego, mój drogi, to byłoby zbyt piękne. A teraz do roboty. Przede wszystkim musimy ustalić
tożsamość pani „L.K”, właścicielki pierścionka. Zadzwonię do siostry Zawidzkiej, mam jej telefon.
Może ona coś powie.
Nakręcił numer i po chwili rozmawiał już z panią Ireną Urbańską. Przedstawił się i wyjaśnił
przerażonej kobiecie, że prowadzi dochodzenie w sprawie wypadku, któremu uległ jej szwagier.
Pominą! milczeniem pytanie o rodzaj wypadku i poprosił o informacje dotyczące krewnych i
znajomych redaktora, a także jego żony. Urbańska chciała koniecznie dowiedzieć się szczegółów,
Roszczyk jednak zasłonił się tajemnicą i dobrem śledztwa. Ona z kolei odmówiła udzielenia
Strona 10
informacji przez telefon, co kapitan skwitował niezadowolonym „rozumiem panią” i zapowiedział, że
zjawi się za godzinę osobiście.
- Ale, ale, panie kapitanie, nic pan nie wspomniał o mojej siostrze... Cały wieczór czekam na jej
telefon, miała dzisiaj wrócić do domu po dłuższej kuracji. Czyżby ona też uległa wypadkowi?
- Nie, proszę pani, doznała jednak szoku i pozostała w zakladzie pod opieką profesora
Wielowieyskiego. Obiecałem mu, że się z panią skontaktuję; może jutro już wolno będzie ją
odwiedzić.
- Mój Boże, takie straszne nieszczęście, czy to coś poważnego?
- Wszystko opowiem pani osobiście, na razie proszę o dyskrecję.
- Zgoda, a więc za godzinę?
- Tak jest, do zobaczenia. Kapitan odłożył słuchawkę.
- O rany, jaki jestem zmęczony, tobie chyba też nic nie brakuje. Zrobimy tak. Ty porozmawiasz z
sąsiadami Zawidzkich, a ja z gospodarzem domu. Odszukam cię w którymś z mieszkań. Następnie
pojadę do Urbańskiej, a po drodze podrzucę cię do domu. No to jazda!
Opieczętowali drzwi wyjściowe, a następnie rozeszli się. Porucznik zapukał do sąsiadów
Zawidzkich, kapitan zaś zbiegł na parter, do hallu. Kłębiła się tam gromada ludzi, otaczająca starszą,
gładko uczesaną kobietę, która opowiadała coś z ferworem, wymachując rękami. Na odgłos kroków
oficera wszyscy odwrócili głowy; kapitan zapytał o gospodarza domu. Wówczas kobieta przepchnęła
się przez tłum i oznajmiła zaczepnym tonem:
- Ja jestem gospodarzem, a o co się rozchodzi?
Roszczyk wyjął legitymację służbową.
- Prowadzę dochodzenie w sprawie śmierci redaktora Zawidzkiego. Chciałbym z panią
porozmawiać; na osobności.
- Jak pan oficer tak bardzo chce, to proszę do mnie, ale właściwie co ja mam z tym wspólnego?
Mieszkam na parterze, a oni na trzecim piętrze, to niby skąd mogę wiedzieć, co się tam wyrabia? -
mówiąc to kobieta juz otwierała drzwi swego M-2 i gestem zapraszała kapitana do środka.
Minęli maleńki, zagracony przedpokoik i znaleźli się w dość obszernym pokoju, umeblowanym
szablonowo, lecz porządnie.
Kiedy usiedli, kobieta położyła spracowane dłonie płasko na blacie stołu. Była chuda, żylasta
ale schludna. W ciemnych oczach przebłyskiwały iskierki ciekawości.
- Proszę pani - rozpoczął poważnie kapitan - redaktor Zawidzki został zamordowany przez
kogoś, kto bywał u niego częstym gościem; musimy jak najszybciej znaleźć i ukarać mordercę, zanim
Strona 11
zabije następną ofiarę. Liczymy bardzo na pani pomoc.
- A to mają jeszcze kogoś zabić? - zatrwożyła się kobieta.
- Tego nie wiemy, ale w powieściach sensacyjnych często tak bywa, nieprawdaż? - Kapitan
kątem oka zauważył leżącą koło wersalki kolorową okładkę najnowszego kryminału.
- W czym ja tu mogę pomóc? - rozłożyła bezradnie ręce.
- Może pani; słyszeliśmy bardzo dużo o tutejszym „gospodarzu domu”, - że dba o spokój
lokatorów, że ma oko na wszystko, że nic się przed nim nie ukryje - łgał Roszczyk jak z nut.
„Pani gospodarz” zarumieniła się z zadowolenia i... połknęła haczyk.
- Zrobię, co będę mogła, panie...
- Kapitanie - podpowiedział Roszczyk.
- Kapitanie - powtórzyła kobieta - ale o co właściwie się rozchodzi? Pan redaktor, świeć,
Panie, nad jego duszą, dobrym był lokatorem, a już pani Krystyna to choć do rany przyłożyć. Ale... -
zająknęła się nagle. - Co z nią, czy już wie?
- Niestety, wie. Doznała szoku, musi więc nadal przebywać w zakładzie...
- Biedactwo - rozczuliła się kobieta. - A właśnie miała wrócić do domu!
- Proszę mi powiedzieć, czy państwo Zawidzcy dawno tu mieszkają?
- Będzie jakieś dwa lata, jak się sprowadzili.
Ona zaraz kazała mieszkanie przemalować po swojemu, bo to, proszę pana, malarka czy coś
takiego. Umeblowanie mieli byle jakie, dopiero rok temu, jak sprowadzili skądś te dzisiejsze meble.
To zamożni ludzie, mają nawet kolorowy telewizor.
- A jak do tego doszło, że pani Zawidzka musiała pójść do zakładu, czy wie pani coś na ten
temat?
- No, nie bardzo, ja się tam do prywatnych spraw nie mieszam, po mojemu, to w tym
małżeństwie nie wszystko szło, jak trzeba. Ona ostatnio ciągle była smutna, pytałam ją nieraz, czy nie
chora, to tylko ręką machała. Później siostra zabrała ją na jakiś czas do siebie, aż raptem słyszę -
pani Krysia w szpitalu i to w takim. Matko Święta, ale co jej dokumentnie było, nie wiem.
- Często przebywała poza domem?
- Dosyć często. Pracownię wynajęła w Alejach Jerozolimskich, to chodzi tam malować. Nieraz
i zanocuje tam, jak ma dużo roboty. A chyba coś ze dwa razy wyjeżdżała na jakieś targi za granicę i
do Poznania, to nie było jej po dwa tygodnie.
Strona 12
- A mąż pozwalał jej, nie denerwował się?
- Tego to ja już nie wiem, ale tak po mojemu chyba nie, bo zawsze był bardzo wesoły.
Chodziłam do nich sprzątać pod jej nieobecność, a jak spodziewał się gości, to nawet robiłam mu
zakupy.
- I często miewał tych gości?
- Dosyć często, ale ostatnio tak jakby sfolgował.
- Znała pani może jego gości?
- No... z widzenia i to głównie tych, co pytali o numer mieszkania. Tu jest sporo lokatorów i
trudno wiedzieć, kto do kogo...
- A kobiety przychodziły do niego? On nie żyje, więc mu pani w niczym nie zaszkodzi. Pani
Krystynie na pewno nic nie powiemy, niczego się nie dowie.
- Oj, dowie się, biedactwo, dowie. A bo to ludzie strzymają, aby języków po próżnicy nie
strzępić?
- Święta prawda - zgodził się Roszczyk. - Więc widywała pani i kobiety?
- Za to głowy nie dam, bo widzi pan kapitan, na piątym piętrze mieszka krawcowa, ma dużo
klientek, to trudno odgadnąć, które do krawcowej, a które do redaktora. Ale jedną wypatrzyłam. Była
u krawcowej, ale tylko chwilkę. Jak wyszła, rozejrzała się po klatce schodowej, czy nikogo nie ma, a
później szybciutko zbiegła na trzecie i zapukała pod jedenastkę. Myłam wtedy windę i ona mnie nie
zauważyła.
- Pamięta pani może, jak wyglądała? Czy była tu pierwszy raz?
- Nie, widziałam ją już kilka razy, myślałam jednak, że to klientka tej Kaweckiej. Dosyć
wysoka, szczupła, chodzi z gołą głową, włosy jasne, krótkie, takie falujące, z grzywką, jak to teraz
kobiety się noszą. Miała na sobie taki komplecik jakby męski, wie pan - spodnie i żakiet - w kolorze
fiołkowym i taki powiewający biały szal w liliowe kropki. Zapamiętałam, bo ładnie była ubrana...
- Dawno to było? Widziała ją pani jeszcze później?
- To było jakieś trzy tygodnie temu a przyuważyłam ją jeszcze kilka razy, jak wpadała do windy.
- Nachyliła się w stronę kapitana i powiedziała szeptem, jakby bała się, że ją ktoś usłyszy. - Panie
kapitanie, ona tu dzisiaj też była, widziałam, jak wypadła z windy, jakby kogoś goniła...
- Pamięta pani, która to mogła być godzina?
- Dokładnie nie powiem, ale w każdym razie już dobrze po szóstej, bo o szóstej skończyła się
telewizja dla dzieci, a ja wychodziłam kawałek czasu później.
Strona 13
- Poznałaby ją pani?
- Chyba tak; jakby jeszcze była tak samo ubrana...
- Bardzo dziękuję, to ważne, co mi pani opowiedziała, ale teraz proszę się jeszcze przez chwilę
zastanowić, czy w ostatnim czasie, zwłaszcza dzisiaj, nic nie zwróciło pani uwagi? No, chodzi mi o
coś, co odbiegałoby od normalnych zwyczajów czy trybu życia redaktora Zawidzkiego.
- Raczej nie, tylko że dzisiaj pytał o niego jakiś starszy pan. Przyjechał takim zielonym fiatem;
jak powiedziałam, że pana redaktora jeszcze nie ma, to obiecał, że później wróci i pojechał.
- A wrócił?
- Nie widziałam go więcej.
- A skąd pani wiedziała, że reduktora jeszcze nie ma?
- No, już mówiłam, że jak nie ma pani Krystyny, to do nich chodzę... Zostawia u mnie klucze,
żebym mogła posprzątać, a jak wraca, to je zabiera; wtedy klucze leżały jeszcze u mnie.
- O której to mogło być?
- Tak zaraz po czwartej.
- Dzisiaj też pani u niego sprzątała?
- Oczywiście! I to ekstra, bo przecież pani Zawidzka miała dzisiaj wrócić. Dywany
poodkurzałam, umyłam okna, no, wie pan kapitan, takie jakby świąteczne porządki.
- A w alkowie też?
- Jasne. Jak ja już co robię, to porządnie. Nawet pościel poprzewlekałam.
- A nie czuła tam pani zapachu perfum?
- Skądże, pan redaktor nie znosi nijakich zapachów. Wietrzyć każe długo...
- I o której Zawidzki odebrał klucze?
- Około piątej.
- Czy to już wszystko, co może mi pani powiedzieć na temat redaktora? Zna pani może jakichś
jego krewnych, przyjaciół? Kto przychodził do niego najczęściej?
- Znam siostrę i szwagra pani Krystyny, ale nie wian, gdzie mieszkają. A przyjaciół
nieboszczyka nie znam, widywałam tu tylko takiego jednego zażywnego, wysokiego, eleganckiego
mężczyznę, mniej więcej w wieku redaktora: oni często wychodzili razem albo wyjeżdżali
Strona 14
samochodem redaktora; mówili sobie per ty, tamtemu chyba Zygmunt; spotkałam ich kiedyś z
wędkami, chyba wybierali się na ryby.
- To redaktor ma samochód?
- Tak, tak. Ale właśnie teraz sobie pomyślałam, że już od kilku dni nie widziałam tego
samochodu, może dał go do remontu? Pani Krystyna też bardzo lubiła prowadzić.
- Jaki to był samochód?
- A taki granatowy, półokrągły, co to nazywają „garbus”.
Volkswagen uzupełnił w myśli Roszczyk.
- No, dziękuję, nie chcę już pani dłużej męczyć. Proszę całą rozmowę zatrzymać dla siebie.
Liczymy bardzo, że będzie pani tu miała oko na wszystko. Gdyby się ktoś kręcił koło mieszkania
Zawidzkich albo gdyby się pani coś jeszcze przypomniało, proszę do mnie telefonować, tu są spisane
wszystkie moje telefony.
- Oj, ale ze mnie gapa, nawet nie poczęstowałam pana herbatą...
- Co się odwlecze, to nie uciecze - uśmiechnął się Roszczyk.
Bardzo zamyślony, kapitan zaczął się wspinać po schodach, zastanawiając się, w którym
mieszkaniu znajduje się obecnie porucznik Kowalski. Stłoczona na klatce pierwszego piętra
gromadka ciekawskich posłużyła mu za drogowskaz. Rzeczywiście - w momencie gdy miał
zadzwonić do drzwi na prawo, właśnie się otworzyły i stanął w nich Kowalski.
- Myślę, że na dzisiaj całkiem wystarczy -mruknął na widok Roszczyka.
- Co racja, to racja, ale jeszcze jedna sprawę musimy koniecznie załatwić. Hulamy na piąte, a
później już odwiozę cię do chałupy.
- O, rany! - jęknął porucznik. - Co tam znów masz na tym piątym piętrze?
- Zobaczysz, pakuj się do windy, a po drodze opowiesz mi, dlaczego nikt nie zainteresował się
kanonadą u Zawidzkich?
- To okazało się bardzo proste: tu są bardzo grube mury; stare budownictwo, rozumiesz. Ale
najważniejsze, według mnie, to to, że od godziny osiemnastej piętnaście do dziewiętnastej leciał
odcinek tego serialu wojennego, co to w nim więcej bomb, strzelaniny i wybuchów niż treści. Jeżeli
więc ktoś nawet słyszał strzelaninę, mógł ją uważać za fragment filmu, zwłaszcza, że w takim
szacownym domu nikt czegoś podobnego nie oczekiwał. Jeden z lokatorów mówił mi, że właśnie w
tym czasie telewizor u Zawidzkich ryczał na cały regulator, facet stukał nawet w podłogę, a wtedy
odbiornik umilkł zupełnie. Gość twierdzi, że to było pięć minut przed końcem filmu, a więc o
osiemnastej pięćdziesiąt pięć.
Strona 15
- Sprytne! Morderca rozkręcił na pełny głos fonię telewizora, a następnie zastr7zelił
Zawidzkiego. Jeszcze jeden dowód, że należał do dobrych znajomych gospodarza, nikt obcy nie
mógłby poruszać się tak swobodnie po mieszkaniu ani manipulować przy odbiorniku, nie mógłby
również podejść tak blisko do ofiary. Ale to zawęża limit czasu, w którym zginął Zawidzki. Mogło
się to stać wyłącznie między godziną osiemnastą piętnaście (początek filmu) a osiemnastą
pięćdziesiąt pięć - wyłączenie telewizora.
Winda zatrzymała się. Wysiedli i zadzwonili do drzwi opatrzonych tabliczką z napisem „M.
Kawecka”. Otworzyła im starsza już pani, starannie ubrana i umalowana. Spojrzała no nich ze
zdziwieniem.
- Czy mam przyjemność z panią Kawecką? - grzecznie zapytał kapitan.
- Jeżeli uważa pan to za przyjemność, to zgadza się odpowiedziała z uśmiechem kobieta. - Czym
mogę służyć?
- Proszę wybaczyć to najście... Umówiłem się tu z moją kuzynką, jestem w Warszawie
przejazdem, tylko tak mogliśmy się zobaczyć. Miała tu być u pani około dwudziestej.
Gospodyni sprawiała wrażenie nieco zaskoczonej, ale zagadnęła uprzejmie:
- A jak się nazywa pana kuzynka?
- O to właśnie chodzi, że nie pamiętam jej nazwiska z męża... roześmiał się Roszczyk - Jako
panna nazywało się Lidia Sobczyk. Taka dosyć wysoka blondynka z krótkimi włosami...
- Ach, to pani Krzycka. Była dzisiaj, ale nic mi nie wspominała, że jest z kimś umówiona...
Bardzo się spieszyła. Nawet miarę przełożyłyśmy...
- Czy może pani powiedzieć dokładnie, o której przyszła i o której wyszła?
Cierpliwość krawcowej się wyczerpała.
- Mój panie... A cóż to za indagacja, śledzi ją pan czy co? - wykrzyknęła oburzona. Trzeba było
wyłożyć karty na stół.
- Jesteśmy oficerami milicji, prowadzimy dochodzenie w bardzo poważnej sprawie, zechce
więc pani odpowiedzieć wyczerpująco na nasze pytania. Proszę, oto moja legitymacja. Kawecka
cofnęła się w głąb przedpokoju.
- W takim razie zechcą panowie wejść do mieszkania Nie będziemy tak w progu...
Weszli za gospodynią do obszernego pokoju, zastawionego staroświeckimi meblami z czarnego
dębu; pani Kawecka zgarnęła ze stołu jakieś kolorowe szmatki i podsunęła milicjantom mocno juz
zniszczone krzesła. Sama przysiadła na brzegu leżanki.
- Więc powracając do poprzedniego pytania: o której przyszła i o której wyszła pani Krzycka,
Strona 16
jak się zachowywała, czy tak jak zawsze?
- Byłyśmy umówione na osiemnasta, ale przyszła jakieś pół godziny później. Niestety, nie
przygotowałam jej miary, ale jak jej to powiedziałam, uśmiechnęła się tylko i mówi, że to nic nie
szkodzi, że przyjdzie następnym razem. Zgubiłam jej miarę i musiałam zdjąć ją na nowo. Dopiero
wtedy się zniecierpliwiła w ogóle robiła wrażenie, jakby bardzo się spieszyła, cały czas mnie
popędzała... Szczegóły omawiałyśmy dosłownie w drzwiach. Klientki tak nigdy nie robią... Aż mnie
to zastanowiło... Wyszłam za nią nawet na klatkę schodową. Wtedy spostrzegłam, że wjeżdżając
zostawiła windę otwartą, aby nie można było jej ściągnąć w dół. No, coś podobnego... Inni niech się
drapią po schodach. W pewnym momencie krzyknęła tylko „do widzenia”, wbiegła do windy i
zjechała. To wszystko.
- A proszę się zastanowić, czy na moment przedtem nie trzasnęły gdzieś drzwi albo może
słychać było jakieś kroki na schodach?
Myślała przez chwilę.
- Tak... teraz sobie to uzmysławiam: gdzieś na dole trzasnęły drzwi, chyba też szedł ktoś po
schodach, ale kroki zagłuszał skrzyp windy.
- Ile czasu mogło to trwać wszystko razem: przyjście, narada, wyjście klientki?
- No, nie więcej niż dwadzieścia, najwyżej dwadzieścia pięć minut.
- Pani Krzycka często do pani przychodzi?
- Ostatnio tak jakoś dwa razy na tydzień, teraz wiosna, odświeża garderobę.
- Rozumiem. Nie orientuje się pani przypadkiem, czy bywa również u kogoś z lokatorów tego
domu?
- Sądzę, że zachodzi do państwa Zawidzkich, bo to ich dobra znajoma.
- Potrafiłaby pani wyliczyć więcej klientek, które mają znajomych w tym domu?
- Oczywiście, to zupełnie jasne. Klientki mieszkające tutaj polecają mnie swoim koleżankom
czy krewnym...
- A pani Zawidzka też się u pani ubiera?
- Raczej rzadko; ona sama projektuje i szyje swoje sukienki. Ale czasami przychodzi do mnie.
To bardzo miła i kulturalna pani. I teraz spotkało ją takie nieszczęście, myślę o śmierci jej
męża... A panowie może właśnie w tej sprawie?
- Tak, proszę pani, ale jeżeli klientka pani nie jest w to zamieszana, włos jej z głowy nie
spadnie. A propos, czy ma pani jej adres?
Strona 17
- Jest w książce telefonicznej.
- Dziękuję bardzo i proszę o zachowanie w tajemnicy naszej rozmowy, dobrze?
- Oczywiście.
Wyszli wreszcie, ku wielkiej uldze porucznika Kowalskiego. Za chwilę znaleźli się w
samochodzie Roszczyka, który odwiózł przyjaciela do domu, a sam pojechał do Urbańskiej.
Otworzyła mu postawna brunetka niewiele po trzydziestce, modnie uczesana, ładnie ubrana. Twarz
miała niezbyt piękną, ale miłą i inteligentną.
- Kapitan Roszczyk z Komendy Głównej. Jak pani widzi, dotrzymałem obietnicy.
- Proszę dalej, panie kapitanie, zaparzyłam świeżą kawę, na pewno jest pan bardzo zmęczony.
- Serdecznie pani dziękuję, to naprawdę samarytański uczynek, marzyłem o kawie - westchnął
siadając przy okrągłym stole zajmującym środek dużego, kwadratowego pokoju, umeblowanego
nieco szablonowo, ale bardzo funkcjonalnie.
Czekając na gospodynię, która znikła w kuchence, obejrzał z zainteresowaniem mnóstwo
kolorowych akwarel zupełnie dobrych, i kilku pięknych cepeliowskich talerzy, zdobiących
jasnokawowe ściany. Cały pokój tonął w wiosennych kwiatach; były więc tulipany, żonkile, narcyzy,
nawet gałązka czeremchy. Barwne zasłony i kolorowe stylonowe firanki dopełniały wesołej całości.
Tu i ówdzie walały się zabawki dziecięce: lalki, samochody.
Nim Roszczyk zdołał odetchnąć pełną piersią, chłonąc pogodną atmosferę tego pokoju, pani
domu wniosła na tacy maleńki ekspres do kawy i filiżanki. Słone paluszki i jakieś herbatniki znalazły
się również.
Za chwilę zjawił się pan domu, inżynier Urbański, dobroduszny olbrzym o serdecznie
uśmiechniętej twarzy. Mocno uścisnął rękę kapitana. Zasiedli do stołu.
Kapitan skosztował aromatycznego płynu, poczuł wracające siły, a jednocześnie z przykrością
pomyślał, że czas wreszcie ujawnić właściwy powód swojej wizyty.
- Jestem państwu winien wyjaśnienie - zaczął. - Nie chciałem o tym mówić wcześniej, ale złe
państwu przynoszę nowiny... Szwagier pani, redaktor Janusz Zawidzki nie żyje, został zamordowany
w swoim mieszkaniu.
W pokoju zapadła raptowna cisza. Małżonkowie patrzyli to na siebie, to na kapitana, jakby
jeszcze niezupełnie dotarł do nich sens wypowiedzianych przed chwilą słów. Pani Irena przycisnęła
do ust zwinięte pięści.
- Panie kapitanie, jak to, dlaczego?! Przecież to niemożliwe, niemożliwe! A co z Krysią, wie o
tym?
- Niestety wie... Doznała szoku, zaopiekował się nią profesor Wielowieyski, on też podał mi
Strona 18
adres i telefon pani. Na razie nie wolno jej niepokoić, ale jutro lub pojutrze będzie chyba można z nią
porozmawiać. Muszę, niestety, przesłuchać pani siostrę i chciałbym zrobić to w obecności pani,
ułatwi to chyba sytuację, prawda?
- O, tak! Bardzo Krysię kochamy, zrobimy dla niej wszystko, co tylko możliwe! Ale jak to się
stale, panie kapitanie?
- Na razie prowadzę dochodzenie. Wiem tylko tyle, że profesor Wielowieyski, zdenerwowany
spóźnianiem się Zawidzkiego, pojechał do niego, do domu. Szwagier już wówczas był martwy.
Profesor natychmiast nas o tym powiadomił. W tej sytuacji, sama pani rozumie, ze względów czysto
formalnych muszę zapytać, co państwo robili w dniu dzisiejszym, w godzinach, no, powiedzmy,
między siedemnastą a dziewiętnastą?
- Oboje byliśmy tutaj, z dziećmi - odpowiedział inżynier Urbański. - Czekaliśmy przecież na
telefon od Krysi; miała do nas dzwonić zaraz po powrocie do domu.
- W porządku - skwitował Roszczyk. - Przejdźmy zatem do następnej sprawy.
- Wybaczy pan, ale na moment wyjdę... Muszę wziąć jakieś krople na uspokojenie, ta
wiadomość tak mną wstrząsnęła - powiedziała cicho pani Urbańska.
- Rozumiem doskonale, proszę się nie krępować.
Za chwilę obaj mężczyźni zostali sami.
- Czy mogę panu w czymś pomóc? - zapytał sympatyczny olbrzym.
- Oczywiście, chciałbym usłyszeć wszelkie możliwe informacje o zmarłym; jakimi ludźmi się
otaczał, jaką miał opinię itd. itd. - rozumie pan. Aby dojść do osoby mordercy, muszę wszystko
wiedzieć o ofierze. Czy miał jakichś przyjaciół?
- Żona nie słyszy, mogę więc powiedzieć w zaufaniu, że on miał raczej przyjaciółki i nawet
lubił się tym chwalić w męskim towarzystwie. Jeżeli chodzi o przyjaciół, to znam tylko jednego,
który został mu jeszcze z lat dziecinnych, mianowicie Zygmunta Krzyckiego. Nie wiem, jakim cudem
ten go się jeszcze trzymał, wydaje mi się jednak, że i Janusz był do niego bardzo przywiązany, mimo
że traktował go trochę z góry; ale może tak mi się tylko zdawało. O, idzie moja żona, oddaję jej
pałeczkę.
- Już mi lepiej, co chciałby pan usłyszeć?
- Czy mogłaby mi pani powiedzieć, co spowodowało konieczność umieszczenia siostry w
zakładzie w Klimowie?
- Oczekiwałam tego pytania. Krysia leczyła się na nerwy, poza tym jest zupełnie zdrowa. A
przyczyn jej rozstroju nerwowego mogę się tylko domyślać, bo ona nigdy nie skarżyła się przede
mną; widziałam jednak, że coś ją gnębi. Bardzo kochała Janusza, który był od niej dużo starszy i
traktował ją trochę jak dziecko, mimo że miała swój zawód i zdobyła w nim pewną pozycję. No cóż,
Strona 19
o umarłych nie należy mówić źle, ale on miewał różne przygody i dłuższe romanse. Krysia Lilka razy
chciała się z nim rozwieść; choć go kochała - nie mogła znieść tego poniżenia. Wtedy on błagał o
przebaczenie, przyrzekał, że to ostatni raz... a po pewnym czasie wszystko zaczynało się na nowo.
Ona się już chyba w końcu przyzwyczaiła do tego, bo przestała tak silnie reagować, za to więcej
poświęcała się swojej pracy; zdobyła też kilka nagród za projekty dekoracji. Stawała się jednak
coraz smutniejsza i bardzo nerwowa. Ostatnio było już z nią zupełnie źle... Z pewnością domyślała
się jaką rolę w życiu Janusza zaczęła odgrywać dotychczasowa jej przyjaciółka - Liliana Krzycka. Ta
podwójna zdrada doprowadziła do tego, że Krystyna wpadła w rozstrój nerwowy i musiała się
leczyć w zakładzie. Kuracja okazała się skuteczna, siostra czuła się znacznie lepiej i jak pan wie,
dzisiaj właśnie miała wrócić...
Urbańska rozpłakała się serdecznie. Mąż gładził ją uspokajająco po włosach.
- No już, maleńka, no już... przecież Krysia jest taka młoda, wszystko jeszcze przed nią; przykro
mi to mówić, ale chyba dla mojej szwagierki dużo lepiej, że uwolniła się od tego lowelasa.
- Nie będę państwu teraz przeszkadzał - podniósł się z krzesła Roszczyk. - Chciałbym jednak
prosić o bezwzględne zachowanie całej naszej rozmowy w tajemnicy, prasa również nie będzie o tej
sprawie pisać. Jak tylko będzie można odwiedzić panią Krystynę, zabiorę panią swoim prywatnym
samochodem, zgoda?
- Och, dziękuję bardzo, czy zechce pan nas informować o przebiegu dochodzenia?
- Oczywiście, w dozwolonych granicach. Dziękuję za pyszną kawę. Jeszcze jedno... Może pani
wie, gdzie pracuje pani Krzycka?
- Jest kierowniczką zakładu kosmetycznego „Afrodyte”. To takie różowe pudełeczko na placu
Trzech Krzyży.
- Raz jeszcze dziękuję za informacje. Zostawiam państwu swoje telefony na wypadek, gdyby
zaszło coś, co odbiegałoby od normy, albo gdyby państwo przypomnieli sobie coś, co ma związek z
Januszem Zawidzkim. Do widzenia.
Wreszcie około godziny dwudziestej trzeciej Roszczyk dotarł do swego kawalerskiego
mieszkania. Gdy tylko znalazł się w pokoju, chwycił za słuchawkę i połączył się z komendą, aby
wydać polecenie stałej obserwacji Krzyckich. Następnie zadzwonił do Kowalskiego i podzielił się z
nim informacjami uzyskanymi od Urbańskich. Ustalili, że od jutrzejszego dnia porucznik zacznie
prowadzić dochodzenie na terenie wydawnictwa, w którym pracował Zawidzki.
Odkładając słuchawkę kapitan przypomniał sobie, że nie jadł dziś obiadu; poczuł, jak bardzo
jest głodny. Niechętnie zajrzał do lodówki i oniemiał. W oczy rzucił mu się maleńki bukiecik
wiosennych stokrotek w słoiku po dżemie oraz karteczka. „Nie jestem żoną z orchideami, mogę być
dziewczyną ze stokrotkami. Lodówka zaopatrzona, smacznego!”
Ze wzruszeniem pomyślał o Lucynie. Nic sarka, jak inne, gdy on jest ponad normę zajęty
sprawami zawodowymi, dba o niego...
Strona 20
Wyjął kwiatki z lodówki, wstawił je do porcelanowego wazonika i umieścił na stoliczku koło
tapczanu. Następnie nakręcił znajomy numer. Odezwał się zaspany sopran.
- Halo, kto mówi?
- To ja, Marcin. Już spałaś. Lucy? Co tak wcześnie?
- Ładnie mi wcześnie, północ dochodzi, nie zauważyłeś?
- Nie zauważyłem. Szczęśliwi i zakochani czasu nie liczą. Przyszedłem zgłodniały jak wilk,
zmęczony jak pies i ze strachem pomyślałem o pustej lodówce. Wyobrażam sobie, ile godzin
musiałaś spędzić w kolejkach, aby te wszystkie cuda zdobyć. Jak ja ci się za to odwdzięczę?
- Zastanowię się nad tym w odpowiedniej chwili. Wiesz, Marcin, zaczynam się już trochę
łamać...
- Lucy, czy to znaczy, że mam się starać o większe mieszkanie?
- Nie bądź taki szybki Bill. Porozmawiamy przy najbliższej okazji. Do jutra, kochany!
DZIEŃ DRUGI. WTOREK
Z samego rana w mieszkaniu państwa Krzyckich zjawił się konserwator z Urzędu
Telekomunikacji. Sprawdził aparat telefoniczny, niektóre przewody, wymienił jakieś części i
wyszedł, żegnany zdziwionymi spojrzeniami obojga małżonków.
O dziewiątej na biurku kapitana Roszczyka znalazły się dwa komplety odcisków palców: jedne
zebrane przez pseudomontera (w życiu codziennym - sierżanta Borka) w mieszkaniu Krzyckich, a
drugie uzyskane w wyniku pracy ekipy technicznej w mieszkaniu zamordowanego. Zidentyfikowano
rozsiane w całym domu Zawidzkich odciski palców obojga Krzyckich - odciski na rewolwerze
należały jednak do innej osoby. Identyczne odciski znaleziono w kuchence i łazience, były one zresztą
bardzo stare i tylko przypadkiem się zachowały.
A więc to nie Krzycka strzelała - myślał kapitan. - Ale to pewne, że morderstwa dokonała
osoba, która w swoim czasie była częstym gościem redaktora. Może jakaś dawna sympatia?
Postanowił natychmiast przesłuchać Krzyckich. Sierżant Grabowski, obserwujący ich od rana,
zawiadomił, że Krzycka pojechała już do pracy, to jest do Zakładu Kosmetycznego „Afrodyte”.
Krzycki natomiast pozostawał nadal w domu. Kapitan polecił sprowadzić go do komendy na godzinę
jedenastą, sam zaś udał się na plac Trzech Krzyży.
Przez oszklone drzwi, zasłonięte różowymi firaneczkami, dostał się do równie różowego
wnętrza. Minął kilka pomieszczeń, wypełnionych miękkimi, różowymi kanapkami, uśmiechnął się
mile do rudej recepcjonistki w różowym fartuszku i ze zdumieniem obejrzał się na kilku panów,
wychodzących z boksów, zasłoniętych różowymi kotarami. Dobrnął wreszcie do różowych drzwi,
opatrzonych napisem „Kierownik”, zapukał i za chwilę znalazł się w miniaturowym różowym
gabineciku.