Juliusz Verne- W krainie bialych niedzwiedzi 1 i 2
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Juliusz Verne- W krainie bialych niedzwiedzi 1 i 2 |
Rozszerzenie: |
Juliusz Verne- W krainie bialych niedzwiedzi 1 i 2 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Juliusz Verne- W krainie bialych niedzwiedzi 1 i 2 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Juliusz Verne- W krainie bialych niedzwiedzi 1 i 2 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Juliusz Verne- W krainie bialych niedzwiedzi 1 i 2 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Jules Verne
W KRAINIE BIAŁYCH
NIEDŹWIEDZI
Powieść fantastyczna w dwóch częściach
Strona 3
Tłumaczyła Karolina Bobrowska
Ilustracje Férat et Beaurepaire
Nakład Księgarni Św. Wojciecha
Poznań 1925
© Andrzej Zydorczak
SPIS TREŚCI
Cześć pierwsza
Rozdział I Wieczór w Fort Reliance.
Rozdział II Hudson’s bay fur Company.
Rozdział III Odmarznięty uczony.
Rozdział IV Faktorja.
Strona 4
Rozdział IV Faktorja.
Rozdział V Z fortu Reliance do fortu Entreprise.
Rozdział VI Pojedynek Wapitisów.
Rozdział VII Koło Polarne.
Rozdział VIII Jezioro Wielkiego Niedźwiedzia.
Rozdział IX Burza na jeziorze.
Rozdział X Rzut oka w przeszłość.
Rozdział XI Wzdłuż wybrzeża.
Rozdział XII Słońce o północy.
Rozdział XIII Fort Nadziei.
Rozdział XIV Kilka wycieczek.
Rozdział XV Piętnaście mil od przylądka Bathurst.
Rozdział XVI Dwa strzały.
Rozdział XVII Nadejście zimy.
Rozdział XVIII Noc polarna.
Rozdział XIX Sąsiedzkie odwiedziny.
Rozdział XX Gdzie rtęć zamarza.
Rozdział XXI Niedźwiedzie polarne.
Rozdział XXII W ciągu pięciu miesięcy.
Rozdział XXIII Zaćmienie 18 lipca 1860 r.
Cześć druga
Strona 5
Rozdział I Pływający fort.
Rozdział II Gdzie znajduje się wyspa?
Rozdział III Podróż dookoła wyspy.
Rozdział IV Nocne obozowisko.
Rozdział V Od 25 lipca do 20 sierpnia.
Rozdział VI Dziesięciodniowa burza.
Rozdział VII Ogień i krzyk.
Rozdział VIII Wycieczka Mrs. Pauliny Barnett.
Rozdział IX Przygody Kalumah.
Rozdział X Prąd Kamczatki.
Rozdział XI Wyjawienie tajemnicy.
Rozdział XII Przygotowania do podróży.
Rozdział XIII Poprzez pole lodowe.
Rozdział XIV Miesiące zimowe.
Rozdział XV Ostatnia wycieczka.
Rozdział XVI Ruszenie kry.
Rozdział XVII Lawina.
Rozdział XVIII Wszyscy do pracy.
Rozdział XIX Morze Berynga.
Rozdział XX Na pełnem morzu.
Rozdział XXI W którym wyspa staje się wysepką.
Rozdział XXII Cztery dni następne.
Strona 6
Rozdział XXIII Na lodowcu.
Rozdział XXIV Zakończenie.
Jules Verne
W KRAINIE BIAŁYCH
NIEDŹWIEDZI
Powieść fantastyczna w dwóch częściach
(Rozdział I-V)
Strona 7
Tłumaczyła Karolina Bobrowska
Ilustracje Férat i Beaurepaire
Nakład Księgarni Św. Wojciecha
Poznań 1925
© Andrzej Zydorczak
Część PIERWSZA
Strona 8
Rozdział I
Wieczór w Fort Reliance.
wego to wieczora – 17 marca 1859 – kapitan
Craventy urządził wieczorną zabawę w forcie Reliance.
Niech czytelnik jednak nie sądzi, że była to uroczystość
dworska, wielki bal, raut wspaniały lub festyn z orkiestrą.
Przyjęcie u kapitana Craventy nosiło cechę skromniejszą,
chociaż kapitan nie szczędził starań, aby uczynić je możliwie
świetnem.
Istotnie, pod kierunkiem kaprala Joliffe, wielki salon na
parterze zmienił całkowicie swój wygląd. Ściany, z pni drzew
zaledwie ociosanych i położonych poziomo, przykryte były po
większej części flagami angielskiemi, umieszczonemi w czterech
rogach i bronią, wziętą z arsenału miejscowego. Na suficie z
długich, czarniawych, chropowatych belek, wspartych na
poprzecznicach pierwotnie umocowanych, dwie lampy o
reflektorach blaszanych, kołyszące się na swych łańcuchach jak
dwa pająki, rozświetlały zaciemnioną atmosferę sali. Z wąskich
okien, poczęści przypominających strzelnice, a pokrytych
Strona 9
okien, poczęści przypominających strzelnice, a pokrytych
gęstym szronem, zwieszały się zwoje czerwonej, gustownie
ułożonej materji, budząc zachwyt zaproszonych gości. Co zaś do
podłogi z grubych tarcic dębowych, kapral Joliffe nie omieszkał
jej zamieść starannie stosownie do okoliczności. W salonie nie
utrudniały swobody ruchów ani fotele, ani sofy, ani krzesła, ani
żadne inne dodatki nowoczesnego umeblowania. Stały tam
proste ławki drewniane, ustawione pod ścianą, ciężkie pieńki
zaledwie ociosane i dwa stoły o grubych nogach. Ale zato ściana
wewnętrzna, w której znajdowały się drzwi o jednem skrzydle,
prowadzące do sąsiedniego pokoju, ozdobiona była w sposób
zarówno bogaty jak malowniczy. Wisiały na niej w największym
porządku najwspanialsze futra, których doborem nie mogłyby się
pochwalić nawet najpiękniejsze wystawy Regent Street lub
Prospektu Newskiego. Zdawałoby się, że cała fauna okolic
podbiegunowych miała tu swych najprzedniejszych
przedstawicieli. Futra wilków, szarych i białych niedźwiedzi,
bobrów, wydr, piżmowców, gronostajów, niebieskich lisów,
nęciły wzrok swą okazałością. Nad tą wystawą unosiła się
dewiza misternie wykrojona w pomalowanym kawałku tektury,
– dewiza słynnego Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej.
Propelle cutem.
– Doprawdy, kapralu Joliffe, – rzekł kapitan Craventy do
swego podwładnego – przeszedłeś sam siebie!
– I ja tak myślę, kapitanie, – odparł kapral. – Lecz oddajmy
sprawiedliwość każdemu. Część pochwał pańskich należy się
mistress Joliffe, która niemało mi w tem pomogła.
Strona 10
– Zręczna to kobieta.
– Nie ma sobie równej, panie kapitanie.
Na środku salonu stał piec ogromny, napoły ceglany, napoły
kaflowy, z rurą blaszaną, przechodzącą przez sufit i unoszącą z
sobą kłęby czarnego dymu. Piec ten syczał, chrapał, rozżarzał się
pod wpływem węgla dorzucanego ustawicznie przez żołnierza,
któremu powierzono tę czynność. Od czasu do czasu prąd
wiatru dostawał się do komina, uniemożliwiając doń dostęp
dymu, i zmuszając go do powrotu do pieca, skąd wydobywał się
gęstemi kłębami na salę. Obłok dymu zaciemniał światło lampy,
osiadając sadzą na belkach sufitu. Drobna ta niedogodność
jednak nie wzruszała bynajmniej zaproszonych gości. Ciepło
pieca wynagradzało to w zupełności, tem bardziej, że silny mróz
w połączeniu z wiatrem północnym dotkliwie czuć się dawał
nazewnątrz.
Burza szalała dookoła domu. Śnieg padający w zamarzniętych
płatkach obijał się o szron szyb. Przeciągły świst wiatru,
przedostającego się przez szczeliny drzwi i okien, zamieniał się w
ostre odgłosy, ustępując nagle miejsca niezwykłej ciszy, jak
gdyby rozszalały żywioł potrzebował zaczerpnąć tchu. Cisza ta
jednak trwała chwil tylko kilka, poczem nawałnica powracała ze
zdwojoną siłą. Dom trząsł się w swej podstawie, tarcice podłogi
trzeszczały, belki sufitu pękały. Ktoś mniej przyzwyczajony od
zaproszonych gości do tych wstrząsów atmosferycznych, mógł
był sądzić, że niebawem cała siedziba runie. Lecz obecni nie
zwracali prawie uwagi na nawałnicę, a nawet gdyby ich była
Strona 11
zwracali prawie uwagi na nawałnicę, a nawet gdyby ich była
zaskoczyła na dworze, nie przestraszyliby się jej wcale na
podobieństwo owych ptaków morskich, które wśród zawiei
śnieżnych czują się w swoim żywiole.
Wszelako z obecnych wyłączyć należy dwie kobiety, które
nie były zwykłemi mieszkankami fortu Reliance. Załoga tego
fortu składała się z kapitana Craventy, porucznika Jasper
Hobson, sierżanta Long, kaprala Joliffe i około sześćdziesięciu
żołnierzy i urzędników Towarzystwa. Niektórzy z nich byli
żonaci, jak, między innymi, kapral Joliffe, szczęśliwy małżonek
zwinnej i żywej Kanadyjki, niejaki Mac Nap, Szkot ożeniony ze
Szkotką, i John Raë, który ożenił się był niedawno z Indjanką z
okolicy. Wszyscy oni, bez różnicy stanowiska, oficerowie,
żołnierze i urzędnicy, podejmowani byli owego wieczora przez
kapitana Craventy.
Dodać należy, że załoga fortu Reliance nie była jedyną
uczestniczką uroczystości. Sąsiednie forty – a w tych okolicach
sąsiedztwo liczy się na setki mil odległości – dostały i przyjęły
również zaproszenie kapitana Craventy. Znaczna liczba
urzędników lub pośredników przybyła z fortów Providence i
Resolution, należących do obwodu jeziora Niewolnika, a nawet
z fortu Chipewan i z fortu Liard, położonych bardziej na
południe. Bo też była to okazja nielada dla samotników
zabłąkanych w pustynnych strefach podbiegunowych!
Oprócz tych gości na sali znajdowało się kilku zaproszonych
przywódców Indjan. Tubylcy ci utrzymywali ciągłe stosunki z
faktorjami, którym dostarczali, po większej części drogą
Strona 12
wymiany, futra, stanowiące przedmiot handlu dla Towarzystwa.
Byli to Indjanie Chippeways, ludzie silni, wspaniałej budowy,
odziani w kaftany skórzane i płaszcze futrzane wysokiej
wartości. Twarze ich, napoły czerwone, napoły czarne,
przypominały swym wyglądem postacie djabłów występujących
zwykle w tem ubarwieniu w zaczarowanych widowiskach
Europy. Na ich głowach wznosiły się pióropusze z piór orlich,
rozwiniętych jak wachlarz senority, i chwiejących się za każdem
poruszeniem ich czarnych włosów. Przywódcy ci nie
przyprowadzili z sobą żon, tych nieszczęśliwych „squaws”,
skazanych na życie niewolnicze.
Taki był skład towarzystwa na przyjęciu u kapitana fortu
Reliance. Nie tańczono z powodu braku orkiestry, lecz obfity
bufet zastępował z powodzeniem tę konieczną rozrywkę balów
europejskich. Na stole wznosił się piramidalny pudding,
przyrządzony własną ręką Mrs. Joliffe; był to olbrzymi stożek
ścięty, złożony z mąki i tłuszczu reniferowego i wołowego,
wynagradzający brak jajek, mleka i cytryny swą niezmierną
wielkością. Pomimo, że Mrs. Joliffe nie przestawała obdzielać
nim towarzystwo, rozmiary jego nie zdawały się zmniejszać
wcale. Na stole figurowały również stosy sandwiczów, u których
suchary morskie zastępowały cienkie kawałki chleba
angielskiego; między dwa suchary, które pomimo swej
twardości nie opierały się zębom Chippeways’ów, wsunęła Mrs.
Joliffe cienkie paski „corn-beef”, rodzaju wędzonej wołowiny,
mającej zastąpić szynkę jorską, i kawałki naszpikowanego
truflami indyka, naśladując w tem bufety europejskie. Co do
Strona 13
truflami indyka, naśladując w tem bufety europejskie. Co do
napojów, to rozdawano wisky i gin, rodzaj wódki zbożowej, w
kieliszkach cynowych, nie mówiąc już o wspaniałym ponczu,
mającym być podanym na zakończenie uroczystości, o której
wspominać będą długo Indjanie w swych wigwamach.
To też nie szczędzono pochwał małżonkom Joliffe! Zresztą
zasłużyli na nie w pełni. Ileż trudu i uprzejmości włożyli w to
przyjęcie! Z jaką hojnością rozdawali napoje! Jak wyprzedzali
życzenia każdego! Nie miano czasu ani poprosić, ani nawet
zapragnąć czegokolwiek! Po sandwiczach następował pudding,
po puddingu – wisky lub gin!
– Nie, dziękuję, mistress Joliffe.
– Pan jest zbyt dobry, panie kapralu, niech pan mi pozwoli
odetchnąć.
– Mistress Joliffe, zaręczam pani, że już oddychać nie mogę.
– Panie kapralu, robisz ze mną, co ci się podoba.
– Nie, tym razem proszę pani, jest to niepodobieństwo!
W ten to sposób odpowiadano na zaproszenia uprzejmej pary
małżonków. Nalegali oni jednak z taką wytrwałością, że
najodporniejsi poddać im się musieli. Jedzono więc i pito
bezustanku! Rozmowy stawały się coraz głośniejsze! Żołnierze,
urzędnicy rozprawiali z coraz większą żywością to o polowaniu
to o handlu. Ileż nowych zamiarów powzięto na przyszłość! Cała
fauna okolic podbiegunowych nie byłaby w stanie zadowolić
tych przedsiębiorczych myśliwych! Zdawało się, że niedźwiedzie,
lisy, piżmowce padają już pod ich kulami! Że szczury, bobry,
Strona 14
lisy, piżmowce padają już pod ich kulami! Że szczury, bobry,
gronostaje, kuny, wpadają tysiącami w nastawione na nich łapki!
Że futra piętrzyły się już w składach Towarzystwa, i że cieszy się
ono w tym roku niebywałym zyskiem! A podczas gdy gorące
napoje coraz bardziej podniecały wyobraźnię Europejczyków,
Indjanie, poważni i milczący, zbyt dumni, by się zachwycać, zbyt
ostrożni, by obiecywać, z pobłażaniem słuchali potoku ich
wymowy, wchłaniając wielkiemi łykami ognistą wodę kapitana
Craventy.
Kapitan uszczęśliwiony ożywieniem biednych tych ludzi,
poniekąd odciętych od świata zamieszkałego, przechadzał się
wesoło wśród zaproszonych gości, odpowiadając na wszystkie
zadane mu pytania tyczące się uroczystości temi słowy:
– Pytajcie Joliffe’a! pytajcie Joliffe’a!
Zwracano się więc do Joliffe’a, który miał uprzejmą
odpowiedź dla każdego.
O niektórych osobach wchodzących w skład załogi fortu
Reliance musimy podać poszczególne wzmianki, one to bowiem
stały się igraszką okoliczności strasznych, których przewidzieć
nie mógł był najprzezorniejszy z ludzi. Należy więc, między
innymi wymienić porucznika Jasper Hobson, sierżanta Long,
małżonków Joliffe i dwie nieznajome, na które szczególniejszą
uwagę zwracał kapitan podczas odbywającej się uroczystości.
Strona 15
Porucznik Jasper Hobson liczył czterdzieści lat wieku. Małego
wzrostu, szczupły, nie odznaczający się wielką siłą fizyczną,
posiadał w sobie niewyczerpany zapas energji moralnej, która
górowała ponad wszystkie okoliczności i wypadki. Był on
„dzieckiem Towarzystwa.” Jego ojciec, major Hobson,
Irlandczyk z Dublina, który go osierocił przed kilku laty,
mieszkał długi czas wraz ze swą małżonką w forcie Assiniboine.
Tam też urodził się Jasper Hobson. Dziecięctwo swe i młodość
przepędził swobodnie u podnóża gór Skalistych. Wychowany
surowo przez ojca, odznaczał się zimną krwią i odwagą
dojrzałego człowieka już w wieku młodzieńczym. Jasper Hobson
nie był myśliwym, lecz żołnierzem, oficerem rozumnym i
dzielnym. Podczas walk, które staczać musiało Towarzystwo w
Oregonie ze współzawodniczącemi z niem Towarzystwami
amerykańskiemi, Jasper Hobson odznaczył się gorliwością i
odwagą, zdobywając w krótkim czasie stopień porucznika. Na
skutek tego odznaczenia, powierzono mu właśnie dowództwo
wyprawy na północ. Wyprawa ta miała na celu zbadanie
północnych okolic jeziora Wielkiego Niedźwiedzia i postawienie
fortu na krańcu amerykańskiego lądu. Wyjazd porucznika Jasper
Hobson był naznaczony na początek kwietnia.
Strona 16
Jeżeli porucznik przedstawiał sobą skończony typ oficera, to
sierżant Long, lat pięćdziesięciu, z brodą podobną do włókien
kokosu, był typem żołnierza dzielnego i posłusznego z natury, nie
znającego nic prócz rozkazu, nie zastanawiającego się nad nim
nigdy, nawet gdy mógł się wydać osobliwy, nie rozumującego
wcale, gdy chodziło o spełnienie obowiązku służbowego;
słowem maszyna w mundurze, lecz maszyna doskonała, nie
podlegająca zepsuciu, działająca ustawicznie bez żadnego
zmęczenia. Być może sierżant Long był nieco surowy dla swych
ludzi, tak zresztą jak dla siebie samego. Nie znosił
najdrobniejszego wykroczenia przeciwko dyscyplinie, karząc
nielitościwie najlżejsze przewinienie, sam zaś karany nie był ani
razu. Należy jednak zaznaczyć, że rozkazywał tylko na skutek
swego urzędowego obowiązku, bo w rzeczywistości nie lubił
dawać rozkazów. Słowem był to człowiek stworzony do
posłuszeństwa, a to unicestwianie swej osoby pasowało dobrze
do jego biernego usposobienia. Z takich to ludzi składają się
najpotężniejsze armie. Są to liczne ręce na usługi jednej jedynej
głowy. Czyż nie to stanowi treść każdej prawdziwej siły? Bajka
wymyśliła dwa typy: Briarée sturęką i Hydrę stugłową. Gdy dwa
te potwory walczą z sobą, kto zwycięży? Briarée.
Kaprala Joliffe znamy już nieco. Mógł być nieraz zbyt gorliwy,
gorliwość ta wszakże przykrą nie była. Byłby może raczej
marszałkiem dworu, niż żołnierzem. Sam to zresztą przyznawał.
To też tytułował się chętnie „kapralem do szczególnych zleceń”,
lecz tym zleceniom nie byłby podołał, gdyby nie energiczna
pomoc małej Mrs. Joliffe; to znaczy, że słuchał we wszystkiem
Strona 17
pomoc małej Mrs. Joliffe; to znaczy, że słuchał we wszystkiem
swej żony, choć przyznać się do tego nie chciał nigdy, mówiąc
prawdopodobnie jak filozof Sancho: „Rada kobiety niewiele
warta, ale trzeba być warjatem, aby do niej nie przywiązywać
wagi”.
Obcym żywiołem na zebraniu były, jak to już powiedzieliśmy,
dwie kobiety, mniej więcej czterdziestoletnie. Jedna z nich
zasługiwała na zaliczenie jej w poczet najsławniejszych
podróżniczek. Współzawodniczka Pfeifferów, Tinneuszów,
Hommaire de Hell’ów – Paulina Barnett, tak bowiem nazywała
się podróżniczka, doczekała się niejednej zaszczytnej wzmianki
na posiedzeniach Królewskiego Towarzystwa Geograficznego.
Ona to, posuwając się wdłuż rzeki Bramaputry, dotarła aż do
gór Tybetu, dosięgnąwszy zaś do nieznanego zakątka Nowej
Holandji od zatoki Łabędziej do zatoki Karpentarja, wykazała
zalety niezwykłej podróżniczki. Była to kobieta wysokiego
wzrostu, owdowiała od piętnastu lat. Żądza podróży gnała ją
ustawicznie w kraje nieznane. Jej głowa okolona długim zwojem
włosów, siwiejących miejscami, wyrażała niezwykłą energję. Jej
wzrok, nieco krótki, krył się za szkłami w oprawie srebrnej,
spoczywającemi na nosie długim i prostym, o nozdrzach
ruchomych, jak gdyby „wciągających w siebie przestrzeń”. Jej
postawa, należy przyznać, była raczej męską, a cała jej postać,
aczkolwiek pozbawiona wdzięku kobiecego, wyrażała moc siły
moralnej. Była to Angielka z hrabstwa York, dość majętna i
wydająca większą część swych dochodów na swe niezwykłe
wyprawy. I jeżeli znajdowała się obecnie w forcie Reliance, to
dlatego, że chęć zbadania nowych okolic zawiodła ją w te strony
Strona 18
dlatego, że chęć zbadania nowych okolic zawiodła ją w te strony
podbiegunowe. Po zwiedzeniu stref podzwrotnikowych, chciała
zkolei dosięgnąć ostatecznych granic stref północnych.
Obecność jej w forcie była niezwykłem zdarzeniem. Dyrektor
Towarzystwa polecił ją listownie kapitanowi Craventy, który
stosownie do treści listu, miał jej ułatwić zamiar dostania się do
wybrzeży oceanu Lodowatego. Przedsięwzięcie nielada!
Należało iść śladami Hearne’ów, Mackensie, Raë’ów,
Franklinów. Na ileż trudów, niebezpieczeństw narażała się
kobieta w tym strasznym klimacie podbiegunowym, przed jakim
cofnęło się tylu podróżników, nie mówiąc o tych, którzy zginęli!
Ale nieznajoma, przebywająca w tej chwili w forcie Reliance, nie
była to zwykła kobieta: była to Paulina Barnett, laureatka
Królewskiego Towarzystwa Geograficznego.
Dodamy, że sławnej podróżniczce towarzyszyła Madge,
służąca, a raczej odważna, przywiązana i oddana jej całkowicie
towarzyszka, Szkotka dawnych czasów, a z którą Caleb mógłby
się ożenić bez ujmy dla swej godności. Madge, wysokiego
wzrostu i silnej budowy, była około pięciu lat starsza od swej
pani. Obydwie kobiety mówiły do siebie po imieniu. Paulina
uważała Madge za swą starszą siostrę; Madge odnosiła się do
Pauliny jak do swej córki. Słowem dwie te kobiety stanowiły
jedność.
Ażeby zaś wszystko powiedzieć jak było, zaznaczyć musimy,
iż kapitan wydał ten wieczór na cześć Pauliny Barnett i dla niej to
podejmował dzisiaj swych urzędników i Indjan z plemienia
Chippeways. Istotnie, podróżniczka miała towarzyszyć
Strona 19
oddziałowi porucznika Jasper Hobson w jego wyprawie na
północ. Na cześć więc Pauliny Barnett w wielkim salonie faktorji
rozlegały się radosne okrzyki.
Jeżeli zaś podczas tego pamiętnego wieczoru spalono centnar
węgla, to dlatego, że termometr Fahrenheita wskazywał
dwadzieścia cztery stopnie poniżej zera (–32° Celz.) i że fort
Reliance jest położony na 61°47’ szerokości północnej, to jest o
cztery stopnie od koła Polarnego.
Rozdział II
Hudson’s bay fur Company.
anie kapitanie?
– Słucham, mistress Barnett.
– Co pan sądzi o poruczniku Jasper Hobson?
– Sądzę, że oficer ten zajdzie daleko.
Strona 20
– Co pan rozumie przez te słowa: zajdzie daleko? Czyżby to
miało znaczyć, że przejdzie osiemdziesiąty równoleżnik?
Pytanie to wywołało mimowolny uśmiech na ustach kapitana
Craventy. Rozmawiali w pobliżu pieca, podczas gdy inni goście
zajęci byli przechodzeniem od stołu z żywnością do stołu z
napojami.
– Proszę pani, odpowiedział kapitan, co tylko leży w mocy
ludzkiej, tego dokona Jasper Hobson. Towarzystwo poleciło mu
zbadać północne swe posiadłości i założyć faktorję na granicy
amerykańskiego lądu. Jestem pewny, że wywiąże się dobrze ze
swego zadania.
– Wielka odpowiedzialność ciąży na nim! – odezwała się
podróżniczka.
– W istocie, lecz Jasper Hobson nie cofnął się nigdy przed
spełnieniem obowiązku bodaj najcięższego.
– Ufam panu, panie kapitanie, – odpowiedziała Paulina
Barnett – i przekonam się o tem naocznie. Ale na skutek jakich
pobudek Towarzystwo chce założyć faktorję na granicy oceanu
Lodowatego?
– Bardzo poważnych, – odpowiedział kapitan – a dodam
podwójnie poważnych. Prawdopodobnie w bliskim czasie Rosja
odstąpi swe posiadłości Stanom Zjednoczonym,1 a wtedy
stosunki handlowe Towarzystwa zostaną niezmiernie utrudnione
z portami oceanu Spokojnego, jeżeli droga na północo-zachód
odkryta przez Mac Clure’a nie stanie się dostępną dla przejazdu.