Joyce Graham - Indygo
Szczegóły |
Tytuł |
Joyce Graham - Indygo |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Joyce Graham - Indygo PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Joyce Graham - Indygo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Joyce Graham - Indygo - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Graham Joyce
INDYGO
Indigo
Przełożyła
Martyna Plisenko
SOLARIS
Stawiguda 2009
Strona 2
Dla niepowtarzalnej Tam i Jo Tansey
PODZIĘKOWANIA
Szczególne wyrazy wdzięczności dla mojego redaktora, Jasona
Kaufmana; dla Meg Hamel za informacje dotyczące architektury
Chicago i miasta jako takiego; Mike’a Goldmarka, bosonogiego
pośrednika w handlu dziełami sztuki, ani trochę nieprzypominającego
potwora opisanego w tej książce; dla Tima Howletta, Luigiego
Bonomi, Chrisa Lottsa, Sama Hayesa, Dana Gudgela, Pete’a
Crowthera, Jonathana Lethema i dla wszystkich moich kolegów po
piórze oraz studentów z Nottingham Trent University.
Strona 3
NOTA ODAUTORSKA
Spytajcie naukowców, ile kolorów mieści się w widzialnym spektrum,
a odpowiedzą: sześć. Spytajcie jakiegokolwiek artysty, a odpowie:
siedem. Szukając rozwiązania tej zagadki zapoznałem się gruntownie
z różnymi niezwykłymi książkami, w tym The Art of Seeing Aldousa
Huxleya, Invisibility Steve'a Richardsa, What You Leave Behind
Mahendra Solanki i Rome Christophera Hibbertsa. Dziękuję również
członkom Indigo Society za to, że otworzyli mi oczy; nawet tym,
którzy wciąż sprzeciwiają się wydaniu tej książki.
Graham Joyce
Rzym, 1999
Strona 4
PROLOG
OSPEDALE SAN CALLISTO, RZYM, 31 PAŹDZIERNIKA 1997
Budynek Ospedale1 San Callisto wyglądał jak gigantyczny, biały tort
weselny. Zajmował rozległą powierzchnię na przedmieściach Rzymu,
około piętnastu mil na zachód od miasta. Jack zaparkował swojego
wynajętego fiata, kurtuazyjnie otworzył przed Louise drzwi od strony
pasażera i razem przeszli przez aleję cyprysową do portyku budynku.
Kiedy wspinali się po marmurowych schodach, Jack powiedział:
- Wiesz, nie musisz tu wchodzić. Możesz zaczekać w
samochodzie.
- To tak samo moja sprawa, jak twoja - odparła. Dlatego wróciła
z nim do Rzymu i dlatego zostawiła Billy’ego pod opieką Dory w
Chicago.
Ich kroki odbijały się echem na nieskazitelnie wyfroterowanej
podłodze sali recepcyjnej. Przedstawili się recepcjoniście w białym
uniformie, potem poproszono ich o zajęcie miejsc na twardych,
plastikowych krzesłach. Przez francuskie okna wlewało się światło
słoneczne tańczące na sterylnych, marmurowych powierzchniach.
Czekali w milczeniu.
Z mroku w końcu korytarza wyłonił się lekarz trzymający
teczkę. Szedł i szedł bez końca w skrzypiących przy każdym kroku
1
Ospedale (wł.) - szpital
Strona 5
butach. Przywitał ich jakoś uroczyście i gestem wskazał, by poszli za
nim nieskończenie długim korytarzem, a potem w górę imponującymi,
marmurowymi schodami. Lekarz raz czy dwa pociągnął nosem, jakby
chciał go oczyścić. Pacjenci, gawędzący na schodach, nagle zamilkli i
zagapili się na gości.
Zgadując myśli Jacka, lekarz powiedział:
- To nie jest zakład zamknięty. Nie ograniczamy pacjentów.
Mamy tu piękny, słoneczny pokój, coś w rodzaju solarium. Lubi w
nim przesiadywać. Przez cały dzień, gdyby jej pozwolić.
Wreszcie otworzył drzwi. Jack z początku pomyślał, że
pomieszczenie jest puste. Zwrócone na południe okna przypominały
rzeźby z żelaza i szkła. Wewnątrz stały tylko białe, wiklinowe fotele.
Potem Jack zauważył młodą kobietę. Ubrana w jeansy i białą koszulkę
siedziała na skraju jednego z foteli i wyglądała przez okno. Prawdę
mówiąc spodziewał się gołych stóp i kaftana bezpieczeństwa.
Młoda kobieta zrobiła krok naprzód.
- Tim?
- Buon giorno2, Natalie! - ze sztuczną wesołością powiedział
lekarz. Kobieta nie zareagowała. Podszedł do niej i delikatnie
przegarnął jej włosy.
- Mamy dziś gości! - wreszcie spojrzała na nich przez ramię i
wstała.
- Zostawię was samych - powiedział lekarz, wycofując się. -
Będę w pobliżu.
Była chuda jak szkielet, cały czas mrużyła oczy jakby
2
Buon giorno (wł.) - dzień dobry
Strona 6
przeszkadzało jej zbyt ostre światło. Rozpuściła związane na karku
brązowe włosy.
- Nie, mylisz się - zaczął mówić Jack, ale przycisnęła palec do
warg i syknęła ostrzegawczo. Przeszła przez pokój, chwyciła dłoń
Louise, po czym wolno i zmysłowo ją obwąchała. Potem pochyliła się
i zaczęła wąchać jej kolano. Louise nie cofnęła się, kiedy kobieta
wąchała jej udo i krocze, trzymając nos jedynie o włos od jej
spódnicy. Następnie przysunęła się do Jacka, obwąchała go na
wysokości pasa, potem z boku, i wreszcie, prawie wpychając tam nos,
pod pachą. Jack mógł tylko z desperacją spoglądać na Louise.
- Nazywam się Jack Chambers. Tim był moim ojcem. A to jest
Louise, jego córka.
- Nasiąknęliście tym - powiedziała kobieta.
- Czym?
- Indygo. Wilczy gruczoł. Oboje. Zwłaszcza ty. Czy on
przyjdzie? Czy Tim przyjdzie? - zaczęła bardzo powoli okrążać Jacka.
- Tim umarł - powiedział Jack. - Umarł jakiś czas temu. Zostawił
ci trochę pieniędzy. Chcę się upewnić, że je dostałaś.
- Wiesz, dokąd oni poszli?
- Kto? I gdzie miałby pójść?
- Oni wszyscy. Było nas wielu. Zostałam tylko ja. Myślałam, że
przyszedłeś powiedzieć mi dokąd poszli. Samotność jest mało
zabawna. - Łagodnie i bez gniewu uderzyła Jacka w twarz. Potem
podeszła do Louise i znów zaczęła krążyć.
- Natalie - powiedziała Louise - czy wiesz gdzie jesteś?
Strona 7
Natalie cofnęła się ostrożnie, jakby uznała pytanie za
protekcjonalne i głupie.
- Oczywiście. Jestem w Indygo. To dlatego nie możecie mnie
zobaczyć.
Strona 8
PIERWSZY
LOTNISKO O'HARE, CHICAGO, MIESIĄC WCZEŚNIEJ
Kiedy maszyna zaczęła podchodzić do lądowania na lotnisku O'Hare,
Jack Chambers, nieco nerwowy pasażer samolotu, był przy piątej
szkockiej z wodą. Stewardessy otworzyły przejście między rzędami za
szybko, aby poprosić o kolejną. Jack osuszył plastikowy kubek, otarł
zmierzwione brwi maleńkim papierowym ręcznikiem o zapachu
cytryny i znów zaczął zastanawiać się nad sprawą Birtlesa.
To jest dobry moment, uznał. W Londynie zostawił tylko jeden
niewyjaśniony przypadek w wyraźnie podupadającym interesie.
Poinstruował swoją sekretarkę, panią Price, energiczną kobietę w
wieku emerytalnym, aby przyjmowała wszystkie nowe sprawy i grała
na zwłokę pod jego nieobecność. Sam chciał pracować nad sprawą
Birtlesa. Darował sobie wyjaśnianie okoliczności, w których wszystko
rzucił.
A więc lądował w Chicago i choć był już początek października,
słońce na zewnątrz terminalu lśniło jak kryształki soli na limonce. Z
poczuciem lekkiego zagubienia Jack zadrżał w rześkim, zimnym
powietrzu. Przed postojem taksówek stał rząd malowniczych kiosków,
w których sprzedawczynie w nausznikach gapiły się martwo przed
siebie, w stanie narkoleptycznego prawie znudzenia. Tak jak i
taksówkarze, miały wysmagane zimnym wiatrem twarze, posiniałe i
Strona 9
jakby poobijane. Jack szybko się przekonał, że wszyscy mieszkańcy
Chicago wyglądają, jakby przyjęli kilka ciosów na ringu bokserskim.
Postukał w pleksiglasowe okno jednego z kiosków, a kobieta
minimalnie pochyliła głowę w kierunku czekającej żółtej taksówki.
Długo jechał w głąb Chicago. Licznik taksówki tykał, jakby
odmierzał czas do zagłady. Wielki kanion, uformowany nie ze skał,
lecz ze szkła, stali i zbrojonego betonu, wznosił się po obu stronach
ulicy, jak połyskujące rtęciowo fale formujące koryto rzeki. Zamiast
jaskiń i sznurowych drabinek, tu były windy i wysłane dywanami
hole. W jednym z nich, na West Wacker Drive, spotkał się z
Harveyem Michaelsonem, prawnikiem, który skontaktował się z nim
w Anglii.
- Nie miałem pojęcia, że pan o niczym nie wie. Nie
spodziewałem się, że to będzie dla pana nowość.
- Nie widzieliśmy się od ponad piętnastu lat. Nie mieliśmy ze
sobą bliskiego kontaktu - powiedział Jack.
Michaelson wskazał mu drogę do swojego wytwornego biura
obitego pluszem i dębowym drewnem. Zaproponował świeżą kawę,
kanapki i ciasteczka, zapytał o lot i pogodę w Anglii. Jego gościnność
była tak wylewna, a maniery tak wyszukane, że Jack pomyślał, iż
przyjdzie mu słono zapłacić za poświęcony czas. Rzucił okiem na
zegarek tylko po to, aby dać do zrozumienia, że wie.
Michaelson nosił złote spinki do mankietów.
- Jak powiedziałem panu przez telefon, jest pan raczej
wykonawcą niż beneficjentem. - W Anglii nikt już nie nosił spinek do
Strona 10
mankietów, ani arystokracja, ani klasy średnie; tutaj wydawały się
oznaczać status idący w parze z doskonałymi zębami, gładko
zaczesanymi włosami i bukową, wypolerowaną tabliczką z
nazwiskiem na drzwiach biura. - Och, coś pan dostanie, o ile dopilnuje
pan wypełnienia ostatniej woli. Jest tu sporo do uporządkowania.
- Zakład, że nie będę miał z tego tyle, co pan - powiedział Jack, a
Michaelson roześmiał się, chociaż obaj wiedzieli, że to nie był żart.
Pomimo prostolinijności w podejściu do pieniędzy i spadku, Jack
nie był bezduszny. Po prostu nienawidził swojego ojca. Nie miał z
tym problemów psychologicznych. Nie mógł pojąć, dlaczego Freud
narobił tyle szumu. Jack nienawidził ojca i zakładał, że jego ojciec z
kolei nienawidził własnego.
- Pański ojciec był niezwykłym człowiekiem - powiedział
Michaelson.
- Był zasrańcem.
Michaelson znów się roześmiał, ale zaraz ucichł. Zdał sobie
sprawę, że Jack wcale nie żartował.
- To nie był człowiek najłatwiejszy we współżyciu - przyznał. -
Dawał panu w kość?
Oczy prawnika wyrażały oczekiwanie na odpowiedź. Jack
zauważył, że powieki miał nieco zbyt czerwone; zapewne z powodu
długich nocy spędzanych w zbyt w ciemnych miejscach.
- Nie chcę o tym rozmawiać. - Nie za tę cenę.
Michaelson był bystry.
- Mogę to zrozumieć. Zabierzmy się zatem za papierkową
Strona 11
robotę, dobrze?
Papierkowa robota, kiedy już się za nią zabrali, ukazała
skomplikowaną rolę Jacka jako wykonawcy ostatniej woli. Aby
dostać sowitą zapłatę za to zadanie, musiał uporać się z aktywami i
prowizjami. Był tam niezrozumiały manuskrypt, który miał zostać
opublikowany, jeśli pozwolą na to środki. Testament ponadto obarczał
Jacka zadaniem wyśledzenia kogoś o nazwisku Natalie Shearer, która
była główną spadkobierczynią.
- Poczyniłem wstępne kroki, aby odnaleźć tę Shearer. Czy chce
pan, abym dalej się tym zajmował?
- Poproszę. To mi zbyt przypomina moją pracę.
- Och? A czym się pan zajmuje?
- Jestem woźnym sądowym. - Było to wystarczająco bliskie
prawniczemu światu Michaelsona, aby to zrozumiał, ale na tyle
odległe na drabinie hierarchii, aby nie zadawał więcej pytań. Jack
pożałował, że o tym wspomniał. To tak, jakby facet rozdający ulotki
sugerował specjaliście od reklamy, że pracują w tej samej branży.
- Interesujące. To są kopie wszystkich dokumentów. Zajmie się
pan nimi na własną rękę. Gdzie się pan zatrzymał w Chicago?
- Przyjechałem prosto z lotniska. Pomyślałem, że mógłby mi pan
polecić jakiś niedrogi hotel.
- Do diabła z tym. Każę mojej asystentce zameldować pana w
Drake'u. Niech pan korzysta z tego, że testament mówi o pokryciu
kosztów. Takie jest założenie.
- Jednak, jeśli dobrze zrozumiałem - powiedział Jack - wszystko,
Strona 12
co zostanie po odliczeniu prowizji, trafia do mnie. Więc mimo
wszystko to mogą być moje pieniądze.
Michaelson uśmiechnął się pobłażliwie.
- Musi pan zapłacić podatek od spadku, nie wspominając już o...
proszę spojrzeć tutaj. - Następnie prawnik wytłumaczył Jackowi, w
jaki sposób może odzyskać pieniądze zatrzymując się w bardziej
kosztownym hotelu, a Jack zrozumiał, dlaczego jego ojciec zatrudnił
tego właśnie człowieka.
- Czyli jeśli wynajmę pokój w hotelu i zamówię call girls, to
nadal zarabiam pieniądze?
Michaelson mrugnął.
- Żartuję - powiedział Jack. - Naprawdę. - Tacy są prawnicy,
pomyślał: jeśli śmiejesz się z ich stawek, oni nie śmieją się z twoich
żartów.
Strona 13
DRUGI
Zgodnie z sugestiami Michaelsona Jack zameldował się w
wykwintnym hotelu Drake na North Michigan Avenue. Drake miał
dystynkcję wielkiej divy ze starego filmu i hol, w którym rosły palmy.
Odziani w smokingi muzycy z kwartetu grali dyskretnie, prawie
niewidzialni, a recepcjonista traktował go jak vipa. Jack, osłabiony z
powodu zmiany strefy czasowej, zjadł kolację sam w hotelu.
Nadskakująca uprzejmość kelnerów kazała mu myśleć, że musieli go
pomylić z jakimś sławnym gościem.
Wziął prysznic, owinął się w hotelowy szlafrok i wysączył
szklankę Dalwhinnie3. Zostawił telewizor ściszony, mruczący tylko
łagodnie w tle i zadowolony z samotności rozłożył papiery
Michaelsona na łożu godnym cesarza. Testament był napisany
profesjonalnie, zwięźle i stosunkowo prosto. W aktach znajdował się
również rękopis i zbiór napisanych na maszynie esejów czekających
na publikację. Było tam także portfolio aktywów spisanych przez
Michaelsona. Ojciec Jacka miał mieszkanie na Lake Shore Driver, o
którym już wiedział i dom w Rzymie, o którym nie miał pojęcia. Były
udziały w amerykańskich i włoskich firmach oraz spory kapitał. Jack
cmoknął nad Dalwhinnie, zniesmaczony, że nic z tego mu nie
przypadnie. Być może powinien był wykazać więcej stanowczości, a
nawet cierpliwości wobec staruszka.
3
Dalwhinnie - gatunek whisky
Strona 14
Ale żadne pieniądze nie były tego warte. Do Jacka nagle dotarło,
że nawet nie spytał Michaelsona w jaki sposób umarł jego ojciec.
Właśnie tyle się nim przejmował.
***
Jack po raz ostatni widział ojca w Nowym Jorku, prawie dwadzieścia
lat temu, kiedy sam miał dwadzieścia jeden lat. Kilka miesięcy
przedtem Tim Chambers zaczął obdarowywać syna prezentami
stosownymi dla młodego mężczyzny zaczynającego dorosłe życie,
chociaż porzucił matkę Jacka, kiedy chłopiec miał niespełna pięć lat.
Jack studiował geologię na Uniwersytecie Sheffield, był tuż przed
końcowymi egzaminami. Któregoś dnia w drzwiach stanął wysoki
mężczyzna w jasnym garniturze i w swetrze z golfem. Trzymał
butelkę szampana, tomik poezji i zaklejoną kopertę.
- Jack Chambers? - zapytał.
- Tak.
- Jestem twoim ojcem.
Jack zamrugał. To mogła być ta szara postać, którą zapamiętał z
czasów, kiedy miał pięć lat. Było w nim coś, co sprawiało, że
wyglądał zbyt młodo jak na faceta koło pięćdziesiątki. Miał niemodne
długie włosy, odgarnięte do tyłu jak lwia grzywa. Egzotyczna
opalenizna sugerowała status społeczny o wiele wyższy niż ten, który
zapewniał matce Jacka w czasie ich krótkiego małżeństwa. Było coś
jeszcze. Jakkolwiek kosztownie ubrany, nie miał ani butów, ani
skarpetek. Jack spojrzał na jego bose stopy i powiedział:
- Za pół godziny mam egzamin.
Strona 15
Mężczyzna popatrzył smutno na butelkę szampana w ręce.
- Czas nigdy nie był moją mocną stroną. Czy możemy się
spotkać później?
Jack umówił się z nim na schodach do sali egzaminacyjnej. Pisał
egzamin w swoistym zamroczeniu, jakby jego głowa zamieniła się w
balon wypełniony helem i unosiła go w górę, skąd spoglądał na
gryzmolącą figurkę poniżej. Za słabe wyniki obwiniał później ojca i
jego teatralne wejście, ale wówczas był zdania, że poszło mu raczej
dobrze.
Kiedy było po wszystkim, wyszedł z sali egzaminacyjnej, a ojciec
zapytał po prostu „Jak poszło?" Jack miał wrażenie, że przez cały czas
czekał na schodach z szampanem i prezentami w rękach. Całe trzy
godziny. I te bose stopy.
- Nieźle.
- Cudownie. Zjemy lunch?
Tim Chambers podszedł do sportowej Alfy Romeo, położył
butelkę szampana i prezenty na tylnym siedzeniu i zawiózł go do
francuskiej restauracji. Jack nie mógł się powstrzymać od zerkania na
bose stopy przyciskające pedały. Maitre4 w restauracji również to
zauważył, ale nie powiedział ani słowa. Jack ujął ciężkie, srebrne
sztućce i próbował wzorować się na mężczyźnie marszczącym brwi
nad menu. Jego oczy spoczęły na małym, okrągłym wisiorku w
kolorze kości, wiszącym na szyi ojca jak amulet.
- Pech - powiedział ojciec.
4
Maitre (fr.) - właściciel, szef
Strona 16
- Co?
- Mieć egzamin w dniu urodzin.
- Specjalnie na to czatują.
- Cóż za filozoficzne podejście. Geologia, zgadza się?
Powinieneś był studiować filozofię.
- Masz poczucie winy? Dlatego nagle się pojawiłeś?
Zanim ojciec zdążył odpowiedzieć, pojawił się sommelier5. Tim
Chambers ze znawstwem zamówił wino.
- Poczucie winy to kompletnie bezużyteczna emocja; jedna z
tych, które wyrugowałem ze swojego życia. Mógłbyś pomyśleć o tym
samym. - Stanął nad nimi kolejny kelner, jego pióro zawisło nad
notesem, ale Chambers go zignorował. - Ciekawość i troska: pierwsza,
naturalnie, żeby zobaczyć, jakim człowiekiem się stałeś, a jak dotąd
podoba mi się to, co widzę; druga, aby dopełnić choć szczątkowo
ojcowskich powinności, jeśli mogę i jeśli mi pozwolisz. Wyjaśnij
kelnerowi, dlaczego nie weźmiemy bażanta w sosie migdałowym.
Jack spojrzał na kelnera, który świdrującym wzrokiem gapił się
gdzieś ponad jego plecami.
- Ponieważ - Tim Chambers sam sobie wyjaśnił - to nie sezon
polowań na bażanty; a jeśli go mają, to znaczy, że jest mrożony; a my
nie przyszliśmy tu po to, by jeść mrożonki.
Jack nie był pewien, kto właściwie został zganiony, ale kiedy
Chambers zamówił filet mignon6, on poprosił o to samo. Podczas
posiłku Chambers mówił. Jack, zawieszony pomiędzy duszącą urazą i
5
Sommelier (fr.) - osoba sprawująca pieczę nad winami
6
Filet mignon (fr.) - polędwica wołowa
Strona 17
oczarowaniem miejskim szykiem i hipnotyzującym urokiem ojca,
odpowiadał na sondujące pytania głównie monosylabami.
Zanim podrzucił Jacka na uniwersytet, wcisnął mu w ręce
szampana, oprawione w skórę wydanie „Piekła" Dantego i zaklejoną
kopertę. Zawierała czek na kwotę większą, niż roczna pożyczka
studencka.
Tego dnia Jack rozczarował sam siebie. Próbował zachować
rezerwę, ale tylko wyszedł na ponuraka. Chciał sprawiać wrażenie
odprężonego, a wydał się co najwyżej zahamowany. Nie czuł się
komfortowo z myślą, że ojciec przez ten czas mógł przejrzeć go na
wylot.
***
To wszystko zdarzyło się dawno temu. Teraz Jack leżał wyciągnięty
na łóżku w pokoju hotelowym w Chicago i próbował przeglądać
dokumenty. Rozpraszały go jednak wspomnienia, zmęczenie
wywołane różnicą czasu i tępy ból głowy. Zapadł w sen.
Kiedy się obudził, w telewizji migały najlepsze momenty z
poprzedniego weekendu rozgrywek futbolowych. Gapił się
nieprzytomnie w ekran, próbując pojąć działania ludzi ubranych jak
bohaterowie z komiksów. Była czwarta nad ranem, a on czuł się
całkowicie rozbudzony. Nie było nic innego do roboty, poza
skazanym na niepowodzenie wysiłkiem zrozumienia amerykańskiego
futbolu.
Michaelson zorganizował Jackowi spotkanie z Louise Durrell w
mieszkaniu ojca na Lake Shore Drive. Durrell miała klucze zarówno
Strona 18
do tego mieszkania, jak i do domu w Rzymie. Była córką Chambersa i
przyrodnią siostrą Jacka.
Jack dotąd widział ją raz w życiu, przez jakieś dziesięć minut. To
także było dwadzieścia lat temu. Jedenastolatka z piegami, słabymi
włosami i aparatem na zębach chowała się przed nim wstydliwie. O
ile pamiętał, tamtego dnia nie zamienili ani słowa.
Zanim wyszedł z hotelu zadzwonił do swojego biura w Londynie
i zostawił pani Price wiadomość na automatycznej sekretarce. Czytał
gdzieś o pogardzie Amerykanów dla ludzi chodzących piechotą i
zdecydował się na spacer do mieszkania ojca tylko po to, aby pokazać
temu nadętemu narodowi, że tak można.
Jeżeli to Bóg stworzył Chicago, z pewnością użył kompasu,
kątomierza i suwaka logarytmicznego. W tej uporządkowanej
metropolii o czystych liniach, pełnej podniecających krzywizn i
słodkich kątów, ekscentryczność oznaczała zaprzeczenie reguł i
obrazę dla kunsztu kreślarza. Wlewała jednakże odrobinę ciepłego
chaosu w serce zimnej matematyki.
Chicago dawało Jackowi energię. Chciał hałasować na ulicach,
słyszeć swój głos odbijający się od ścian ze szkła, stali i betonu.
Zadarł głowę w stronę monolitycznych elewacji. Błyszczące wieże
przycupnęły na brzegach jeziora Michigan jak migrujące stado
spragnionych ptaków o białych nogach, ptaków, które zapomniały
odfrunąć.
Źle obliczył odległość i spóźnił się prawie pół godziny. Czekał
na niego portier. Na górę wjechał windą, w której dywany, lustra i
Strona 19
całe wyposażenie były zdecydowanie lepsze niż to, co miał we
własnym mieszkaniu.
Louise Durrell wpuściła go do mieszkania ojca i zaraz musiał
zganić się za myśli co najmniej niestosowne wobec siostry. Miała na
sobie dobrze skrojoną, beżową garsonkę i wyglądające na drogie, buty
na niskim obcasie. Jej spódnica kończyła się w tym magicznym
punkcie jednocześnie odsłaniającym i ukrywającym uda. Jack
pomyślał, że ma doskonały gust. Pachniała pieniędzmi, jakby miała je
od zawsze; było w tym lekkie tchnienie miękkiej skóry dziecka,
nowych banknotów i świadomej powściągliwości. Ten zapach
sprawiał, że poczuł się świadomy postrzępionych rękawów swojego
płaszcza.
Zawahał się, niepewny, w jaki sposób ma przywitać siostrę,
której nie znał. Nie odwzajemniła jego uśmiechu i wydawała się być
zniecierpliwiona jego przeprosinami. Zerkała na niego oparta
szczupłym ramieniem o ścianę, w pozycji wyrażającej ledwie
skrywaną pogardę. Zupełnie jakby był za coś oceniany. Racja,
pomyślał, Anglik każdemu potrafi dorównać w rezerwie, więc
dlaczego nie tutaj i nie teraz.
Udając, że rozgląda się po mieszkaniu, obserwował ją kątem
oka. Louise Durrell uważnie na niego patrzyła. Kiedy spotkał jej
spojrzenie, odsunęła z oka zabłąkany kosmyk blond włosów i
odwróciła wzrok.
- Co z tym zrobisz? - zapytała.
Nie sypia dobrze, zauważył. Zmarszczki wokół oczu, ciężkie
Strona 20
powieki, zmęczona skóra, coś w nocy nie pozwala jej zasnąć. Coś ją
gnębi.
- Z mieszkaniem? Będę musiał je sprzedać. Sposób
postępowania jest prosty. Nie ma tu za dużo mebli, prawda?
Mieszkanie było urządzone w stylu minimalistycznym.
Wnękowe okna były osłonięte elektrycznymi roletami. Na jasnym
parkiecie stały trzy sofy obite turkusową skórą. Był tam też barek,
imponująco wyglądający sprzęt muzyczny, a na ścianach obrazy,
które Jack uznał za kosztowne gówno. Nigdzie nawet atomu kurzu.
Jack nie mógł pohamować niechęci w stosunku do Louise,
dziecka, o które Tim Chambers się troszczył. Kiedy przeszukiwał
barek, wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć. Zamiast tego
zacisnęła wargi, jednak w jej oczach dostrzegł zaczepkę. Jack
postanowił podenerwować ją jeszcze trochę opadając niedbale na
jedną z sof.
- Nie znoszę tego koloru - powiedział. - Może usiądziesz?
- Może po prostu dam ci klucze i wyniosę się stąd?
Jackowi spodobała się jej wyrazista postawa. Chciał zapytać ją o
setki rzeczy. Była o dziesięć lat młodsza od niego, i o ile wiedział,
Chambers uczestniczył w jej wychowaniu. Zastanawiał się, czy
pomagała mu w pracy, czy też była tylko traktowaną pobłażliwie
córeczką.
- W porządku. Biegnij. Mam tu parę rzeczy do zrobienia.
- Jakich rzeczy?
- Skomplikowanych. - Jack uśmiechnął się rozbrajająco w