Jeżewski Marcin - Bunt aniołów
Szczegóły |
Tytuł |
Jeżewski Marcin - Bunt aniołów |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Jeżewski Marcin - Bunt aniołów PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Jeżewski Marcin - Bunt aniołów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Jeżewski Marcin - Bunt aniołów - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marcin Jeżewski
Bunt Aniołów
Oto wielki Smok
I ogon jego zamiótł trzecią część gwiazd niebieskich i strącił je na ziemię
(...)
I wybuchła walka w niebie: Michał i aniołowie jego stoczyli bój ze smokiem.
I walczył smok i aniołowie jego
Lecz nie przemógł i nie było już dla nich miejsca w niebie.
I zrzucony został ogromny smok, wąż starodawny, zwany diabłem i szatanem,
który zwodzi cały świat;
zrzucony został na ziemię, zrzuceni też zostali z nim jego aniołowie.
I usłyszałem donośny głos w niebie, mówiący:
Teraz nastało zbawienie i moc i panowanie Boga naszego
Apokalipsa Św. Jana
- Pssst...
Ciemność odrobinę się rozchyliła ukazując zarys ukrytej postaci.
- Chodź - wyszeptała sylwetka - Nie stój tak na widoku.
Nowoprzybyły z ociąganiem zanurzył się w mrok. Czyjaś ciepła dłoń chwyciła go
pod ramię i pokierowała w coraz głębszych ciemnościach. Po chwili natrafili na
przeszkodę. Ciche skrzypnięcie i mogli iść dalej. Gdzieś z przodu błysnęło słabe
światło pochodni po czym zniknęło pozostawiając po sobie słabą, chwiejną
poświatę. Chwilę później zbliżyli się do poruszanej słabym ciągiem powietrza
kotary. Przewodnik wyciągnął rękę i odsłonił wejście do przestronnej izby
oświetlonej migotliwym blaskiem pochodni osadzonych w metalowych uchwytach.
Pełzające po okopconych, nagich ścianach cienie i głęboka czarno-czerwona barwa
starych cegieł sprawiły, że przybysz zapragnął się cofnąć i uciec. Niestety było
już za późno. Spojrzenia zgromadzonych przy podłużnym stole postaci spoczęły na
nim i oceniając świdrowały, jakby chciały poznać wszystkie jego sekrety.
- A więc przyszedłeś Asmodaju - poderwał się z miejsca wysoki, ubrany w
jaskrawoczerwoną tunikę mężczyzna siedzący po drugiej stronie izby - Cieszę się,
że się zdecydowałeś. Barakel - wskazał drugiego z przybyłych - wątpił.
- Przyszedłem - westchnął chudy jak szczapa mężczyzna z bujną, siwą grzywą.
Nadal nie wiedział czy przyjęcie zaproszenia było dobrym pomysłem.
- Usiądź więc przy stole - tamten wskazał wolne miejsce, odczekał aż gość zajmie
miejsce, po czym sam usiadł uważając przy tym by nie przygnieść swoich
wspaniałych, śnieżnobiałych skrzydeł - Przybyli już chyba wszyscy - zawahał się
rozglądając wokół.
- Nie ma Uriela, Lucyferze - odezwał się ktoś - Chyba...
- Uriel nie przyjdzie - przerwał mu tamten.
- Może...
- Nie przyjdzie - tym razem było to wypowiedziane bardzo dobitnie.
- Ale... - Zimne spojrzenie Lucyfera zdusiło dalszą część zdania.
- Śmierć zagościła wśród Wybrańców Pana - mimo, że słowa Asmodaja były zaledwie
szeptem, dotarły do wszystkich. - Nic już nie będzie takie jak przedtem... -
urwał, gdy Objawienie opuściło go równie nagle jak przedtem naszło.
Przez chwilę panowała cisza. Zgromadzeni przy stole Aniołowie wpatrywali się w
Asmodaja, nie rozumiejąc słów, jakie przed chwilą usłyszeli. Cisza coraz
bardziej się przeciągała.
- Śmierć - nie wytrzymał w końcu ktoś przerywając pełne napięcia milczenie. - Co
to znaczy? - teraz już wszyscy chcieli wiedzieć.
- Spytajcie Lucyfera.
Jak na komendę obrócili się w stronę ubranego na czerwono Anioła, który z
nieodgadnionym wyrazem twarzy siedział wpatrując się w ścianę.
- Uriel nie przyjdzie - powtórzył cicho. - Nie przyjdzie - a po policzku
potoczyła mu się samotna łza.
* * *
Ponad dwadzieścia Aniołów zebrało się nad ciałem. To nie był Uriel. Nie mógł
być. Ten pomięty, zakrwawiony korpus nie mógł być jednym z Wybrańców. Piękna,
zastygła w wyrazie przerażenia twarz była jakby karykaturą pełnych blasku i
życia oblicz Aniołów.
Nikt nie mógł zrozumieć co się wydarzyło. Po raz pierwszy mieli do czynienia z
czymś takim i nie bardzo potrafili objąć to swoimi nawykłymi do życia rozumami.
Zostali przecież stworzeni by żyć.
- Zbawienie odeszło - odezwał się w końcu Akatriel, jak zwykle pojawiając się
nie wiadomo skąd ani kiedy.
Poruszenie jakie zapanowało po tych słowach w milczącym dotąd tłumie aż nazbyt
dobitnie mówiło, że zgromadzeni nadal nie mogą pojąć natury nowego zjawiska a
słowa Posłańca Pana niewiele im wyjaśniały. "Odeszło? Jak? Dlaczego? Kiedy
wróci?" szeptali między sobą.
- Nie wróci - odważył się zabrać głos najstarszy ze zgromadzonych, siwowłosy
staruszek o ognistym spojrzeniu i rozbieganych rękach - Uriel umarł.
To tylko powiększyło zamieszanie i nasiliło szepty.
- Aniele Mądrości - spytał ktoś spośród tłumu, najwidoczniej odważniejszy od
innych - Co to znaczy UMARŁ?
- Nie wiem - odparł Zagzagel nadając swej pobrużdżonej twarzy wyraz zmęczenia,
mający zniechęcić do zadawania pytań - Jeszcze nie zgłębiłem tego zjawiska -
dodał niejasno. Jeszcze przez moment podumał nad ciałem po czym oddalił się.
- Co to znaczy UMARŁ? - tym razem z braku innego obiektu pytanie skierowano do
Akatriela, Anioła Obwieszczeń i Objawiciela Boskich Tajemnic, stojącego na czele
Niebiańskiego Ministerstwa Informacji.
- Nie wiem - nawet on nie mógł im pomóc - Myślę, że nawet Pan tego nie wie -
odważył się na szczerość - Jeszcze - dodał szybko nie chcąc by zaliczono go do
Wątpiących.
Szepty, które ucichły w oczekiwaniu na jego odpowiedź wybuchły ze zdwojoną mocą.
Atmosfera coraz bardziej się zagęszczała.
- Zawołajmy Rafaela - zaproponował ktoś z tłumu - On go uzdrowi.
- Tym razem Rafael nie pomoże - uciął temat Akatriel rozkładając równocześnie
skrzydła. Kilkoma potężnymi zamachami uniósł się aż pod sklepienie olbrzymiej
sali.
- Czasami zdarzało się, że któryś z Aniołów doznał jakiegoś wypadku, złamał
skrzydło czy skaleczył się. Wtedy pojawiał się Rafael i w kilka chwil leczył
kontuzję. Jednak tym razem było inaczej. Akatriel nie wiedział dlaczego, ale
czuł że Uzdrowiciel nic tu nie poradzi. Tak już działał jego Dar. Był Aniołem
Obwieszczeń. Zawsze dowiadywał się o wszystkim jako pierwszy i przekazywał to
innym. Nie oznaczało to jednak, że musiał rozumieć to co przekazuje. Od tego
byli inni. Jak chociażby Zagzagel - Anioł Mądrości.
Szybujący dotąd bez celu Akatriel nagle zmienił kierunek lotu. "Dlaczego
wcześniej o tym nie pomyślał?". Razjel. On mógł coś wiedzieć.
Przyśpieszył kierując się równocześnie w stronę komnat mieszkalnych. Chciał
dotrzeć tam jako pierwszy. W końcu, gdy inni ochłoną, też zapragną poznać naturę
nowego zjawiska. A któż mógł je wyjaśnić jak nie Pan Tajemnic.
* * *
Następnego dnia nadal nic nie było wiadomo. Nawet Razjel nie potrafił niczego
wyjaśnić. Zagzagel gdzieś się zaszył próbując "zgłębić" nowe doświadczenie, a
Metatron, Niebiański Kanclerz, zamknął kancelarię z powodu nadmiaru petentów, z
którymi nie potrafił sobie poradzić.
Około południa gruchnęła wieść, że Stwórca wzywa Aniołów przed swoje Oblicze.
Nikt nie wiedział skąd się wzięła ta pogłoska, ale - jak to z plotkami bywa - od
razu zaczęła żyć własnym życiem. Może i było w niej nieco prawdy, ale gdyby
zliczyć wszystkich, których jakoby wezwał Pan, Niebo by opustoszało.
Zresztą wkrótce sprawa się wyjaśniła. Stwórca rzeczywiście wezwał kilku spośród
Wybranych. W miarę jak poznawano ich imiona coraz wyraźniej społeczność anielska
zaczynała rozumieć powagę sytuacji.
Na pierwszy ogień poszli Zagzagel, Rafael, Razjel, Metatron i Radueriel jako
Boski Protokolant. W tym składzie radzili kilka godzin, po czym dołączył do nich
Michał, a niedługo potem Gabriel i Lucyfer. Wszystko to świadczyło, że sprawa
naprawdę musiała być poważna. Niebo nie pamiętało sytuacji by Bóg wezwał na raz
aż tylu Aniołów.
Zresztą powagę sytuacji czuć było nawet w samym powietrzu. Tak zwykle pełne
życia sale pałaców, wypełnione krzątającymi się wszędzie Aniołami, teraz były
puste i ciche. Tylko od czasu do czasu pod ścianami przemykała przygarbiona i
milcząca sylwetka, która zaraz znikała pozostawiając po sobie tylko echo
trzepotu skrzydeł.
Około północy do obradujących dołączyły jeszcze dwie pary bliźniąt - Irin i
Kadiszin, tworzący wspólnie Sąd Najwyższy w Niebie, a wkrótce potem wezwanie
poczuł Anafiel, wódz Aniołów Sądu. Coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy.
Nawet podczas kryzysu związanego z Noem nie zwoływano najwyższych niebiańskich
sądów.
Dwa dni później przed oblicze Najwyższego został wezwany Akatriel. Jak zwykle
stanął przed Panem zdjęty nabożną czcią i trwogą. Przejęty, nawet nie zauważył
zgromadzonych Aniołów. Wpatrywał się w promień światła tak jasny, że aż bolały
od niego oczy. Nie mógł jednak oderwać wzroku. Doznał zaszczytu wejrzenia w
Oblicze Pana i czekał teraz by wypełnić swoją rolę. Moment później spłynęła na
niego Łaska Objawienia, a następnie - w drodze niezwykłego wyjątku -
Zrozumienie. Natychmiast tego pożałował. Zdjęty przerażeniem oderwał wzrok od
Oblicza i zataczając się zaczął cofać. Dopiero teraz, szaleńczo rozglądając się
w poszukiwaniu wyjścia, spostrzegł pobladłe i wymizerowane twarze pozostałych
Aniołów i od razu wiedział, że oni również doznali Łaski Zrozumienia. Jednak oni
mieli łatwiej. Nie spoczywał na nich obowiązek zaniesienia Objawienia do reszty
Zastępów Pana. Wszyscy to rozumieli. Czując na sobie ich pełne współczucia
spojrzenia po raz pierwszy w życiu Akatriel pożałował posiadania Daru.
- IDŹ I PRZEKAŻ MOJE SŁOWA - zabrzmiało mu w umyśle i pchnięty niewidzialną ręką
Pana potykając się o własne, nagle odmawiające posłuszeństwa nogi, ruszył
przekazywać SŁOWO.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi komnaty, światło znikło. Minęła dłuższa
chwila nim Aniołowie przywykli do nowego oświetlenia. W miejscu, gdzie przedtem
promieniało Oblicze Pana stało teraz kilka postaci. Minął jeszcze moment nim w
końcu jeden z Aniołów wystąpił, by przywitać nowoprzybyłych.
- Jestem Metatron, Niebiański Kanclerz - odezwał się spokojnym, nieco
zmanierowanym głosem, który jednakże lekko się jeszcze załamywał pod wpływem
niedawnych przeżyć - Witajcie wśród Zastępów Pana.
- Witaj - odpowiedziała mu jedna z postaci - Jestem Kamael...
- ...Sprawiedliwość Boża - dokończył za niego Metatron chcąc się wykazać
znajomością zamysłów Pana - Witaj. Ty i twoi towarzysze... - najmniejszym
grymasem nie zdradził się, że nie ma najmniejszego pojęcia kim są.
- Ten oto - Kamael wskazał na bladego młodzieńca nieśmiało zerkającego na
dostojne grono Wybrańców - to Suriel, Anioł Śmierci. Pozostali to Aniołowie
Kary, którzy podlegają tylko mnie - spojrzał na Metatrona znacząco jakby chciał
się upewnić, że Kanclerz dobrze to rozumie - Kusziel, Surowość Boża; Lahatiel,
Płomień Boży; Szoftiel, Sędzia Boży; Makatiel, Plaga Boża; Hutriel, Rózga Boża;
Pusjel, Ogień Boży i Rogzjel, Gniew Boży - przedstawił ich - Naszym zadaniem
jest odnalezienie sprawcy tej... - zawahał się - ...Śmierci i wymierzenie kary.
- Zostanie ci udzielona wszelka pomoc - zaofiarował się Metatron.
- Taka jest Wola Pana - zgodził się z nim Kamael, wzruszając swymi potężnymi
ramionami.
* * *
Mimo, że zebrali się już wszyscy, jakoś nikt nie miał ochoty zacząć pierwszy.
Wydarzenia ostatnich dni odcisnęły na każdym wyraźne piętno i zupełnie zmieniły
obraz świata do jakiego przywykli. Świadomość, że jest się śmiertelnym
podziałała na spiskowców jak zimny prysznic. Siedzieli przy stole nie patrząc
sobie w oczy. Każdy gdzieś błądził wzrokiem starając się patrzeć wszędzie tylko
nie w oczy innego Anioła.
- To nie ma sensu - Asmodeusz, szpakowaty, elegancki Anioł ubrał w końcu w słowa
to, o czym myśleli wszyscy. Nawet on, zawsze pełen życia i zwariowanych
pomysłów, siedział przybity oglądając własne paznokcie - To nie ma sensu -
powtórzył nadal nie podnosząc wzroku.
- Właśnie - poparł go wysoki, wyniosły Wybraniec, z uwagą oglądający blat stołu
- Powinniśmy zrezygnować... To nie miało być tak...tak... - zabrakło mu słów.
- Już jest za późno Szemhazaju - nie pozwolił mu skończyć Lucyfer.
- Dlaczego? - Szemhazaj roztargnionym ruchem odgarnął z czoła niesforny kosmyk
blond włosów - Dlaczego jest za późno? - w końcu podniósł wzrok i spojrzał
uważnie na Lucyfera.
- Bo sprowadziliśmy do Nieba śmierć - odpowiedział mu Asmodaj.
- Nie my tylko Lucyfer...
- Nieważne KTO osobiście. Winni jesteśmy wszyscy.
- Uriel chciał nas zdradzić - Lucyfer postanowił się usprawiedliwić. - Dlatego
musieliśmy go powstrzymać - jego wzrok nagle utracił wyraz gdy przypomniał sobie
tamte chwile. - Próbowałem mu to wyperswadować. Naprawdę próbowałem... Jednak on
się uparł. Mówił, że pójdzie do Boga i wszystko mu wyjawi, że... - głos mu się
na chwilę załamał. - Chwyciłem go za rękę - podjął po chwili opowieść - i
wciągnąłem między filary. Tam czekał Samael... Chcieliśmy go tylko nastraszyć...
Żeby zachował tajemnicę. Jednak on zaczął się szarpać. Próbował krzyczeć...
Wtedy Samael uderzył go. Najpierw raz, potem jeszcze raz... i jeszcze - na samo
wspomnienie tej sceny Lucyfer się trząść. Dopiero po dłuższej chwili podjął
opowieść. - W końcu Uriel znieruchomiał. Potem zobaczyłem krew. Była wszędzie.
Na podłodze, na ubraniu, na rękach Samaela, na nożu - Lucyfer otwarcie zaczął
płakać. Zresztą nie on jeden. Tylko Samael siedział nieporuszony wpatrując się
we własne dłonie jakby szukał na nich śladów krwi.
- Zdradziłby nas - powiedział w końcu.
- A teraz już nie mamy wyjścia - dopowiedział Asmodaj.
- Mamy. Możemy... - Szemhazaj się zawahał.
- Co możemy, Szemhazaju? - spytał ostro Samael świdrując tamtego wzrokiem - Co?
Pójść do Boga? - jad zawarty w tym pytaniu przywoływał wspomnienie Uriela i tego
co go spotkało, gdy próbował to zrobić - I co mu powiesz? Może to, że razem z
Azazelem, Ezakielem i kilkoma innymi zstąpiliście pośród śmiertelników by
posiąść ich córy?
Skąd...? - Szemhazaj był zszokowany wiadomością, że ktoś poznał ich tajemnicę -
Jak...?
Nieważne. Myślicie, że wam to wybaczy?
Tak jak mówiłem, teraz już nie mamy wyjścia - uciął dalszą dyskusję Asmodaj -
Chcemy czy nie, musimy brnąć dalej.
Taką właśnie przyszłość widziałeś? - zainteresował się Lucyfer - Czy...
Odkąd umarł Uriel - przerwał mu Asmodaj - Nie mogę dostrzec zbyt wiele. Wiem o
przyszłości tyle, co i ty.
* * *
- Musimy wszystko przyspieszyć - przekonywał Samael - Kamael i jego Aniołowie
Kary są coraz bliżej. Ostatnio zaczęli wypytywać o Wątpiących. W końcu odkryją
prawdę, a wtedy będzie już za późno.
- Jeszcze nie jesteśmy gotowi - nie poddawał się Lucyfer - Zaledwie trzecia
część zastępów pójdzie za nami jeśli zaczniemy teraz. Powinniśmy jeszcze
zaczekać.
- Nie - głos Samaela był równie twardy i nieprzejednany co zwykle - Powinniśmy
uderzyć teraz gdy Pan ukrył się w Siódmym Niebie, a Aniołowie jeszcze nie doszli
do siebie po śmierci Uriela. Potem może być za późno.
- Czas działa na naszą niekorzyść - poparł go Szemhazaj - Czym dłużej czekamy
tym większe prawdopodobieństwo, że ktoś się wygada.
- Właśnie. - Samael skorzystał z pomocy kolegi, który odkąd przekonał się, że
jego wyprawy do śmiertelników nie są już tajemnicą, stał się najzagorzalszym
chyba po Samuelu zwolennikiem buntu - To prawda, że jest nas mało, ale na naszą
korzyść działa zaskoczenie. Poza tym poprą nas najbitniejsi z Aniołów. W końcu
sam ich wyszkoliłeś Lucyferze.
- Owszem, ale nie wiadomo jak się spiszą w prawdziwej walce.
- Nie przekonamy się o ile nie spróbujemy.
Spierali się tak już od kilku godzin. Cały czas padały te same argumenty,
wychodzące z tych samych ust, ubrane tylko w nieco inne słowa. Wszyscy zgadzali
się, że trzeba podjąć akcję, a różnica zdań powstawała, gdy padało pytanie:
Kiedy? Samael i kilku jego popleczników, z Szemhazajem i Azazelem na czele,
optowali za wariantem natychmiastowym, zaś Lucyfer i Asmodaj nalegali by jeszcze
poczekać i wzmocnić się. Cała reszta nie miała wyrobionego poglądu popierając to
stronnictwo, które akurat przeważało i czekając by ktoś podjął decyzję za nich.
Świtało już, gdy postanowili odsunąć ostateczną decyzję do następnego spotkania,
które miało odbyć się za kilka dni. Aby nie wzbudzać niezdrowego
zainteresowania, które mogłoby im tylko zaszkodzić, opuszczali miejsce tajemnych
spotkań pojedynczo bądź małymi grupkami.
Pierwsze promienie słońca nieśmiało oświetlały złote dachy a błyszczące kopuły
dumnie prężyły się w blasku wstającego dnia. Delikatna mgiełka i skryte w
kłębiastych chmurach szczyty strzelistych wież przydawały niesamowitej i
majestatycznej atmosfery miastu. Ulice o tej porze były jeszcze ciche i puste,
ale już niedługo zapełnić się miały rzeszą zabieganych Aniołów wypełniających
polecenia Pana.
Miejsce, w którym się spotykali leżało na najniższym poziomie kompleksu
pałacowego zwanego Niebem. Takich poziomów było siedem. Stanowiły zwartą,
poprzetykaną gdzieniegdzie zielenią ogrodów i parków, całość. Kompleks miał
kształt olbrzymiej, schodkowej wieży, na szczycie której znajdowało się Siódme
Niebo - siedziba Boga. Tam wstęp, oprócz samego Pana, mieli tylko nieliczni. I
to właśnie w tym widział szansę Lucyfer, gdy nakreślał innym swój plan buntu.
Opanowanie Siódmego Nieba i postawienie Zastępów Pana przed faktem dokonanym.
Pierwsze zalążki buntu pojawiły się, gdy Gniew Boga zesłał na ludzi Potop. Część
Aniołów uważała, że to niesprawiedliwe by niszczyć cały rodzaj ludzki bez dania
mu szans na poprawę. Nie mówiąc już o marnotrawstwie środków, które można by
przecież spożytkować w inny sposób.
To właśnie spośród tych niezadowolonych zrodził się ruch "Wątpiących".
Początkowo nic nie zapowiadało, że dojdzie do rewolucji. Ot, spotykało się kilku
rozczarowanych, którzy pozwalali sobie na Wątpliwości. Dyskutowali i szukali
innych dróg postępowania. Powoli zaczęli sobie jednak uświadamiać, że Pan wcale
nie jest nieomylny i także popełnia błędy. Następnie zaczęli kwestionować samą
Ścieżkę Pana. Stąd był już tylko krok do buntu.
Pierwsze kroki Wątpiących, bo tak zaczęto ich nazywać, były bardzo dyskretne,
aczkolwiek znaczące. Zdołali uratować rodzaj ludzki, wybierając spośród niego
niejakiego Noego i ostrzegając go o kataklizmie. Mało brakowało a ingerencja w
wyroki boskie by się wydała, bo Pan gdy się dowiedział, że nie wybił wszystkich
ludzi wpadł we wściekłość i zarządził śledztwo. Jak mogło dojść do tego, iż Jego
rozkaz wykonano tak niestarannie? Przez jakiś czas Niebo stało się teatrem jego
gniewu. Na szczęście w końcu się uspokoił i postanowił dać ludziom jeszcze jedną
szansę. Odwołał też śledztwo w Niebie.
Wydarzenia te upewniły Wątpiących, że jednak to oni mieli rację a Bóg się mylił.
Powoli, acz nieubłaganie ich umysły dojrzewały do buntu. Gdy więc do spiskowców
dołączył młody, pełen zapału Anioł zwany Lucyferem, będący w dodatku Ulubieńcem
Pana, przygotowania z miejsca nabrały rozpędu. Aż dotarły do tego punktu. Do
punktu, z którego nie było już odwrotu.
* * *
- Dlaczego płaczesz? - spytał Fanuel. Przechadzał się po ogrodzie rozmyślając o
nieobecności Pana, gdy dostrzegł młodego Anioła siedzącego na ławce, pośpiesznie
wycierającego załzawione oczy.
- To nic - odparł tamten niezbyt przekonująco próbując zbagatelizować sprawę.
- Powiedz. Czasami to pomaga - głos Fanuela brzmiał bardzo kojąco - Te kilka
słów pozwala oczyścić duszę. Wiem coś o tym, w końcu jestem Aniołem Pokuty.
- Wiem, Fanuelu - młody Anioł w końcu odważył się podnieść wzrok - Ale naprawdę
nie mogę... - umilkł nagle, a po jego delikatnej twarzy przemknął grymas bólu,
który przeminął zanim Fanuel zdołał o niego zapytać - Zaczęło się...
- Co się zaczęło? - drugi Anioł nie bardzo wiedział o czym mowa.
- Początek Końca - niejasno odpowiedział tamten podnosząc się z ławki i
rozkładając skrzydła. - Albo Koniec Początku - dodał jeszcze zupełnie odmieniony
wstępującym w niego Darem, po czym uniósł się w powietrze.
Fanuel patrzył przez chwilę za oddalającym się młodzieńcem nic nie rozumiejąc. W
końcu, mrucząc pod nosem o "tej dzisiejszej młodzieży" ruszył w stronę swojej
komnaty. Ostatnio działo się zdecydowanie zbyt wiele niepokojących rzeczy,
których nie rozumiał. Idąc pustym korytarzem nie zauważył w pierwszej chwili
plamek na zwykle kryształowo czystej podłodze. W końcu jednak ta niecodzienna
osobliwość zwróciła na siebie jego uwagę. Zdziwiony przykucnął dotykając palcem
czerwonej, lepkiej substancji. Gdzieś już takiego widział, ale nie był pewien
gdzie. Po chwili ruszył dalej marszcząc brwi próbując przywołać coś z pamięci.
Wiedział, że to coś ważnego ale nie potrafił do tego dotrzeć.
Stał już przed drzwiami do komnaty, gdy w końcu wygrzebał z zakamarków pamięci -
gdzie wcześniej skrzętnie ukrył to niemiłe wspomnienie - martwe ciało Uriela. To
tam widział tą substancję. Krew. Jego wzrok powędrował w stronę palca, na którym
wciąż widniał czerwony, zaschnięty już ślad. Po plecach przebiegły mu ciarki,
gdy próbował wytrzeć dłoń o śnieżnobiałą szatę. W tym momencie przypomniał sobie
młodzieńca z ogrodu, który odleciał z wstępującym w niego Darem. Już pamiętał
jego imię. Suriel. A jego Darem była Śmierć.
* * *
Lucyfer, Asmodaj, Abaddon, Belial i Ariok stali pochyleni nad planem nieba.
Niewielkie, błyszczące znaczki wolno poruszające się gmatwaniną starannie
rozrysowanych uliczek oznaczały siły buntowników i wiernych Panu. Na razie
wszystko szło zgodnie z planem. Samael, wraz z doborowym oddziałem Aniołów
zdołali zająć wszystkie bramy Czwartego Nieba odcinając w ten sposób górne
poziomy od lepiej zaludnionych dolnych. Adramelek, błyskawicznym rajdem ruszył
wyżej i obecnie, wraz z Balberytem, który dopiero co włączył się do walki,
zajmowali salę za salą w Niebie Szóstym. Wkrótce dołączyć do nich mieli Mefisto
z Szemhazajem prowadzący z głównymi siłami buntowników akcję pacyfikacyjną w
głównych salach Nieba Piątego i Czwartego.
Niestety o wiele gorzej poszło Arielowi i Belzebubowi. Próbowali oni pojmać
Michała, który zdołał jednak ujść i powiadomić o wydarzeniach Niebiańskiego
Kanclerza. W chwili obecnej Metatron wspierany przez Michała, Gabriela i
strażników Siódmego Nieba - Zeburiala i Tutrbebiala, zajął jedyną bramę
prowadzącą do Fortecy Pana i ani myślał się poddać.
W niższych niebach tymczasem powoli zaczęto zdawać sobie sprawę, że na górze
jest coś nie tak. Tłum, który zbierał się u bram Czwartego Nieba był coraz
bardziej podenerwowany i tylko dyplomatyczne talenty Samaela powstrzymywały
Aniołów przed atakiem. Na szczęście Stwórca tworząc Niebo pomyślał też o jego
obronie i pomiędzy kolejnymi Niebami można było poruszać się jedynie korzystając
z Bram. Nie przewidział jednak, że zagrożenie przyjdzie od wewnątrz. To był
kolejny dowód na to, że nie był Wszechwiedzący tak jak chciałby to wszystkim
wmówić.
- Chodźmy do góry - powiedział w końcu Lucyfer odrywając się od mapy. - Czas z
tym skończyć.
Szczerze mówiąc nawet w najśmielszych snach nie przypuszczał, że może pójść tak
gładko. Na dobrą sprawę dopiero w Siódmym Niebie napotkali opór. W chwili
obecnej w rękach buntowników były trzy z siedmiu Nieb. Jednak czas działał na
ich niekorzyść. Im dłużej to trwało tym większe prawdopodobieństwo, że szala
zwycięstwa przechyli się na korzyść przeciwnika. Dlatego nadszedł czas by
wykorzystać ostatni atut w tej rozgrywce.
Kiedy zbliżyli się do bramy Siódmego Nieba ich oczom ukazał się widok licznej
rzeszy uzbrojonych w miecze Aniołów szturmujących ciężkie, metalowe wrota. Z
dwóch bliźniaczych wież strzegących wejścia raz po raz wychylała się jakaś
postać posyłająca błyskawicę oślepiającego światła na atakujących. Powietrze
rozrywane było przez wrzaski rannych i jęki umierających. Nad polem walki unosił
się Anioł Suriel a jego przeraźliwy skowyt słychać było chyba nawet w Pierwszym
Niebie.
- Jak sytuacja? - pytanie Lucyfera skierowane było do osmalonego jakąś zabłąkaną
błyskawicą Ariela, który ulokował się na niewielkim pagórku skąd miał widok na
całe pole walki.
- Niedobrze. Atakujemy raz po raz ale nie możemy sforsować tej cholernej bramy -
odparł tamten przekrzykując gromy posyłane przez oblężonych - Nasza broń nawet
nie porysowała Wrót. A jeszcze do tego to - wskazał na uwijającego się jak w
ukropie i nadal wyjącego Suriela.
Lucyfer spojrzał na niego pytająco.
- Nawet nie pytaj - uprzedził go Ariel - Pojawił się jak tylko zginął pierwszy z
naszych i od tej pory krąży i wyje - zamilkł na chwilę gdy nad polem walki
przetoczył się kolejny przeraźliwy grom posłany z jednej z wież - Można
przywyknąć - dodał sarkastycznie unosząc brwi.
- Skoro tak mówisz - Lucyfer wcale nie był tego taki pewien.
- Nie to mnie martwi - tamten nie przejął się wątpliwościami towarzysza - Spójrz
- wskazał ręką.
Pod nimi tymczasem rozpoczął się kolejny szturm. Obie strony zarzuciły się
lawiną oślepiającego i jakże morderczego światła. Jednakże ukryci za grubymi
murami obrońcy mieli się o wiele lepiej niż atakujący, wśród których śmierć
zbierała krwawe żniwo. Trwało to jakiś kwadrans. W końcu atak się załamał a
wycofujący się Aniołowie nawet nie próbowali zabrać z sobą martwych ciał swoich
niedawnych towarzyszy.
- To było do przewidzenia... - powiedział cicho Lucyfer.
- Więc trzeba to było przewidzieć - zdenerwował się Ariel.
- To było do przewidzenia - powtórzył Lucyfer bynajmniej nie zrażony - Niedługo
przybędą Szemhazaj i Adramelek. Opanowali już sytuację u siebie.
- To nic nie da. Te wrota są nie do sforsowania. Musimy ich zamęczyć.
Lucyfer przez chwilę patrzył na szarżujące Anioły i broniące dostępu do Bramy
wieże.
- Nie mamy aż tyle czasu - powiedział cicho - Odwołaj atak - podjął decyzję.
- Co? - Ariel spojrzał na niego z niedowierzaniem - Odwołać?
- Tak. Porozmawiam z nimi - wskazał na wieże. - Może zdołam ich przekonać...
- Skoro tak mówisz. - Ariel nie wyglądał na przekonanego. Skinął na stojącego w
pobliżu posłańca, odczekał aż się zbliży i przekazał mu rozkazy.
Chwilę później zastępy atakujących cofnęły się. Powoli zapadała cisza. Wszyscy
wyczekiwali. Nawet Suriel przestał się wydzierać i wyczerpany odleciał gdzieś
odpocząć.
- I co teraz - po dłuższej chwili czekania nie wytrzymał Ariel.
- Czekamy - głos Lucyfera był zupełnie spokojny i wyprany z jakichkolwiek
emocji.
- Na co?
- Posłałem po Samaela. Chcę aby mi towarzyszył - wyjaśnił.
- Samael? - zdziwił się Ariel, ale nie pytał więcej.
Niedługo potem przybył oczekiwany Anioł. Rozchełstana tunika i zburzone włosy
były wyraźnym świadectwem, że sytuacja na dole przedstawiała się coraz gorzej.
- Nie wiem czego ode mnie chcesz, ale lepiej szybko coś zróbmy bo na dole
zaczyna robić się nieciekawie - wyrzucił z siebie.
- Dlatego cię wezwałem. Chcę abyś mi towarzyszył.
Samael nawet się nie zdziwił, że to akurat jego wybrał Lucyfer na swego
towarzysza. "Zawsze był próżny" pomyślał Lucyfer "I dlatego go wybrałem".
Chwilę później skierowali się ku Wrotom. Olbrzymie, wykonane z brązu wierzeje, z
wykutymi scenami Stworzenia Świata, robiły olbrzymie wrażenie na każdym kto je
przekraczał. To o nich myślał każdy mówiąc "wrota niebios".
- Chcę porozmawiać - zakrzyknął Lucyfer, gdy zbliżyli się do celu.
Przez chwilę nic się nie działo. Za ich plecami Anioły wstrzymały oddechy
czekając na dalszy rozwój wypadków. W końcu jedno ze skrzydeł Bramy lekko się
uchyliło.
- Możecie wejść - zawołał ktoś.
Ruszyli wolnym krokiem ku Siódmemu Niebu. Przekroczyli wrota, które zamknęły się
za nimi z głośnym hukiem. Po prawej stronie dostrzegli schody prowadzące do
jednej z wież. Lucyfer natychmiast się ku nim skierował. Wspinali się przez
chwilę, aż dotarli do otwartych na oścież drzwi.
- Witaj, Lucyferze - Metatron jakby nie zauważył drugiego gościa - Widzę, że ci
się udało.
- Witajcie - nowo przybyły skinął na powitanie zgromadzonym Aniołom Metatronowi,
Michałowi, Gabrielowi i Zagzagelowi - Czy...?
- Zeburial i Tutrbebial strzegą drugiej wieży - uspokoił go Gabriel - Nie będą
nam przeszkadzać.
- A...? - Lucyfer wymownym gestem wskazał na pałace Siódmego Nieba.
Objawił się na samym początku i powiedział, że wróci gdy to wszystko się
skończy.
- A więc czas już z tym skończyć.
Samael zdezorientowany obserwował tą wymianę zdań. W końcu zdał sobie sprawę, że
coś jest tu nie tak.
- Co tu się dzie...
Ukryty do tej pory za drzwiami Anioł cicho zaszedł go od tyłu i uderzył w głowę
ciężką drewnianą pałką przerywając tym samym pytanie. Samael padł bez czucia na
podłogę.
- Miło cię widzieć w zdrowiu Urielu - uśmiechnął się Lucyfer.
- Ty się do tego nie przyczyniłeś - odparł tamten zjadliwie.
- Wiesz, że to było konieczne - Lucyfer ani na chwilę nie przestał się uśmiechać
- Musieliśmy sprowadzić Śmierć do Nieba.
- I wrobić w to Samaela - głos Zagzagela zabrzmiał jak skrzypnięcie.
- Owszem - zgodził się Lucyfer - Samael musiał być przekonany, że ma krew na
rękach, inaczej nigdy byśmy nie zdołali przeprowadzić naszych planów. A tak
wszystko potoczyło się tak jak chcieliśmy.
- Tylko dlaczego to musiałem być ja? - nie dawał za wygraną Uriel.
- Przecież nic ci się nie stało. W końcu Gabriel jest Aniołem Zmartwychwstania.
- Mogliście mnie chociaż uprzedzić.
- Wszystko musiało wyglądać autentycznie - wtrącił się Gabriel.
- Mimo to nie podoba mi się to - Uriel musiał mieć ostatnie słowo.
- Wiem. Ale to było konieczne. Tak jak to co musimy zrobić teraz.
Spojrzeli na Lucyfera niezdecydowani. Przez chwilę nikt się nie odzywał choć
każdy myślał o tym samym.
- Czy musimy Go zabijać? - nie wytrzymał w końcu Uriel wypowiadając na głos to
co dręczyło wszystkich.
Tak - to Zagzagel był tym, który mu odpowiedział - Widziałeś. Już sobie nie
radzi. Wypalił się. Podejmuje irracjonalne decyzje. Stworzył świat ale nie
pozwala mu się dalej rozwijać. I teraz tylko przeszkadza. To co robimy jest
konieczne - bardziej przekonywał siebie niż Uriela.
- Poza tym - dodał Lucyfer - Pozostawienie Go przy życiu jest zbyt
niebezpieczne. Nie chciałbym by się kiedyś oswobodził i nas ukarał...
- Jeśli chcemy przetrwać musimy Go usunąć - wtrącił się Metatron - Któregoś dnia
może zechcieć się nas pozbyć tak jak to próbował zrobić z ludźmi. I nie będzie
wtedy nikogo kto by się za nami wstawił.
- Wiem - westchnął Uriel opuszczając głowę - Ale śmierć jest taka
przygnębiająca.
- Ale konieczna - uciął dyskusję Lucyfer kierując się ku drzwiom.
* * *
- Witaj Samaelu.
Spotkali się na pustkowiu gdzie nikt nie mógł ich zobaczyć. Tylko piasek mógłby
kiedyś zaświadczyć, że kiedykolwiek tu byli.
- Witaj, Panie - zaśmiał się Samael. - Widzę, że czas się ciebie nie ima.
- Ty też dobrze wyglądasz.
- Zmusza mnie do tego moja nowa rola.
- Samael - westchnął Pan - Szatan. Co za różnica.
- Żadna - zgodził się tamten - Wiesz coś o tym, prawda? Jesteś taki, jakim cię
postrzegają, a prawda jest zaledwie subiektywnym odczuciem.
- Stałeś się zgryźliwy.
- Dzięki tobie - nie pozostał mu dłużny Samael - To dziwne jak łatwo można
udawać kogoś, kim się wcale nie jest. Odrobina gry aktorskiej, trochę efektów
specjalnych i można być każdym. Nawet...
- Tak jak powiedziałeś. Jesteśmy tacy, jakimi nas widzą.
Milczeli przez chwilę.
- Nie czujesz wyrzutów sumienia? - odezwał się znowu Samael. - Pozbawiłeś świat
Stwórcy i zająłeś jego miejsce.
- Czuję smutek.
- To za mało. Stanowczo za mało.
- A czego byś chciał? Zrobiliśmy to, co trzeba było zrobić.
- Czyżby? - zaśmiał się Samael. - Próbujesz przekonać mnie czy siebie? Zrobiłeś
to, bo chciałeś zająć Jego miejsce, a te ckliwe historyjki o poświęceniu i o
tym, co trzeba było zrobić zostaw dla tych, co w nie wierzą. JA do nich nie
należę - zamilkł na chwilę. - Przez jakiś czas próbowałem powiedzieć prawdę,
lecz...
- Nazwano cię Ojcem Kłamstwa - wszedł mu w słowo tamten. - Zwiodłeś nawet
Wybrańców Pana.
- Nikt nie chce znać całej prawdy. Każdy woli iluzję niż bolesną rzeczywistość.
- Taaaak - westchnął Samael i znowu zamilkli. - Wiesz, to nawet zabawne - podjął
znowu temat - że czasami nazywają mnie twoim imieniem.
- Sam o to zadbałem. Postarałem się wymazać z pamięci wszelkie wspomnienia o
moim istnieniu.
Tym razem cisza trwała o wiele dłużej.
- Muszę już iść, Samaelu. Musimy jeszcze kiedyś się spotkać. Porozmawiać. Nie
jestem wcale zły - udawał, że nie zauważa ironicznego grymasu tamtego - Można
mnie nazwać ofiarą okoliczności... Naprawdę musimy jeszcze kiedyś się spotkać.
Rozwinęli skrzydła. Jeden miał lśniące i białe, drugi czarne i błoniaste.
- Tak - westchnął po raz ostatni Samael.- Musimy, Lucyferze.