Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Jensen Jens Henrik - Oxen (3) - Zamrożone płomienie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Jens Henrik Jensen
Zamrożone płomienie
Strona 3
Tytuł oryginału: De frosne flammer
Tłumaczenie: Edyta Stępkowska
ISBN: 978-83-283-4407-5
© Jens Henrik Jensen og JP/Politikens Hus A/S København 2016
All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any
form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying,
recording or by any information storage retrieval system, without permission from
the Publisher.
Polish edition copyright © 2019 by Helion SA
All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości
lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione.
Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie
książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie
praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź
towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz Helion SA dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce
informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności
ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw
patentowych lub autorskich. Autor oraz Helion SA nie ponoszą również żadnej
odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji
zawartych w książce.
Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą
Shutterstock Images LLC.
HELION SA
ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice
tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63
e-mail:
[email protected]
WWW: (księgarnia internetowa, katalog książek)
Poleć książkę
Kup w wersji papierowej
Oceń książkę
Księgarnia internetowa
Lubię to! » nasza społeczność
Strona 4
Dla
Hugo, Victora i Mai
Strona 5
Rozdział 1.
Postać siedziała nieruchomo na klifie i chłonęła życiodajną siłę ze
słońca, niczym wygłodniały zmiennocieplny gad.
Wokół rozciągał się przygnębiający krajobraz wrzosowiska
usianego brązowymi spłachciami piachu, głazami i kołdrami
mchu. Zima była w odwrocie, lecz w zacienionych zagłębieniach
i szczelinach skalnych wciąż zalegał śnieg.
Jedynym ruchomym elementem krajobrazu była wrona, która
w małej niecce zawzięcie skubała coś, co wyglądało jak zajęcze
truchło.
W trzecim miesiącu roku wszystko tutaj było surowe
i wygłodniałe.
Postać na klifie siedziała ze skrzyżowanymi nogami i wyglądała,
jakby wyrastała wprost ze skały. Miała wyprostowane plecy, bose
stopy i dłonie złożone na udach.
Postać była mężczyzną.
Ostre marcowe światło bezlitośnie ujawniało bezlik blizn na
nagim torsie. Niektóre stare i pobladłe. Inne pojawiły się
niedawno — ciemnoróżowe o zaokrąglonych konturach albo
proste cięcia na bladym, żylastym ciele, zamknięte setkami
szwów.
Długie włosy były zebrane w niewielki kucyk na karku. Rzadki,
nieregularny zarost piął się od szyi przez podbródek i policzki.
Mężczyzna wyglądał jak rozbitek na skalistym archipelagu
pokrytym brudnobrązowym wrzosowiskiem i kępkami iglaków.
Siedział z zamkniętymi oczami i twarzą zwróconą ku słońcu.
Miejsce było strategicznie doskonale położone między dwoma
dużymi głazami, które chroniły przed wiatrem, a uwięzione
między skałami powietrze nagrzewało się od świtu.
Strona 6
Od pół godziny ani drgnął. Nie poruszył dłonią. Nie przesunął
palca. Nie uniósł brwi ani nie zmarszczył nosa. Wyglądał, jakby
całym sobą skupił się na procesie wymiany energii między
życiodajną gwiazdą odległą o sto czterdzieści dziewięć milionów
sześćset tysięcy kilometrów a nic nieznaczącym organizmem
przycupniętym na skale.
Po lewej stały stare kalosze ze skarpetami wciśniętymi
w cholewki. Po prawej leżały podkoszulek, flanelowa koszula
w kratę i dziergany sweter. Na samej górze spoczywał przedmiot,
który w słońcu puszczał zajączki. Nóż myśliwski. Na ostrzu widać
było plamy rdzy, trzon także musiał swoje przejść. Widać, że był
wielokrotnie naprawiany i na koniec owinięty sznurkiem.
Kiedy w końcu mężczyzna się poruszył, ruchy miał
nieskończenie powolne, jakby słońce mimo wszystko nie zdążyło
tchnąć siły w jego mięśnie.
Wyciągnął ręce przed siebie, a potem uniósł je nad głowę. Wziął
pięć głębokich wdechów i za każdym razem w skupieniu
wypuszczał powietrze do samego końca. Wreszcie w zwolnionym
tempie opuścił ramiona wzdłuż ciała i wrócił do pozycji
wyjściowej.
Był w trakcie siódmej serii z rękoma nad głową, gdy nagle
opuścił ręce i czujnie obejrzał się za siebie. Usłyszał jakiś dźwięk.
Obcy dźwięk. Czyjeś głosy. Musiały dochodzić ze żwirowej drogi
biegnącej równolegle z niewielkim masywem skalnym, na którym
się usadowił.
Mężczyzna nie tracił czasu na ubieranie się. Przezornie włożył
trzon noża między zęby. Mając obie ręce wolne, ruchami
pewnymi jak u zwierzęcia, bezgłośnie przeczołgał się po
kamieniach w stronę dużego, wolno stojącego głazu na poboczu
drogi.
Przykucnął na miękkiej ziemi i ostrożnie wyjrzał zza skały. Głosy
stały się wyraźniejsze. Chwilę później dostrzegł dwóch mężczyzn.
Szli spokojnym krokiem i o czymś rozprawiali. Przywarł do
kamienia i błyskawicznie przeanalizował wszystkie szczegóły.
Obaj mogli mieć koło siedemdziesiątki — co wcale go nie
Strona 7
uspokajało. Wróg nie ma ograniczenia wiekowego.
Obaj mieli na nogach buty trekkingowe, a jeden z nich szedł
z niewielkim plecakiem wycieczkowym przewieszonym przez
jedno ramię. Obaj byli czyści i schludni, w strojach w kolorze
zgniłej zieleni i szarościach, odpowiednich na wycieczkę
krajoznawczą. Każdy miał na sobie luźną kurtkę i polar pod
spodem. Mężczyzna wypatrywał wybrzuszeń albo miejsc, gdzie
odzież nienaturalnie odstawałaby od ciała, co mogłoby oznaczać,
że są uzbrojeni. Prześledził także spojrzenia piechurów, by się
zorientować, co przykuwa ich uwagę.
Obcy wyjątkowo rzadko zaglądali do tej niewielkiej,
odizolowanej części świata, którą tymczasowo sobie
przywłaszczył. Była połowa marca… nie był to wymarzony czas na
piesze wędrówki, ale nic w dwójce starszych panów nie wzbudziło
jego podejrzeń.
Kiedy mijali jego kamień, usłyszał wyraźnie, o czym rozmawiali.
Zastanawiali się, gdzie najlepiej ulokować oszczędności
emerytalne. To uspokoiło go jeszcze bardziej. Przeczekał w swojej
kryjówce, aż mężczyźni zniknęli z pola widzenia.
Biały drewniany domek z czerwonym dachem z blachy falistej
zdawał się lśnić w słońcu. Stał na niewielkim wzniesieniu.
Z przodu przed domem ciągnęła się niewielka zatoczka, w której
stała łódka. Z tyłu wznosiły się tylko klify. Teraz dom wyglądał jak
świeżo wyprany i wywieszony do wyschnięcia na błękitnym
niebie.
Tego dnia, w nowym roku nowego świata tego mężczyzny,
słońce osiągnęło swoją największą moc. Cudowny dzień.
Już wcześniej siadywał na swoim klifie, by wystawić do słońca
nagi korpus i zanurzyć się w siebie, ale dziś było bez porównania
najwspanialej. Wkrótce wiosna nabierze impetu.
Z szutrowej drogi odbił i wąską ścieżką ruszył pod górę do
domu. Kiedy wyszedł zza rogu, obszedłszy ogródek, dostrzegł ją,
nim ona zauważyła jego. Siedziała na swoim stałym miejscu,
Strona 8
plecami do drewutni i z lekko przechyloną sztalugą, by światło
padało na nią pod odpowiednim kątem. Siwe włosy schowała pod
słomkowym kapeluszem o szerokim rondzie.
Malowała kwiaty — znowu. Nigdy nie widział, by malowała
cokolwiek innego. Teraz i ona go zauważyła. Pomachała mu
pędzlem i zawołała po angielsku:
— Hello Dragos! Znów się gdzieś włóczyłeś? Nie usiedzisz na
miejscu, niespokojny duchu.
— Róże? — zapytał.
Kobieta uśmiechnęła się i pokręciła głową.
— Tulipany. Mnóstwo tulipanów…
Strona 9
Rozdział 2.
Głos zadudnił w całym pomieszczeniu i brzmiał bardziej jak
stwierdzenie niż pytanie:
— Lars Thøger Fritsen?
Listonosz musiał wejść do środka, gdy szlifierką kątową obrabiał
podwozie zawieszonego na podnośniku samochodu. Ton tego
niby-pytania był tak zdecydowany, że na moment poczuł się jak
w wojsku i całe ciało instynktownie przygotowało się do
wystąpienia z szeregu, złączenia pięt i zameldowania się do
służby. Na szczęście udało mu się opanować i spojrzał tylko
podejrzliwie na swojego gościa zza przedniego koła toyoty.
— To ja — potwierdził.
— Polecony — zagrzmiał ponownie listonosz, grubo po
pięćdziesiątce. — Musi pan pokwitować.
Odłożył szlifierkę i wyszedł spod starego kombi.
— Polecony?
— Zgadza się. Niech pan będzie łaskaw podpisać — powiedział
listonosz, wręczając mu dużą bąbelkową kopertę. — O, tutaj.
Postawił parafkę na podsuniętym mu ekranie.
— Dziękuję — odparł listonosz i jednym tchem życzył mu
udanego dnia, po czym odwrócił się i wyszedł.
Zdumiony oglądał kopertę. Nie spodziewał się przesyłki, a już na
pewno nie poleconej.
„Warsztat Samochodowy L.T. Fritsena, Amagerbrogade 108,
2300 Kbh. DW: Lars Thøger Fritsen”. Odwrócił kopertę.
W miejscu na dane nadawcy była pieczątka. Przesyłkę nadała
kancelaria adwokacka Sjørslev, Blaufeldt & Juel z adresu
w centrum Kopenhagi. Nic mu to nie mówiło.
Strona 10
Próbował oszacować wagę i w kilku miejscach docisnął
zawartość kciukiem. Koperta była ciężka i zawierała podłużne
pudełko z jakiegoś twardego materiału.
— I co, działa?
Spojrzał pytająco na swojego stażystę, który mocował się ze
strzaskanym światłem mijania w beemce typu kebab, oczywiście
czarnej. Choć w tej chwili wózek bardziej przypominał kebab
w cieście, bo cały przód był dokładnie zrolowany po bliskim
spotkaniu z Tisvilde Hegn. W tym przypadku słowo „płot”
w nazwie uroczego skądinąd parku krajobrazowego przestawało
być metaforą. Zgodnie z umową z ubezpieczycielem cały przód
był do wymiany.
Chłopak skinął tylko głową. Po chwili wahania Fritsen
zdecydował się pójść do swojego kantorka i tam otworzyć
tajemniczą kopertę.
Usiadł przy biurku i odsunął na bok stertę papierów, żeby zrobić
miejsce dla koperty. Rozerwał zamknięcie kciukiem i zajrzał do
środka. Czarne pudełko i załączony list. Raz jeszcze wytarł rękę
w nogawkę, nim wyjął oba przedmioty. Pudełko było podłużne
i wykonane z niezniszczalnego plastiku. Z kieszeni na piersi wyjął
okulary do czytania.
„Szanowny Pan Lars Thøger Fritsen, kancelaria adwokacka
Sjørslev, Blaufeldt & Juel zarządza spadkiem po Gudrun Oxen,
zam. w Domu Opieki Solbakken w Ringsted. Przy inwentaryzacji
natrafiliśmy na załączone przedmioty. Dołączono do nich pisemną
instrukcję syna zmarłej, Nielsa Oxena. Prosi w nim, aby
w przypadku, gdyby nie został bądź nie mógł zostać
powiadomiony o śmierci matki, przesłać te przedmioty Panu”.
O co tu chodzi do diabła? Raz jeszcze przeczytał pierwszy
akapit, nim przeszedł dalej.
„Znany jest nam również niewyjaśniony wciąż status
prawomocnego właściciela załączonych przedmiotów, Nielsa
Oxena. Z uwagi na niejasne okoliczności jego prawdopodobnej
śmierci rodzina zmarłego dopiero za pięć lat może wnioskować
o wystawienie aktu zgonu. Przedstawiliśmy sytuację córce
Strona 11
zmarłej, Susanne Oxen Viig. Podobnie jak my uznała, że należy
wykonać instrukcję pozostawioną przez jej brata i że niniejszym
to Pan staje się prawowitym właścicielem załączonych
przedmiotów. (Dołączamy kopię zgody pani Susanne Oxen Viig
wraz ze szczegółowym spisem przekazywanych przedmiotów).
Sprawę tym samym uznajemy za zamkniętą”.
Oxen. Gudrun Oxen, Susanne Oxen i… Niels.
Ostrożnie otwarł pudełko. Było wyłożone czerwonym aksamitem
— i wypełnione wielkim sercem i odwagą. Niels Oxen w otwartej
trumnie — in absentia. Jego życie streszczone w czterech
orderach.
Pierwszy to wojskowy medal za odwagę. Jego historii nie
pamiętał. Drugi taki sam, lecz ze srebrnym liściem dębu. I tę
historię pamiętał najlepiej z wszystkich. N.O. otrzymał
odznaczenie za to, że bez chwili wahania wskoczył do rzeki Uny
niedaleko Kostajnicy, by uratować kolegę z kompanii Bravo,
trafionego kulą serbskiego snajpera.
Tym kolegą był on sam, L.T. Fritsen.
Blizna na klatce piersiowej do dziś czasem swędzi. Do dziś
również zdarza mu się czuć, jak zimna, czarna woda zamyka się
wokół niego tuż przed śluzą na drodze do śmierci. Budzi się
wówczas mokry od potu, wyszarpnięty ku życiu przez parę silnych
ramion.
Trzecie odznaczenie to medal za odwagę ze złotym liściem dębu.
O ile go pamięć nie myliła, N.O. dostał go w związku z misją
o nazwie Task Group Ferret, która była duńskim wkładem
w Operation Enduring Freedom w Afganistanie. N.O. pod ostrym
ostrzałem przyszedł z odsieczą załodze zestrzelonego helikoptera.
Ostrożnie wyjął szpilkę, która przytrzymywała na miejscu
czwarte, ostatnie odznaczenie. Z nabożnością ułożył je sobie na
wyciągniętej dłoni.
Było to odznaczenie wyższe od pozostałych. Krzyż Waleczności.
Przyznawany za wyjątkowe dokonania. Tak bardzo wyjątkowe, że
jak dotąd Niels Oxen pozostawał jedynym, który je otrzymał. Był
Strona 12
rok 2009, kiedy Jægerkorpset[1] wysłał swoich ludzi do prowincji
Helmand w Afganistanie. N.O. zakradł się na tyły wroga i sam
jeden pokonał ośmiu talibów, by ratować kolegów, którzy wpadli
w zasadzkę po najechaniu na połączone szeregowo ajdiki.
Ostrożnie odłożył na miejsce piękny czarny krzyż i przypiął go
do czerwonego aksamitu. Cztery odznaczenia zaczęły mu się
rozmywać przed oczami.
Nie. Nie teraz. I nie tutaj, w pracy, w taki zwykły poranek. To
nie jest pora, aby… Zirytowany otarł łzę brudnym od oleju
wierzchem dłoni.
Musiał wracać do toyoty na podnośniku. I wziąć się w garść, do
cholery, wóz ma być gotowy na jutro przed południem.
Ale teraz emocje gwałtownie wezbrały i nic już nie mógł zrobić.
Słone strumienie popłynęły mu po policzkach, do ust i dalej, po
brodzie, wprost do pustego naczynia, którym stało się na ten
moment jego serce.
— Szefie, potrzebuję… — Chłopak z impetem wpadł do
kantorka, ale zatrzymał się w połowie kroku. — Yyy… wszystko
w porządku?
Fritsen spojrzał na niego i pokiwał głową.
— Tak, tak, to nic takiego…
— Okej… yyy… to ja poczekam. — Jego uczeń wycofał się
i dokładnie zamknął za sobą drzwi.
Postawił pudełko na biurku. Odznaczenia lśniły w promieniach
słońca wpadających przez okno. Najbardziej z wszystkiego
męczyła go niepewność. Czy kiedykolwiek znajdą ciało, aby
można go było pochować? Czy zjadły go kraby i węgorze? Czy
tam, w morzu, istnieje coś takiego jak wieczny odpoczynek? Może
śruba przepływającego statku wkręciła jego ciało i oderwała
mięso od kości? A jeśli któregoś dnia morze wyrzuciło go gdzieś
na jakiś obcy brzeg…? Kto się nim zajmie, kto się nim zaopiekuje
i zadba, by okazano mu szacunek, na jaki zasłużył bardziej niż
ktokolwiek na świecie?
Strona 13
Siedział nieruchomo na krześle biurowym i cały film raz jeszcze
przewijał mu się przed oczami.
Dzień, w którym Oxen wyłowił go z rzeki Uny. Pobyt w szpitalu.
Kiełkująca przyjaźń, która przerodziła się w nierozerwalną więź.
Te wszystkie lata, gdy Oxen zaglądał czasem do warsztatu — ot
tak, żeby pogadać, wyrzucić, co mu siedziało na wątrobie.
I potem równia pochyła wiodąca wprost do pokoju w piwnicy
w północno-zachodniej Kopenhadze, gdzie ciemność powoli
wchłaniała jego starego kompana z wojska.
Próbował mu pomóc, próbował dawać dobre rady. Lecz Niels
Oxen był człowiekiem, który chodził własnymi ścieżkami i sam
podejmował decyzje. To była jego siła. I słabość.
Choć potem spotykali się tylko sporadycznie, od czasu do czasu
zdarzało mu się coś dla Oxena załatwić. Bo Fritsen w załatwianiu
był doskonały. A gdy czegoś załatwić nie mógł, to zawsze znał
kogoś, kto mógł.
Teraz wszystko skończone. A medale leżą na jego biurku.
Dokładnie tak, jak powiedziała ta babka z PET. Franck, tak się
nazywała. Ona widziała pudełko i czytała list z instrukcją.
Znalazła je w szufladzie pokoju starej, schorowanej matki Oxena
w domu opieki w Ringsted.
Jak mogło do tego dojść? W ciągu ostatnich dwóch lat docierały
do niego tylko strzępy informacji, ale wiedział dokładnie, jak to
się zaczęło. I jak skończyło.
Podobnie jak reszta kraju, wszystkiego dowiedział się z mediów:
ścigany weteran podejrzewany o zabójstwo starego właściciela
stawów hodowlanych ukradł łódź w niewielkim miasteczku
portowym na północy Jutlandii. Nocą wypłynął w stronę
szwedzkiego wybrzeża, ale kiedy zbliżał się do celu, na pokładzie
miało dojść do eksplozji. Szwedzcy świadkowie widzieli łunę
ognia na wodzie, a potem z morza wyłowiono resztki wraku. I ani
śladu Nielsa Oxena.
Gdy wybierał numer swojej żony, czuł już tylko pieczenie pod
powiekami. Na szczęście odebrała po pierwszym sygnale.
Strona 14
— Cześć, to ja. Właśnie dostałem pocztą wszystkie jego medale.
Również Krzyż Waleczności. Nie wiem, co robić. Jestem
w rozsypce…
Opowiedział jej całą historię. I opowiedział o swojej reakcji, bo
zawsze tak robił. Ta kobieta była w jego życiu punktem
zwrotnym. Znała swojego żołnierza. Wysłuchała go i mu
doradziła. Poczuł, że znów może oddychać. Odłożył słuchawkę.
Wspólnie zastanowią się nad tym wszystkim na spokojnie, przy
kolacji.
To wszystko to jakaś cholerna brednia…
Niels Oxen, którego znał, nigdy by nie zabił bezbronnego
starszego człowieka. Nigdy by nie zabił nikogo, kto nie byłby
wrogiem. To wszystko było tak nieskończenie smutne. Jedno
wielkie gówno. Afera na wielką skalę, wobec której zwykły
człowiek, taki jak on, był kompletnie bezsilny. Dziś wszyscy
wierzą w historię o tragicznym stoczeniu się bohatera wojennego.
I to nie dawało mu spokoju.
Prawdziwa historia leżała przed nim na czerwonym aksamicie
w pudełku na biurku. Powoli podniósł się z fotela. W warsztacie
czekała toyota, która miała być gotowa na jutro.
[1] Pol. Korpus Łowców. Elitarna jednostka wojsk specjalnych
duńskiej armii, odpowiednik polskiego GROM-u — przyp. tłum.
Strona 15
Rozdział 3.
Biura firmy importującej maszyny rolnicze stały puste jak pole
zostawione ugorem. Był to jej drugi tydzień w Sprzątanie B+B,
a zlecenie w Ballerup było jej pierwszą pracą na wieczorno-nocną
zmianę.
Za oknami było całkiem ciemno. Wybiła dwudziesta pierwsza,
początek najchujowszej zmiany. Z wiadrem zatankowanym wodą
z mydlinami i z mopem gotowym do pracy skręciła w długi
korytarz, pchając przed sobą wózek ze sprzętem.
Za plecami trzasnęły drzwi. To jej szef ruszył w przeciwną
stronę, żeby zająć się mniejszym pomieszczeniem. Bez wahania
wziął zastępstwo, gdy Litwinka, która miała pracować z nią tej
nocy, się nie pojawiła.
Do tej pory pracowała wyłącznie z Polakami, Litwinami albo
Łotyszami. Pięć minut temu w pomieszczeniu gospodarczym szef
potwierdził, że jest jedyną Dunką w firmie.
— Witaj w Danii klasy B. Nikt nigdy nie odpowiada na moje
ogłoszenia, to znaczy żaden Duńczyk. Większość woli brać zasiłki,
niż ruszyć dupę i sprzątać. Jak ci się zdaje, kto sprząta pokoje
w hotelach? No pewnie, że nie Duńczycy. Więc niech mi nie
mówią o bezrobociu.
Kiwała tylko głową. Nie miała ochoty wdawać się w dyskusje.
Szef był młodym gościem tuż po trzydziestce. Napompowany
sterydami korpus opinała ultraciasna czarna koszulka z żółtym
nadrukiem. Do tego włożył luźne spodnie w kolorze khaki i białe
sportowe buty.
Teraz mogła powiedzieć, że już dwukrotnie spędziła z nim około
pół godziny. Pierwszy raz, kiedy ją zatrudniał, a drugi teraz —
kiedy szykowali się do pracy. Było dla niej całkowicie jasne, że
gość z ledwością jest w stanie zarządzać spółgłoską i samogłoską,
Strona 16
które na chrzcie nadano mu jako imię. W ciele Bo Bremera
bowiem było jedno miejsce całkowicie pozbawione mięśni
i znajdowało się między uszami.
Sprzątanie było pracą fizycznie wyczerpującą, a grafik
opracowany przez tego idiotę był bezlitośnie ciasny i zrobiony
z myślą o obcokrajowcach gotowych się zaharować dla lepszego
życia.
Kikut uda, zwykle idealnie pasujący do protezy, zaczynał boleć
i czuła w plecach, że przez to za bardzo obciąża zdrową nogę. Ta
praca była wyjściem awaryjnym do czasu, gdy znajdzie coś
innego. W tej chwili wyjściem jedynym. W ostateczności mogła
jeszcze sprzedać mieszkanie w Østerbro, które niestety kupiła za
wielkie pieniądze w czasie bańki na rynku nieruchomości. Kto
wie, może to właśnie będzie jej następnym krokiem
w rozpaczliwej próbie złagodzenia upadku.
Włożyła w uszy słuchawki i podkręciła głośność. Stary album
Metalliki z dziewięćdziesiątego szóstego, Load, zawsze jej
pomagał w oczyszczaniu myśli i powierzchni płaskich.
Zostało jej już tylko jedno z tych wielkich biurek i będzie mogła
przejść do odkurzania. Na sucho przetarła monitor i pochyliła się,
żeby wilgotną szmatką przetrzeć obramowanie.
Nagle dwoje silnych rąk złapało ją od tyłu i ścisnęło jak
w imadle.
— Co ty na to, mała? Tu, na biurku. Półtora tysiąca w gotówce…
To jej szef zakradł się niepostrzeżenie. Sapał jej prosto do ucha.
— Puszczaj, świnio!
Rzeczywiście na moment rozluźnił uścisk, ale tylko po to, by
zamiast w talii, zacisnąć pięści na jej piersiach.
— Chętnie bym wyruchał kalekę. Zresztą twoim cyckom akurat
nic nie brakuje. Dobra, niech ci będzie, dwa tysiące, mała,
zboczona dziwko…
— Puszczaj, mówię!
Strona 17
— Narowista jesteś, co? Podoba mi się…
Tyłem głowy uderzyła go w twarz. Nie dość mocno, by ją puścił,
ale wystarczająco, by na moment zbić go z tropu. Kolanem
zdrowej nogi oparła się o krawędź biurka i odepchnęła. Cofnął się
o krok. To wystarczyło, by mogła zaprzeć się o blat biurka stopą.
Tym razem odepchnęła się z całej siły i pchnęła go w tył. Kiedy
upadali, odruchowo rozluźnił uścisk.
Błyskawicznie poderwała się z podłogi. Na twarzy szefa malował
się teraz fałszywy uśmiech.
— Okej, możemy też na ostro. Mnie to pasuje — wysapał, po
czym wstał i zrobił krok w jej stronę.
W dawnych czasach wyjęłaby broń i wysłała mu kulkę w jakieś
niegroźne dla życia miejsce. Ale dawne czasy minęły. Dlatego
teraz powoli cofała się w stronę ściany, aż odległość między nimi
stała się bardziej rozsądna. Nie może się z nim bić. Jest zbyt silny.
Musi go powalić przy pierwszym podejściu.
Jedną z podstawowych zasad we wszystkich technikach
samoobrony i walki, w których przez tyle lat się ćwiczyła, było
wykorzystywanie w ataku siły inercji. To pozwalało
zrekompensować przewagę fizyczną przeciwnika.
Gdy rzucił się w jej kierunku, trzepnęła go w twarz mokrą
szmatą, co tylko jeszcze bardziej go rozwścieczyło. Wyciągnął ku
niej łapska, wtedy chwyciła go za nadgarstek i szarpnęła ku
sobie, jednocześnie się odsuwając. Tym samym szybkim ruchem
wykonała półobrót i lewą ręką mocno złapała go za włosy.
Osiłek dosłownie walnął głową w ścianę, a ona dodatkowo mu
w tym pomogła, uderzając z całej siły jego czołem w surowy
beton. Kiedy kolana się pod nim ugięły, odchyliła jego głowę
i ponownie uderzyła nią w mur, aż upadł i potoczył się kawałek po
podłodze.
— I co, teraz będziesz grzeczny, obleśny gnoju?
Szef z jękiem odwrócił się na plecy i posłał jej coś na kształt
złośliwego uśmieszku spod strumieni krwi płynących z rozciętych
Strona 18
brwi i najprawdopodobniej złamanego nosa.
Z całej siły kopnęła go w krocze, na co ten zawył z bólu i zwinął
się na podłodze.
— Pojebana dziwka! Nie dostaniesz ani grosza, słyszysz? Zajebię
cię, kurwa!
Jęczał, ale zdumiewająco szybko zebrał siły, by stanąć na nogi
i przypuścić jeszcze jeden szaleńczy atak. Chwyciła pierwsze, co
miała pod ręką — lampę biurkową na ciężkiej, mosiężnej nóżce —
wzięła zamach i trafiła go w podbródek.
Zwalił się na podłogę, aż zadudniło. Tym razem trochę potrwa,
nim się podniesie. Przewróciła go na brzuch i z tylnej kieszeni
jego spodni wyjęła uderzająco gruby portfel. Jego twarz była
lepką, krwawą miazgą. Wyglądał dokładnie tak, jak na to zasłużył.
Powoli otwarł oczy, kiedy wyjmowała z portfela gruby plik
tysiąckoronowych banknotów. Tak jak się spodziewała — gość
najwyraźniej preferował transakcje gotówkowe. Przeliczyła
pieniądze. Banknotów było siedemnaście. Może do nielegalnych
rozliczeń ze współpracownikami?
— A teraz słuchaj, gnoju! Ta dycha to moja zaległa pensja. Do
tego dwa tysiące za molestowanie, trzy za napaść kwalifikowaną,
a reszta to dodatek za pracę w ciężkich warunkach z takim
obleśnym debilem jak ty. I zapamiętaj sobie, że jeśli cię jeszcze
kiedykolwiek zobaczę, to zgłoszę wszystko na policję. Rozumiesz?
Schowała pieniądze do kieszeni, a pusty portfel rzuciła na
podłogę. Potem odwróciła się na pięcie i wyszła z pomieszczenia.
Kiedy wracała z Ballerup do siebie, lało jak z cebra. Deszcz
niemal wstrzymywał ruch na ulicy. Młynek w jej głowie obracał
się w tym samym tempie co wycieraczki.
Jutro będzie musiała znaleźć nową pracę. A najlepiej dwie. I to
nie może być sprzątanie. Tu mimo wszystko się przeliczyła. Może
jakiś sklep całodobowy, kawiarnia albo supermarket? Albo
taksówka? Albo jakieś ciekawe połączenie różnych fantastycznych
opcji?
Strona 19
Auto jeszcze przed Herlev zaczęło strzelać fochy. Małe,
czternastoletnie suzuki było wyrazistym symbolem jej gwałtownej
degradacji. Była zmuszona przesiąść się do niego ze swojego
ukochanego mini coopera, kiedy w pełni do niej dotarło, że nigdy
już nie znajdzie sobie porządnej pracy.
Staruszek krztusił się przez jakiś kilometr na Herlev Hovedgade,
wreszcie poległ. Zdążyła jeszcze zjechać na pobocze, zanim
całkiem wyzionął ducha. Może to przez ten deszcz? Może zalało
zapłon?
Deszcz wciąż dudnił w dach z niesłabnącą siłą, a ona
z wściekłości waliła otwartymi dłońmi w kierownicę. Nie mogła
zadzwonić po Falcka, bo z nich też musiała zrezygnować.
Z wszystkiego musiała zrezygnować.
Ponuracy z Danehofu w krótkim czasie obrócili w proch jej całe
życie. Dokładnie tak, jak zapowiedzieli, że to zrobią za to, że
razem z Nielsem Oxenem, byłym szefem PET Mossmanem i jego
siostrzeńcem podjęli próbę przeniknięcia do ich tajnej sieci
wpływów — i rozsadzenia jej od środka. Jej dotychczas całkiem
wygodną egzystencję zmienili w krainę lodu. Tak właśnie się
czuła. Jakby jej życie zamarzło. Oto była cena, którą płaciła.
Strona 20
Rozdział 4.
Trzy starannie złożone czarne peleryny czekały przewieszone
przez oparcia krzeseł. Starszy mężczyzna gestem zaprosił dwójkę
swoich gości, by zajęli miejsca w niewielkim pomieszczeniu
o półkolistym, pobielonym sklepieniu.
Dzieliło ich całe pokolenie. Gospodarz w okularach w złotych
oprawkach, z wysokimi zakolami i posrebrzonymi siwizną
włosami wyglądał, jakby dobiegał siedemdziesiątki. Na początek
potarł zapałką o draskę i zapalił świece w siedmioramiennym
świeczniku.
Jego goście — kobieta i mężczyzna — wyglądali na rówieśników
i mogli mieć jakieś czterdzieści kilka lat. Jeśli okrągły stolik uznać
za różę wiatrów, kobieta stanęła za krzesłem stojącym na
północy. Mężczyzna stanął na wprost niej, od strony południa.
Starszy mężczyzna jak zwykle zajął pozycję na wschodzie. Na
stole położył swoje okulary i stos dokumentów. Podobnie jak
pozostali, nałożył pelerynę, zapiął pod szyją złotą haftkę i upewnił
się, czy wszyscy są gotowi. Wtedy odmówili Ojcze nasz. Po
modlitwie nastąpiła minuta ciszy.
Dyskretnie sprawdzał czas na zegarku. Zgodnie z ceremoniałem
minuta ciszy miała upamiętniać tych, którzy odeszli od ostatniego
zgromadzenia. Zawsze czuł, że ta chwila zadumy dobrze im robi.
Wyostrza koncentrację i pomaga się skupić na pracy, do której
przystąpią po upływie owych sześćdziesięciu sekund. Był to czas
na przejście z jednego świata do drugiego.
Po swojej prawej ręce miał przywódczynię Danehofu Nord,
Karin — albo Kajsę — Corfitzen, córkę zmarłego ambasadora
i właściciela zamku Nørlund w Himmerland. Jej matka była
Szwedką, stąd nietypowe zdrobnienie imienia. Dojrzała,