Jensen Jens Henrik - Oxen (3) - Zamrożone płomienie

Szczegóły
Tytuł Jensen Jens Henrik - Oxen (3) - Zamrożone płomienie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Jensen Jens Henrik - Oxen (3) - Zamrożone płomienie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Jensen Jens Henrik - Oxen (3) - Zamrożone płomienie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Jensen Jens Henrik - Oxen (3) - Zamrożone płomienie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Jens Henrik Jensen Zamrożone płomienie Strona 3 Tytuł oryginału: De frosne flammer Tłumaczenie: Edyta Stępkowska ISBN: 978-83-283-4407-5 © Jens Henrik Jensen og JP/Politikens Hus A/S København 2016 All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher. Polish edition copyright © 2019 by Helion SA All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli. Autor oraz Helion SA dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Helion SA nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce. Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą Shutterstock Images LLC. HELION SA ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: (księgarnia internetowa, katalog książek) Poleć książkę Kup w wersji papierowej Oceń książkę Księgarnia internetowa Lubię to! » nasza społeczność Strona 4 Dla Hugo, Victora i Mai Strona 5 Rozdział 1. Postać siedziała nieruchomo na klifie i chłonęła życiodajną siłę ze słońca, niczym wygłodniały zmiennocieplny gad. Wokół rozciągał się przygnębiający krajobraz wrzosowiska usianego brązowymi spłachciami piachu, głazami i kołdrami mchu. Zima była w odwrocie, lecz w zacienionych zagłębieniach i szczelinach skalnych wciąż zalegał śnieg. Jedynym ruchomym elementem krajobrazu była wrona, która w małej niecce zawzięcie skubała coś, co wyglądało jak zajęcze truchło. W trzecim miesiącu roku wszystko tutaj było surowe i wygłodniałe. Postać na klifie siedziała ze skrzyżowanymi nogami i wyglądała, jakby wyrastała wprost ze skały. Miała wyprostowane plecy, bose stopy i dłonie złożone na udach. Postać była mężczyzną. Ostre marcowe światło bezlitośnie ujawniało bezlik blizn na nagim torsie. Niektóre stare i pobladłe. Inne pojawiły się niedawno — ciemnoróżowe o zaokrąglonych konturach albo proste cięcia na bladym, żylastym ciele, zamknięte setkami szwów. Długie włosy były zebrane w niewielki kucyk na karku. Rzadki, nieregularny zarost piął się od szyi przez podbródek i policzki. Mężczyzna wyglądał jak rozbitek na skalistym archipelagu pokrytym brudnobrązowym wrzosowiskiem i kępkami iglaków. Siedział z zamkniętymi oczami i twarzą zwróconą ku słońcu. Miejsce było strategicznie doskonale położone między dwoma dużymi głazami, które chroniły przed wiatrem, a uwięzione między skałami powietrze nagrzewało się od świtu. Strona 6 Od pół godziny ani drgnął. Nie poruszył dłonią. Nie przesunął palca. Nie uniósł brwi ani nie zmarszczył nosa. Wyglądał, jakby całym sobą skupił się na procesie wymiany energii między życiodajną gwiazdą odległą o sto czterdzieści dziewięć milionów sześćset tysięcy kilometrów a nic nieznaczącym organizmem przycupniętym na skale. Po lewej stały stare kalosze ze skarpetami wciśniętymi w cholewki. Po prawej leżały podkoszulek, flanelowa koszula w kratę i dziergany sweter. Na samej górze spoczywał przedmiot, który w słońcu puszczał zajączki. Nóż myśliwski. Na ostrzu widać było plamy rdzy, trzon także musiał swoje przejść. Widać, że był wielokrotnie naprawiany i na koniec owinięty sznurkiem. Kiedy w końcu mężczyzna się poruszył, ruchy miał nieskończenie powolne, jakby słońce mimo wszystko nie zdążyło tchnąć siły w jego mięśnie. Wyciągnął ręce przed siebie, a potem uniósł je nad głowę. Wziął pięć głębokich wdechów i za każdym razem w skupieniu wypuszczał powietrze do samego końca. Wreszcie w zwolnionym tempie opuścił ramiona wzdłuż ciała i wrócił do pozycji wyjściowej. Był w trakcie siódmej serii z rękoma nad głową, gdy nagle opuścił ręce i czujnie obejrzał się za siebie. Usłyszał jakiś dźwięk. Obcy dźwięk. Czyjeś głosy. Musiały dochodzić ze żwirowej drogi biegnącej równolegle z niewielkim masywem skalnym, na którym się usadowił. Mężczyzna nie tracił czasu na ubieranie się. Przezornie włożył trzon noża między zęby. Mając obie ręce wolne, ruchami pewnymi jak u zwierzęcia, bezgłośnie przeczołgał się po kamieniach w stronę dużego, wolno stojącego głazu na poboczu drogi. Przykucnął na miękkiej ziemi i ostrożnie wyjrzał zza skały. Głosy stały się wyraźniejsze. Chwilę później dostrzegł dwóch mężczyzn. Szli spokojnym krokiem i o czymś rozprawiali. Przywarł do kamienia i błyskawicznie przeanalizował wszystkie szczegóły. Obaj mogli mieć koło siedemdziesiątki — co wcale go nie Strona 7 uspokajało. Wróg nie ma ograniczenia wiekowego. Obaj mieli na nogach buty trekkingowe, a jeden z nich szedł z niewielkim plecakiem wycieczkowym przewieszonym przez jedno ramię. Obaj byli czyści i schludni, w strojach w kolorze zgniłej zieleni i szarościach, odpowiednich na wycieczkę krajoznawczą. Każdy miał na sobie luźną kurtkę i polar pod spodem. Mężczyzna wypatrywał wybrzuszeń albo miejsc, gdzie odzież nienaturalnie odstawałaby od ciała, co mogłoby oznaczać, że są uzbrojeni. Prześledził także spojrzenia piechurów, by się zorientować, co przykuwa ich uwagę. Obcy wyjątkowo rzadko zaglądali do tej niewielkiej, odizolowanej części świata, którą tymczasowo sobie przywłaszczył. Była połowa marca… nie był to wymarzony czas na piesze wędrówki, ale nic w dwójce starszych panów nie wzbudziło jego podejrzeń. Kiedy mijali jego kamień, usłyszał wyraźnie, o czym rozmawiali. Zastanawiali się, gdzie najlepiej ulokować oszczędności emerytalne. To uspokoiło go jeszcze bardziej. Przeczekał w swojej kryjówce, aż mężczyźni zniknęli z pola widzenia. Biały drewniany domek z czerwonym dachem z blachy falistej zdawał się lśnić w słońcu. Stał na niewielkim wzniesieniu. Z przodu przed domem ciągnęła się niewielka zatoczka, w której stała łódka. Z tyłu wznosiły się tylko klify. Teraz dom wyglądał jak świeżo wyprany i wywieszony do wyschnięcia na błękitnym niebie. Tego dnia, w nowym roku nowego świata tego mężczyzny, słońce osiągnęło swoją największą moc. Cudowny dzień. Już wcześniej siadywał na swoim klifie, by wystawić do słońca nagi korpus i zanurzyć się w siebie, ale dziś było bez porównania najwspanialej. Wkrótce wiosna nabierze impetu. Z szutrowej drogi odbił i wąską ścieżką ruszył pod górę do domu. Kiedy wyszedł zza rogu, obszedłszy ogródek, dostrzegł ją, nim ona zauważyła jego. Siedziała na swoim stałym miejscu, Strona 8 plecami do drewutni i z lekko przechyloną sztalugą, by światło padało na nią pod odpowiednim kątem. Siwe włosy schowała pod słomkowym kapeluszem o szerokim rondzie. Malowała kwiaty — znowu. Nigdy nie widział, by malowała cokolwiek innego. Teraz i ona go zauważyła. Pomachała mu pędzlem i zawołała po angielsku: — Hello Dragos! Znów się gdzieś włóczyłeś? Nie usiedzisz na miejscu, niespokojny duchu. — Róże? — zapytał. Kobieta uśmiechnęła się i pokręciła głową. — Tulipany. Mnóstwo tulipanów… Strona 9 Rozdział 2. Głos zadudnił w całym pomieszczeniu i brzmiał bardziej jak stwierdzenie niż pytanie: — Lars Thøger Fritsen? Listonosz musiał wejść do środka, gdy szlifierką kątową obrabiał podwozie zawieszonego na podnośniku samochodu. Ton tego niby-pytania był tak zdecydowany, że na moment poczuł się jak w wojsku i całe ciało instynktownie przygotowało się do wystąpienia z szeregu, złączenia pięt i zameldowania się do służby. Na szczęście udało mu się opanować i spojrzał tylko podejrzliwie na swojego gościa zza przedniego koła toyoty. — To ja — potwierdził. — Polecony — zagrzmiał ponownie listonosz, grubo po pięćdziesiątce. — Musi pan pokwitować. Odłożył szlifierkę i wyszedł spod starego kombi. — Polecony? — Zgadza się. Niech pan będzie łaskaw podpisać — powiedział listonosz, wręczając mu dużą bąbelkową kopertę. — O, tutaj. Postawił parafkę na podsuniętym mu ekranie. — Dziękuję — odparł listonosz i jednym tchem życzył mu udanego dnia, po czym odwrócił się i wyszedł. Zdumiony oglądał kopertę. Nie spodziewał się przesyłki, a już na pewno nie poleconej. „Warsztat Samochodowy L.T. Fritsena, Amagerbrogade 108, 2300 Kbh. DW: Lars Thøger Fritsen”. Odwrócił kopertę. W miejscu na dane nadawcy była pieczątka. Przesyłkę nadała kancelaria adwokacka Sjørslev, Blaufeldt & Juel z adresu w centrum Kopenhagi. Nic mu to nie mówiło. Strona 10 Próbował oszacować wagę i w kilku miejscach docisnął zawartość kciukiem. Koperta była ciężka i zawierała podłużne pudełko z jakiegoś twardego materiału. — I co, działa? Spojrzał pytająco na swojego stażystę, który mocował się ze strzaskanym światłem mijania w beemce typu kebab, oczywiście czarnej. Choć w tej chwili wózek bardziej przypominał kebab w cieście, bo cały przód był dokładnie zrolowany po bliskim spotkaniu z Tisvilde Hegn. W tym przypadku słowo „płot” w nazwie uroczego skądinąd parku krajobrazowego przestawało być metaforą. Zgodnie z umową z ubezpieczycielem cały przód był do wymiany. Chłopak skinął tylko głową. Po chwili wahania Fritsen zdecydował się pójść do swojego kantorka i tam otworzyć tajemniczą kopertę. Usiadł przy biurku i odsunął na bok stertę papierów, żeby zrobić miejsce dla koperty. Rozerwał zamknięcie kciukiem i zajrzał do środka. Czarne pudełko i załączony list. Raz jeszcze wytarł rękę w nogawkę, nim wyjął oba przedmioty. Pudełko było podłużne i wykonane z niezniszczalnego plastiku. Z kieszeni na piersi wyjął okulary do czytania. „Szanowny Pan Lars Thøger Fritsen, kancelaria adwokacka Sjørslev, Blaufeldt & Juel zarządza spadkiem po Gudrun Oxen, zam. w Domu Opieki Solbakken w Ringsted. Przy inwentaryzacji natrafiliśmy na załączone przedmioty. Dołączono do nich pisemną instrukcję syna zmarłej, Nielsa Oxena. Prosi w nim, aby w przypadku, gdyby nie został bądź nie mógł zostać powiadomiony o śmierci matki, przesłać te przedmioty Panu”. O co tu chodzi do diabła? Raz jeszcze przeczytał pierwszy akapit, nim przeszedł dalej. „Znany jest nam również niewyjaśniony wciąż status prawomocnego właściciela załączonych przedmiotów, Nielsa Oxena. Z uwagi na niejasne okoliczności jego prawdopodobnej śmierci rodzina zmarłego dopiero za pięć lat może wnioskować o wystawienie aktu zgonu. Przedstawiliśmy sytuację córce Strona 11 zmarłej, Susanne Oxen Viig. Podobnie jak my uznała, że należy wykonać instrukcję pozostawioną przez jej brata i że niniejszym to Pan staje się prawowitym właścicielem załączonych przedmiotów. (Dołączamy kopię zgody pani Susanne Oxen Viig wraz ze szczegółowym spisem przekazywanych przedmiotów). Sprawę tym samym uznajemy za zamkniętą”. Oxen. Gudrun Oxen, Susanne Oxen i… Niels. Ostrożnie otwarł pudełko. Było wyłożone czerwonym aksamitem — i wypełnione wielkim sercem i odwagą. Niels Oxen w otwartej trumnie — in absentia. Jego życie streszczone w czterech orderach. Pierwszy to wojskowy medal za odwagę. Jego historii nie pamiętał. Drugi taki sam, lecz ze srebrnym liściem dębu. I tę historię pamiętał najlepiej z wszystkich. N.O. otrzymał odznaczenie za to, że bez chwili wahania wskoczył do rzeki Uny niedaleko Kostajnicy, by uratować kolegę z kompanii Bravo, trafionego kulą serbskiego snajpera. Tym kolegą był on sam, L.T. Fritsen. Blizna na klatce piersiowej do dziś czasem swędzi. Do dziś również zdarza mu się czuć, jak zimna, czarna woda zamyka się wokół niego tuż przed śluzą na drodze do śmierci. Budzi się wówczas mokry od potu, wyszarpnięty ku życiu przez parę silnych ramion. Trzecie odznaczenie to medal za odwagę ze złotym liściem dębu. O ile go pamięć nie myliła, N.O. dostał go w związku z misją o nazwie Task Group Ferret, która była duńskim wkładem w Operation Enduring Freedom w Afganistanie. N.O. pod ostrym ostrzałem przyszedł z odsieczą załodze zestrzelonego helikoptera. Ostrożnie wyjął szpilkę, która przytrzymywała na miejscu czwarte, ostatnie odznaczenie. Z nabożnością ułożył je sobie na wyciągniętej dłoni. Było to odznaczenie wyższe od pozostałych. Krzyż Waleczności. Przyznawany za wyjątkowe dokonania. Tak bardzo wyjątkowe, że jak dotąd Niels Oxen pozostawał jedynym, który je otrzymał. Był Strona 12 rok 2009, kiedy Jægerkorpset[1] wysłał swoich ludzi do prowincji Helmand w Afganistanie. N.O. zakradł się na tyły wroga i sam jeden pokonał ośmiu talibów, by ratować kolegów, którzy wpadli w zasadzkę po najechaniu na połączone szeregowo ajdiki. Ostrożnie odłożył na miejsce piękny czarny krzyż i przypiął go do czerwonego aksamitu. Cztery odznaczenia zaczęły mu się rozmywać przed oczami. Nie. Nie teraz. I nie tutaj, w pracy, w taki zwykły poranek. To nie jest pora, aby… Zirytowany otarł łzę brudnym od oleju wierzchem dłoni. Musiał wracać do toyoty na podnośniku. I wziąć się w garść, do cholery, wóz ma być gotowy na jutro przed południem. Ale teraz emocje gwałtownie wezbrały i nic już nie mógł zrobić. Słone strumienie popłynęły mu po policzkach, do ust i dalej, po brodzie, wprost do pustego naczynia, którym stało się na ten moment jego serce. — Szefie, potrzebuję… — Chłopak z impetem wpadł do kantorka, ale zatrzymał się w połowie kroku. — Yyy… wszystko w porządku? Fritsen spojrzał na niego i pokiwał głową. — Tak, tak, to nic takiego… — Okej… yyy… to ja poczekam. — Jego uczeń wycofał się i dokładnie zamknął za sobą drzwi. Postawił pudełko na biurku. Odznaczenia lśniły w promieniach słońca wpadających przez okno. Najbardziej z wszystkiego męczyła go niepewność. Czy kiedykolwiek znajdą ciało, aby można go było pochować? Czy zjadły go kraby i węgorze? Czy tam, w morzu, istnieje coś takiego jak wieczny odpoczynek? Może śruba przepływającego statku wkręciła jego ciało i oderwała mięso od kości? A jeśli któregoś dnia morze wyrzuciło go gdzieś na jakiś obcy brzeg…? Kto się nim zajmie, kto się nim zaopiekuje i zadba, by okazano mu szacunek, na jaki zasłużył bardziej niż ktokolwiek na świecie? Strona 13 Siedział nieruchomo na krześle biurowym i cały film raz jeszcze przewijał mu się przed oczami. Dzień, w którym Oxen wyłowił go z rzeki Uny. Pobyt w szpitalu. Kiełkująca przyjaźń, która przerodziła się w nierozerwalną więź. Te wszystkie lata, gdy Oxen zaglądał czasem do warsztatu — ot tak, żeby pogadać, wyrzucić, co mu siedziało na wątrobie. I potem równia pochyła wiodąca wprost do pokoju w piwnicy w północno-zachodniej Kopenhadze, gdzie ciemność powoli wchłaniała jego starego kompana z wojska. Próbował mu pomóc, próbował dawać dobre rady. Lecz Niels Oxen był człowiekiem, który chodził własnymi ścieżkami i sam podejmował decyzje. To była jego siła. I słabość. Choć potem spotykali się tylko sporadycznie, od czasu do czasu zdarzało mu się coś dla Oxena załatwić. Bo Fritsen w załatwianiu był doskonały. A gdy czegoś załatwić nie mógł, to zawsze znał kogoś, kto mógł. Teraz wszystko skończone. A medale leżą na jego biurku. Dokładnie tak, jak powiedziała ta babka z PET. Franck, tak się nazywała. Ona widziała pudełko i czytała list z instrukcją. Znalazła je w szufladzie pokoju starej, schorowanej matki Oxena w domu opieki w Ringsted. Jak mogło do tego dojść? W ciągu ostatnich dwóch lat docierały do niego tylko strzępy informacji, ale wiedział dokładnie, jak to się zaczęło. I jak skończyło. Podobnie jak reszta kraju, wszystkiego dowiedział się z mediów: ścigany weteran podejrzewany o zabójstwo starego właściciela stawów hodowlanych ukradł łódź w niewielkim miasteczku portowym na północy Jutlandii. Nocą wypłynął w stronę szwedzkiego wybrzeża, ale kiedy zbliżał się do celu, na pokładzie miało dojść do eksplozji. Szwedzcy świadkowie widzieli łunę ognia na wodzie, a potem z morza wyłowiono resztki wraku. I ani śladu Nielsa Oxena. Gdy wybierał numer swojej żony, czuł już tylko pieczenie pod powiekami. Na szczęście odebrała po pierwszym sygnale. Strona 14 — Cześć, to ja. Właśnie dostałem pocztą wszystkie jego medale. Również Krzyż Waleczności. Nie wiem, co robić. Jestem w rozsypce… Opowiedział jej całą historię. I opowiedział o swojej reakcji, bo zawsze tak robił. Ta kobieta była w jego życiu punktem zwrotnym. Znała swojego żołnierza. Wysłuchała go i mu doradziła. Poczuł, że znów może oddychać. Odłożył słuchawkę. Wspólnie zastanowią się nad tym wszystkim na spokojnie, przy kolacji. To wszystko to jakaś cholerna brednia… Niels Oxen, którego znał, nigdy by nie zabił bezbronnego starszego człowieka. Nigdy by nie zabił nikogo, kto nie byłby wrogiem. To wszystko było tak nieskończenie smutne. Jedno wielkie gówno. Afera na wielką skalę, wobec której zwykły człowiek, taki jak on, był kompletnie bezsilny. Dziś wszyscy wierzą w historię o tragicznym stoczeniu się bohatera wojennego. I to nie dawało mu spokoju. Prawdziwa historia leżała przed nim na czerwonym aksamicie w pudełku na biurku. Powoli podniósł się z fotela. W warsztacie czekała toyota, która miała być gotowa na jutro. [1] Pol. Korpus Łowców. Elitarna jednostka wojsk specjalnych duńskiej armii, odpowiednik polskiego GROM-u — przyp. tłum. Strona 15 Rozdział 3. Biura firmy importującej maszyny rolnicze stały puste jak pole zostawione ugorem. Był to jej drugi tydzień w Sprzątanie B+B, a zlecenie w Ballerup było jej pierwszą pracą na wieczorno-nocną zmianę. Za oknami było całkiem ciemno. Wybiła dwudziesta pierwsza, początek najchujowszej zmiany. Z wiadrem zatankowanym wodą z mydlinami i z mopem gotowym do pracy skręciła w długi korytarz, pchając przed sobą wózek ze sprzętem. Za plecami trzasnęły drzwi. To jej szef ruszył w przeciwną stronę, żeby zająć się mniejszym pomieszczeniem. Bez wahania wziął zastępstwo, gdy Litwinka, która miała pracować z nią tej nocy, się nie pojawiła. Do tej pory pracowała wyłącznie z Polakami, Litwinami albo Łotyszami. Pięć minut temu w pomieszczeniu gospodarczym szef potwierdził, że jest jedyną Dunką w firmie. — Witaj w Danii klasy B. Nikt nigdy nie odpowiada na moje ogłoszenia, to znaczy żaden Duńczyk. Większość woli brać zasiłki, niż ruszyć dupę i sprzątać. Jak ci się zdaje, kto sprząta pokoje w hotelach? No pewnie, że nie Duńczycy. Więc niech mi nie mówią o bezrobociu. Kiwała tylko głową. Nie miała ochoty wdawać się w dyskusje. Szef był młodym gościem tuż po trzydziestce. Napompowany sterydami korpus opinała ultraciasna czarna koszulka z żółtym nadrukiem. Do tego włożył luźne spodnie w kolorze khaki i białe sportowe buty. Teraz mogła powiedzieć, że już dwukrotnie spędziła z nim około pół godziny. Pierwszy raz, kiedy ją zatrudniał, a drugi teraz — kiedy szykowali się do pracy. Było dla niej całkowicie jasne, że gość z ledwością jest w stanie zarządzać spółgłoską i samogłoską, Strona 16 które na chrzcie nadano mu jako imię. W ciele Bo Bremera bowiem było jedno miejsce całkowicie pozbawione mięśni i znajdowało się między uszami. Sprzątanie było pracą fizycznie wyczerpującą, a grafik opracowany przez tego idiotę był bezlitośnie ciasny i zrobiony z myślą o obcokrajowcach gotowych się zaharować dla lepszego życia. Kikut uda, zwykle idealnie pasujący do protezy, zaczynał boleć i czuła w plecach, że przez to za bardzo obciąża zdrową nogę. Ta praca była wyjściem awaryjnym do czasu, gdy znajdzie coś innego. W tej chwili wyjściem jedynym. W ostateczności mogła jeszcze sprzedać mieszkanie w Østerbro, które niestety kupiła za wielkie pieniądze w czasie bańki na rynku nieruchomości. Kto wie, może to właśnie będzie jej następnym krokiem w rozpaczliwej próbie złagodzenia upadku. Włożyła w uszy słuchawki i podkręciła głośność. Stary album Metalliki z dziewięćdziesiątego szóstego, Load, zawsze jej pomagał w oczyszczaniu myśli i powierzchni płaskich. Zostało jej już tylko jedno z tych wielkich biurek i będzie mogła przejść do odkurzania. Na sucho przetarła monitor i pochyliła się, żeby wilgotną szmatką przetrzeć obramowanie. Nagle dwoje silnych rąk złapało ją od tyłu i ścisnęło jak w imadle. — Co ty na to, mała? Tu, na biurku. Półtora tysiąca w gotówce… To jej szef zakradł się niepostrzeżenie. Sapał jej prosto do ucha. — Puszczaj, świnio! Rzeczywiście na moment rozluźnił uścisk, ale tylko po to, by zamiast w talii, zacisnąć pięści na jej piersiach. — Chętnie bym wyruchał kalekę. Zresztą twoim cyckom akurat nic nie brakuje. Dobra, niech ci będzie, dwa tysiące, mała, zboczona dziwko… — Puszczaj, mówię! Strona 17 — Narowista jesteś, co? Podoba mi się… Tyłem głowy uderzyła go w twarz. Nie dość mocno, by ją puścił, ale wystarczająco, by na moment zbić go z tropu. Kolanem zdrowej nogi oparła się o krawędź biurka i odepchnęła. Cofnął się o krok. To wystarczyło, by mogła zaprzeć się o blat biurka stopą. Tym razem odepchnęła się z całej siły i pchnęła go w tył. Kiedy upadali, odruchowo rozluźnił uścisk. Błyskawicznie poderwała się z podłogi. Na twarzy szefa malował się teraz fałszywy uśmiech. — Okej, możemy też na ostro. Mnie to pasuje — wysapał, po czym wstał i zrobił krok w jej stronę. W dawnych czasach wyjęłaby broń i wysłała mu kulkę w jakieś niegroźne dla życia miejsce. Ale dawne czasy minęły. Dlatego teraz powoli cofała się w stronę ściany, aż odległość między nimi stała się bardziej rozsądna. Nie może się z nim bić. Jest zbyt silny. Musi go powalić przy pierwszym podejściu. Jedną z podstawowych zasad we wszystkich technikach samoobrony i walki, w których przez tyle lat się ćwiczyła, było wykorzystywanie w ataku siły inercji. To pozwalało zrekompensować przewagę fizyczną przeciwnika. Gdy rzucił się w jej kierunku, trzepnęła go w twarz mokrą szmatą, co tylko jeszcze bardziej go rozwścieczyło. Wyciągnął ku niej łapska, wtedy chwyciła go za nadgarstek i szarpnęła ku sobie, jednocześnie się odsuwając. Tym samym szybkim ruchem wykonała półobrót i lewą ręką mocno złapała go za włosy. Osiłek dosłownie walnął głową w ścianę, a ona dodatkowo mu w tym pomogła, uderzając z całej siły jego czołem w surowy beton. Kiedy kolana się pod nim ugięły, odchyliła jego głowę i ponownie uderzyła nią w mur, aż upadł i potoczył się kawałek po podłodze. — I co, teraz będziesz grzeczny, obleśny gnoju? Szef z jękiem odwrócił się na plecy i posłał jej coś na kształt złośliwego uśmieszku spod strumieni krwi płynących z rozciętych Strona 18 brwi i najprawdopodobniej złamanego nosa. Z całej siły kopnęła go w krocze, na co ten zawył z bólu i zwinął się na podłodze. — Pojebana dziwka! Nie dostaniesz ani grosza, słyszysz? Zajebię cię, kurwa! Jęczał, ale zdumiewająco szybko zebrał siły, by stanąć na nogi i przypuścić jeszcze jeden szaleńczy atak. Chwyciła pierwsze, co miała pod ręką — lampę biurkową na ciężkiej, mosiężnej nóżce — wzięła zamach i trafiła go w podbródek. Zwalił się na podłogę, aż zadudniło. Tym razem trochę potrwa, nim się podniesie. Przewróciła go na brzuch i z tylnej kieszeni jego spodni wyjęła uderzająco gruby portfel. Jego twarz była lepką, krwawą miazgą. Wyglądał dokładnie tak, jak na to zasłużył. Powoli otwarł oczy, kiedy wyjmowała z portfela gruby plik tysiąckoronowych banknotów. Tak jak się spodziewała — gość najwyraźniej preferował transakcje gotówkowe. Przeliczyła pieniądze. Banknotów było siedemnaście. Może do nielegalnych rozliczeń ze współpracownikami? — A teraz słuchaj, gnoju! Ta dycha to moja zaległa pensja. Do tego dwa tysiące za molestowanie, trzy za napaść kwalifikowaną, a reszta to dodatek za pracę w ciężkich warunkach z takim obleśnym debilem jak ty. I zapamiętaj sobie, że jeśli cię jeszcze kiedykolwiek zobaczę, to zgłoszę wszystko na policję. Rozumiesz? Schowała pieniądze do kieszeni, a pusty portfel rzuciła na podłogę. Potem odwróciła się na pięcie i wyszła z pomieszczenia. Kiedy wracała z Ballerup do siebie, lało jak z cebra. Deszcz niemal wstrzymywał ruch na ulicy. Młynek w jej głowie obracał się w tym samym tempie co wycieraczki. Jutro będzie musiała znaleźć nową pracę. A najlepiej dwie. I to nie może być sprzątanie. Tu mimo wszystko się przeliczyła. Może jakiś sklep całodobowy, kawiarnia albo supermarket? Albo taksówka? Albo jakieś ciekawe połączenie różnych fantastycznych opcji? Strona 19 Auto jeszcze przed Herlev zaczęło strzelać fochy. Małe, czternastoletnie suzuki było wyrazistym symbolem jej gwałtownej degradacji. Była zmuszona przesiąść się do niego ze swojego ukochanego mini coopera, kiedy w pełni do niej dotarło, że nigdy już nie znajdzie sobie porządnej pracy. Staruszek krztusił się przez jakiś kilometr na Herlev Hovedgade, wreszcie poległ. Zdążyła jeszcze zjechać na pobocze, zanim całkiem wyzionął ducha. Może to przez ten deszcz? Może zalało zapłon? Deszcz wciąż dudnił w dach z niesłabnącą siłą, a ona z wściekłości waliła otwartymi dłońmi w kierownicę. Nie mogła zadzwonić po Falcka, bo z nich też musiała zrezygnować. Z wszystkiego musiała zrezygnować. Ponuracy z Danehofu w krótkim czasie obrócili w proch jej całe życie. Dokładnie tak, jak zapowiedzieli, że to zrobią za to, że razem z Nielsem Oxenem, byłym szefem PET Mossmanem i jego siostrzeńcem podjęli próbę przeniknięcia do ich tajnej sieci wpływów — i rozsadzenia jej od środka. Jej dotychczas całkiem wygodną egzystencję zmienili w krainę lodu. Tak właśnie się czuła. Jakby jej życie zamarzło. Oto była cena, którą płaciła. Strona 20 Rozdział 4. Trzy starannie złożone czarne peleryny czekały przewieszone przez oparcia krzeseł. Starszy mężczyzna gestem zaprosił dwójkę swoich gości, by zajęli miejsca w niewielkim pomieszczeniu o półkolistym, pobielonym sklepieniu. Dzieliło ich całe pokolenie. Gospodarz w okularach w złotych oprawkach, z wysokimi zakolami i posrebrzonymi siwizną włosami wyglądał, jakby dobiegał siedemdziesiątki. Na początek potarł zapałką o draskę i zapalił świece w siedmioramiennym świeczniku. Jego goście — kobieta i mężczyzna — wyglądali na rówieśników i mogli mieć jakieś czterdzieści kilka lat. Jeśli okrągły stolik uznać za różę wiatrów, kobieta stanęła za krzesłem stojącym na północy. Mężczyzna stanął na wprost niej, od strony południa. Starszy mężczyzna jak zwykle zajął pozycję na wschodzie. Na stole położył swoje okulary i stos dokumentów. Podobnie jak pozostali, nałożył pelerynę, zapiął pod szyją złotą haftkę i upewnił się, czy wszyscy są gotowi. Wtedy odmówili Ojcze nasz. Po modlitwie nastąpiła minuta ciszy. Dyskretnie sprawdzał czas na zegarku. Zgodnie z ceremoniałem minuta ciszy miała upamiętniać tych, którzy odeszli od ostatniego zgromadzenia. Zawsze czuł, że ta chwila zadumy dobrze im robi. Wyostrza koncentrację i pomaga się skupić na pracy, do której przystąpią po upływie owych sześćdziesięciu sekund. Był to czas na przejście z jednego świata do drugiego. Po swojej prawej ręce miał przywódczynię Danehofu Nord, Karin — albo Kajsę — Corfitzen, córkę zmarłego ambasadora i właściciela zamku Nørlund w Himmerland. Jej matka była Szwedką, stąd nietypowe zdrobnienie imienia. Dojrzała,