Jensen Jens Henrik - Oxen (2) - Mroczni ludzie
Szczegóły |
Tytuł |
Jensen Jens Henrik - Oxen (2) - Mroczni ludzie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Jensen Jens Henrik - Oxen (2) - Mroczni ludzie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Jensen Jens Henrik - Oxen (2) - Mroczni ludzie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Jensen Jens Henrik - Oxen (2) - Mroczni ludzie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Jens Henrik Jensen
Mroczni ludzie
Strona 3
Spis treści
Rozdział 1.
Rozdział 2.
Rozdział 3.
Rozdział 4.
Rozdział 5.
Rozdział 6.
Rozdział 7.
Rozdział 8.
Rozdział 9.
Rozdział 10.
Rozdział 11.
Rozdział 12.
Rozdział 13.
Rozdział 14.
Rozdział 15.
Rozdział 16.
Rozdział 17.
Rozdział 18.
Rozdział 19.
Rozdział 20.
Rozdział 21.
Rozdział 22.
Rozdział 23.
Rozdział 24.
Rozdział 25.
Rozdział 26.
Rozdział 27.
Rozdział 28.
Rozdział 29.
Rozdział 30.
Rozdział 31.
Rozdział 32.
Rozdział 33.
Rozdział 34.
Rozdział 35.
Rozdział 36.
Strona 4
Rozdział 37.
Rozdział 38.
Rozdział 39.
Rozdział 40.
Rozdział 41.
Rozdział 42.
Rozdział 43.
Rozdział 44.
Rozdział 45.
Rozdział 46.
Rozdział 47.
Rozdział 48.
Rozdział 49.
Rozdział 50.
Rozdział 51.
Rozdział 52.
Rozdział 53.
Rozdział 54.
Rozdział 55.
Rozdział 56.
Rozdział 57.
Rozdział 58.
Rozdział 59.
Rozdział 60.
Rozdział 61.
Rozdział 62.
Rozdział 63.
Rozdział 64.
Rozdział 65.
Rozdział 66.
Rozdział 67.
Rozdział 68.
Rozdział 69.
Rozdział 70.
Rozdział 71.
Rozdział 72.
Rozdział 73.
Rozdział 74.
Rozdział 75.
Strona 5
Rozdział 76.
Rozdział 77.
Rozdział 78.
Rozdział 79.
Rozdział 80.
Rozdział 81.
Rozdział 82.
Posłowie
Strona 6
Rozdział 1.
Księżyc wisiał na niebie wielki i jasny, na jego tle, na
krawędzi trwał nieruchomo szczur — tłusty i dumny.
Zgarbiona sylwetka odcinała się ostro od bladego dysku.
Kolumny okalające jego świat wyrastały czarne i
poszarpane.
Tworzyły je ogromne daglezje, świerki ustawione w
szeregu jak kampania reprezentacyjna wojska, a od
wschodu rząd wiecznie zielonych modrzewi.
Zastygły, niczym oligarcha podziwiał z góry swoje
imperium pod gwiazdami. Nędznej postaci leżącej poniżej
nie zaszczycił choćby przelotnym spojrzeniem.
Z największym trudem rozchylił powieki. Dryfował — w
czasie i miejscu. Osłabła jego zdolność do błyskawicznego
wybudzania się z najgłębszego nawet snu, cenna, nierzadko
ratująca życie umiejętność wytrenowana przez lata życia w
ciągłym stanie zagrożenia.
Na razie leżał więc tylko nieruchomo. Pozwalał zmysłom
chłonąć ciemność. Podniósł wzrok i zobaczył jego — szczura.
Dopiero gdy się poruszył i zaszeleściła słoma pod nim,
zwierzę nad jego głową obruszyło się i urażone, z
ostentacyjną powolnością przeszło po belce stropowej, aż
znikło z pola widzenia.
Na zewnątrz rozciągał się zalany srebrem pejzaż.
Wszędzie, jak okiem sięgnąć, sadzawki i fontanny. Znów był
w carskim Peterhofie. Dziwne, że było tak…
Powieki zrobiły się ciężkie i ponownie się zasunęły.
Do podświadomości przebijała się ledwie uchwytna
mgiełka zapachu. Jaśminu i porannego seksu…
Peterhof, rosyjski Wersal niedaleko Sankt Petersburga.
Strona 7
Sierpień. Słyszał jej dźwięczny śmiech. Obrączki połyskiwały
na ich nieprzywykłych jeszcze palcach. Birgitte w cienkiej
bawełnianej sukience nad Zatoką Fińską z twarzą
rozświetloną słońcem. „Dopóki was śmierć nie rozłączy”.
Otworzył oczy i wsparł się na łokciu.
Rzeczywiście — płaski krajobraz przecinał kanał, było też
mnóstwo zbiorników wodnych i co chwila fontanny tryskały
świeżo stopionym srebrem. Ale…
Z powrotem ciężko opadł na ziemię. W nozdrza uderzył go
słaby zapach fekaliów. Poza tym fontanny powinny być złote.
Car nie potrafił zadowolić się srebrem.
Poderwał się na swojej wiązce słomy i w jednej chwili
znalazł się w świecie rzeczywistym. W tylnej ścianie szopy
brakowało kilku desek i w pomieszczeniu hulał wiatr.
Nasunął na głowę kaptur śpiwora i zaciągnął sznurek. Było
przenikliwie zimno, temperatura w okolicach zera. Chłód na
szczęście nieco tłumił fetor.
Na zewnątrz, w zaroślach po prawej stronie kanału,
dostrzegł niewielkie stado owiec. Nie miał wątpliwości, że to
one zapaskudziły mu posłanie. Poza tym legowisko było
suche i całkiem wygodne. Spał już w gorszych miejscach.
Znacznie gorszych. Znacznie bardziej niebezpiecznych.
Jakieś dwieście metrów dalej, po jego lewej, stał pobielony
dom. W małych oknach paliło się światło, ale poza tym nie
było widać żadnych śladów życia.
Sankt Petersburg należał do odległej przeszłości.
Raz jeszcze omiótł wzrokiem krajobraz na zewnątrz —
teraz ukazujący mu się nagi, w pełnym świetle świadomości.
Teraźniejszością były stawy hodowlane w niewielkiej niecce
i jego posłanie pod dachem z blachy falistej. Stwierdził to
bez żalu, bez jakichkolwiek emocji. Był w połowie Półwyspu
Jutlandzkiego, gdzieś pomiędzy Brande a Sdr. Felding.
Kanał nie wpadał do Zatoki Fińskiej, ale do rzeki Skjern.
Strona 8
Fontanny zaś nie tryskały srebrem, a jedynie filtrowały wodę
dla pstrągów.
Wczoraj nocował w stodole niedaleko Nr. Snede i Bóg
raczy wiedzieć, gdzie zanocuje jutro.
Dopiero teraz do niego dotarło: to nie była zwykła noc. To
była noc podsumowań. Czas sporządzania bilansu życiowych
osiągnięć, czas refleksji — dla królowej, premiera. Jego
natomiast myśl o tym uderzyła niczym pocisk.
Nowy Rok.
Podświetlił wyświetlacz zegarka. Dwudziesta trzecia
pięćdziesiąt siedem. Zasadniczo nie miało większego
znaczenia, czy przespał zmianę roku, niemniej było przed
północą, a on nie spał. Za trzy minuty dzwony na wieży
ratuszowej w Kopenhadze rozkołyszą się i wypełnią
powietrze uroczystym dudnieniem. Ponownie rozejrzał się
po okolicy. W ciszy, jaka tu panowała, usłyszałby kłaczek
spadający z grzbietu którejś z tych owiec na zewnątrz.
W rodzinie Birgitte, w sylwestra, gdy wybijała północ,
wszyscy podrywali się z krzeseł i taboretów i padali sobie w
ramiona. W jego rodzinie nikt nie miał dość wyobraźni ani
ikry, by zdarzały się takie wybuchy radości. Razem z Birgitte
mieli zwyczaj skakać wokół jak szaleni. Przez kilka lat
udawało im się nawet skakać z Magnusem między nimi.
Tuż obok jego kryjówki w powietrzu przesunęło się coś
dużego. Towarzyszył temu charakterystyczny szelest piór
wiosłujących w powietrzu. Sowa wfrunęła w nowy rok. Może
za chwilę również przysiądzie na jakiejś gałęzi i zwymiotuje,
jak wielu ludzi tej nocy.
Za to na pewno chór dziewczęcy Duńskiego Radia
zaśpiewa pieśń noworoczną. Szampan, brzęk kieliszków i
marcepany. Pijaństwo, sztuczne ognie, a nad ranem napięte
nerwy. Dobrze to znał. Aż za dobrze.
Północ. Z okolicznych gospodarstw w niebo wystrzelił rój
Strona 9
fajerwerków. Wybuchały wysoko nad dachami, zasnuwały
niebo kotarą złotego i srebrnego pyłu i przecinały ciemność
pojedynczymi głośnymi hukami. Nienawidził sztucznych
ogni.
Zdziwiło go nieco, że z białego domu nikt nie wyszedł. Nikt
nie wystrzelił w powietrze ani jednej racy, nikt nie odpalił
petardy. Biesiadnicy postanowili najwyraźniej zostać w
cieple i tam wznosić toasty. A może oni też wchodzili w
nowy rok w podskokach i trzymając się za ręce?
Znów opadł na miękką słomę i zamknął oczy.
Księżyca nie było już widać w całości. Częściowo
przesłaniały go chmury i zrobiło się ciemniej niż o północy.
Było to pierwsze, co stwierdził, gdy ponownie się przebudził
i otwarł oczy. Tym razem natychmiast poczuł się w pełni
przytomny. Sen miał płytki i niespokojny, znów dały o sobie
znać stare lęki.
Odruchowo wcisnął guzik zegarka. Druga czterdzieści trzy.
Nie przespał nawet trzech godzin.
Usłyszał jedynie dźwięk wyłączanego silnika i zobaczył, jak
światła mijania rozświetliły pas rzadkich gałęzi, zanim
zgasły. Musiał go obudzić odgłos nadjeżdżającego
samochodu. Kto to mógł być o tej porze? W gospodarstwie
wszyscy już spali. Dom stał pogrążony w ciemności.
Leżał, nasłuchując. Szczur wrócił na swoją grzędę. Teraz
był jednak zaledwie niewyraźnym kształtem. Dwoje drzwi
samochodowych zamknięto najciszej jak można. Ostrożne
kroki na żwirze za jego szopą i wzdłuż stojących w rzędzie
kolejnych kilku drewnianych bud.
Szczur, spłoszony, wycofał się w ciemność i stamtąd
obserwował otoczenie. Jemu zaś serce zaczęło bić szybciej.
Po lewej ukazały się dwa czarne cienie. Wolno zbliżały się
do domu. Jedynym źródłem światła była jarzeniówka
zamontowana w połowie słupa telefonicznego.
Strona 10
Chmura przesunęła się i odsłoniła księżyc. Teraz widział
sylwetki dwóch mężczyzn. Jeden wysoki, drugi niski.
Poruszali się niepewnie, jakby byli tu po raz pierwszy.
Kiedy znaleźli się już całkiem blisko domu, ostatnie metry
pokonali, skradając się bezgłośnie. Jeden ostrożnie
sprawdzał drzwi, drugi zaglądał przez okna. W końcu obaj
podeszli do okna najbliżej drzwi wejściowych. Rozległo się
ciche skrzypnięcie. Najprawdopodobniej odsunęli zasuwki i
ten większy podsadził niższego do otwartego okna. Chwilę
później drzwi otwarły się od środka i większy zniknął
wewnątrz domu.
Zaklął pod nosem i na ułamek sekundy zatęsknił za
noworocznym zgiełkiem placu ratuszowego w Kopenhadze.
Bo oto znalazł się w sytuacji wyjątkowo niezręcznej.
Cholernie niezręcznej jak na kogoś, kto z wszystkich sił
stara się być niewidzialny.
Rozpiął suwak śpiwora i wyczołgał się na słomę. Wstawał
powoli, nie spuszczając oczu z białego domu. Wewnątrz
dostrzegł słabe, ruchome światło — zapewne latarek
włamywaczy.
Wciąż się wahał. Jeśli zostanie tu, gdzie jest, w swojej
kryjówce pod wiatą, zagrożenie zniknie samo. Ci dwaj
znajdą coś, co będą mogli ukraść, i spokojnie odjadą w noc
ze swoim łupem.
Nic strasznego się nie stanie. On nadal będzie
niewidoczny. Jeszcze przed świtem narzuci plecak na plecy i
ruszy w drogę. Będzie tak, jakby w ogóle go tu nie było.
Samochód zostawili tuż obok jego kryjówki. Może
mógłby… Wymknął się za wiatę i zakradł do czarnej
furgonetki. Stary fiat ducato. Pod flagą Unii Europejskiej
widniały litery RO. Zatem Rumuni. Nie pierwszy ani nie
ostatni raz włamywacze okazują się pochodzić z Europy
Wschodniej. Według statystyk włamania z ich udziałem
Strona 11
miewają czasem gwałtowny przebieg. Pamiętał doniesienia
o pojedynczych ofiarach śmiertelnych. Miał szczerą
nadzieję, że tym razem…
Zamarł wśród ciemności i próbował o tym nie myśleć.
Oczywiście, że nic się nie stanie. Rumuni zabiorą telewizor,
pogrzebią trochę w poszukiwaniu kosztowności, po czym
wymkną się i znikną.
On zrobi podobnie. Właściwie to nie będzie nawet czekał
do rana, tylko od razu spakuje się i ruszy w noc noworoczną.
Zamierzał właśnie wrócić do szopy, żeby zwinąć śpiwór,
gdy w domu zapalono światło. Chwilę później ciszę rozdarło
głośne wołanie. I następne — niemal krzyk. Ktoś krzyczał z
bólu?
Rzucił się biegiem w tamtą stronę. W kilka sekund był przy
domu. Przez najbliższe okno zajrzał do środka. Na podłodze
leżał starszy mężczyzna o siwych włosach, ubrany w piżamę.
Twarz zasłaniał rękoma. Nagle widok przesłoniła czarna
postać stojąca do niego plecami, z ręką uniesioną do ciosu.
Szarpnięciem otwarł drzwi i wrzasnął. Paroma susami
pokonał dystans dzielący go od pokoju, w którym byli
napastnicy. Niższy zamarł w bezruchu, uniesiona ręka, w
której trzymał łom, zawisła w pół drogi nad leżącym na
podłodze staruszkiem. Ten wyższy stał obok przewróconego
fotela.
Na twarzach obu malowało się zaskoczenie, ale zachowali
spokój. Odwrócili się i wspólnie natarli na niespodziewanego
gościa. Ten mniejszy ostrym tonem warknął koledze jakieś
polecenie i zrobił krok w przód. Był krępej budowy ciała i
nie było najmniejszej wątpliwości, że zamierza zrobić użytek
z trzymanego w ręce łomu.
Zareagował instynktownie — efekt wieloletniego szkolenia
i brutalnej rzeczywistości. Risk assessment, ocena ryzyka —
a może po prostu wyćwiczona umiejętność błyskawicznego
Strona 12
rozpoznania sytuacji, identyfikacji bezpośredniego
zagrożenia i wyeliminowania go w pierwszej kolejności.
Schylił się przed pierwszym ciosem zadanym łomem i
błyskawicznie podciął Rumunowi nogi kopnięciem
okrężnym. Jeszcze nim ciało napastnika upadło na dywan,
mocnym chwytem wykręcił mu rękę, wyjął z niej narzędzie i
z całej siły uderzył go nim w rzepkę kolana. Wszystko to
wykonał w jednej, płynnej sekwencji.
Nim pokój wypełnił ogłuszający wrzask bólu, poderwał się
na nogi, w samą porę, by wykonać kolejny unik przed
atakiem wysokiego. Ten nacierał na niego z pochyloną
głową, niczym wściekły byk. Szybki unik i dłoń zaciśnięta na
karku mężczyzny. Chwilę później uderzył głową Rumuna w
ścianę obok framugi. Gdy mężczyzna zgiął się wpół, wbił mu
kolano w podbrzusze — i wypuścił.
Mały i krępy wił się na podłodze, jęcząc i trzymając się za
roztrzaskane kolano. Wysoki leżał półprzytomny i rzęził, nie
mogąc złapać tchu.
Dopiero teraz mógł poświęcić uwagę starszemu
mężczyźnie. Wciąż leżał na plecach. Krwawił z kącika ust,
miał rozcięte czoło i trzymał się za lewy bark. Bez słowa,
ostrożnie zaciągnął go w róg pokoju, z dala od pola walki.
Wtedy wrócił do tego wysokiego, który nadal próbował
nabrać powietrza w płuca. Przeszukał mu kieszenie i w
jednej, zamykanej na suwak, znalazł paszport. Podobnie
zrobił z drugim napastnikiem. Choć ten skręcał się z bólu i
wydawał się niezdolny do stawiania oporu, na wszelki
wypadek lewą ręką dociskał mu gardło, gdy prawą
przeszukiwał jego ubranie. Wreszcie w wewnętrznej
kieszeni skórzanej kurtki znalazł drugi paszport.
Przejrzał obie książeczki, nim schował je do kieszeni
własnej kurtki. Potem wskazał na drzwi.
Ten wyższy powoli stawał na nogi. Twarz miał zalaną krwią
Strona 13
z brwi rozciętej po zetknięciu ze ścianą. Nadal ciężko sapał,
ale z wolna odzyskiwał kontrolę nad ciałem.
Bez słowa wskazał na drugiego Rumuna i dał olbrzymowi
do zrozumienia, że ma pomóc koledze i obaj mają się stąd
zawinąć. Stojąc na środku pokoju, w milczeniu przyglądał
się nieszczęśnikom próbującym się pozbierać.
Ładnych kilka minut trwało, nim ten wyższy zdołał
podnieść kolegę, by pokuśtykać z nim do samochodu.
Potem stał w drzwiach i patrzył za nimi. Dopiero po
dłuższej chwili usłyszał dźwięk uruchamianego silnika i
zobaczył światła mijania. Nawrócili za szeregiem bud i
odjechali długą żwirową drogą.
Odwrócił się, gdy poczuł dłoń na ramieniu. Starszy
mężczyzna w pasiastej piżamie stał za nim z szerokim
uśmiechem.
— Dziękuję, przyjacielu. Nie mam pojęcia, kim jesteś ani
skąd się tu, u licha, wziąłeś, ale uratowałeś mi życie. Wielkie
dzięki!
Wyciągnął rękę do swojego wybawcy. On jednak jej nie
uścisnął, tylko skinął krótko głową i uśmiechnął się lekko.
Wciąż bez słowa. Właśnie znalazł się w sytuacji, jakiej za
wszelką cenę wolałby uniknąć.
— Wejdź, proszę. — Starszy mężczyzna pociągnął go za
rękaw. — Usiądź. Może się czegoś napijesz? W końcu to
Nowy Rok. Może piwa? Piwa zawsze można się napić.
Zaczekaj chwilę.
Mężczyzna gdzieś zniknął. Pewnie poszedł do kuchni. On
tymczasem raz jeszcze obejrzał oba paszporty, po czym
pośpiesznie schował je do kieszeni. Słyszał otwierane drzwi
lodówki, a potem szum wody płynącej z odkręconego kranu.
Za chwilę mężczyzna wrócił do pokoju. Zmył krew z twarzy.
Na stoliku postawił dwa piwa.
— Tak w ogóle to jestem Johannes. Ale możesz mi mówić
Strona 14
Rybak. Tak mnie tu wołają.
Machnął głową w stronę stawów i raz jeszcze wyciągnął
rękę.
— Powiesz mi, jak to się wszystko stało? Oraz jak masz na
imię? I kim jesteś?
Stary właściciel stawów przytrzymywał go wzrokiem,
podsuwając w jego stronę butelkę piwa.
On wzruszył tylko ramionami i przepraszająco rozłożył
dłonie.
— Sorry, I don’t… Dragos… My name is Dragos. Adrian
Dragos.
— Ach, tak. And from where?
W głosie mężczyzny usłyszał teraz cień ulgi. Może dlatego,
że w końcu poznał przyczynę milczenia nieoczekiwanego
gościa.
— Romania. I am from Romania.
— Thank you very much — powiedział z twardym
akcentem. Po czym podniósł butelkę i z szerokim
uśmiechem odsłaniającym komplet żółtych zębów dodał: —
And happy New Year, Mr Dragos.
Strona 15
Rozdział 2.
Była pełnia lata, bezchmurne niebo i lekka bryza. Białą,
przystrojoną kwiatami łódź wyniesiono z hangaru, gotową
do wodowania.
Łódź nie miała wcale wypływać z Portu Śmierci, jak można
by sądzić. Dużym nieporozumieniem byłoby nazywać tak to
miejsce.
Kapitan od razu obierze kurs na południe, by pokonać
krótki odcinek wzdłuż szerokości fiordu, potem śluzą w
Hvide Sande wypłynie na Morze Północne i dalej, ku
wielkim oceanom. Imię otrzymał po wielkim odkrywcy i
pewnie zamierzał się porwać na wielką podróż w nieznane.
Ona z kolei pochodziła z rybackiej rodziny z Thyborøn. Być
może dlatego lubiła wyobrażać sobie, że trumna jest
statkiem, a śmierć nowym rejsem w nieznane.
Czas mijał niepostrzeżenie. To już trzy lata, odkąd zaczęła
pracować w hospicjum Anker Fjord, zainspirowana serialem
dokumentalnym, który obejrzała w telewizji, o dwóch
mężczyznach u kresu życia. Trzy lata i wiele statków
wypuszczonych na szerokie wody z Portu Życia. Cała
filozofia i codzienna praca z umierającymi ludźmi bowiem
zaowocowały u niej właśnie głębokim szacunkiem dla życia.
Dla każdej przebytej mili morskiej. Wspieranie słabych w tej
podróży dawało jej więcej satysfakcji niż jakiekolwiek inne
zajęcie.
Spójrz, jak słońce z oceanu wynurza się łona,
Jak kulą ognia powietrze i woda rozpalona.
Jakaż radość ogromna, choć wokoło cisza,
Gdy światłość na brzegach świata zawisa.
Psalm wybrał oczywiście sam zmarły. Vitus Sander chciał
Strona 16
obrać kurs ku słońcu. Nie mogła się nie uśmiechnąć na jego
wspomnienie. Otrzymał imię po Vitusie Beringu, Duńczyku,
od którego nazwę wzięła cieśnina łącząca Syberię i Alaskę.
Vitus Sander, majętny właściciel koncernu
elektronicznego, był już bardzo słaby, lecz w ostatnim czasie
nastąpiła wyraźna poprawa. Na nabrzeżu stanął
wyprostowany i z nowymi siłami.
Miał sześćdziesiąt siedem lat. Urodził się i wychował w
Hjørring. Większość życia spędził w Kopenhadze, gdzie
mieści się główna siedziba koncernu. Zmarł na raka płuc.
Żonę stracił trzy lata temu.
Przesunęła wzrokiem po ludziach stojących w rzędzie w
holu. Syn i córka obok siebie. A tam wnuczka. Regularnie
odwiedzała dziadka, czasem zdarzało jej się zostać na noc.
Długie, jasne włosy. Piękna dziewczyna, studentka
Uniwersytetu Kopenhaskiego.
Dziwne. Brakowało osoby, która ostatnio spędzała z
Vitusem Sanderem najwięcej czasu. Sympatyczny młody
człowiek, zawsze kolorowo ubrany i w nieodłącznych białych
sportowych butach. Vitus nazywał go swoim dobrym
przyjacielem. Z tym że dobrzy przyjaciele raczej przychodzą
się pożegnać…
Z wielkim potentatem nawiązała relację bliższą niż z
większością pacjentów. Dwa razy zaprosił ją nawet na
spacer. Siedzieli na ławce i patrzyli na wody fiordu. Nie
chciał mówić o sobie, wolał, żeby ona opowiadała o swoim
życiu. O dorastaniu nad morzem. I o tym, jak wyobraża
sobie ten ostatni rejs.
Nie trzeba było być córką rybaka z Thyborøn z wpisaną w
DNA zdolnością odczytywania nastrojów nieba, aby dostrzec
ciemne chmury, które od czasu do czasu zasnuwały
spojrzenie Vitusa. To jednak było całkiem naturalne u kogoś,
kto zbliża się do kresu ziemskiej wędrówki.
Strona 17
Pogodny chłopak w białych adidasach miał na niego dobry
wpływ. Czasem po jego odwiedzinach Vitus był odmieniony.
Jakby czaruś, zdaje się, że miał na imię Rasmus, był
wędrownym pastorem, który wysłuchał spowiedzi starego i
dał mu rozgrzeszenie.
Spójrz, jak słońce nad morza lustrem powstaje,
Jak śmierci cieniom pola nic nie zostaje.
Jakaż radość wielka, jak błogie przyjemności,
Gdy światło na brzegach życia ogarnia swe włości.
Będzie jej brakować tego spokojnego, silnego człowieka.
Do jego pokoju już jutro ma się wprowadzić nowy lokator.
Były cieśla z Randers.
Do tego czasu Vitus Sander będzie zapewne gdzieś w
połowie drogi do Zatoki Biskajskiej.
Strona 18
Rozdział 3.
Strach, który ściskał mu przeponę, zupełnie nie pasował do
otaczającej go sielanki. Kto usiadłby na ławce na wysokich
murach obronnych zamku, mógłby odnieść wrażenie, że
Nyborg to całkiem przyjemne miejsce.
Była to jego ulubiona ławka w Bastionie Królowej,
pomiędzy wieżą ciśnień a czterema czerwonymi
osiemnastofuntowymi armatami. Poniżej ciągnęła się
szeroka, potężna fosa, na jej brzegu przycupnęły nieliczne
ogródki działkowe. Gdyby obejrzał się za siebie, miałby
najlepszy widok na miasto, które tak pokochał.
Wszystko wokół było zielone. Nie jasnozielone, jak
wczesną wiosną — kolory były teraz ciemniejsze, typowe dla
lipca, gdy przyroda utraciła już swoją świeżość.
Odchylił głowę i zamknął oczy. Słońce grzało go w twarz,
lecz wcale tego nie czuł. Strach ziębił go od środka. Czy się
bał? O tak, wiele razy w życiu zdarzyło mu się bać. Komu się
nie zdarzyło? Nigdy jednak nie czuł czegoś takiego. Strachu
totalnego, który lada moment przerodzi się w
obezwładniające, paniczne przerażenie.
Nie znalazłby się jednak w tym położeniu, gdyby tylko
potrafił lepiej przewidzieć konsekwencje swoich decyzji. A
teraz było za późno. O wiele za późno, by zawrócić. Dlatego
będzie po prostu siedział tu i cieszył się ładną pogodą.
Spuścił wzrok i uważnie przyglądał się czubkom swoich
białych converse’ów ze znaczkiem All Star. Poruszał palcami
u stóp, jakby chciał samego siebie przekonać, że wciąż
kontroluje swój centralny układ nerwowy. Od czasów
studenckich chodził tylko w converse’ach. Zawsze białych i
zawsze nad kostkę. Jego ukochana ciocia, kompletnie nie
Strona 19
zważając na trzydzieści osiem lat, które miał na karku, i
uniwersyteckie wykształcenie, niezmiennie mu to
wypominała: „Mój drogi, czy nie pora już przesiąść się z
tych cichobiegów?”.
Tyle było rzeczy, które scalały jego życie, pozwalały czuć,
że mocno stąpa po ziemi. Białe converse’y były tylko jednym
ze składników tej spoiny.
Lodowata powłoka strachu nie pasowała do tego miejsca.
A może chłód brał się stąd, że całkiem niedawno znów
poczuł bliskość śmierci? Może to ta bliskość uformowała
pierwszą bryłę lodu w jego wnętrzu i uchyliła drzwi, by
wpuścić do środka strach?
Ci wszyscy ludzie z ich różnymi życiorysami… zebrali się w
jednym miejscu na brzegu fiordu, lecz tak naprawdę
wszyscy oni są pasażerami czekającymi w hali terminalnego
dworca, z którego odjeżdża tylko jeden pociąg, w tylko
jednym kierunku.
Prawda była taka, że w tej chwili był zbyt przerażony, aby
na chłodno ocenić swoje szanse. Jeśli ktokolwiek w tym
mieście mógłby je oszacować, to tylko on, lecz w tej chwili
umysł miał kompletnie sparaliżowany.
Wsunął rękę do kieszeni i pomacał. Zwinięty plik
banknotów o wartości piętnastu tysięcy koron wciąż tam był
i czekał.
Dziesięć kuponów z zakładami systemowymi na środowe
losowanie skandynawskiego Lotto i mniej więcej tyle samo
na sobotnie losowanie duńskiego. Do tego szereg zakładów
bukmacherskich na mecze z tego tygodnia. Zawsze wysokie
stawki. Zawsze trzy mecze z wynikiem bez jakiegokolwiek
zabezpieczenia.
Piłka była jego wielką pasją, ale strach skutecznie tłumił
przyjemność, jaką kiedyś znajdował w wyszukiwaniu
odpowiednich meczów o odpowiednim czynniku ryzyka. Od
Strona 20
dawna już jej nie czuł.
Kolano bolało go całą drogę od fosy aż do supermarketu
Kvickly.
Dziewczyna za ladą uśmiechnęła się nerwowo i
porozumiewawczo skinęła głową, gdy podsunął jej plik
kuponów.
Zakłady wysyłał z czterech różnych miejsc i w różnych
dniach tygodnia — wszystko dla zachowania dyskrecji. Stąd
planował pieszo iść na dworzec i tam pozostałe siedem
tysięcy zainwestować w zakłady specjalne w Oddset i
jeszcze trochę w Lotto.
Robił to po raz ostatni. Bogini Fortuna przestała mu
sprzyjać. Teraz, gdy potrzebował jej bardziej niż
kiedykolwiek.