Janusz Grzegorz - Sennik jesienny (fragmenty)

Szczegóły
Tytuł Janusz Grzegorz - Sennik jesienny (fragmenty)
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Janusz Grzegorz - Sennik jesienny (fragmenty) PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Janusz Grzegorz - Sennik jesienny (fragmenty) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Janusz Grzegorz - Sennik jesienny (fragmenty) - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: GRZEGORZ JANUSZ Tytul: SENNIK JESIENNY - fragmenty Z "NF" 2/99 I Za polami rozciągały się stare lasy, pełne ponurych tajemnic. Niegrzecznym dzieciom opowiadano wieczorami leśne historie. Potem długo krzyczały przez sen. W lesie, spod potężnego szarego głazu w kształcie kowadła, biło gorzkie, nigdy nie zamarzające źródło zwane Zła Łza. Bajarze, znachorzy i wiedźmy twierdzili, że zdrój powstał z łez pierworodnego syna Szatana, zbuntowanego przeciw ojcu. Najgorszym występkiem wyrodnego syna było siedmiokrotne odmówienie litanii do Najdroższej Krwi. Cierpiał za to w najpłytszym miejscu piekła, na podziemnym wzgórzu, w jamie zwanej przez czarty Loch Szloch. Leżał na wznak przybity zardzewiałymi hufnalami do bryły fioletowego lodu w kształcie młota i bezgłośnie płakał. Miał tak cierpieć, dopóki nie poprosi o litość i przebaczenie lub dopóki świat nie przestanie istnieć. Gorzka mętna woda miała właściwości lecznicze, ale nie zawsze skutkowała. Uzdrawiała gruźlików, zadżumionych, chromych, trędowatych i bezpłodnych. Kiedyś źródło przywróciło młodemu mężczyźnie wzrok. Ale zdarzało się też, że chorzy po wypiciu kilku pełnych goryczy kropel na zawsze tracili zmysły. Opowiadano, że tysiąc lat temu Zła Łza wskrzesiła córkę księcia Gościwoja Mdłego, władcy Niedorzecza i Poloniny. Pewnego razu przybyli do książęcego zamku w pobliskiej Zbrodnicy dwaj misjonarze. Gościwoj wysłuchał ich, później zaprowadził obu do obory i zabił wołu. Kazał, żeby misjonarze zamienili surowe mięso i parujące wnętrzności w chleb. A gdy bezradnie rozłożyli ręce, rozkazał, by wszystko zjedli. Strażnicy pilnowali, żeby nie pozostał nawet drobny ochłap. Misjonarze skonali następnego dnia, wymiotując krwią wołu i własną. Stąd wziął się przydomek księcia. Zaraz potem zmarła córka Gościwoja. Przebudziła się w środku nocy w kałuży własnej krwi i serce stanęło jej ze strachu. Dopiero woda ze Złej Łzy sprawiła, że znów zaczęło bić. Ale chyba tyle w tym prawdy, co w opowieści o szatańskim synu. Najwyżej ziarno. Dawniej do zdroju ściągało wielu pielgrzymów i kalek. Nie brakowało im odwagi albo nie mieli nic do stracenia. Lecz ostatnio przestali przybywać, pewnie znaleźli gdzie indziej lepszy środek na swe dolegliwości. Według innej legendy głęboko pod ziemią leżała ogromna żelazna podkowa. Była tak wielka, że sięgała aż do lasu. Niektórzy twierdzili, że widzieli na bagnach wystający koniec. Sterczał z gęstego rudego błota, był wielki jak stodoła i sprawiał, że od ubrań odrywały się metalowe guziki, z kieszeni wylatywały klucze i scyzoryki, a z butelek spadały nakrętki. Na samym początku świata zgubił podkowę olbrzymi bezgłowy koń, czarny jak źrenica, parskający prosto z gardła czerwonymi węglami i żółtym gęstym jadem. Szatan siedem razy okrążył Ziemię na tym rumaku, zanim wyruszył po raz pierwszy zmierzyć się z Bogiem. Przed wyprawą kazał podkuć konia najstarszemu synowi, a szatański potomek zamiast hufnali użył lodowych sopli. Od tamtej pory podkowa przyciągała ze wszystkich stron mężczyzn uzbrojonych w żelazo. Walczyli tu na śmierć i życie. Mieszkańcy Istniewa chowali się wtedy w piwnicach i z zamkniętymi oczami czekali końca bitwy, a potem przeszukiwali pobojowiska. Zdarzało się jednak, co prawda bardzo rzadko, że chłopi też uczestniczyli w walkach. W legendzie coś musiało być, gdyż pobliska rzeka Mać miała czasem rdzawy kolor, a woda ze studni latem smakowała jak krew. II Gołąb dotarł do pasa fałszystowskich bunkrów, transzei, schronów, zapór, zasieków i umocnień z czasów ostatniej wojny, znaczy się poprzedniej wojny. Pas ten nazywał się Lange Schlange. Budowany w pośpiechu, miał nie dopuścić wrogich wojsk do serca Puszczy Głuchej, bronił dostępu od wschodu i północy. Głęboko w lesie kryła się podobno potężna cudowna broń mająca odwrócić bieg wojny i w ostatniej chwili przechylić szalę zwycięstwa na właściwą stronę. Fałszyści potrzebowali czasu, by ją uruchomić, dlatego wybudowali Lange Schlange. Nikt dokładnie nie wiedział, co to takiego ta Wunderwaffe. Jedni twierdzili, że fałszyści chcą wykopać z bagien legendarną diabelską podkowę, by z jej pomocą przyciągać i strącać na ziemię samoloty i zmieniać lot pocisków wroga. Inni mówili, że to bzdura, że fałszyści odnaleźli na bagnach tajemniczego zwierza o łbie jak czołgowa wieżyczka i o ogonie jak tuzin artyleryjskich pocisków. Potwór ten miał odczytywać myśli wrogich dowódców, by można było uprzedzić ich niecne zamiary. Prócz tego zwierz mógł sprawić, że zamiast wygłodzonych i przetrzebionych fałszystowskich oddziałów nieprzyjaciel ujrzy iluzję zwartej niepokonanej armii i przerażony tym widokiem weźmie nogi za pas lub zamienili się w słupy soli. W bunkrach stacjonował doborowy oddział pod dowództwem majora Sonnensohna, ostatni żołnierze, którzy święcie wierzyli w zwycięstwo. Lange Schlange została jednak przerwana. Nasi dotarli do pasa umocnień i okopali się pośród drzew w bezpiecznej odległości, nieco poza zasięgiem fałszystowskich luf. Naszym zabrakło odwagi, by od razu uderzyć. Sztab zebrał się w jednej z ziemianek i rozważał, jak pokonać wroga. Po całonocnej naradzie ustalono, że trzeba nad wrogimi umocnieniami rozsypać ulotki z rysunkiem przedstawiającym obrzydliwe dżdżownice w mudurach i z napisem: "OPUŚĆCIE SZKOPY SWOJE OKOPY!" Tak też zrobiono. Korzystając ze sprzyjających wiatrów, niezwłocznie wysłano w stronę wrogich fortyfikacji eskadrę propagandowych latawców. Jak łatwo się domyślić, fałszyści nie dali się przekonać. A cenny czas płynął, tamci w każdej chwili mogli dobrać się do tajemniczej cudownej broni. Fałszyści byli pewni swych umocnień i aby sprowokować naszych do szturmu, wysłali do nich posłańca, który przyniósł w darze dwa karabiny z bagnetami. Posłaniec wbił karabiny pod stopami naszego dowódcy. - Jeśli wam brakuje odwagi i broni, weźcie sobie te karabiny - zaśmiał się szyderczo. Nasi połknęli haczyk i nocą ruszyli do szturmu. Atak został odparty, dzielni antyfałszyści ponieśli dotkliwe straty. Znów schowali się w okopach, lizali rany i rozmyślali, jak przechytrzyć fałszystowskie parszywe psy. Wpadli wreszcie na pomysł. Zrąbali kilka drzew, pocięli je na deski i wybudowali z nich złowieszcze fałszystowskie godło - wielką gapę z krzyżem z haków w szponach. Pomalowali ją na czarno, ustawili na ziemi niczyjej, w połowie odcinka pomiędzy obiema liniami umocnień, i upozorowali odwrót. Liczyli na to, że fałszyści wezmą dar do swego obozu. Podstęp polegał na tym, że wewnątrz drewnianej gapy ukrytych było kilku komandosów, którzy o zmierzchu mieli wyjść z kryjówki i wytłuc śpiących wrogów oraz wysadzić w powietrze składy amunicji. Niestety, fortel nie powiódł się, gdyż jeden z fałszystowskich szeregowców pracował w cywilu w bibliotece. Przejrzał chytrą sztuczkę i natychmiast opowiedział o wszystkim dowódcy. Fałszyści nie dali się więc nabrać. Nie przyjęli daru, jednak nie potrafili strzelić w gapę z panzerfausta, z miotacza ognia albo chociaż z erkaemu. W końcu było to ich godło, wielka świętość. To nasunęło naszym nowy pomysł. Dowódca wezwał do siebie jednego z szeregowców, który w cywilu pracował w teatrze. Wręczył mu wycięte z gazety zdjęcie i rozkazał ucharakteryzować dwa tuziny niskich i wąskich w ramionach żołnierzy, by wyglądali jak sfotografowana postać. Charakteryzator gwizdnął z podziwu nad przebiegłością dowódcy i wziął się do roboty. Pracował całą noc. Rano drobni żołnierze ruszyli w kierunku fałszystowskich umocnień. Szli chętnie, gdyż w końcu mieli okazję, by się wykazać. Dotychczas wszyscy koledzy się z nich śmiali, a dowódca nie powierzał im odpowiedzialnych zadań; pełnili służbę w kuchni polowej lub przy kopaniu latryn. Każdy miał zaczesaną na lewo grzywkę zrobioną z pakuł do czyszczenia luf i mały wąski. Poza tym każdy potarł sobie oczy cebulą, by nadać im blasku i głębi. Każdy wyglądał jak Hister, demoniczny fałszystowski przywódca. Fałszyści wypatrzyli przebierańców przez lornetki i oniemieli. Nie wiedzieli, co się dzieje. Nie potrafili strzelać, Hister był ich bogiem. Nasi dotarli do bunkrów i do nogi wybili wrogów. Pozabijali ich bagnetami i kolbami, by nie marnować amunicji. Tamci stali jak skamieniali, nie bronili się i nie uciekali. Rzeź trwała do wieczora, nasi nie brali jeńców. Major Shonnensohn zginął jako ostatni, klęknął przed jednym z fałszywych Histerów i palnął sobie w łeb z pistoletu. Zanim skonał, przebieraniec na jego oczach odkleił sobie grzywkę i wąsy i zaśmiał się złośliwie. III Gołąb też pamiętał tę noc. Siedział wtedy głodny i zmarznięty na blaszanym parapecie, przytulał się do ciepłej szyby. Patrzył, co działo się we wnętrzu za oknem. Widział chudego zgarbionego mężczyznę. Mężczyzna zabijał dużego srebrnego karpia. Walił rybę w głowę ciężkim młotkiem z całej siły, po każdym uderzeniu jęczał i krzywił się z wysiłku. Mordował się z rybą chyba od rana, bo miał na sobie zmiętą niebieską piżamę w żółte gwiazdki. Był bardzo zmęczony, słaniał się na nogach. Do szyi i do klatki piersiowej przykleiły mu się srebrne łuski. Od ciosów aż drżała szyba, a stojące na stole w wazonie przystrojone świerkowe gałęzie latały na wszystkie strony. Mężczyzna uderzył się nagle młotkiem w palec. Krzyknął i wsadził palec do ust. Przełożył narzędzie do drugiej ręki i znów zabijał. Karp wciąż nie umierał, choć umarłby chętnie już dawno, gdyby to od niego zależało. Uderzał ogonem o stół, patrzył na swego prześladowcę szeroko rozwartymi oczami i poruszał okrągłym pyskiem. Bardzo chciał coś powiedzieć albo prawie krzyczał z bólu, ale powstrzymał się, nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Nie powiedział nic nawet w ten cudowny wieczór. Jego skrzela wciąż daremnie łopotały. Mężczyzna przerwał na chwilę zabijanie, poprawił druciane okulary na spoconym nosie i znów wysoko uniósł młotek. Nagle do kuchni wszedł siwy brodaty dziadek w czerwonym kubraku i spiczastej czapce. - Rany Boskie! - krzyknął gołąb na jego widok ludzkim głosem. Dziadek chwycił mężczyznę za rękę, odsunął go delikatnie i wytarł mu twarz i oczy białą chustką. Potem powiedział coś do siebie, wyciągnął zza pazuchy szeroki nóż i szybkim ruchem odciął rybie głowę. Tym samym dał człowiekowi i karpiowi gwiazdkowe prezenty. Jednemu chwilę wytchnienia, a drugiemu wieczny odpoczynek. IV - Kiedyś czarna łańcuchowa suka urodziła siedem szczeniąt. Ojcem był jednooki pies przybłęda, spłodził je nocą, gdy gospodarz spał. Suka ukryła małe w swej budzie, lecz chłop znalazł je i pogrzebał za stodołą, bo nie chciał ich karmić. Szczeniaki nie poznały nigdy smaku ciepłego mleka suki. Wilgotny żółty piach sypał się do ich pysków, nie miały czym oddychać, było im zimno jak w piekle. Bardzo chciały umrzeć, ale coś im nie pozwalało. We mnie tego już nie ma - kret potarł nos brudną łapą. - We mnie też nie - powiedział gołąb. Zdążył trochę polubić kreta. - Szczeniaki były silne po ojcu, ich małe serca nie chciały się zatrzymać. Wydrążyły w ziemi tunele, odczekały kilka dni i wydostały się na wierzch. Ale ich powieki już nigdy się nie rozkleiły. Małe czarne ślepe psy ze strachu przed ludźmi na zawsze zostały w ziemi, tylko czasem wychodzą, żeby głębiej odetchnąć. Tak powstały krety. V - Widzisz, z całego lasu tylko drzewa pójdą do nieba. Wszystkie zwierzęta i ptaki, krzewy, trawy i kwiatki trafią do piekła, ale drzewa zostaną zbawione - dzięcioł miał spokojny, smutny, zmęczony głos. - Kiedyś pewna jabłoń popełniła wielki grzech i spadł on na wszystkie drzewa. Za karę po śmierci paliły się one w podziemnym piecu. Lecz Bóg zstąpił na ziemię pod postacią drzewa. Został młodym bukiem i rósł w sercu puszczy. Po paru latach przyszli po niego, wykopali ostrożnie, żeby nie uszkodzić korzeni i przesadzili go na pustynię. Odrąbali mu gałęzie, zostawili tylko dwa najgrubsze konary. Podlali go octem, żeby bardziej cierpiał. Do konarów przybili mu grubymi gwoździami żywego człowieka, żeby było ciężej. Żywica kapała z ran na suchy piach. Po trzech dniach buk skonał i wrócił do nieba. A z jego ciała zrobili papier i zadrukowali. Nie ma większej hańby dla drzewa! Dzięki bukowemu cierpieniu wszystkie drzewa wrócą do raju. On zapłacił za wszystko, wziął winę na siebie. VI - To było pewnej zimowej nocy. Księżyc w pełni świecił nad lasem, było cicho i spokojnie. Partyzanci siedzieli w jarze niedaleko bagien. Wszyscy spali, znaczy się oprócz wartownika. Nagle fałszyści otoczyli jar. Było ich siedem razy więcej niż naszych. Rozpoczęła się zacięta walka. Zaskoczeni partyzanci bronili się dzielnie, celnie strzelali, ale tamtych wcale nie ubywało. Wiesz dlaczego? Był to specjalny oddział fałszystowskich wilkołaków, tresowanych ludzi-wilków przeznaczonych do zwalczania partyzantów. Najlepiej sobie radzili w nocy w lesie i zwykłe kule się ich nie imały. Trafieni padali w śnieg i po chwili wstawali. Połowa partyzantów już poległa, pozostali tracili nadzieję. Kończyła się też amunicja. Wtedy dowódca zdjął z szyi srebrny łańcuszek, obwiązał nim granat, odbezpieczył i rzucił. Granat wybuchł, łańcuszek rozprysł się. Rozległ się przeraźliwy krzyk. Krzyżyk trafił wikołaczego oficera prosto w serce, a poświęcone ogniwa zabiły siedmiu kosmatych szeregowców. Lecz pozostali partyzanci mieli zwykłe łańcuszki, nie srebrne. Już myśleli, że wszyscy zginą. Każdy zostawił sobie jedną kulę, by go fałszyści nie wzięli żywcem i czekali na rozkaz dowódcy. I nagle stało się coś niesamowitego. Słońce wzeszło godzinę wcześniej niż powinno o tej porze roku. Świt zaskoczył wilkołaki. Na niebie nie było ani jednej chmury. Promienie słońca odbiły się od śniegu i zabiły wszystkich fałszystów. Gołąb zastanawiał się, jak wygląda wilkołak. Wyobraził sobie nagiego człowieka, z kudłatym wilczym łbem sterczącym z podbrzusza. Zasyczał cicho rzucony w mokrą trawę niedopałek. Szczur kończył opowieść: - Rano się okazało, że wszyscy ocaleni zupełnie osiwieli. A byli przecież całkiem młodzi. Podobno księżycowe światło pobieliło im włosy. Partyzanci zabrali poległych i uciekli. Potem przybyli fałszyści z miasta, z Koszar Koszmarów i zakopali trupy w czarnych mundurach pod cmentarnym murem. VII - Tu, w tej kniei żył kiedyś samotny żołnierz. Wiele lat po wojnie ukrywał się na bagnach, sam już nie wiedział, przed czym - rozpoczął siwy gołąb. - Nazywał się pułkownik Marsz, niemal tak samo, jak pradawny bóg wojny. Był brudny, miał skołtunioną brodę aż do pasa, śmierdział jak cap. Zapomniał ludzką mowę, już prawie wcale nie myślał. Zdawało mu się, że ma w głowie zupełną pustkę, zdawało mu się, że uciekł. Lecz nie wolno uciekać, trzeba walczyć! - głos siwego gołębia brzmiał, jakby dobiegał ze studni, aż dreszcze po plecach przebiegały. A jego opowieść wciągała, choć niewiele się w niej działo. - Głęboko wokół serca, tam w środku są tajemnicze szare obszary, głusza siedem razy posępniejsza niż istniewskie lasy. Tam też czaił się samotny żołnierz i udawał, że go nie ma. Miał inny mundur. Nazywał się Szram, był równy Marszowi rangą. Kulił się w śmierdzącej pleśnią ziemiance, wychodził na zewnątrz tylko przy pełni księżyca lub podczas burzy z piorunami. Żywił się zdechłymi ptakami i zbierał siły. A gdy był już dosyć silny, uderzył. Marsz wykopał spomiędzy korzeni starego naoliwionego mauzera i przyłożył lufę do skroni. Strzeliłby, lecz nie mógł dosięgnąć spustu. Wtedy zaczął trzeć lufą o kamień. Piłował i przestawał. Kocmołuch uświadomił sobie, że siwy nie robi przerw na oddechy. - Marsz chciał zakopać broń, lecz Szram mu nie pozwalał. Tak zmagali się siedem dni i siedem nocy. I wreszcie obaj strzelili sobie z obrzyna w łeb. Kula nie przeleciała na wylot, bo nie była to zwykła kula, lecz pocisk doom-doom. Niektórzy zwą taką kulę dumm-dumm, co po fałszystowsku oznacza "głupi". Głowa rozpękła się na tysiące kawałków. Szram zaśmiał się tylko. Ciało wpadło do dołu po wykopanym mauzerze. Kawałki ich czerepu jeszcze się gdzieś tu poniewierają. Marsz już nigdy nie zazna spokoju. Po śmierci też się cierpi. - Pora na jakiś wyraźniejszy morał - pomyślał smoluch, lecz dźwięk i obraz stały się mniej wyraźne, wszystko się zamazało i z nikło. Dotarło do niego jeszcze jedno, nie mówiące, niestety, zbyt wiele zdanie: - Niebawem zmierzą się jeszcze raz. I to był już koniec. VIII - A więc dosięgły cię wiry wiary - rzekł jeż pełnym zadumy głosem. - Widzisz, to bardzo skomplikowana sprawa. Wysoko, wysoko, ponad chmurami, w samym niebie jest wielka boska fabryka i tam w hali fabrycznej, calutkiej z błękitnego szkła, pracują aniołowie. Uwijają się w pocie czoła dzień i noc. Według specjalnej, śmiętej, pilnie strzeżonej receptury lepią z ciężkiej tłustej gliny stworzenia, jeże i gołębie, krowy i konie, psy i koty, ludzi, a nawet pchły. To bardzo ciężka i odpowiedzialna praca. Glina pochodzi z głębokiej tajnej kopalni. Aniołowie dodają do niej rozmaitych sekretnych przypraw. - I wszystko tak lepią? Każdy jeżowy kolec i każde gołębie pióro? Wszystko z gliny? To straszna robota! - Żebyś wiedział - przytaknął jeż. - Ale to jeszcze nie wszystko. Każdego dnia po trzeciej zmianie do fabryki przybywa szef, czyli Bóg i ocenia osiągnięcia swych robotników. Przygląda się każdemu stworowi i dmucha mu śmiętym oddechem w pysk, w mordę, w paszczę, w ryj, w gębę albo w dziób. Niektóre produkty są udane i Bóg wysyła je prosto do swego królestwa. Są to przepiękne śmięte istoty, doskonałe pod każdym względem. Bóg uśmiecha się na ich widok i głaszcze anioły po spoconych głowach. - Jak nic, sroka jest bardzo święta - pomyślał gołąb. - Inne gliniane figury nie nadają się do niczego, są wstrętne i budzą tylko pogardę, nawet nie litość - ciągnął jeż. - Posyła się je natychmiast do ognistego śmietnika, czyli do piekła. Bóg krzyczy wtedy głośno na pracowników, a oni patrzą w milczeniu na swe spracowane, pełne odcisków dłonie. - Na przykład taki przeklęty kogut powinien trafić do piekła - gołąb nie miał co do tego żadnych wątpliwości. - Albo wszystkie koguty z całego Istniewa i okolic. Gołąb przysłuchiwał się z uwagą opowieści, lecz jeż mówił niestety, jakby nauczył się wszystkiego kiedyś na pamięć i recytował bez uczucia monotonnym głosem. Gołąb podejrzewał także, że kolczasty kaznodzieja nie rozumiał wszystkich swych słów. - Często dzieje się tak, że o stworzeniu nie można powiedzieć, że jest dobre albo złe. Bóg patrzy mu w oczy, lecz nie może z nich wyczytać, nie potrafi podjąć decyzji. Marszczy wtedy czoło i postanawia, że nieszczęsna rzeźba trafia tu do nas, na ten świat. I tu poddawana jest różnych próbom, które mają sprawdzić, gdzie jest jego miejsce. Czas trwania prób i poziom ich trudności dostosowany jest do każdego wyrobu. I w ten właśnie sposób tu trafiliśmy i musimy wykazać, że warci jesteśmy pokładanych w nas nadziei naszego Śmiętego Pana, naszego Stwórcy Niebieskiego, naszego, krótko mówiąc, Boga. Biada tym, którzy nie podołają! X Kiedyś komary znalazły na parującym jeszcze leśnym pobojowisku rannego żołnierza. Żołnierz nie miał rąk i nóg, a głowa też się słabo trzymała. Komary postanowiły przygarnąć żołnierza i uczynić go swym niewolnikiem. Sobie tylko znanymi ziołami i bagienną pleśnią opatrzyły krwawe rany. Z liści i z kory zbudowały nad pojmanym daszek, by chronił go przed słońcem i deszczem. Całymi stadami nosiły mu prosto do ust jagody, poziomki, maliny i krople rosy. Żołnierz, nie wiedząc o tym, płacił swym panom własną krwią. Rano, w południe i wieczorem komary obsiadały go, że nie było widać kawałka nagiej skóry i ssały do syta, a nawet jeszcze więcej. Po wielu dniach gorączki i krzyków przez sen żołnierz odzyskał przytomność. Natychmiast po przebudzeniu chciał podrapać pokąsaną, spuchniętą skórę. Ale nie miał rąk. Nie miał też nóg i nie mógł uciec. Próbował się czołgać, lecz komary skrępowały go pajęczyną i jedwabiem. Jeniec mógł tylko płakać, modlić się szptem i marzyć o parze rąk z ostrymi paznokciami, by rozdrapać do krwi piekące bąble. Komary próbowały mu ulżyć i robiły okłady z liści babki i z deszczówki, ale nim zniknęły stare ślady, pojawiały się setki nowych. Owady usiłowały podrapać swego krwiodawcę, lecz ich cienkie łapki tylko łaskotały i wzmagały udrękę. Żołnierz modlił się bez przerwy, nawet przez sen szeptał swe żale i prośby, a właściwie jeden żal i jedną jedyną prośbę. A komary rozmyślały, jak zabezpieczyć soczyste żywe ciało przed zbliżającą się zimą. Po paru dniach żołnierz zaczął tęsknie spoglądać na swój karabin, leżący obok w trawie. Nabity, naoliwiony, jeszcze nie tknięty rdzą. Karabin był na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie był tak daleko jak księżyc. A nawet gdyby udało się żołnierzowi cudem dosięgnąć broni, nie miał nawet pół palca, by pociągnąć za spust. Pewnej nocy jednostajny szept umilkł, żołnierz przestał się modlić. Zgiął zdrętwiały kark i z trudem sięgnął zębami do wiszącego na szyi krzyżyka. Chwycił blaszkę, zerwał i wypluł daleko, zabluźnił przy tym strasznie. Wtedy z zarośli wyszedł wampir, bóg komarów. Czekał na ten moment od dawna. Nie bał się już świętego znaku. Zatopił kły w gardle i wypił żołnierską krew do ostatniej kropli. XI Pewnego razu zajączek znalazł w lesie zamarzniętego węża. Zlitował się nad nim, zabrał go do swojej nory i ogrzał. Wąż odtajał i powiedział: "Jestem czarodziejskim wężem. Za to, że mnie uratowałeś, spełnię twoje jedno życzenie. Czego chcesz?" Zajączek namyślał się długo i wreszcie mówi: "Mam takiego małego, wszyscy się śmieją ze mnie. Chciałbym mieć największego w całym lesie". "Na długo? Na tydzień albo dwa?" - zapytał wąż. - "Do końca życia!" odpowiedział zajączek. A wąż ugryzł zajączka w fujarę. "Zwariowałeś?!" - wrzasnął zajączek. A wąż na to: "Nic się nie martw. Zaraz zdechniesz, ale najpierw kutas ci spuchnie jak dynia". XII Wcześniej w tym samym miejscu stał krzyż drewniany, lecz przed laty spłonął od uderzenia pioruna kulistego. Krzyż ustawiono na pamiątkę pewnego dramatycznego wydarzenia. Otóż w Istniewie mieszkała kiedyś wdowa, która miała siedem pięknych i mądrych córek. Z łatwością znalazły pracowitych narzeczonych, więc na Wielkanoc ustalono datę siedmiu ślubów i jednego hucznego wesela. Niestety, na początku wiosny narzeczeni dostali powołani do wojska i opuścili wioskę. Narzeczone zostały u matki i czekały cierpliwie na swych wybranków. Co wieczór odmawiały różaniec, modliły się o szczęśliwy powrót młodych żołnierzy i o szybkie zwycięstwo naszych w krwawej wojnie. Pewnego ranka, gdy paciorki różańca od ciągłego obracania w palcach stały się małe jak gwiazdy, do Istniewa przygalopował leśniczy z wiadomości: jeden z młodych wraca, sześciu poległo! Dziewczęta założyły swe wciąż bieluśkie ślubne suknie i wianki. Każdej z nich matka dała mały pękaty woreczek i coś szepnęła. Dziewczęta poszły do lasu. Przybyły na rozdroże, zaczęły po raz ostatni odmawiać różaniec i oczekiwały jedynego ocalonego. Wbijały wzrok w wąski koniec drogi, żadna nie płakała. Wreszcie ujrzały wlokącego się o kulach żołnierza. Jedna padła na kolana, by podziękować Bogu, a sześć wydobyło matczyne woreczki i posypało swe suknie sadzą. XIV - Jestem bardzo pracowita - powiedziała mrówka. - W zeszłym roku zajęłam dwa tysiące trzysta czterdzieste siódme miejsce w pracowitości w całym mrowisku. Gołąb pokiwał głową z podziwem. Był pewien, że wynik jest imponujący, chociaż liczba niewiele mu mówiła. - Ostatnio miałam ciekawą przygodę. Zaraz na początku jesieni królowa posłała nas w las, żebyśmy zbierały zapasy na zimę. Wyruszyłam skoro świt i po jakichś siedmiu tysiącach kroków znalazłam wielkiego czarnego motyla. Pomyślałam, że mam szczęście i chciałam go wziąć na grzbiet. Ale motyl był za ciężki. Spróbowałam jeszcze raz, wytężyłam się, aż mi w środku coś chrupnęło, ale nie dałam rady. Już chciałam gnać do mrowiska po posiłki, ale nagle zobaczyłam, że motyl się trochę rusza. Spytałam, co z nim. Odpowiedział, że nie chce mu się dłużej żyć, że ma dosyć i że umrze sobie tutaj po cichutku. Powiedziałam, że to się dobrze składa, bo właśnie potrzebuję martwego motyla i poprosiłam, żeby przeleciał się kawałek, do mrowiska. Z początku nie chciał o tym słyszeć, nie miał zamiaru się ruszać. Musiałam go przekonywać chyba z siedemset siedemdziesiąt sekund, opowiedziałam mu, jak to wspaniale jest latać i żyć w ogóle, jak pięknie wygląda las na początku jesieni i tak dalej. Wreszcie motyw się zgodził. Rozpostarł skrzydła i wzbił się w powietrze. Zatarłam łapy z zadowolenia. Ale patrzę a on wcale nie leci do mrowiska! Wzniósł się jakieś siedemset siedem centymetrów i ciągle machał skrzydłami. Krzyczałam do niego, żeby się opamiętał, ale mnie nie słuchał. Wrzasnął, że faktycznie jest pięknie i tyle go widziałam. Głupek! Przecież motyle i tak zdychają na jesieni. XV - Z ogniem to trzeba zawsze ostrożnie - zaczęła ćma. - Podobno kiedyś pod zlewem mieszkały dwa karaluchy, duży i mały. Raz znalazły w kuble skrzydła ćmy, które sprzątaczka wymiotła z żyrandola podczas porządków przed Wielkanocą. Mały zawsze marzył o opuszczeniu ponurej śmierdzącej kryjówki i postanowił skorzystać z nadarzającej się okazji. Przyczepił sobie skrzydła do grzbietu za pomocą resztki topionego sera i machnął kilka razy na próbę. Przed odlotem wysłuchał rad dużego karalucha. Duży ostrzegał go, by nie zbliżał się do pełnego wody zlewu, bo skrzydła mogą się zamoczyć i żeby uważał na żyrandol, bo ser zmięknie od gorąca i skrzydła się odkleją. Mały wziął sobie rady do serca i wyruszył. Zeskoczył z krawędzi kubła, ale tylko potłukł się dotkliwie. Dopiero za siódmym razem udał mu się utrzymać w powietrzu. Wyleciał spod zlewu i na widok kuchni aż mu dech zaparłao. Dotychczas zaglądał do kuchni tylko po ciemku, a teraz palił się wspaniały trzyżarówkowy żyrandol i było tam tak pięknie! Podziwiał z wysoka kuchnię, lodówkę, stół i resztki salcesonu. A potem jego wzrok przykuł żyrandol. Poleciał w jego stronę, bliżej i jeszcze bliżej. Ser na grzbiecie zaskwierczał i ściekł na podłogę, lecz skrzydła się nie odczepiły, wrosły w karaluszy grzbiet. Było tak bardzo, bardzo gorąco, karaluch prawie tracił przytomność. Krążył coraz bliżej rozpalonego drucika zamkniętego w szklanej bańce. Szkło było tak cieniutkie, że niemal nie istniało. A skrzydła wrastały w niego coraz głębiej. Wtedy w łazience ktoś włączył pralkę i żarówka nieco przygasła. Karaluch na chwilę tylko odzyskał przytomność i wtedy podjął decyzję. Wzleciał pod sam sufit, rzucił się do wnętrza klosza i zdechł z gorąca. A sprzątaczka strasznie się zdziwiła, gdy podczas porządków przed Bożym Narodzeniem znalazła w żyrandolu trupa ćmy z karaluszymi nogami. XVI - A oto moja druga opowieść, bardziej osobista - mówiła ćma trochę ciszej. - Kiedyś zabłądziłam i sama nie wiem, jak trafiłam do lochów, w których fałszyści hodowali wartowników. Nie takich zwykłych, ale widzących w ciemności, przeznaczonych do pilnowania najważniejszych obiektów. W lochu było ciemno jak w piekle na Wielkanoc. Jestem nocnym stworzeniem, więc mimo wszystko trochę tam widziałam. Ze sklepienia wysuwały się co chwila stalowe stalaktyty i natychmiast bezgłośnie się chowały, a podłoga była z ruchomych czarnych brzytew. Służyło to do szkolenia wartowników. Od razu ci powiem, że wydostałam się stamtąd dzięki kretowi, który mnie wyniósł w pysku swym korytarzem, ale nie zakończenie tej historii jest najciekawsze. Powiedziałam już, że w lochu nie było nawet drobnego promyczka, a ja bez światła nie mogłam żyć. Latałam po całym lochu, szukałam choćby kawałka fosforyzującej kości, ale fałszyści starannie sprzątali trupy niedoszłych wartowników. Robiłam się coraz słabsza, zaczynałam tracić zmysły. Wyobrażałam sobie płonące lasy i wsie, ale mi to nie pomagało, wzmagało tylko me pragnienie. Aż nagle ujrzałam w ciemnościach dwa malutkie świecące punkty. Rzuciłam się w ich stronę, już ich prawie dotykałam, iskierki stawały się coraz jaśniejsze. Lecz odbiłam się od szklanej powierzchni. Na podłodze lochu leżał kawałek lustra. W nim zobaczyłam odbicie mych rozpalonych oczu. Uderzałam o szkoło, a punkciki stawały się coraz mniejsze i świeciły coraz słabiej... A skąd w lochu lustro? Podobno fałszyści umieszczali swoim kawałek lodowatego zwierciadła w sercu, żeby byli lepszymi żołnierzami. XVII Pod Istniewem odbyła się kiedyś wielka bitwa pancerna. Nasi zajęli pozycje na polach żyta, a tamci w kartoflach. Obie strony obserwowały się przez lornetki. Bitwa rozpoczęła się po południu, gdy u kowala wybuchła przegrzana aparatura do pędzenia bimbru. Oba oddziały odpowiedziała na to ogniem. Czołgi ruszyły, ziemia i powietrze zadrżały. Tamci mieli lepsze maszyny, ale było ich mniej. Nasi szybko osiągnęli przewagę. Rozbili wroga na pojedyncze sztuki, otaczali je szczelnie i z czterech stron, walili przeciwpancernym, poprawiali podpalającymi i seriami z pokładowych erkaemów litościwie dobijali wymachującą rękami, pędzącą jak oparzona załogę. Po paru godzinach było po wszystkim. Nasi zatknęli trofea na lufy i odjechali. Zostało po nich dymiące nieruchome pobojowisko. Jednak gdy zapadła noc, pośród wraków coś się poruszyło. Jedna z gąsienic wypełzła spod swego czołgu i poczołgała się do lasu. Tam ukryła się w opuszczonej lisiej norze, zwinęła w kłębek i znieruchomiała. A po paru miesiącach poczwarka pękła, zmienia rozstąpiła się i z jamy wyleciał potężny żelazny motyl uzbrojony w siedem dział i w siedem karabinów maszynowych. Na zielonych stalowych skrzydłach miał fałszystowskie krzyże. Runął z nieba na naszych, najpierw zaatakował i zdziesiątkował tych, którzy rozbili jego oddział, potem nękał innych. I być może odmieniłby losy wojny, lecz nasi inżynierowie zbudowali wielki stalowy kwiat, w którym zamiast pyłku był proch strzelniczy. XVIII Sosna ta wyróżniała się pewnym drobiazgiem. Wysoko w pniu, tuż pod wspaniałą koroną tkwił dziwny nóż. Miał rękojeść z piszczeli niewiernej kobiety i trzy ostrza, jedno w kształcie łyżki, drugie ostre jak brzytwa i trzecie podobne do korkociągu. Na ostrzach nie było brunatnych plam, krew spłukały deszcze, a rdza nie imała się szlachetnej stali. Nóż należał kiedyś do młodego żołnierza. Był on w cywilu kramarzem, handlował tym i owym i dobrze mu się powodziło. Niestety, na pewnym weselu stracił oko. Nad ranem rozpoczęła się tradycyjna bójka i nasz kramarz dostał w twarz ostatnim półmiskiem płenym rolmopsów. Jeden z ostrych patyczków spajających przysmaki wbił mu się w policzek. Patyczek nie uszkodził oka, lecz pan młody rzucił się łapczywie na drogocenną zakąskę i pożarł ją razem z organem wzroku gościa, nawet tego nie spostrzegłszy. Brak oka bardzo źle wpłynął na interesy. Od tamtej pory kramarz nie widział, czy klienci z lewej strony nie kradną towaru i musiał mieć o połowę mniejszy kram. Życzliwi donieśli mu, że żona też wykorzystuje jego kalectwo i w drodze do kościoła daje tajemnicze znaki piekarzowi i rzeźnikowi, których sklepy mieściły się po lewej stronie ulicy. Gdy wracali z kościoła, kramarzowa nawet nie spojrzała w tamtą stronę. Jednooki rozpaczał i już, już popadał w alkoholizm, lecz mimo kalectwa powołano go do armii i to odmieniło zły los. Kramarz wpadł na pomysł, jak odzyskać pełne pole widzenia. Ostatniej nocy przed wyruszeniem do jednostki zrobił sobie nóż i postanowił znaleźć oko pasujące do pustego oczodołu. Gdy oddział wyruszył na front, kramarz rozpoczął poszukiwania. Działał w nocy przy cichej aprobacie dowódcy, w tajemnicy przed resztą. Co wieczór wyruszał na łowy i nigdy nie wracał bez zdobyczy. Zakradał się bezszelestnie w pobliże wrogich pozycji i czekał do skutku. Nigdy nie zabierał ze sobą broni palnej, miał przy sobie tylko wyczyszczony nóż o trzech ostrzach. Wyjmował oko ofierze tym łyżkowatym, nerwy, mięśnie i żyły przecinał delikatnie tym jak brzytwa i przymierzał zdobycz, a gdy orientował się, że nadal jest ślepy z lewej strony, ze złością wbijał trzecie ostrze w prawe oko ofiary. Zdobytych oczu nie wyrzucał, zabierał je na pamiątkę i konserwował w wielkich słojach w drogocennym, trudnym wówczas do zdobycia spirytusie. Dlatego wśród nieświadomych niczego kolegów uchodził za dziwaka i marnotrawcę. Myśleli, że łowca jest głupim przyrodnikiem, nie lubili go i wyśmiewali. Kiedyś nawet próbowali dobrać się do zawartości jednego ze słojów, lecz dowódca w porę ich powstrzymał. Czasem jednooki przymierzał również gałki pochodzące od zwierząt i swych kompanów, lecz żadna nie chciała się przyjąć w jego oczodole. Jednak swoim i zwierzętom raczej nie wydłubywał drugiego oka. Wyczyny kramarza i jego własnoręcznie wykonanego noża wzbudzały trwogę wśród przeciwników. Ofiarami byli najczęściej wartownicy, zwiadowcy i zwykli szeregowcy szukający ustronnego miejsca. Co noc do wrogich oddziałów wracły po omacku krwawiące ofiary i opowiadały o potworze, który je znienacka napadł i okrutnie okaleczył. Opowieści przekazywano dalej przy obozowych ogniskach i wkrótce cały wrogi pułk drżał ze strachu przed czającym się w ciemnościach oprawcą. Nadan mu przezwisko Ciuciubabka. W żołnierskich szeregach nasiliły się samobójstwa i dezercje. Ciuciubabka znał las jak własną kieszeń, pewnego razu jednak wpadł po ciemku do wilczego dołu i złamał nogę w trzech miejscach. Tuż przed świtem odzyskał przytomność. Gdy usłyszał zbliżający się patrol wroga, wyjął z choewy i popatrzył na niego z żalem. W ostatniej chwili zamachnął się, rzucił nóż wysoko ponad drzewa i spokojnie położył dłonie na karku. Dziękował Bogu, że tej nocy nie zdążył zdobyć ani jednego oka. Nóż wbił się najkrótszym ostrzem głęboko w Bogu ducha winną królewską sosnę i tak został przez lata mimo wichur i niedalekich eksplozji, od których drażała ziemia w całym lesie. Ciuciubabka po krókim przesłuchaniu trafił do obozu jenieckiego. Tam też odnotowano kilka tajemniczych okaleczeń. Po wojnie wrócił w rodzinne strony, zrobił sobie nowy, lepszy nóż, co noc spaceorwał po gęsto zaludnionej okolicy żył w miarę szczęśliwie jeszcze do wczoraj. XIX - On nazywał Cezar czyli Czarek, on był Schaferhund czyli owczarek. On miał swoje stado i on opiekował się o nie. On uważał, że one do przepaść nie wpadły, on zaprowadzał je do dobra zielona potrawa. On kochał je. Jedna noc usłyszał Czarek, że stado do szlachciarnia na następny dzień iść musi. Pastchem gadały przy ognisku i już liczyły pień nędzy. Oni chcieli skóry i mięso, nie chcieli już wełna. Oni mówili, że wojna idzie i że Soldaten na drutach nie robią i wełna nie bardzo jeść lubią. Owczarek płakał i on poszedł do lasu, on wrócił o rano. On był brudny od ziemia. Stadło poszło, droga była drługa. Owczarek szedł z, on miał na szyi dzwonek jak owca. Oni przyszli do szlachciarnia. Grzeźnik zabijał toporzem owce i wrzucał do jedna Maschine. W Maschine mieliło się mięso na mordedelę. Mordedela to jest jeden Wurst, jej nazwa jest skrócenie od morderische Delikatesse czyli mordercza delicja. Postuchem mówiły, że mordedela dobrzejsza jest, odkąd owce rozumne zostały. Greźnik zabił też owczarek, on nie poznał, że to pies jest. Owczarek został też przezmielony, on nawet nie skomlnął. A następnego dnia grzeźnik i pastuchem były umarte. Jadowe zęby im wyrosły i oni pogryźli swoje języki i padły w mękach. W tamta noc był Czarek w lseie i on miał mogiła znaleziona, w tej umarci na pmijowa zaraza byli. Czarek rozkopał grób i zjadł to i wytarzał się. A zaraza to powstała, bo kiedyś żmij wielki był. Jego zabić chcieli, ale to było niemożliwe, on odrastał. Jedna Bombe została na żmija zrzucona i on wyparował, ale w powietrzu były z niego małe żmije, takie małe, że niewidzialne i to jest Schlangenpest, żmijowa zaraza. Grzegorz Janusz