Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz2
Szczegóły |
Tytuł |
Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz2 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz2 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz2 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Janicki Jerzy,Mularczyk Andrzej - Dom Cz2 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jerzy Janicki Andrzej Mularczyk
Dom
Opowieść filmowa
Część druga
Jak się łowi dzikie ptaki Zaraz na początku stycznia, nazajutrz po święcie
Trzech Króli, nadszedł z Sierpuchowa list. Ojciec domagał się natychmiastowego
powrotu Bronka do domu. Andrzeja czynił odpowiedzialnym za wyegzekwowanie tego
polecenia. Od czasu, kiedy sprał syna pasem w espowskim namiocie, tyle się
zmieniło, że sięgał już po argumenty innej wagi. "Niutek nie widzi - pisał - że
całkiem nie w swojej chodzi skórze. A czasy idą niedobre i musimy trzymać się
razem. Na ciebie już liczyć nie można, bo masz własną rodzinę, ale Niutka psi
obowiązek być przy matce, ojcu i pilnować tej ziemi, co mi grożą, że mi ją
odbiorą". Był to pierwszy rok zakładania spółdzielni produkcyjnych i Andrzej
dobrze wiedział, że nakłaniano ojca do tej nowej formy gospodarowania nie samą
tylko agitacją. Wiedział również, że Talar nigdy ziemi nie odda. Ale ktoś musiał
mu pomóc. Leszek był gołowąsem, więc tylko w niepokornym zawadiackim Bronku
widział stary obrońcę ojcowizny. Andrzej z góry przewidywał fiasko swojej misji.
Bronek przewodził teraz młodzieżowej brygadzie murarskiej złożonej w większości
z byłych junaków SP; szybko doszlusowali do słynnych warszawskich brygad
murarskich, które prześcigały się niemal co tydzień w rekordach w kładzeniu
cegieł. Talar, jako przodownik pracy był po dawnemu ozdobą najrozmaitszych
akademii, witał i żegnał na dworcach zagraniczne delegacje, wysłano go
"pociągiem przyjaźni" do Moskwy, jego rękę ściskali coraz to inni dostojnicy...
Ale starszy brat nawet nie ośmielił się pomyśleć, że mógłby nie wykonać
polecenia ojca. Jeszcze tego samego dnia wyruszył na poszukiwanie Bronka. Nie
znalazł go ani na budowie Muranowa, ani w stołecznym zarządzie ZMP, dokąd często
go wzywano."A może poniosło Niutka do Karolina?" - pomyślał. Przed dwoma
miesiącami jego miłość, Ewa Szymosiuk, zmieniła mundurek instruktorski KO na
barwny strój członkini "Mazowsza". "Ale przecież oni występują dziś w Krakowie".
Późnym wieczorem Basia nagle plasnęła się dłonią w czoło. - Wiem, gdzie go
znajdziemy! - zawołała. - Gdzie? - A po co mu były łyżwy? - Bezapelacyjnie masz
rację. Jedziemy na Mariensztat. I rzeczywiście tam go znaleźli. Na szeroko
rozstawionych nogach daremnie usiłował schwycić równowagę, zamaszystymi gestami
ramion zagarniał powietrze, padał, podnosił się, znów ruszał, zgięty w pół jak
do rozpaczliwego jakiegoś ataku, i znów walił się na połyskującą w świetle
latarni taflę lodowiska. Basia i Andrzej, ślizgając się na butach, zagrodzili mu
drogę. Nie zdołał wyhamować i wpadł na nich z rozpędu. - A wy co tutaj? -
zdyszany, wodził po nich zbaraniałym wzrokiem. - List przyszedł od ojca -
powiedział Andrzej. - Ja do jutra muszę umieć tańczyć na tym cholernym klepisku
- wskazał rynek. - Mam być partnerem Ewy na zabawie. Zerwał czapkę z głowy i
odrzucił ją na wybieloną śniegiem ławkę. Przegarnął palcami spocone kosmyki
włosów, odbił się mocno czubem łyżwy i kolebiąc się odjechał na środek. - Nawet
nie spytasz, co ojciec pisze? - Ano właśnie, co tam znowu wymyślił? Ale
odpowiedzi już nie usłyszał, bo nim Andrzej otworzył usta, pożeglował
niezdarnymi ruchami pod bandę lodowiska w stronę skarpy, nad którą zwisał
ogromny cień kościoła Świętej Anny. Ruszył stamtąd z impetem, okrążył plac, ale
kiedy próbował zawrócić, znów zwalił się na lód, grzmotnął plecami, aż
zadudniło, i w pozycji na wznak podpłynął aż pod ich nogi. Schylili się, by mu
pomóc, ale zerwał się, zakolebał na ostrzach panczenów i zawołał: - Spodnie
zedrę, a się nauczę! Do rana daleko! Cześć! - pomachał im ręką i odjechał w
przeciwny kąt lodowiska na coraz bardziej już uginających się nogach. Andrzej
ujął Basię pod ramię. Mogli już wracać. Nie było sensu, w takiej chwili,
agitować Bronka, by wyjechał z Warszawy. - Jedno mu tylko właściwie mogłem
powtórzyć za ojcem: co robisz, rób dobrze... To takie jedenaste przykazanie
naszego starego... Wiesz, Basik, on do Sierpuchowa już nigdy nie wróci. Ojciec
ma rację: on już nie nosi swojej skóry... Ponownie znaleźli się w tym samym
miejscu w wieczór poprzedzający piątą rocznicę wyzwolenia stolicy. Nad
mariensztackim rynkiem rozwieszono pajęczynę kolorowych żarówek i tafla
ślizgawki mieniła się teraz to różowym, to znów błękitnym połyskiem. Na podium,
ubitym naprędce ze śniegu, grała wojskowa orkiestra na przemian z tramwajową.
Reflektory podświetlały skarpę i kościół Świętej Anny, który sprawiał wrażenie
ogromnego statku kołysanego na wysokich falach śniegu. Coraz to nowe tłumy
warszawiaków spływały na Mariensztat z placu Zamkowego, inni nadciągali przez
most od strony Pragi, jeszcze innych wyrzucały z siebie tramwaje wyłaniające się
z czeluści wiaduktu Trasy W-Z. W błysku reflektorów Andrzej rozpoznał sylwetkę
Rajmunda Wrotka, który usłużnie biegnąc za słynnym operatorem Karolem
Szczecińskim uginał się pod ciężarem skrzynki. Były to akumulatory, którymi
zasilano kamerę Szczecińskiego. Wrotek już ponad dwa miesiące temu porzucił
kabinę kina "Polonia". Jego miłość do filmu wkraczała w nowy; twórczy etap: przy
boku Karola Szczecińskiego szykował się do kariery operatora. A że kształcenie
odbywało się metodą cechową, tedy Wrotek z pokorą nawet nie czeladnika, lecz
terminatora znosił wszelkie upokorzenia, biegał mistrzowi po papierosy, był jego
gońcem i tragarzem. Zaterkotała taśma w kamerze, krąg światła reflektora otoczył
jaskrawą aureolą parę łyżwiarzy. Andrzej z uznaniem musiał przyznać, że upór
Bronka wydał jednak owoce: dość płynnie prowadził Ewę na środek tafli. Lecz
nagle stracił równowagę, zwalił się w śnieg, a na koniec podciął nogi
dziewczynie. Gruchnął śmiech widzów, operator dawał rozpaczliwe znaki, żeby
szybciej szykowali się do następnego "dubla", tylko orkiestra ani na chwilę nie
przestawała grać "Wesołego autobusu". Andrzej ze współczuciem patrzył na
gramolącego się z lodu brata, nad którym pochylała się Ewa. Przez moment
uchwycił jej wściekły wyraz oczu. "Niedobrze - pomyślał. - Bronek świata poza
nią nie widzi, a ona patrzy na niego jak na nieświeżą rybę". Po ostrej zimie
wiosna, jak to zazwyczaj bywa, przyszła gwałtowna i bardzo ciepła. Na straganach
bazaru na Polnej czerwieniły się wczesne tej wiosny szklarniane rzodkiewki.
Andrzej, zdążając z Kornem na politechnikę, chciał kupić dla Basi pęczek, lecz
usłyszawszy cenę, szybko odstąpił od zamiaru. Od paru dni mozolili się nad
schematem silnika spalinowego. Korn i Chojnowski z nie ukrywaną zazdrością
patrzyli na rysunek Andrzeja. Chojnowski po swojemu chrupał herbatniki a Korn
ssał wygasłą fajeczkę. W sali ćwiczeń nie było już nikogo poza nimi. - Pomógłbyś
koledze - Chojnowski z nadzieją patrzył Andrzejowi w oczy. - Stopień ci wiedzy
nie zastąpi. Musicie się sami przyłożyć. - A po co? - odezwał się milczący dotąd
Korn. - Po co, jeżeli ty jesteś niezastąpiony? Andrzej zerknął na niego znad
swojego rysunku. - Nigdy nie wiem, co ty naprawdę myślisz. - Czy to ważne? -
Korn wystukiwał wygasłą fajeczkę o brzeg kreślarskiego stołu. - Na wieczornicach
nie tańczę fokstrotów, gorąco dyskutuję o żelaznej postawie moralnej Pawki
Korczagina... - powoli wydobywał z kieszeni spodni portfel z miękkiej skórki. -
A tak naprawdę to myślę, że tylko głupiec traci czas na to, co inni robią lepiej
- przez chwilę obracał w palcach stuzłotowy banknot. - Narysuj mi ten schemat.
Andrzeja zatkało. - Tyś... tyś chyba oszalał?! Korn wydobył jeszcze pięćdziesiąt
złotych. - A teraz wystarczy? - spytał. - Niech cię nie zaskoczy, że postawię to
na zebraniu koła. Korn schylił się po pieniądze, powoli umieścił je na powrót w
swoim eleganckim portfelu. - Jeśli już nawet chłopi tracą swój chłopski rozum -
powiedział z westchnieniem - to pora umierać. Lokatorom na Złotej od dawna było
wiadomo, że Stanisław Jasiński zapisał się na jakieś kursy. Już dawno
przebrzmiały echa sławetnych haseł, że "nie matura, lecz chęć szczera zrobi z
ciebie oficera". Od kadry kierowniczej zaczęto wymagać papierków, świadectw i
dyplomów. Prasa podkreślała, że Polska staje się krajem ludzi kształcących się.
Ale Wandzie Jasińskiej obce były krzepiące hasła o potrzebie oświaty. Coraz
podejrzliwiej patrzyła na popołudniowe eskapady męża. Zajęta niby to
wyskubywaniem starej waty uszczelniającej zimą okienne ramy, zerkała w stronę
stołu. Jasiński ledwie odsunął talerz, jeszcze z ustami pełnymi pierogów, już
poprawiał krawat, sięgał po teczkę i gotów był do wyjścia. Zsunęła się z
parapetu i jednym skokiem znalazła się przy drzwiach wejściowych. Mały Mietek z
uznaniem spoglądał na sportowy wyczyn babci. - Ledwie z roboty i znów
wychodzisz? - rejtanowskim gestem przesłoniła sobą drzwi. - Muszę. Wiesz, że
muszę - odburknął. - Stachu... Ty kogoś masz! Jasiński osłupiał. Gdyby mu na
zebraniu partyjnym zarzucono, że jest płatnym i najemnym agentem Adenauera, nie
zrobiłoby to na nim większego wrażenia niż to podejrzenie żony. W dodatku
nachyliła się nad nim, czujnie go obwąchując. - No tak - chlipnęła - nawet i
wody kolońskiej używasz. Opadł na krzesło. Ten gest rezygnacji uznała widać za
poddanie się i skruchę, bo ciche dotąd chlipanie przeszło w gwałtowny szloch. -
Doczekałam się, doczekałam... - powtarzała ocierając oczy fartuchem. Miecio,
który cały czas przyglądał się tej scenie, chwycił dziadka za łokieć i wskazując
Jasińską, powiedział z naganą: - Babcia płacze, mówi to tobie coś? Jasiński
podniósł się z krzesła. Już w drzwiach z politowaniem pokiwał głową i wskazując
na małego powiedział: - No, toście się zrównali oboje rozumami. Na podwórku tego
dnia Osuch, Bawolik i Popiołek już od rana pracowali przy rozbiórce zburzonego
murku, który kiedyś odgradzał kamienicę Silbersteina od sąsiedniej posesji.
Jacek Bawolik kopał piłkę, a ojciec spod oka obserwował syna i uśmiechał się z
zadowoleniem, bo Jackowi szło nieźle i wyglądało na to, że zamierza iść w jego
ślady. Właśnie ostro "z kapy" strzelił w górny róg bramy wejściowej, kiedy
ukazał się w niej Bronek Talar, w eleganckim granatowym garniturze. - Cześć
pracy, rodacy! - zawołał kierując się na klatkę schodową. - Jeszcze jeden
"warszawista" - mruknął w ślad za nim Popiołek. - Odpalił się jak stróż w Boże
Ciało - przybasował mu ochoczo Bawolik, lecz w mig zorientował się w
niestosowności tego porównania i bąknął: - Przepraszam, panie Ryśku. Dozorca nie
zdążył odpowiedzieć, bo właśnie na podwórku pojawił się Jasiński. - Panie
Jasiński - zaczepił go Popiołek. - Jak pan we Wronkach siedział, to ile metrów
miała pańska cela? - Polityczni mieli teoretycznie zagwarantowane jedenaście.
Popiołek tylko na to czekał. Krztusząc się ze śmiechu wypalił: - No to teraz
praktycznie przysługuje panu dziewięć i ani grosza więcej. Jasiński dopiero
teraz pojął, że wpadł w pułapkę. Bez słowa poprawił kapelusz i szybko zniknął w
bramie. Tam dogoniła go jeszcze Popiołkowa uwaga: - Hrabia de Nędza... Koniec
świata. Przed domem natknął się Jasiński na doktora Kazanowicza, który właśnie
wracał z psem ze spaceru. Od czasu tajemniczej eskapady doktor odmłodniał, a
oczy jego nie miały już takiego dzikiego wyrazu. - Dobrze, że pana widzę -
ucieszył się Jasiński. - Mam kłopoty. Kazanowicz obrzucił sceptycznym wzrokiem
kapelusz i teczkę Jasińskiego. - Władza to właśnie kłopoty - powiedział.
Jasiński machnął niecierpliwie ręką. - Chodzi o... chodzi o geometrię. Panie
doktorze, dałby mi pan trochę korepetycji przedmaturalnych? - Został pan
dyrektorem - Kazanowicz domyślnie pokiwał głową. - Kto panu to powiedział? -
Pańskie pytanie. - Nie chodzi o stanowisko. Tylko że człowiek wyszedł z wprawy.
I nawet żonie się nie przyznałem - uśmiechnął się zakłopotany. - Myśli, że mam
kochankę. - A właściwie dlaczego pan nie ma? - spytał już na odchodnym. -
Matury? - Kochanki. I po cóż mam pana uczyć? Jeszcze wyrośnie z pana uczony.
Wymyślicie znów jakiś wynalazek, po którym zdechnie ostatnia ryba w Wiśle i
uschnie ostatnie drzewo w Łazienkach. Przecież pan chyba widzi, do czego zmierza
świat? Bronek czekał na powrót Andrzeja. Basia poszła zrobić herbatę, a kiedy
wracała ze szklankami, dostrzegła przez uchylone drzwi szwagra. Stał przed
lustrem i delektował się swym nowym ubraniem, machał ręką, posyłał całusy jak na
peronie przed ruszającym właśnie wagonem. Nie speszył się wcale jej widokiem -
widać występy przed publicznością sprawiały mu przyjemność. Wyciągnął z kieszeni
jakiś zadrukowany arkusz i wręczył bratowej. - To dla was - oświadczył. - Talon
na rower. - Naprawdę? - była szczerze uradowana. - A tobie niepotrzebny?
Wzruszył ramionami. - Mnie jak trzeba to szewroletą podwożą - nagle zniżył głos.
- Właściwie to dobrze, że Andrzeja nie ma. Powiedz mi, ale tak... - zawahał się
- nie jak bratowa, ale jak kobieta: czego mi brakuje, że ona mnie nie chce? -
Kto? - Ewa. - Nie znam jej przecież. Usiadła koło szwagra i rozczulona jego
zatroskaną miną zburzyła mu zaczesane na "mandolinę" włosy. - A ty? Mogłabyś się
we mnie zakochać? - Można kochać tylko jednego Talara - zaśmiała się. Bronek
chwilę rozmyślał. - Powiedz, czy Andrzej jest ode mnie taki znów lepszy?
Położyła mu dłoń na ramieniu. - Jest zupełnie inny. Widać było, że ta odpowiedź
nie zadowoliła go. Popatrzył na nią uważnie. - Mogłabyś się na przykład ze mną
pocałować? Ewa raz mi się dała pocałować... ale potem powiedziała, że "to nie
to". - Bo może to było nie to? - Jak to robić, żeby było dobrze? Znów roześmiała
się ubawiona. - Nie myśl, że ja jestem taki zielony w tych sprawach - obruszył
się. - Ja się całowałem z Koreankami, Chinkami, z jedną Czeszką... - wyliczał
skrupulatnie. - Prawdziwy internacjonalista z ciebie! A one ci nie powiedziały?
- Coś gadały, ale jak tu się w ich mowach połapać? Wtem usłyszeli z sąsiedniego
pokoju głos Andrzeja. Rozmawiał o czymś z Lawiną. Oboje z Basią weszli tam. -
Zastanawiamy się właśnie - mówił doktor - czy przy tej nowej ustawie
kwaterunkowej nie mogą nam kogoś dokwaterować? - Ma pan to z głowy - oświadczył
Bronek. - Mogę się tu zameldować. Andrzej popatrzył na brata poirytowany,
widząc, że Lawinowie wymienili między sobą spojrzenia. A Bronek nagle uniósł do
góry dłoń pani Marty. Sądziła, że chce ją pocałować w rękę, lecz jego
interesował tylko mały pierścionek z szafirowo połyskującym brylancikiem. -
Złoty? - spytał. - Ile toto może być warte? Andrzej zaczerwienił się. By
odwrócić uwagę od niezręczności Bronka, trącił go w ramie udając zachwyt nad
jego nowym garniturem. - Skąd masz taki? - Uszyli mi na powitanie Raymond Dien.
Będę ją witał razem z Ewą - widząc, że na Lawinach nie zrobiło to oczekiwanego
wrażenia, dodał: - z Ewą Szymosiuk, tą z "Mazowsza". Do tego dokupi się jeszcze
niebieski krawat. O, ten by mi pasował - bezceremonialnie sięgnął po krawat
Lawiny, mnąc w palcach jedwab. Andrzej zagryzł wargi i ostentacyjnie spojrzał na
zegarek, jakby dając do zrozumienia, że wizyta Bronka powinna dobiec kresu. Ale
Bronek nie odebrał tego gestu. - Koszulę to kupiłem sobie w Moskwie - powiedział
do doktora. Basia, widząc napięcie Andrzeja, z udanym entuzjazmem zaczęła
wypytywać chłopca o jego pobyt za granicą. - Opowiedz, co widziałeś? Nadął się
po swojemu. - Tam jest metro i takie wielkie ciastka. - A Murzyna pan już
widział? - spytał Lawina. - Poldek... - Lawinowa chrząknęła mitygująco. - A co
do tego metrażu, możemy jak inni zamurować okno w kuchni. - Ależ, Marto, chyba
oszalałaś?! Żyć jak w celi? Bronek natychmiast wystąpił z ofertą: - To na co
czekać? Cegła leży na podwórzu. Dla mnie to i godzina nie zleci, jak będzie po
sprawie. Zdjął marynarkę, powiesił ją na poręczy krzesła i już był w
przedpokoju. Tam dopadł go Andrzej z wściekłością wcisnął mu marynarkę. - Ty
baranie! - syknął. - Nie widzisz, że robisz z siebie idiotę? - Pomogę przy tym
oknie... - upierał się Bronek. Andrzej rozwarł drzwi wyjściowe na oścież. - Idź
i nie pokazuj się tutaj, póki nie zmądrzejesz! Twarz Bronka oblała się
rumieńcem. - Więcej mnie tu nie zobaczysz - wciągnął na grzbiet ubranie i
trzasnął drzwiami. Andrzej stał wzburzony z ręką na zasuwie, gdy usłyszał za
sobą głos Basi: - Dlaczego to zrobiłeś? On ci to przyniósł. Ma dobre serce. - Co
przyniósł? - Talon na rower. Andrzejowi zrobiło się przykro. - Też, żeby się
pochwalić - powiedział na przekór sobie i spuścił wzrok pod badawczym
spojrzeniem Basi. Żelazny łom uderzył w szynę zawieszoną na gałęzi jedynego
ocalałego tu kasztana i w ten sposób majster Pakuła dał znak do rozpoczęcia
rannej zmiany. Nad Muranowem unosił się różowy pył nadkruszanych cegieł. Z
godziny na godzinę rosły budynki na Smoczej doganiając te z Nowolipek i
Nowolipia. Muranowscy murarze chodzili w glorii rekordzistów. Nim jeszcze łom
Pakuły walnął w szynę, Bronek wpadł do baraku - gdzie jego ludzie przebierali
się w robocze łachy - z rękami uniesionymi jak skrzydła do lotu i od drzwi
zaczął: - Chłopaki! Dziś wielki dzień! Zwalisty rudy murarz, Szmajdziński,
splunął w trociny. - Chłopaki - powiedział - to u szewca drewniane gwoździki w
zębach prostują. Bronek nie speszył się tą uwagą. - Mowa moja będzie krótka -
oznajmił - w imieniu naszego muranowskiego SPB-3 zgłaszam pobicie rekordu
Warszawy. - Warszawy? - spytał rudzielec. - A potem rekord Polski? A potem
Europy? Świata? O, takiego Talar! - zgiął rękę w łokciu - I spływaj stąd! - Za
mały jesteś, by mi rozkazywać - warknął Bronek. - Mowa moja będzie krótka:
wskakujcie migiem w łachy, zaraz przyjedzie tu Kronika Filmowa. - I odjedzie -
oświadczył spokojnie rudy. Bronek stracił cierpliwość. Pozrywał ferszalunki z
gwoździ i cisnął w murarzy. - Ubierać się! - wrzasnął. - Gównozjady bez ambicji.
Niepewnie mięli w łapach łachy, wyraźnie oczekując kolejnej reakcji
Szmajdzińskiego. Czując, że urasta do roli przywódcy, odwrócił się ostentacyjnie
od Bronka plecami i powoli zaczął zapalać sporta. - Skacz mi na szpic i nie mów
nic - powiedział. Bronek znalazł się przed nim w jednym ułamku sekundy. - Ja ci
wskoczę - wycedził przez zęby. - Takiego kopa dostaniesz, że w powietrzu z głodu
umrzesz! - Spokojnie, tu nie "Mazowsze" - poparł Szmajdzińskiego piegowaty
Pazurek, który dotąd najmniej miał do gadania, bo dopiero terminował w ich
robocie. - Co? Co? - czerwone plamy zawirowały przed oczami Bronka. - To -
włączył się Trych, nazwany Syfonem dla cudacznie wklęsłego nosa przypominającego
przycisk w syfonie że te całe rekordy to twój prywatny interes. Wszystko dla tej
rury robisz... - Znasz dobrego dentystę? - Bronek jeszcze czepiał się dowcipów.
- Po naszych plecach do łóżka nie będziesz właził - powiedział Pazurek,
bezpiecznie skryty za Syfonem. Bronek uderzył bykiem w pierś Syfona. Obaj z
Pazurkiem zwalili się na drzwi pakamery; pod ciężarem ich ciał wyskoczyły z
zawiasów i runęły na obsypane trocinami klepisko baraku. Pazurek pierwszy
pozbierał się, naciągnął kaszkiet na nos Bronka, a wtedy Szmajdziński sypnął mu
w oczy garścią trocin i zerwanym z nogi drewniakiem uderzył na odlew.
Zamroczonego przewrócili na ziemię i kopali długo i wytrwale, jakby był piłką
futbolową. Bronek zwijał się pod razami, wreszcie udało mu się chwycić czyjąś
stopę i zerwać z niej drewniak. Wtedy usłyszeli warkot nadjeżdżającego auta.
Właściciel buta usiłował wyrwać drewniak z ręki Bronka, ale ten trzymał go jak
obcęgami. W jednym bucie wyskoczył więc na dwór, a za nim inni. W ostatniej
chwili, bo właśnie zielony samochód Kroniki Filmowej wtaczał się wolno na plac
budowy. Ledwie stanął, wyszedł operator, a za nim Wrotek, taszcząc zapasowe
kasety i statyw. Operator rozejrzał się po opustoszałym placu. - Entuzjazmu
jakoś nie widzę - zaśmiał się. Popatrzył ironicznie na gramolącego się z
samochodu Kuźniaka. Opiekun Bronka jeszcze niczego złego nie przeczuwał:
wszystko dokładnie poprzedniego dnia z Talarem uzgodnił, jak dotąd jego
scenariusze chłopak realizował skrupulatnie. Kuźniak podszedł do pakamery i
zajrzał do środka. Na klepisku w trocinach ktoś leżał tarasując przejście.
Pochylił się nad nim. Z trudem rozpoznał Bronka, ściskającego zachlapany wapnem
drewniak. Twarz mokrą od potu i krwi oblepioną miał trocinami, jedna powieka
puchła, jakby nadymała ją od wewnątrz niewidzialna pompka, z rozciętej wargi
spływała krew, barwiąc czerwoną strużką podkoszulek. - Kto ciebie tak? Co się tu
stało? To wroga robota, tak? Bronek dźwignął się na łokciu. - Przewróciłem się,
kurwa... - powiedział. - Nie osłaniaj nikogo! To nie na ciebie podniesiono rękę!
Na zdobycze naszej rewolucji! Na całą klasę robotniczą! Bronek odsunął Kuźniaka
i spróbował stanąć na nogi. - Przewróciłem się, kłapaczu. Ile razy mam
powtarzać?! Wtedy wszedł Wrotek. - Ekipa gotowa do zdjęć - zakomunikował wesoło.
- Ale gdzie... - aż się wzdrygnął na widok zmasakrowanej twarzy Bronka. Sięgnął
po drewniak, by mu go zabrać, ale wówczas chłopak wyszarpnął mu swoją zdobycz. -
Zostaw! - powiedział. - To pamiątka... Samochód Kroniki Filmowej z piskiem
hamulców zatrzymał się przed bramą na Złotej. Wrotek wpadł na podwórze i
popędził po schodach, przesadzając po kilka stopni. Kiedy otworzyła mu pani
Marta, pobiegł wprost do pokoju Andrzeja, akurat sznurował buty, szykując się do
wyjścia. - Z Bronkiem źle jest - wysapał. - Pobili go! Gębę ma jak befsztyk
tatarski. - Kto?! Za co?! - Tobie może powie - wzruszył ramionami. - Jest u
siebie. Basia nadbiegła z kuchni zaalarmowana przez matkę, ale już tylko w
drzwiach zderzyła się z Andrzejem. - Co się stało? - spytała Rajmunda. - Jak ci
powiem, że poleciał do baby, to uwierzysz? Ktoś go przerobił na kotlet mielony.
Andrzej gnał na rowerze ulicami w tempie, z jakim jeszcze parę dni temu
finiszowali tędy Vesely z Ruźićka. Zatrzęsło nim po bruku Żelaznej, aż musiał
unieść się na pedałach. Wpadł w Wolską i przeciął ją, omijając o centymetry
nadjeżdżające z boku auta. Na Nowolipiu zabrakło mu już tchu. Przy Smoczej
dopchał rower na piechotę pod same drzwi robotniczego baraku. Bronek leżał na
żelaznym łóżku. Spod wpółprzymkniętych, opuchniętych powiek gapił się w
ochlapany wapnem drewniak, który tkwił na środku stołu. Wreszcie powoli opuścił
nogi z łóżka. Każdy, nawet najmniejszy ruch odzywał się w piersiach palącym
bólem. Ale udało mu się wstać i pochylić nad miednicą. Obmył twarz, chłód wody
przywrócił jako tako trzeźwość myślom. Zerknął w lustro i sam się przestraszył
tego, co zobaczył. Opuchła powieka przysłaniała całe prawie oko. Nos i
wielkością, i barwą przypominał pomidor, górna warga pęknięta i sina
zniekształcała do reszty twarz. Odpiął koszule na piersiach odsłaniając sine i
granatowe pieczęcie po obcasach i szpicach butów. Kiedy usłyszał skrzypnięcie
drzwi, nie miał nawet siły odwrócić się w tamtym kierunku. Andrzej ostrożnie
usadził go z powrotem na łóżku. - Teraz widzisz, że tu naprawdę nie twoje
miejsce - powiedział. - Ojciec ma rację. Musisz wrócić do Sierpuchowa, Niutek -
nawet nie czekał, co mu Bronek powie. Podszedł do blaszanej szafki i kolejno
wyrzucał stamtąd wprost do brązowej tekturowej walizki sweter, spodnie, dwie
koszule i wreszcie ten nowy, paradny garnitur. Wtedy Bronek zwlókł się z wyra,
wytrząsnął nad stołem swoje rzeczy, a walizkę z rozmachem wyrzucił przez otwarte
okno. Andrzej raz jeszcze spróbował perswazji. Otoczył brata ramieniem,
delikatnie usadził go na krawędzi łóżka. - Chyba widzisz, po co im tu jesteś?
Wróć do domu. - Ojciec cię nasłał, tak? - Nikt mnie nie nasyłał. Do lustra
spójrz. Ty nie swoją skórę nosisz - posłużył się argumentem starego Talara. W
zdrowym oku Bronka błysnęła iskra złości i uporu. - Jeszcze cię przeskoczę,
inżynierku. Tę rękę nie na darmo ściskali. W Andrzeju zakipiało. Zagarnął w
pięść połę Bronkowej koszuli, przez chwilę wydawało się, że uniesie go w górę. -
Ty koniosraju, chcesz całe życie wymachiwać tą rączką? Kiedy wyparowała z niego
wściekłość, spytał: - Powiedz, kto to zrobił? Za co? - Moja sprawa... Ty się nie
wtrącaj. Andrzej powędrował oczyma za jego wzrokiem i ujrzał drewniak stojący
pośrodku stołu. W ułamku sekundy podjął decyzję. Omotał drewniak w płachtę
walającego się na podłodze "Sztandaru Młodych" i ruszył ku drzwiom. - Ty dokąd?
- słabo zaprotestował brat. - Już ja wiem, dokąd. Przez dwa tygodnie Bronek nie
pokazywał się w pracy. Trzykrotnie nachodził go Kuźniak starając się wydobyć
prawdę o zajściu i trzykrotnie odchodził z niczym. Na budowie pomału zapominano
o incydencie. Majster Pakuła spytał parę razy chłopaków, co się właściwie
przydarzyło Talarowi, ale i Szmajdziński, i Syfon, i Pazurek wzruszali tylko
ramionami. Któregoś dnia zjawił się przy ich pakamerze jasnowłosy młody człowiek
z teczką. Stanął pod kasztanem, z którego gałęzi zwisała szyna udająca gong.
Uderzył w nią dwa razy. Wtedy wysypali się z baraku ciekawi, czego facet chce. A
on powiedział: - Uwaga! Jestem z zaopatrzenia. Została mi tu jeszcze para
chodaków. Kto niema niech się zgłosi. Dokładnie zlustrował ich nogi. Tylko
Szmajdziński był obuty w powykręcane kamaszki. Ich spojrzenia zetknęły się i
Szmajdziński, choć nie pytany, odezwał się wyjaśniająco: - We własnych robię. -
A fasowane gdzie? - Rozleciały się. Zaopatrzeniowiec skinął na rudzielca by
wszedł z nim do pakamery. Przepuścił go przed sobą i starannie zamknął drzwi.
Murarz z niepokojem obserwował, jak tamten okręca klamkę drutem. Jeszcze nie
bardzo pojmował, o co właściwie chodzi, dopiero kiedy zobaczył w ręku tamtego
odwinięty z gazety drewniak, cały ochlapany wapnem, zaniepokoił się. -
Przymierz, czy pasuje - zaopatrzeniowiec rzucił mu chodak pod nogi. - Wtedy
dostaniesz, co się należy. Mógł protestować albo próbować wyjść, ale posłusznie
włożył stopę. Drewniak pasował jak ulał. I wtedy spadł cios. Prosto w zęby.
Murarz, choć chłop prawie dwumetrowy, zwalił się jak worek w trociny. Próbował
zasłonić twarz przed następnym. Ale następnego już nie było. Zaopatrzeniowiec
starannie odplątywał drut z klamki. - Za co? - spytał Szmajdziński, sprawdzając
szczęki, czy całe. - Nazywam się Talar. Teraz już wiesz, za co? Cisnął
zachlapanym buddkiem w dźwigającego się z trocin chłopaka. - Obiecałem ci buty.
Masz do pary... Drut już był rozsupłany z klamki i Andrzej nie spiesząc się
wyszedł. Bronek nigdy nie dowiedział się o odwetowej akcji brata. Również Basi
Andrzej o niczym nie wspomniał. Był lipiec. Wiatr powiewał wiechą uwiązaną
wysoko na dachu nowego muranowskiego domu. W wianek, przewiązany biało-
czerwonymi wstążkami, tradycyjnie wpleciono drewnianą piłę i kątownicę. Bronek,
stojąc pośród tych, których tego dnia miano dekorować, z dumą patrzył na własną
podobiznę zawieszoną obok portretów innych przodowników i opatrzoną podpisem:
"430 procent normy". Wbity w granatowy garnitur, w którym wciąż wyglądał jak
niedźwiedź w uniformie, popatrywał w stronę, gdzie ustawili się artyści z
"Mazowsza". Widział Ewę, ale ona ani razu nie spojrzała w jego kierunku, choć
dobrze wiedziała, kogo tu dzisiaj będą odznaczać. Nareszcie podjechały lśniące
chevrolety. Przodownicy wyprężali piersi przed wiceministrem, który się do nich
zbliżył: za nim postępowało krok w krok dwóch urzędników, niosąc pudła wyłożone
szkarłatnym pluszem, na którym spoczywały krzyże. Wkrótce i na Bronkowej klapie
zawisł krzyż. "Ku chwale ojczyzny" powiedział, a słowa te wypłynęły ze
ściśniętego gardła wraz ze łzami. Na stole zbitym z desek, przykrytych teraz
czerwonym suknem, przy wejściu do domu leżały rzędem klucze z uwiązanymi do nich
drewnianymi tabliczkami, na których ktoś kopiowym ołówkiem powpisywał liczby. To
były numery mieszkań, które za chwilę otrzymać mieli nowi lokatorzy. Niektórzy
przyjechali tu już nawet z walizkami i tobołkami. Bronek niecierpliwie patrzył,
kiedy wypadnie jego kolejka. Ustalono, że każdy świeżo odznaczony murarz-
akordzista nie tylko wręczy lokatorowi klucz, ale otworzy tym kluczem drzwi i
będzie pierwszym honorowym gościem. Ale przedtem miał jeszcze Bronek, jak to
określił Kuźniak, swoją solówkę. Przepychając się do przodu, zdołał szepnąć
Ewie: - Zapraszam na oblewanie - po czym wlazł na przewrócone do góry dnem
taczki i wyciągnął z kieszeni złożoną kartkę. "W tym roku na samym Muranowie
pięć tysięcy rodzin wprowadzi się do nowych domów - czytał. - Przypadł mi
zaszczyt wręczenia kluczy do pierwszych mieszkań bloku, który wraz z Partyką
Szczepanem, czterysta sześćdziesiąt pięć procent normy, Kalinowskim Józefem,
trzysta sześć procent normy i Olejniczakiem Władysławem, pięćset trzynaście
procent normy, zbudowaliśmy dla was w dwadzieścia cztery dni. Powiem tak prosto,
po murarsku: Panie prezydencie Truman i panie Konradzie Adenauer, wasza
atlantycka orkiestra stroi instrumenty, ale narody świata nie chcą waszej
muzyki. Burzliwe brawa, precz..." - biedak za późno spostrzegł, że ostatnie
wyrazy ujęte były w nawias. Tę wsypkę zagłuszyły jednak natychmiast gromkie
brawa, którymi Kuźniak poderwał tłum do wyrażenia entuzjazmu. Pierwszy, któremu
Bronek wręczyć miał klucze, nazywał się Stanisław Bańkowski i był szlifierzem
szkła optycznego w PZO na Pradze. Bronek ujął ze stołu klucz i kręcąc nim
młynka, otoczył uszczęśliwionego szlifierza ramieniem jak serdecznego druha.
Wśród oklasków zniknęli w bramie domu. Miał zewnętrzną galeryjkę, taką jaka w
modę weszła właśnie na Muranowie. Widziano więc z dołu, jak Bronek zatrzymał się
przy drzwiach mieszkania i jak pochylony nad klamką, manipulował coś przy zamku.
Ale klucz nie dawał się przekręcić. Bronkowi ze wstydu i zdenerwowania zaczęły
drżeć ręce. Za plecami czuł przyspieszony oddech Bańkowskiego, jego żony i
trójki dzieci. Wreszcie Bańkowski nie wytrzymał i zaoferował się z pomocą. To
jeszcze bardziej rozsierdziło Bronka. - Ja to kręcę! - warknął. - To my bijemy
rekordy, a ślusarze jednego klucza nie potrafią dorobić? Ale dla mnie to pestka.
Luzu poproszę. Ja wam miałem otworzyć drzwi i ja słowa dotrzymam - splunął w
dłoń i zademonstrował ją zmarkotniałej rodzince. - Widział pan tę rękę? Ona nie
zawiedzie - wziął rozpęd i całym ciężarem ciała runął na drzwi, które w jednej
chwili z trzaskiem wyleciały z futryn. Zrobiwszy swoje, popędził po schodach.
Bał się, że Ewa, być może znużona oficjalnymi uroczystościami, wymknie się z
tłumu bez niego. Za późno. Dostrzegł, tylko jak wsiadała do czarnej chevrolety,
zapraszana uprzejmym gestem urzędnika, który niedawno nosił za wiceministrem
pudło wyłożone krzyżami. Zaklął i podszedł do robotników zwijających kable
mikrofonów. - Gdzie oni pojechali? - spytał wskazując na limuzynę. - Na Młynów.
Tam w dwadzieścia dni dom stanął. - Jeszcze tego brakowało - westchnął. W jednej
chwili stracił Ewę i rekord. Ospale powlókł się ku Żelaznej. Nie tylko Andrzej
drżał przed profesorem Tobiaszem. Pod drzwiami, za którymi egzaminował, szumiał
tłum zdenerwowanych studentów. Właśnie znowu otworzyły się drzwi i zobaczyli
pochyloną nad katedrą łysą czaszkę. Mina wychodzącego studenta świadczyła o
przebiegu egzaminu. Chojnowski pocieszał go, że nikt jeszcze u Tobiasza nie zdał
za pierwszym razem. - O co pytał? - Andrzej przytrzymał przegranego delikwenta
za ramię. - Ja już nawet nie wiem, kolego - odparł i somnambulicznym krokiem
ruszył w głąb mrocznego korytarza. Andrzej zaczął nerwowo przerzucać kartki
podręcznika z aerodynamiki. Przed oczami skakały mu cyfry, wykresy, koła,
trójkąty. Naraz poczuł, że czyjaś dłoń kładzie się cieniem na tej rozmazanej
gmatwaninie geometrycznych znaków. - Chcesz być następny? - usłyszał głos Korna.
- Przecież dziś już szesnastu odesłał z kwitkiem. - Tyś się jeszcze mniej uczył.
- No i cóż z tego? Każdemu według zdolności, każdemu według potrzeb... -
Wymyślił... - od czasu incydentu z próbą przekupstwa ich stosunki były wciąż
chłodne. - To nie ja. To mels - powiedział Korn. - Mels?! - Marks, Engels,
Lenin, Stalin - wyjaśnił Korn. - Trzeba korzystać z mądrości historii. Chcecie
naprawdę zdać? Chojnowski przyłączył się do nich. - A jest jakiś sposób? - Jest
- oświadczył tajemniczo Korn. Choć Andrzej wiedział, że Korn jest zwolennikiem
działań może niezbyt etycznych, byle radykalnych, tym razem wobec grozy oblania
postanowił zainteresować się pomysłem kolegi. - Macie być jutro o jedenastej
czterdzieści pięć koło Bristolu, ubrani jak na pogrzeb najbliższej rodziny.
Stawili się co do minuty, ale on się spóźniał. Do pobliskiego kościoła Wizytek -
była niedziela - spieszyli wierni na sumę. Już myśleli, że sobie z nich zakpił,
gdy usłyszeli pukanie w szybę narożnej kawiarni, przy której byli umówieni. Za
firanką dostrzegli twarz Korna, opychającego się pączkiem. Po chwili wyszedł,
objął ich ramionami i poprowadził wprost ku wrotom Wizytek. Andrzej zatrzymał
się zaskoczony. - Coś ty? Chcesz zamówić mszę za egzamin? - Nie wszystko można
mieć za pieniądze. Tę naukę pobrałem u ciebie. Tym razem jest ona zasadna. Tylko
trzymajcie się mnie, a będzie dobrze. Z pochyloną głową, jak skruszony i pełen
nadziei pątnik, pierwszy przekroczył próg kościoła. Andrzej gestem jeszcze z
sierpuchowskich czasów umaczał palce w kamiennej chrzcielnicy, przeżegnał się i
uklęknął. Spostrzegł jednak, że Korn wciąż przepycha się przez tłum, brnąc
między wiernymi w kierunku prawej nawy. Dogonił go i rychło spostrzegł, że w
rzędach barokowych ław kolatorskich, bogato rzeźbionych w czarnym dębie,
połyskuje łysa głowa profesora Tobiasza. Wzrok miał w tej chwili utkwiony w
mszaliku i nieznacznie poruszał wargami odczytując modlitwę. Tymczasem Korn
stanął przy filarze, tak, by być na widoku. Stanęli z Chojnowskim po obu jego
stronach jak wierni pretorianie po bokach wodza. Zaraz przy pierwszych
dzwoneczkach przed podniesieniem Korn runął na kamienną posadzkę na kolana, że
aż zadudniło. Poszli rzecz jasna w jego ślady. Korn zaś walił się pięścią w
pierś, aż dudniło, i nawet zwróciło to uwagę kilku obok stojących kobiet. Lecz
wciąż jeszcze nie profesora Tobiasza. Andrzej już rozszyfrował intencje tej
komedii. Klękał, wstawał, żegnał się, lecz z coraz to większym ociąganiem.
Zaczęły nachodzić go skrupuły, bo jakby z tym Bogiem nie miała się sprawa, był
czy nie był, jednak on sam naruszał w tej chwili świętą tradycję całych pokoleń
Talarów, którzy z Chrystusem na ustach wychodzili siać ziarno w pole, przy
każdym rozkrojeniu chleba przed wspólnym posiłkiem. Poczuł się nagle zawstydzony
tą rolą komedianta. Toteż kiedy organy zagrzmiały pierwszymi taktami "Serdeczna
Matko", włączył się do chóru śpiewających z całą mocą skruszonego grzesznika i
śpiewał wraz z tłumem już nie dla Korna, lecz dla zagłuszenia niepokojów
własnego sumienia. To właśnie było na rękę Kornowi. Wraz z Chojnowskim
przyłączyli się potężnymi barytonami do chóru i wreszcie osiągnęli to, co od
początku było celem ich poczynań: profesor Tobiasz spojrzał wreszcie w tę
stronę. Spojrzał z wyraźną sympatią. A Korn, udając że się modli, szeptał wprost
do ucha Andrzeja: - Tak, łysa pało, myśl sobie teraz, że jednak nie cała
młodzież to bezbożnicy w czerwonych krawatach, myśl, że tę lepszą część
ofiarujących się Panu i Najświętszej Panience warto chyba uratować przed
czerwonym szatanem... Po mszy wyszli przed kościół i przepychali się przez tłum,
by skręcić Krakowskim w stronę uniwersytetu. I wtedy nagle Andrzej spostrzegł
osłupienie na twarzy Chojnowskiego. Powędrował za jego baranim wzrokiem i
zobaczył idącą na wprost nich Zoję, wystrojoną i chyba pierwszy raz w życiu
umalowaną. Zobaczyła ich i aż przystanęła zaskoczona. Nie odwzajemniła uśmiechu,
zmierzyła ich tylko swym chłodnym sławetnym spojrzeniem spod przymrużonych
powiek, które zwykle poprzedzało jej słynne: "No ładnie, ładnie..." Tym razem
jednak wyminęła ich bez słowa. Od rana padało. Ulice po ulewnym nocnym deszczu
były mokre, asfalt lśnił szkliwem wody stojącej w małych kałużach. Basia z Igą,
roześmiane, choć z mokrymi kosmykami włosów, skryły się przed nową falą deszczu
w bramie Teatru Kameralnego na Foksal. Nagle wpadł na nie chłopak, chroniący się
przed ulewą jedynie podniesionym kołnierzem. Dopadłszy bramy teatru otrzepał się
jak pies raz i drugi, przegarnął włosy palcami, jakby grabiami zamiatał siano,
po czym dopiero spojrzał, kogo los postawił mu na przejściu. Był to Bronek. - Po
bilety? - spytała Basia. - Zaprzeczył gestem głowy. - Tam - wskazał przeciwne
drzwi we wnęce bramy. - Do "Kameralnej"? O tej porze? "Kameralna" była wówczas
najbardziej popularnym lokalem stolicy. Bywanie tu należało do dobrego tonu i
Bronek musiał widać o tym wiedzieć. - Stolik na jutro lecę zamówić. - Z jakiej
okazji? - Zostałem kierownikiem budowy! Powiedz Andrzejowi, że już teraz nie
musi się mnie wstydzić - i dodał: - Zapraszam na jutro. Basia przecząco
pokręciła głową. - Andrzej ma właśnie jutro najważniejszy egzamin. Od niego
wszystko zależy. Bronek machnął lekceważąco ręką. - Co on się łamie! Jak spytają
o nazwisko, niech powie, że brat Bronisława. Wystarczy. Iga zerknęła na Basię,
czy nie wybuchnie śmiechem. Ale ona zbyt dobrze znała już szwagra, aby cokolwiek
w jego przechwałkach mogło ją zaskoczyć. Bronek zaś nagle coś sobie przypomniał.
Bez słowa ściągnął marynarkę, rozwiesił ją nad głowami dziewcząt jak baldachim i
wypchnął obie na mokrą ulicę. - Musicie mi coś doradzić. Naprzeciw znajdował się
sklep jubilerski. Tam właśnie zmierzał Bronek. Przed wejściem Basia poprawiła
mokre kosmyki, Bronek naciągnął marynarkę. - Andrzej mi opowiadał, jak kiedyś
nosiłeś na plecach Leszka do szkoły. - Nogę miał złamaną. Z konia spadł. A
Andrzej mówił pewnie, że niby ja taki silny, ale głupi. - Nie. Że dobry. Weszli
do sklepu. Pochylili się nad oszkloną ladą, na której połyskiwały pierścionki.
Bronek natychmiast przeprowadził test wśród dziewcząt, pytając, który by
wybrały. Pokazały palcami, a wtedy Bronek zlecił ekspedientowi: - Pan da te oba.
Kiedy ekspedient pakował pierścionki do miniaturowych pudełeczek, Basia nie
mogła oprzeć się pytaniu: - Masz dwie narzeczone? - Jedną. Wiesz, jaką. - To po
co dwa? - A co, nie stać mnie, jak się w niej zachwyciłem? Było późne
popołudnie, kiedy Andrzej, Chojnowski i Korn na miękkich nogach weszli do
gabinetu profesora Tobiasza. Profesor zwykł był pytać po trzech jednocześnie.
Andrzej odpowiadał pierwszy. Po paru dość łatwych i banalnych pytaniach,
profesor polecił mu podejść do tablicy, wręczył skreślone na kartce zadanie
pełne fizycznych wzorów i poprosił o rozwiązanie. Andrzej odetchnął: na
szczęście znał ten temat. Długo popiskiwała na czarnej tablicy kreda w jego
drżącej dłoni. Skończył, otrzepał upudrowane palce i zwracając się do profesora,
który przez ten czas zajęty był lekturą "Tygodnika Powszechnego", oświadczył: -
To jest równanie Maxwella na natężenie pola elektromagnetycznego. Tobiasz uniósł
łysą głowę znad płachty tygodnika. Przebiegł wzrokiem liczby na tablicy - No,
nieźle - zdobył się na pochwałę. - Nieźle. Pan to istotnie opanował. Ale mam do
każdego z panów to samo zastrzeżenie... Zamarli, a profesor przerwał wpisując
stopień w indeksie Andrzeja. - Śpiewacie głośno, ale fałszywie... - i zwrócił
się do Andrzeja: - Przy czwórce wpisałem panu minus. Za fatalny dobór krawata.
Kiedy wyszli na korytarz, nikt z oczekujących nie chciał uwierzyć przechwałce
Korna: - Trzy czwórki! - Wszyscy?! - chorobliwie gruby student aż oniemiał z
wrażenia. - To chyba cud. Idę do niego dzisiaj wobec tego... Temperatura na
giełdzie gwałtownie wzrosła. Coraz większa liczba desperatów decydowała się na
natychmiastowe zdawanie - Wtedy usłyszeli głos Zoi: - Koledzy! Przypominam, że
za chwilę zebranie grupy. Temat znacie! - Dzisiaj?! - skrzywił się Korn. -
Dzisiaj się trzeba upić. - Może będziesz miał i drugą okazję. Trzeba pomóc
niektórym kolegom - dodała. - Oderwali się od kolektywu i zatracili pion
ideologiczny. Gromadka, dotąd podniecona egzaminem, teraz z nie mniejszym
niepokojem spojrzała po sobie. Andrzej porozumiewawczo mrugnął do Chojnowskiego.
- No cóż - Korn sięgnął po fajeczkę - w życiu nie ma nic za darmo. Obaj
wiedzieli, że chodzi o nich. Toteż, kiedy przed wejściem na salę zebrań kończyli
ćmić papierosy, Andrzej wcale nie poczuł się zaskoczony, kiedy go Zoja
odciągnęła do wnęki okiennej. - Uzbierało się na ciebie, Talar - powiedziała. -
Ale ci pomożemy. Złożysz samokrytykę, to jasne... - gestem powstrzymała próbę
protestu Andrzeja. - A potem potępisz ostro Korna. To przecież on cię wciągnął w
to bagno klerykalizmu? - Zojka, co ty rozrabiasz? Potrząsnęła swoim grubym
notesem. - Wystarczy jedno zgniłe jabłko, żeby zmarnować cały korzec. U niego
już przebrała się miarka. Tu jest wszystko - jeszcze raz potrząsnęła notesem i
zaczęła wyliczać: - Odmówił udziału w zetempowskim siewie pokoju. - Był wtedy
chory. - Zataił wujka w Anglii. Chciał ci płacić za rysunki. Andrzej osłupiał. -
Kto ci to powiedział? Zamiast odpowiedzi skierowała się w stronę sali, w której
już na nich czekano z rozpoczęciem zebrania. - Pamiętaj, liczę na ciebie.
Zebranie, jak większość, które miały rozstrzygać o personalnych roszadach,
których celem było wywalenie kogoś z organizacji, rozpoczęło się nudnym
referatem o Pawce Korczaginie, jego stalowym charakterze i moralnej postawie
wobec wrogów. Jako pierwsza zabrała głos w dyskusji Zoja: - Kolega Korn opowiada
dowcipy o najlepszym sposobie samobójstwa. Przepraszam kolegów, ale muszę to,
niestety, odczytać w całości, dlatego pozwolicie, że posłużę się notesem. Otóż
najlepszy sposób to, zdaniem kolegi Korna, skoczyć w przepaść dzielącą partię od
mas - wzrokiem omiotła salę. - Jakoś nie widzę, koledzy, żeby ktoś śmiał się z
tego, w cudzysłowie, dowcipu. Albo inny pasztecik - znów przekartkowała notes. -
Na pola spadł nieoczekiwanie wczesny śnieg, kiedy leżały tam jeszcze buraki,
ziemniaki i kapusta. Pytanie: co najpierw się u nas zbiera? Otóż, zdaniem kolegi
Korna, najpierw zbiera się egzekutywa. Ktoś na sali zachichotał, zaskrzypiało
kilka odsuwanych krzeseł w najbliższej okolicy Korna i dziewczyny, która nerwowo
zaśmiała się z kawału. Zoja zaś zmierzała do podsumowania: - To nie przypadek,
koledzy, że ten sam człowiek ukrył przed nami fakt posiadania rodziny w Anglii,
w tej samej Anglii, w której robotników wyrzuca się na bruk i w której pan
Churchill nazywa nas ludźmi zza żelaznej kurtyny. Dodam, że to również nie
przypadek, że kolega ten, jeśli w ogóle zasługuje na miano kolegi, zamiast uczyć
się woli kupować wyniki za pieniądze. Korn, dotąd jako tako opanowany, zerwał
się z krzesełka. - Proszę o dowód! - zawołał. Zoja wychyliła się do przodu i
swymi zmrużonymi oczami krótkowidza poszukała Andrzeja. - Kolega Talar -
powiedziała dobitnie - ma na ten temat coś do powiedzenia. Andrzej poczuł na
sobie ciężkie spojrzenie Korna. Zresztą wszyscy wlepili w niego wzrok z
wyjątkiem Chojnowskiego. Wolno podniósł się z krzesła. - Ja.. Ja... - z trudem
dobierał słowa. - Ja mogę tylko powiedzieć, że... że nic na ten temat nie mam do
powiedzenia. Zoja, wciąż wychylona do przodu, stężała. - No ładnie, ładnie.
Zastanówmy się wobec tego nad tą wypowiedzią. Pomyślmy z kolei o koledze
Talarze. Czy to przypadek, że w naszym spójnym zetempowskim łańcuchu pękają
naraz dwa ogniwa? Nie, to nie przypadek. To prawidłowość - zbliżyła notes do
oczu. - Kolega Talar brał ślub kościelny. Co niedziela biega na sumę do Wizytek
i to w towarzystwie członków naszego koła. Nie wiem, ale może się modlą, by
wrócił Anders na białym koniu? Andrzej uniósł w górę rękę. Ale tym razem już nie
Zoja, lecz Gałuszko, bardzo energiczny i uchodzący za niegłupiego aktywistę,
ubiegł go zrywając się z miejsca. - Potem będziecie się tłumaczyć. Na razie mam
do was pytanie. Ile hektarów ma wasz ojciec? - Dostał je z reformy - spokojnie
odparł Andrzej. - Bo kułackie pochodzenie - zwrócił się Gałuszko do Zoi -
mogłoby nam wiele wytłumaczyć. Talara znam nie od dziś, można na nim polegać.
Ale korzeni nigdy nie wyrwiesz do końca. Przerwał mu krępy blondynek, znany
inicjator wielu akcji na uczelni. - Koledzy! Chwileczkę. Coś tu nie tak.
Przecież Andrzej to czołowy aktywista. To on rzucił zobowiązanie, żebyśmy
egzaminy zdawali przed terminem. Gdzie tu jest prawda? - To krętactwo i
dwulicowość! - natychmiast zareplikowała Zoja. - Nawiasem mówiąc kolega Korn był
wtedy przeciwny temu zobowiązaniu. Korn przyznał, że rzeczywiście był przeciw. -
Czy mamy szybciej czytać podręczniki? - dowodził. - Czy bez zobowiązania mamy
oblewać egzaminy? Przecież dla samych siebie się uczymy. - Dla samych siebie
uczą się w, pożal się Boże, Sorbonach, Oxfordach i innych burżuazyjnych
uczelniach. My uczymy się dla społeczeństwa i dla kraju! Widać było, że Gałuszko
zastanawia się nad słowami Zoi, bo z namysłem, jakby z trudem uniósł się z
krzesła. - Ja uważam, proszę koleżeństwa - zaczął - że dobrym inżynierem może
być tylko marksistowski inżynier. Taki, który zna nie tylko prawa Toricellego,
ale taki, który zna prawa dialektyki. Całe szczęście, że w porę wyszła na jaw
dzisiejsza sprawa. Teraz mam wątpliwości... nie wiem... czy tacy ludzie mogą być
naszymi kolegami. Czy mają prawo kończyć studia?... Zoja pokiwała głową. - Też
nie jestem pewna - odrzekła - i chyba przyjdzie nam głosować nad tą niebagatelną
kwestią. Pierwsza ręka Chojnowskiego wystrzeliła w górę ponad głowy zebranych.
Korn dostrzegł to i zawołał: - Wpierw oddaj mi tę stówkę, którą ci pożyczyłem,
kiedy jej nie chciał wziąć Talar! Chojnowski, jakby trafiony pociskiem, opuścił
ramię. Coraz duszniej robiło się w sali. W popielniczkach nie było już miejsca
na rozgniatane pety. Sypali popiół, do ugniatanych z papieru muszelek. Ktoś
zgłosił wniosek formalny, żeby głosować po przerwie. W jej trakcie dyskutowano w
dalszym ciągu w małych grupach. Potem, gdy wznowiono obrady, ktoś podał w
wątpliwość zasadność zarzutów Zoi. Skąd wiadomo, dowodził, że Korn opowiadał te
właśnie dowcipy, jeśli jedyny świadek, Talar, wcale tego nie potwierdził?
Postawa moralna tego ostatniego u nikogo nie budziła zastrzeżeń. Dochodziła już
prawie północ, kiedy przystępowano do głosowania. Jego wynik wyraźnie nie
usatysfakcjonował Zoi. Z ironicznym uśmieszkiem odczytywała głosy. Większość
uznała Talara za niesłusznie posądzonego o dwulicowość, Kornowi zaś koło
udzieliło ostrzeżenia. Kiedy nocą wysypali się przed ciemny gmach politechniki,
Andrzej s