Jan Dobraczyński - Najeźdźcy
Szczegóły |
Tytuł |
Jan Dobraczyński - Najeźdźcy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Jan Dobraczyński - Najeźdźcy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Jan Dobraczyński - Najeźdźcy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Jan Dobraczyński - Najeźdźcy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
JAN DOBRACZYŃSKI
NAJEŹDŹCY
Pamięci przyjaciół:
Ks. Edwarda Detkensa zamordowanego w Dachau
Czesława Polkowskiego zamordowanego w Dachau
Lecha Faszczy zamordowanego w Dachau
Józefa Dańkowskiego zamordowanego w Lublinie
Tadeusza Fabiani zamordowanego w Palmirach
Stanisława Piaseckiego zamordowanego w Palmirach
Konstantego Chalickiego poległego podczas kampanii 1939 r.
Jana Bajkowskiego zamordowanego w Warszawie
Andrzeja Mikułowskiego zamordowanego na Pawiaku
Ks. Jana Salamuchy zamordowanego w powstaniu
Stanisława Miłaszewskiego zamordowanego w powstaniu
Konstantego Radziwiłła zamordowanego w Modlinie
Stanisława Rostworowskiego zamordowanego na Montelupich
Stanisława Czechowicza zamordowanego w powstaniu
Jerzego Wiszniewskiego zamordowanego w powstaniu
Stanisława Bielańskiego zamordowanego w powstaniu
Olgierda Kostro zamordowanego w powstaniu
Janusza Jeżewskiego zmarłego wskutek choroby spowodowanej wojną
tę powieść poświęcam
Strona 2
Et dimitte nobis debita nostra,
Sicut et nos dimittimus debitoribus nostris.
Si enim dimiseritis hominibus peccata
eorum, dimittet et vobis Pater
vester caelestis delicta vestra.
(Math. VI, 12. 14-15)
CZĘŚĆ PIERWSZA
VON RECKOWIE
I
Herbert i Walter ucieszyli się, kiedy oficer służbowy powiedział im, że są
przydzieleni do tego samego szwadronu. Zupełnie przypadkowo spotkali się tej nocy
w pociągu: Herberta wezwanie mobilizacyjne zaskoczyło w Schwarzenberge, gdzie
kończył wakacje u stryja Ernesta; Waltera odnalazło w górach, w okolicach
Salzburga, tam bowiem odbywał tego lata wytrwałą pieszą włóczęgę. Żaden z nich w
wojnę nie wierzył. Prawdopodobnie miał to być znowu jeden z tych wspaniałych
pochodów, które wódz organizował niemal corocznie, a którymi entuzjazmowała się
młodzież, żałując w duchu, że znakomity sprzęt wojenny, kupiony za cenę ofiar
całego narodu, nie może być wypróbowany w walce.
Strona 3
Opole spało, kiedy podchorążowie przemknęli przez jego ulice ciemnoszarym
KDF-em, przysłanym przez pułk na stację. Pełni poszanowania dla czekającego ich
zaszczytu powołania w szeregi oficerów armii nie omieszkali stawić się na apel w
swych własnych eleganckich mundurach. Uwieńczone srebrnym paskiem nowiutkie
czapki o wygiętym do góry przodzie, na którym rozpinał swe skrzydła orzeł dzierżący
w szponach Hakenkreuz, miały w sobie zuchwały wdzięk. Zielonkawe Waffenrocki z
kołnierzami obszytymi srebrnym galonem Feldfebla oraz szare spodnie dopełniały
całości, będącej wyrazem najgorętszych aspiracji całego narodu, i najwyższej
kategorii wartości człowieka. Obaj młodzi studenci prawa czuli się dopiero od chwili
włożenia munduru prawdziwymi Niemcami.
Samochód, prowadzony pewnie przez żołnierza w polowej furażerce, z
przeraźliwym piskiem hamulców zatrzymał się przed bramą koszar. Budynki,
doskonale zaciemnione, zdawały się spać w mrokach sierpniowej nocy i dopiero kiedy
minęli bramę, przed którą chodził miarowym, twardym krokiem wartownik, ujrzeli
pełen gorączki ruch szykującego się obozu. Warczały samochody migając błękitnym
światłem latarń, kręcili się tu i tam żołnierze. Oddziały „cywilów”, które co chwila
trójkami nadchodziły z dworca, wsiąkały w czerń drzwi poszczególnych budynków,
by po jakimś czasie wyjść stamtąd już w mundurach, chrzęszcząc po kamieniach
gwoździami butów. Stukały karabiny, ciężko stawiane na ziemię, sucho szczękała
amunicja, którą wpychano w skórzane ładownice.
Przed kancelarią polową stał sznur motocykli. Kierowcy nie schodzili z siodełek,
trwając w podniecającej gotowości. Oficerowie wchodzili i wychodzili. Coraz mniej
było okrągłych czapek, łosiowych rękawiczek i sztyletów na długim pendencie, coraz
więcej furażerek, hełmów, mapników, lornetek, ciężkich pistoletów. Kończyło się
wojsko „od święta”, wojsko jako jeszcze jeden typ munduru, zaczynało się
powszechne panowanie czterokieszeniowej kurtki koloru feldgrau.
Herbert i Walter dobili się wreszcie do adiutanta. Gruby, czerwony na twarzy
blondyn w okularach spływał potem. Co chwila zrywał się, biegł poprzez pokój do
kasyna lub na podwórze, wracał, siadał przy biurku, przerzucał przyniesione podczas
jego nieobecności papiery, krzyczał na zmianę w jeden z trzech telefonów, którymi
był obstawiony, a w przerwach łakomie pożerał bułkę z różową szynką.
Podchorążowie stuknęli na progu obcasami.
– Panie kapitanie, Oberfeldwebel Köstring melduje swoje przybycie…
Strona 4
– A, Köstring… – adiutant postawił „ptaszka” na długiej liście. – Czołem, panie
podchorąży. A kto z panem?
Z kolei Walter wykrzyczał formułę meldunku:
– Feldwebel von Recke melduje swoje przybycie…
– Doskonale. Czołem, baronie. No, no, nie będę was dziś „cukał”, bo nie mam na
to czasu. Zdejmijcie z siebie prędko galowe mundury i dobrze je zapakujcie.
Przydadzą się w Warszawie. Polki są diablo ładne – wiem coś o tym. Przydzielam was
obu do drugiego szwadronu. Zaraz się tam zameldujecie.
Schwycił słuchawkę telefonu, który dzwonił.
– Halo, halo… Ja… Hauptmann Körner… Jawohl…
Nie odejmując słuchawki od ucha dał im ręką znak, że mogą iść. Zasalutowali i
wyszli.
– Świetnie się składa, Herbercie, że będziemy razem. – Walter nie mógł
pohamować swej radości.
– Ja także bardzo się cieszę.
– Ale kto może dowodzić drugim szwadronem? Dwa lata temu ty byłeś w
pierwszym, a ja w trzecim. Drugim wtedy dowodził ten suchy, wysoki kapitan…
Jakżeż on się nazywał?
– Mnie też uciekło to z pamięci. Ale mniejsza o to. I tak na pewno teraz jest ktoś
inny.
– Wiesz – Walter zatrzymał się – trzeba zaraz napisać Gerdzie, że jesteśmy razem.
Przyjaźń między Walterem a Herbertem datowała się od ławy szkolnej. Rzecz
szczególna: gdy się po raz pierwszy ujrzeli w szkole, zapałali do siebie niczym nie
wytłumaczoną niechęcią. Herbert, starszy i silniejszy, zaczął od prześladowania
Waltera, tamten zaś mścił się na nim nie podpowiadając mu lub podpowiadając źle.
Młody baron von Recke, delikatniejszy i słabszy od Herberta, był od kolegi
zdolniejszy i gdyby nie pewna wielkopańska lekkomyślność, a także niepokojący
duch buntu przeciwko koszarowej niemal dyscyplinie, jaka panowała w berlińskim
gimnazjum, do którego obaj uczęszczali, łatwo mógłby być pierwszym uczniem.
Wiele mu jednak na tym nie zależało, zaś zadowolenie znajdował nie w dobrych
stopniach, ale w złośliwej drwinie, jakiej nie szczędził ani kolegom, ani nauczycielom.
Strona 5
Gimnazjum Waltera i Herberta było jedną z tych konserwatywnych, na mocnej
dyscyplinie opartych uczelni, które stanowią pierwszy etap wiedzy młodzieży
wschodnich obszarów Rzeszy. Ostała się ona i zachowała swój charakter zarówno w
latach powojennego zamętu, jak i wtedy, gdy rozkład moralny groził stolicy Niemiec.
Nie dotknęły jej fermenty społeczne ani zepsucie obyczajów. Dyrektor gimnazjum,
Otto Vollrath, doktor filozofii i – co ważniejsze – podpułkownik w stanie spoczynku,
stał na straży dawnego porządku, wierząc głęboko, że czasy murzyńskich teatrów,
homoseksualizmu i samobójstw muszą się skończyć, zaś Rzesza zawsze potrzebować
będzie zastępu młodych ludzi, wdrożonych do fryderycjańskiego rygoru i
bismarckowskiej twardości, pielęgnujących w sercach ideał żołnierza-zdobywcy,
pełnych dumy i zawsze pomnych krzywd, jakie wielkiemu narodowi niemieckiemu
wyrządziła plutokracja Zachodu.
Herbert dopasował się od razu do kierunku szkoły. Chłopak miał naturę łatwą,
ulegającą szybko wpływom zewnętrznym. Wcześnie osierocony wychowywał się przy
stryju, niemłodym już wdowcu, który podobnie jak dyrektor Vollrath żył wciąż
jeszcze tradycjami cesarstwa i wcale nie sądził, jakoby to one pchnęły Rzeszę do
klęski. Herbert miał w sobie pewne elementy surowego patriotyzmu, z którym nigdy
nie próbował dyskutować. Patriotyzm ten rozwinęła szkoła, potem już w wyższych
klasach dzieła dokonała partia, której Herbert stał się gorliwym członkiem.
Inną drogą szedł rozwój Waltera. Jego ojciec, Bawarczyk z pochodzenia,
zbiedniały arystokrata, założył pod Berlinem fabrykę drobnych przedmiotów.
Fabryczka rozwinęła się, co sprawiło, że rodzina, choć się dobrze nad Sprewą nie
czuła, pozostała tutaj na stałe.
Baron miał usposobienie pogodne, lubił ciągnąć piwo w sobotę i niedzielę, trochę
zanadto oglądał się za dziewczętami… W interesach był solidny. Bardzo przywiązał
się do swej fabryki, toteż tracił humor, gdy mówiono przy nim, że szalejący kryzys
niesie śmierć niemieckiemu przemysłowi. Nie był także entuzjastą zarządzeń, które
kazały mu liczyć się we wszystkim z decyzją urzędów pracy.
Matka Waltera mogła uchodzić za prawdziwy wzór Niemki. Jako panna robiła
niestrudzenie serwetki, obrusiki i lauferki nawet nie marząc o tym, że ona, skromna
mieszczanka, wyjdzie za mąż za barona. Wprawdzie nie bogatego, ale zawsze barona.
Zostawszy panią baronową nie przestała być sobą; dalej robiła serwetki i obrusiki,
sterczała godzinami przy kuchni nad rozmaitymi przysmakami, zajmowała się
gorliwie dziećmi, a w chwilach wolnych grywała na skrzypcach.
Strona 6
Jej poglądy, które czasami i tylko w kole bliskich znajomych wygłaszała,
wydawały się zgoła dziwaczne. Wcale na przykład nie czuła nienawiści do Francuzów
za to, że skradli Rzeszy Alzację i Lotaryngię, wcale nie złościła się na Polaków,
którzy odbudowali własne państwo i przez ziemie niemieckie osiągnęli dostęp do
morza, a wreszcie wcale nie pogardzała zdrajcami. Poza tym kochała dzieci do
szaleństwa – dając przy tym pierwszeństwo jasnowłosemu Walterowi przed jego
siostrą, czarnooką i ciemnowłosą Gerdą – i tylko o ich przyszłości zwykła była
marzyć. Wojna w jej pojęciu mogła zawsze przynieść jakieś nieszczęście. Dlatego
wolała do nikogo nie żywić pretensji. Z całym światem gotowa była żyć w świętej
zgodzie.
Jeszcze dziwaczniejsze poglądy miał jej brat Walter. Ten dzielił tylko ludzi na
grających i niegrających, a muzyka była dla niego wyrocznią we wszystkich
ziemskich zjawiskach. Naturalnie z tak ograniczonym światopoglądem nie ożenił się,
nie został ani oficerem, ani przemysłowcem, ani kupcem. Nie był nawet muzykiem.
Wegetował na jakiejś posadce w prywatnym biurze, gdzie robił mało, zarabiając
zresztą jeszcze mniej. Za to wiosną i latem włóczył się po polach i zagajnikach, grał
na skrzypcach lub nucił jakieś własnej kompozycji melodie. Właściwie przebywał
stale w domu von Recków, bo w mieście nie umiał wytrwać, fabryka zaś była za
miastem w pięknej okolicy.
Lubili się bardzo z Walterem. Toteż nieraz dwaj Walterzy – duży i mały – szli w
dębowe laski i znikali wśród drzew na całe godziny. Grali razem, śpiewali, toczyli ze
sobą nie kończące się nigdy rozmowy. Stary dziwak otwierał przed siostrzeńcem
swoje serce, a było w nim więcej bogactw, niżby się to wydawać mogło po
niedowarzonych opiniach, wygłaszanych przezeń wobec ludzi. Nikt by na pewno nie
przypuszczał, że ten człowiek tyle wie i tyle umie. Rysował, malował, kochał się w
drzeworytnictwie, nosił się z albumami mistrzów pędzla czy rylca, pokazywał te
rzeczy siostrzeńcowi i kazał mu je podziwiać. Uczył chłopca kochać wiedzę, sztukę i
odkrywać piękno natury. Poza tym pisał poezje i czytał je chłopcu swym trochę
nosowym, ale pięknym jeszcze i głębokim głosem.
Strona 7
Kiedy Walter trafił do berlińskiego gimnazjum, poczuł, że mu tego wszystkiego
brakuje. Na sztukę nie było tu miejsca, choć się o niej dużo mówiło, a raczej
wspominało, podkreślając wciąż wielkość wkładu niemieckiego ducha w tę dziedzinę
twórczości ludzkiej. Niemcy – głosili nauczyciele – są najbardziej utalentowanym i
najbardziej czułym na sztukę narodem, bo wywodzą się z rdzennego pnia rasy
nordyckiej, nosicieli wszelkich duchowych bogactw. Żydzi i inni Azjaci, a także
krótkogłowe ludy śródziemnomorskie nic nigdy nie stworzyli. Bo czyż nie niemiecką
krew mieli w żyłach: Rembrandt, Rubens, Tycjan, Van Dyck, Velasquez, Rafael,
Botticelli, Cervantes, Holbein, Corneille, Rousseau, Voltaire, Homer…? Nawet
Tomasz z Akwinu był germańskim Longobardem. A Dante Alighieri? Nordyk czystej
krwi! Sztuka jest przejawem nordyckości, przez sztukę wypowiada się religijne
uczucie niemczyzny.
Takie ujęcie nie bardzo odpowiadało Walterowi. Ale że nie posiadał sił do
otwartego buntu, ograniczał się tylko do zjadliwej krytyki. Wyrobiło się w nim
ironiczno-zaczepne usposobienie, skłonne do kontrowersji tam, gdzie chodziło o
zaatakowanie dogmatów, jakimi żyło jego otoczenie. Dzięki zręczności i wiedzy brał
zwykle górę nad przeciwnikami, którzy nawet nie próbowali z nim dyskutować. Z
takim usposobieniem byłby w szkole znienawidzony, gdyby nie to, że poza dyskusją
w stosunkach z kolegami potrafił być serdecznym chłopakiem gotowym do każdej
usługi i grzeczności.
To sprawiło, iż pierwotna niechęć między Herbertem i Walterem zamieniła się w
szczerą sympatię. Herbert, który także garnął się do prawdziwej przyjaźni, przestał
zwracać uwagę na złośliwe krytyki Waltera traktując je jako słowa bez znaczenia.
Walter, choć się buntował w słowach, w życiu szedł biernie za bardziej energicznym
kolegą poddając się jego decyzjom i służąc ideałom Herberta, które nie zawsze były
jego ideałami.
Obaj wcześnie znaleźli się w szeregach Hitlerjugend, w tym samym
Kameradschafcie. Herbert za wytężoną pracę – której poświęcał wiele czasu, nieraz ze
szkodą dla nauki – dobił się szybko stopnia Kameradschaftsführera, a potem poszedł
wyżej. Walter ze swoim niepoprawnym krytycyzmem zaledwie pod koniec nauki
awansował na Rottenführera. Obaj byli przydzieleni do oddziału Motor-HJ, obaj
chcieli ukończyć wyszkolenie lotnicze we Flieger-HJ, ale wobec nawału kandydatów
musieli czekać.
Strona 8
Po maturze przyszedł Werkhalbjahr i służba wojskowa. Tak się złożyło, że
odbywali ją razem w tym samym dziesiątym pułku zmotoryzowanych dragonów
opolskich. W październiku 1938 roku zajmowali Sudety. Okupacja Czech zastała ich
już w rezerwie, na ławie uniwersytetu berlińskiego.
Prawdę mówiąc, żaden z nich nie wiedział, jaki ma sobie wydział obrać. Herbert,
któremu partia obiecywała stanowisko w administracji państwowej, zdecydował się
po namyśle na prawo. Walter myślał poważnie o studiach muzycznych, ale
tymczasem – zapisał się także na prawo…
Obaj byli teraz członkami partii i SA. Naturalnie Waltera skłonił do tego Herbert,
który coraz mocniej wciągał się do ruchu narodowo-socjalistycznego. Nosili okrągłe
czapki z czarnym wierzchem – będące oznaką grupy berlińsko-brandenburskiej – oraz
bagneciki w brązowej pochwie. Mieli stopnie: Herbert aż Obertruppenführera, Walter
Scharführera. Odbywali nieustanne ćwiczenia.
Herbert często przebywał w domu przyjaciela i zżył się z jego rodziną. Baron von
Recke kiwał głową i uśmiechał się lekko, słuchając, jak Köstring rozwijał z zapałem
zasady nowego ruchu. W rzeczywistości fabrykanta i zubożałego arystokratę mało
zachwycał narodowy socjalizm. Wolałby, żeby jego syn należał do jakiejś wesołej
korporacji i zamiast ćwiczyć się wciąż w strzelaniu i prowadzeniu samochodu, szukał
raczej rozrywki w komerszach piwnych, zaś szczęścia w miłości. Nigdy jednak tego
poglądu nie wyrażał głośno. Bo i po co? Widać nadeszły nowe czasy i nowi ludzie,
nie ma więc sensu stawać postępowi na drodze. Po ojcu odziedziczył Walter brak
odwagi w przeprowadzaniu własnych poglądów, jeżeli były sprzeczne z powszechną
opinią.
Z baronową, zajętą serwetkami i kuchnią, trudno było na temat zasad narodowo-
socjalistycznych dyskutować. Pozostawała jeszcze siostra Waltera, Gerda, o rok od
brata młodsza. Ta była fanatyczną zwolenniczką ruchu i współpracowała z nim z
całym zapałem najpierw jako członkini Jungmädel, a potem Bund Deutscher-Mädel.
Strona 9
Gerda nie miała krytycyzmu brata ani jego ukrytych skłonności ku
niewojowniczemu pięknu. Obce jej także było ustępliwe stanowisko ojca. Miała
naturę kota, który chodzi własnymi drogami. Zmysłowa, ładna, choć jej ciało
przeładowane rozwiniętymi muskułami wydawało się nieco przyciężkie, mniej
entuzjazmowała się problemami społecznymi i politycznymi ruchu narodowo-
socjalistycznego, ile raczej szukała w tej doktrynie ujścia dla swej bujnej, namiętnej
natury. Życie na stopie koleżeńskiej z mężczyznami odpowiadało jej w takim samym
stopniu, w jakim matce ślęczenie nad serwetkami i lauferkami. Przeczuwała
intuicyjnie, że ruch, który tyle dał mężczyznom wyzwalając w nich głęboko ukryte
instynkty, nie może nie dać tego samego kobiecie.
Początkowo, w czasach szkolnych, Herbert mało zwracał uwagi na dziewczynę.
Dość długo przeżywał okres, w którym „dziewczyńskie” sprawy – jakieś szepty,
tajemnicze miny – tylko drażnią młodego mężczyznę. Potem wszedł w wiek, w
którym chłopak poszukuje już towarzystwa dziewcząt, a pogardliwe „Mädchen” czy
nawet „Magd” ustępuje miejsca „Fräulein”. Dzięki Gerdzie, która zawsze była
otoczona rojem koleżanek, nie zabrakło mu pierwszych miłosnych podbojów; ale gdy
na różnych Katarzynach, Lizach i Agnieszkach stępił ostrze budzącego się głodu
uczuć – wtedy dostrzegł siostrę swego przyjaciela. Gerda była doskonałym
towarzyszem. Z nią mógł mówić bez końca o ruchu, o planach, o ostatnich mowach
wodza, rozumiał ją i ona jego rozumiała. Podziwiała szybkie posuwanie się Herberta
po drabinie hierarchii partyjnej. Imponował jej ten żywiołowy temperament młodego
nordyka. Jakby chcąc mu dorównać, z większym jeszcze zapałem rzuciła się w wir
pracy organizacyjnej.
Nieoczekiwanie pewnego dnia stwierdzili oboje, że są w sobie zakochani. Może
inna była podbudowa uczuć u każdego z nich:
Gerda kochała w Herbercie przede wszystkim twardego hitlerowca, pełnego
zapału, energii i siły woli; natomiast Herbert, tęskniący trochę za ciepłem uczuć
kobiecych, których nie zaznał ani w pozbawionym matki domu rodzinnym, ani u
stryja, szukał w Gerdzie czułości, podziwu i miękkości.
W lipcu zdecydowali się ogłosić oficjalnie swoje zaręczyny. Baronostwo von
Recke na wieść o tym zachowali dyplomatyczne milczenie i tylko Walter upił się z
zachwytu do nieprzytomności.
Strona 10
We wrześniu postanowili we trójkę wyruszyć na włóczęgę górską. W tym celu
Walter, najwytrawniejszy z nich trojga alpinista, już na miesiąc wcześniej plątał się w
okolicach Salzburga, obmyślając projekty wycieczek. Gerda pojechała tymczasem na
obóz dziewcząt pod Szczecin, Herbert zaś do Schwarzenberge, do stryja.
Nagle ogłoszona mobilizacja ściągnęła obu chłopców do Opola.
Poprzez mroczne, lecz pełne gorączkowego życia koszary przebili się do rejonu
drugiego szwadronu. Trafili tu akurat na chwilę rozdawania mundurów i rynsztunku.
Żołnierze pchali się do magazynu i wracali stamtąd, uginając się pod brzemieniem
wojskowego oporządzenia. Ciężkie banie hełmów, furażerki, karabiny, łopatki,
siekiery, bagnety po prostu fruwały w powietrzu. Brzęczały blaszane pudełka od
masek. W sypialniach żołnierze na rozwiniętych kocach rozbierali uważnie
„wyfasowane” karabiny maszynowe, by je oczyścić z żółtej wazeliny.
Siedzący w kancelarii podoficer powiedział podchorążym, że żadnego z oficerów
szwadronu nie ma w tej chwili w rejonie. Nie wiedząc, co ze sobą robić, poszli do
magazynu i tu wpadli w objęcia szefa, który pocąc się, złoszcząc, krzycząc i łając
żołnierzy pilnował wydawania sprzętu.
– Dzień dobry – powitał obu chłopców. – Doskonale, że panowie już są.
Pomożecie mi trochę. Hej – ryknął w tej chwili głosem tak przerażającym, że aż
wszyscy zadrżeli – ty ofermo jakaś! Wybrałeś sobie, prawda, buty najmniejsze, aby ci
zgrabnie na tych twoich kopytkach leżały? A potem przyjdziesz, prawda, do mnie i
będziesz skomlał: „Panie szefie, nogi mnie bolą, buty mnie cisną…” Ja ci dam małe
buty! Ja ci dam skomlenie! Zrozumiałeś! – Nagle i niespodziewanie przeszedł na ton
całkowicie dobroduszny: – Nogi zgubisz, chłopcze, w takich butach, jak ci przyjdzie
za Polakami gonić. Bo Polacy to łazić umieją… Bierz inne! – znowu rozdarł się na
całe gardło.
Choć miał głos lwa, i to lwa głodnego, obaj podchorążowie spostrzegli, że
żołnierze przyjmowali na wesoło krzyki szefa. Zresztą kto by popatrzył uważniej na
grubą różową twarz, na krótkie rudawe, sterczące do góry włosy i haczykowaty nos,
prędko by doszedł do przekonania, że Oberfeldwebel Michel Kurz nie jest strasznym
człowiekiem. W błękitnych oczach podoficera malowała się dobroć, w grubych
fałdach skóry, które spływały z policzków, wesołość.
– No i co? – pytał. – Jak panom przeszła droga? Nie spodziewali się pewno
panowie wczoraj, że dziś będą maszerować.
Kiwnęli głowami. Herbert rzekł stanowczo:
Strona 11
– Zajmiemy „korytarz”, oswobodzimy Gdańsk i będzie koniec. Kurz spojrzał ku
niemu – Bez walki?
– Któż by się ośmielił z nami walczyć? Polacy? Ech, pokrzyczą i uspokoją się.
Zresztą ich żołnierz nie chce wojny. Pułki ukraińskie i białoruskie już się buntują. A
cały ten krzyk robi się tylko za żydowskie pieniądze…
– Ano, dobrze by to było, panie podchorąży. Dałby Bóg. Bo mnie, szczerze
mówiąc, diablo nie chciało się od żony i malców odjeżdżać. Druga wojna. Jak
jechałem na tamtą, byłem dopiero dwa tygodnie po ślubie. Moja Katarzyna to
strasznie płakała, jakem ją wtedy opuszczał. Obiecywałem, że prędko wrócę. Tak
wszyscy gadali. Ale do licha z takimi obietnicami. Wojna miała się skończyć w pół
roku, bo Francja była słaba, a dla Anglii – opowiadano – żaden interes wojować w
Europie…
– Polska to nie Francja czy Anglia, panie szefie – niepostrzeżenie dla samego
siebie Herbert przybrał ton mentorski, który spotykał u wykładowców i instruktorów
politycznych w partii. – Zresztą dziś ani Francja, w której jest więcej Murzynów i
Żydów niż Francuzów, ani Anglia z jej kłopotami zamorskimi nie są straszne. A już
tym bardziej Polska. To przecież kraj samych mniejszości.
– Pewnie… – Kurz pokiwał głową. – Byłem w Polsce podczas zeszłej wojny.
Dziewczyny tam ładne. A Polacy – bitne chłopy… – Resztę wspomnień szef utopił we
wściekłym okrzyku: – Mówiłem ci, durniu, abyś tamtych karabinów nie ruszał! Ma,
idiota, całą stertę obok, to nie, musi pchać się z łapami po tamte!
Herbert począł mu wtórować. Nawykły do głośnych komend w oddziałach
partyjnych i wojskowych doszedł do tego, że nie przemawiał do żołnierzy inaczej jak
krzykiem. Nawet by mu przez myśl nie przeszło, że może istnieć wojsko, w którym
krzyk nie byłby formą porozumienia się zwierzchnika z podwładnym. Krzyczano na
niego, teraz on krzyczał na żołnierzy. Wiedział, że nawet żołnierze, pokłóciwszy się
między sobą, będą sobie wymyślać grzmiącym rykiem.
To tylko Walter swoim ironicznym tonem i cichym głosikiem wiecznego
opozycjonisty powiadał: „Że też wy się odezwać nie potraficie bez krzyku. Każda
rozmowa jest u was komendą, a każda komenda – wrzaskiem”.
Wreszcie sprzęt wojenny został żołnierzom wydany i szef z podchorążymi
przeszedł z magazynu do kancelarii. Stanęli przy oknie zakrytym szczelnie czarnym
papierem i zapalili papierosy.
Strona 12
– Ano, zaczyna się – podjął Kurz. – Jestem czegoś markotny i wciąż mi w pamięci
stoją tamte lata. Dużo ich było, do licha. Człowiek tęsknił do żony, teraz będzie
tęsknił do żony i dzieci. Pokażę panom podchorążym moich malców.
Wyciągnął z tylnej kieszeni spodni duży wyświechtany portfel i po dłuższym
grzebaniu wyjął zeń fotografię korpulentnej kobiety, otoczonej czworgiem dzieci.
Chłopcy mieli kuse tyrolskie spodenki na wyszywanych szelkach.
– Najstarszy Hans – ojciec uśmiechnął się na wspomnienie pierworodnego. –
Pójdzie teraz z oddziałami pracy. Zuch chłopak. Żeby go panowie widzieli… Matka
oczy gubi… Potem idzie Teresa, potem Antoni. Ten słaby, bo bardzo długo chorował.
Najmłodszy Ernest…
Popatrzył na fotografię z wielką miłością, a potem schował ją z powrotem do
portfelu.
– Tak mi do nich tęskno, jakbym nie miał ich nigdy zobaczyć – wyznał.
Herbert zaśmiał się hałaśliwie.
– Przesada, panie szefie. Wróci pan do nich. Krzyż Żelazny pan przywiezie i syn
pański własnym KDF-em wozić pana będzie. Za dwa tygodnie będzie koniec, zobaczy
pan.
– Będzie albo nie będzie – nie znający się na pedagogice postępowania
społecznego Walter musiał wtrącić swoje trzy grosze.
– Wszyscy są zdania, że Polska nawet się nie ośmieli bronić – zaoponował surowo
Herbert.
– Och, wszyscy. Wszyscy to strasznie mgliste słowo. Robiłeś wywiad z tymi
wszystkimi?
– Z tobą go nie robiłem. Nie biorę pod uwagę zdań postrzeleńców.
– Postrzeleńcy stanowią także odsetek „wszystkich”.
– Wyrzucam ich poza nawias.
– Żeby ci potem tylko nawias nie został.
– Nie bój się. Ależ z ciebie dialektyk. Nadałbyś się bolszewikom.
– Już tam do nich pojechał Ribbentrop. Podobno zawiózł im egzemplarz „Mitu” z
odpowiednimi skreśleniami…
Herbert spiorunował przyjaciela groźnym spojrzeniem. Walter jest niemożliwy:
gotów ze wszystkiego kpić i do tego przy ludziach. Całą pracę propagandową może
zniszczyć jedno takie odezwanie.
Strona 13
Przez chwilę zaciągali się dymem. Na korytarzu, na kamiennej podłodze
chrzęściły podkute buty. Z dala od izb żołnierskich dochodziły krzykliwe rozmowy.
– Podczas zeszłej wojny byłem w Polsce – Kurz powrócił do swoich wspomnień.
– Staliśmy przez parę tygodni w Warszawie.
Nieładne miasto: brudne, pełne Żydów. Ale ludzie niczego sobie… Spotykałem
się z pewną dziewczyną… Bardzo była zgrabna i miła.
Zamilkł, szukając w pamięci obrazu owej Frani, która pozwoliła mu wtedy prawić
sobie komplementy i łaskawie przyjmowała „fasowane” produkty. Warszawę pamiętał
najlepiej z czasów, gdy wkraczali do niej. Uderzyły go wtedy dwujęzyczne szyldy na
sklepach, chłopcy w ściśniętych lakierowanym pasem bluzach, śmieszne dorożki,
stróże z blachami na czapkach.
– Ale tam się podobno zmieniło – podjął znowu. – Dziwni ludzie ci Polacy.
Kiedyśmy do nich przyszli, zdawać by się mogło, że powitają nas z radością, bośmy
ich przecież uwolnili od Moskali. Ale oni patrzyli na nas wilkiem, i to każdy. Trudno
było z jakąś dziewczyną zawrzeć znajomość i dopiero potem, gdy ich głód ścisnął, to
jedna i druga dała się namówić. Naturalnie za jedzenie… Bez tego nic… Aż dziwne.
Z naszych każda poleci na spacerowanie z żołnierzem…
– A u nich nie? – spytał Walter.
– Nie.
– Nie chce spacerować z żołnierzem polskim czy niemieckim?
– Ty zawsze stawiasz głupie pytania. – Herbert mówił to z pozorną niedbałością,
choć wewnętrznie kipiał z gniewu.
– Chcę sprecyzować dokładnie zarzut pana szefa w stosunku do Polek.
– Sprecyzujesz go sobie po wojnie.
– Jeżeli mogę wcześniej… – ale nie oponował. Właściwie nie miał zamiaru złościć
Herberta. I tak czuł, że mu w końcu ustąpi.
Tymczasem Köstring zrobił Kurzowi mały wykład:
– Wódz obiecał Polakom nietykalność ich ziemi i dostęp do morza. Z ich
dyktatorem Piłsudskim porozumiał się doskonale. Ale Piłsudski umarł, a Polacy nie
mogą pojąć…
Strona 14
Walter ziewał kilkakrotnie w czasie tego przydługiego pouczenia. Nudził się.
Wszystko, co mówił Herbert, znał na pamięć – tyle razy mówiono to im na odprawach
Sturmów, Sturmbanów i Standartów. Aż dziwne, że się jeszcze nie znudziło
Herbertowi tak chlapać językiem. A szef wygląda na morowego chłopa. Jakiż on
paradny ze swymi straszliwymi krzykami, których nikt się nie lęka. Wcale nie
przypomina tych osławionych pruskich podoficerów, o jakich pisuje się w
powieściach. Zresztą może się zmieni w ogniu walki.
W końcu nie mógł wytrzymać i aby przerwać Köstringowi zapytał Kurza:
– A kto nami dowodzi?
– Major doktor Fillies – Kurz odruchowo wyprężył się, wymawiając nazwisko
swego zwierzchnika.
– Jakiż on, dobry czy zły?
Szef, zanim odpowiedział, spojrzał uważnie na Herberta. Wyczuł już charakter
obu podchorążych, wolał więc nie spieszyć się z odpowiedzią, nim się nie przekona,
czy spodoba się ona Köstringowi. Nie wyczytawszy nic na twarzy Herberta
powiedział wymijająco:
– Dobry oficer…
– Ale czy bardzo wymagający?
Tym razem pytał się Köstring i to takim tonem, że Kurz zrozumiał od razu, iż
czujny SA-mann schodzi tym pytaniem z piedestału swego rygoryzmu. Zamrugał
wesoło błękitnym okiem, ocienionym rudawymi rzęsami.
– Ot, taki sobie. Bardzo wygodny, więc wszystko chciałby mieć za siebie
zrobione. Przyjdzie – zaraz raport. Popatrzy, przetrze okulary, spyta, czy nie ma czego
nowego, pochrząka, papierosa wypali – a potem idzie. Ech, z nim by nie było kłopotu.
– Ale ma pewno zastępcę?
– O właśnie. Ten siedzi tu cały czas, nosa z koszar nie wysunie. Wszędzie jest.
Człowiek żadnej roboty sam zrobić nie może, zawsze i wszędzie czuje za plecami
jego wzrok. A jak lubi krytykować. Bywało, kończę z żołnierzami musztrę, już daję
komendę: „Do koszar – biegiem marsz”, a tu nagle gdzieś zza drzewa wychodzi pan
porucznik. „Stój! – krzyczy – źle zrobione. Dalej prowadzić ćwiczenia.” I tak czasem
godzinami, że i obiadu nie ma kiedy zjeść.
– To kiepsko… – skrzywił się Walter.
Strona 15
Chciał coś jeszcze powiedzieć, gdy nagle gwałtowny trzask obcasów w korytarzu
ostrzegł ich, że któryś z oficerów idzie do kancelarii. Rozległy się energiczne, szybkie
kroki i w drzwiach stanął wysoki porucznik w furażerce na głowie. Wszyscy trzej
stanęli na baczność, ale zaraz Walter i Herbert jednogłośnie krzyknęli:
– Hugo!
Oficer obrzucił obu podchorążych gniewnym błyskiem stalowych oczu. Zimno
powiedział:
– Panowie się zapominają. Tu koszary – nie sala tańca.
Potem zwrócił się do Kurza:
– Niech no szef zobaczy, jaki burdel macie w kuchni: garnki brudne, woda jeszcze
się nie gotuje, kuchty drzemią po kątach. Za dziesięć minut chcę widzieć wszystko w
porządku.
Kurz zasalutował i wyszedł z kancelarii.
II
Stali przed nim ze spuszczonymi głowami, zawstydzeni swoim zachowaniem, aż
oficer wybuchnął krótkim wesołym śmiechem. Ostro, brutalną pieszczotą uderzył ich
po ramionach.
– No, nie przejmujcie się, chłopcy. Musiałem was zbesztać: nie wypada, byście mi
mówili „ty” wobec podoficera. Ale jak jesteśmy sami – wszystko będzie po staremu.
Nie stójcie tak z głupimi minami. Dawnoście przyjechali?
– Pociągiem o drugiej – odparł Herbert dość sztywnym głosem.
Byli zaskoczeni powitaniem. Wprawdzie Hugo uchodził za rygorystę, ale nie do
tego znów stopnia, żeby zawstydzać swoich partyjnych kolegów wobec obcych.
Wyczytał widać ten wyrzut w ich twarzach, bo znowu się roześmiał.
– Widzę, że ciągle jeszcze dmiecie się na mnie. Buuu… A może któryś z was
pójdzie do mamusi poskarżyć się, jak go przyjęto w pułku?
W miarę jak mówił, gasł w nich gniew. Teraz słyszeli znowu Hugona, najlepszego
instruktora w partii, pełnego zawsze zapału, energii, a także przyjaźni i życzliwości
dla młodszych kolegów.
– Ryknąłeś tak na nas… A myśmy się ucieszyli, że będziesz nami dowodził –
tłumaczył mu Herbert.
Strona 16
– To nie powód, do licha, by mi się rzucać na szyję. Bądźcie mężczyznami.
„Hugo”, i zapominam o dyscyplinie wojskowej. Tak nie można, zwłaszcza dziś, gdy
wróg stoi przed naszymi granicami, urągając naszej potędze – wesoły głos porucznika
niepostrzeżenie nabrał wyrazu i siły. – Honor Niemca każe nam w takim momencie
zapomnieć o wszystkich słabościach i sentymencikach, poza jedynym uczuciem
nienawiści.
Stuknął obcasem w ziemię, jakby dla zaakcentowania ostatnich słów, a młodzi
podchorążowie spojrzeli na niego z uznaniem. Obaj byli pod urokiem tego
dwudziestoośmioletniego mężczyzny, który przez kilka lat kierował nimi najpierw w
szeregach Hitlerjugend, potem w Sturmabteilung, potem w Kraftfahrkorps. Hugo był
wyjątkowo zdolnym, ale i wyjątkowo ambitnym instruktorem. Jego oddział musiał
być zawsze najlepszym oddziałem – i zawsze zresztą palmę pierwszeństwa zdobywał.
Dla młodego Sturmführera nie istniało w życiu nic poza partią; podobno zaczynał
kiedyś jakieś studia, wiedziano o nim, że chodził przez pewien czas na politechnikę –
ale to było wszystko, co o jego prywatnym życiu można było powiedzieć. Nikt nigdy
nie słyszał o jego domu rodzinnym, o rodzicach, nikt go nigdy nie widział
spacerującego z panienką, nikt go nie widział nawet zainteresowanego kobietą.
Hugo Kostrzewa wypłynął nieoczekiwanie z mroku, gdy partia walczyła z
komunistami o władzę. Podobno był przyjacielem Horsta Wessela, podobno był na ty
z Baldurem von Schirachem. Na ulicy Hamburga padł ranny od kul przeciwników.
Lecz krew przelana na ołtarzu walki o narodowo-socjalistyczną przyszłość nie
wyniosła go na szczyty hierarchii partyjnej. Gdy inni, niewiele odeń starsi, a nawet
rówieśnicy, pięli się szybko po stopniach tytułów i zaszczytów, on pracą zawziętą i
codzienną dobijał się stanowisk, nad którymi tamci przelatywali. W górnych piętrach
partii znali go wszyscy. Sam wódz kilkakrotnie rozmawiał z Kostrzewą i chwalił
postępy wyszkolonej przez niego młodzieży. Jeśli trzeba było na jakimś odcinku
wzmóc tempo działalności, jeśli jakaś grupa nie rozwijała się należycie – wtedy
posyłano tam Hugona. On zaś szybko robił porządek. Orał sam, ale razem z nim orał
cały zespół. Nie należał do złotoustych mówców, którzy w pouczeniach zamykają całą
pracę instruktorską. Jeśli miał mówić – mówił krótko, zwięźle, po wojskowemu. I
zaraz przechodził do komendy, do pracy w terenie, do ćwiczeń.
Strona 17
Był to mężczyzna wysoki, barczysty, prosty jak świeca, już samym wyglądem
zwracający uwagę wrażliwych na piękno sylwetki męskiej. Miał twarz pociągłą, cerę
jasną, pokrytą złotym nalotem opalenizny, równy, prosty, niemal klasyczny w swej
linii nos, wąskie usta nad miękkim zarysem podbródka, i włosy o lnianej barwie, które
lekko falując opadały do tyłu. Głęboko osadzone oczy kolorem przypominały
oksydowane ostrze bagnetu. Wokół nich zbiegały się niezliczone drobne zmarszczki –
pamiątka częstych wypraw motocyklem, samochodem, motorówką lub samolotem.
Będąc doskonałym kierownikiem oddziałów ludzkich, był również wybornym
kierowcą każdego mechanicznego pojazdu. Hugo upajał się po prostu pędem. Kiedy
prowadził samochód lub motocykl, nie każdy miał odwagę mu towarzyszyć, choć
wiedziano, że nigdy nie miał poważniejszego wypadku. Z miejsca ruszał z ogromną
szybkością, nie zwalniając ani na zakrętach, ani podczas mijania innych aut.
Zresztą w każdej dziedzinie sportu wznosił się ponad przeciętność. Uprawiał z
zamiłowaniem lekkoatletykę, boksował się, pływał, grał w tenisa, strzelał, nie stronił
nawet od jazdy konnej. Nie chodziło mu zresztą o rekordy. Rekord – zwykł być
mówić – potrzebny jest temu, kto służy Rzeszy jako sportowiec. Ja jej służę jako
instruktor partii. Dlatego muszę się znać na każdym sporcie, a nie zasklepiać się w
jednej tylko specjalności.
W ostatnim roku Hugo oddał swój Sturm komu innemu, a sam przeszedł do NS-
Fliegerkorps. Obiecywał Herbertowi i Walterowi, że ich później także tam pociągnie.
Obu młodym uśmiechało się latanie – ale widać w nawale zajęć Hugo zapomniał o
tym. Sądzili, iż zostanie zmobilizowany już jako lotnik, byli więc zdziwieni widząc go
w Opolu.
– Nie skończyłem przeszkolenia – tłumaczył im – więc mnie odkomenderowano
tutaj. Na rozprawę powietrzną z Polską znajdą się inni; a gdy przyjdzie z kolei nowa
wojna, wtedy już i ja pofrunę.
– Nowa wojna? – Walter podniósł głowę.
– Cóż cię tak przeraziło?
– Przeraziło? Nie. Ale dotychczas gotów byłem twierdzić, że wojny nie chcemy.
Tak przynajmniej mówiono, a ja w to święcie wierzyłem. Tymczasem dziś, na progu
rozprawy z Polską, mówisz już o nowych wojnach, i to takim tonem, jakbyś ich sobie
życzył.
– Wojny są prawem życia, Walterze. Tylko w walce kształtuje się dusza narodu i
tylko zwycięstwo uczy dbać o cześć i honor.
Strona 18
– Zgoda. Ale myślę, że ilekroć w ten sposób mówimy o wojnie, mamy na myśli
wojnę obronną, względnie wojnę, podjętą w imię jakichś wzniosłych, ogólnoludzkich
ideałów. Tymczasem – wybacz – ale choć jestem członkiem partii, SA, NSKK,
Deutsche Studentenbund – tudzież innych organizacji, nie mogę zrozumieć celu
naszej wyprawy na wschód. Bo jeżeliby chodziło tylko o los Niemców
prześladowanych w Polsce…
– Uważasz, że to mało?
– Uważam, że to bardzo dużo – aby nie milczeć. Ale chyba za mało – aby
wojować.
– Widzisz, Hugonie, Walter nic się nie zmienił. Jak dawniej nie bierze życia
prosto, ale się doszukuje jakichś „sensów” czy „bezsensów” i żąda odpowiedzi.
– Rzeczywiście. Zawsze w nim więcej filozofa niż żołnierza. A szkoda.
– Dlaczego? – Walter nie porzucił swego tonu grzecznie agresywnego.
– Żołnierze tworzą imperia, filozofowie umieją je tylko rozkładać swymi
doktrynami. Cezar, Napoleon czy Fryderyk byli tylko żołnierzami.
– Może, ale cóż ostatecznie dobrego z tego wynikło? Właśnie Cezara wykończył
filozof Brutus, zaś stary Fryc bawił się często w filozofa, w Antymachiavella, co jest
dowodem, że patrzył na świat nie tylko z punktu widzenia karabinu, który po to
istnieje, aby zeń strzelać, ale także…
– Fryderyk uczył nas honoru, obowiązku i odwagi. To są pojęcia proste,
intuicyjnie wysnute z ducha rasy. Nie nazywam głoszenia ich filozofią. Bawienie się
w filozofa – to wchodzenie w jakieś pseudokontakty z istotami zaziemskimi,
odwracające człowieka od narzuconych mu przez życie obowiązków dla zaspokojenia
manii snucia pustych marzeń.
– Powiedziałeś to pięknie. Co najmniej jak sam Rosenberg. Ale ja zawsze mam w
pamięci Lawrence’a, który napisał, że kwintesencją człowieczeństwa są jądra…
Hugo skrzywił się z niesmakiem.
– Cechą rasy czystej – rzekł – jest czystość. Bastardy i mieszańce rodzą same
świństwa. Chwileczkę…
Strona 19
Do kancelarii wszedł szef, aby zameldować Kostrzewie, że w kuchni porządek
został już przywrócony, a śniadanie będzie można za godzinę wydawać. Poza tym pan
major przysłał ordynansa z zawiadomieniem, że nie może przyjść do rejonu przed
dziewiątą, poleca więc panu porucznikowi, aby zrobił przegląd szwadronu ze
specjalnym uwzględnieniem broni. W oczach Kostrzewy błysnęło zadowolenie.
Cieszył się zawsze, kiedy mógł na swoje barki wziąć całość starania o szwadron. Nie
nadawał się na biernego wykonawcę rozkazów. Spojrzał na zegarek.
– Godzina za pięć czwarta. O piątej szef wyda śniadanie, o pół do szóstej –
rozkazy padały twardo, jakby wystukiwane młotkiem po stole – chcę widzieć
szwadron na podwórzu. W pełnym uzbrojeniu. Panowie – zwrócił się do
podchorążych – jesteście do czasu zbiórki wolni. Zjedzcie teraz śniadanie. Bądźcie za
pół godziny w kasynie – dodał ciszej – pogadamy jeszcze.
Wyciągnął z bocznej kieszeni cynfoliowe pudełko z papierosami. Niedbale,
wprost wargami, wziął z pudełka papierosa. Szef podał mu zapaloną zapałkę.
Kostrzewa pociągnął, kiwnął głową i przesunąwszy ruchem warg papierosa w kąt ust,
podniósł rękę.
– Heil!
Odpowiedzieli mu gestem partyjnego pozdrowienia – Kurz zasalutował. W
korytarzu znów trzasnęły obcasy służbowego żołnierza, obok którego przeszedł Hugo.
Szef przymrużył filuternie oko.
– Mamy półtorej godziny spokoju – powiedział. Parsknęli śmiechem.
– Ale się z Hugona zrobiła zrzęda – wydziwiał Walter.
– Tak, mógł z nami inaczej rozmawiać – przyznał Herbert.
Poprosili Kurza, aby im wskazał pokój, gdzie mogą się przebrać.
Poprzez wyszczotkowane korytarze, pełne gotyckich napisów nawołujących do
czystości, zawieszone zarządzeniami oraz arkuszami gazetki ściennej, wyszli na
dziedziniec. Niepostrzeżenie spoza drzew i dachów wstawał wczesny dzień
sierpniowy. Złota pręga blasku, którą widzieli poprzednio daleko na horyzoncie, teraz
rozlewać się poczęła po całym niebie. Szarość przedświtu przechodziła w różowość.
Niewyraźnie przedtem rysujące się kontury przedmiotów teraz coraz ostrzej odcinały
się płaszczyznami blasku i cienia.
– Będzie piękny, słoneczny dzień – zauważył Walter.
Strona 20
– O tak – zgodził się Kurz – śliczny mamy sierpień. Pewno moi malcy leżą cały
dzień na słońcu i łowią ryby. Ogromnie lubimy chodzić z wędkami nad rzekę.
Zdejmujemy wtedy buty, kładziemy się na trawie; moja stara smaruje chleb i
przygotowuje podwieczorek. Och, co za życie. Człek pali sobie fajkę, na dzieci patrzy
i jest ze wszystkiego zadowolony.
– A w czym pan szef pracuje?
– Mam ze szwagrem warsztacik, w którym składamy i reperujemy rowery, a gdy
trzeba, to i motory. Nie można narzekać – dobrze idzie. Rower ma u nas każdy, więc
stale jakąś robotę się chwyci. Żeby tak tylko zawsze.
Weszli znowu w drzwi budynku. W korytarzu paliły się jeszcze lampki
elektryczne, lecz w blasku dnia wydawały się dziwnie bezsilne i tylko połyskiwały
pod sufitem niby szklane kule z choinki. Obaj podchorążowie nie czuli zmęczenia;
piękny dzień budził w nich nowe siły. Ich myśli pobiegły w tym samym kierunku: ku
tej nagle poczynającej budzić zainteresowanie granicy wschodniej, za którą znęcano
się nad Niemcami i za którą śmiesznie uzbrojone wojska polskie stały w zuchwałym
pogotowiu. Na myśl o tym Herberta zawsze ogarniał gniew. Walter spokojnie patrzył
na nabrzmiewający konflikt; raczej interesował go on, niż złościł.
Teraz jednak i on poczuł, że się w nim budzi zapał bojowy i pragnienie sławy.
Walter z całym swoim krytycyzmem i niegermańską chyba dobrodusznością miał w
żyłach krew żołnierza, tego żołnierza z opowiadań chłopięcych, zawsze zwycięskiego
i zawsze w boju szlachetnego.
Szybko włożyli polowe mundury, przygotowali hełmy i oporządzenia.
Pogwizdując wesoło, pomaszerowali do kasyna. Mimo wczesnej godziny było tu już
pełno. Przy stolikach siedzieli oficerowie popijając kawę. W kącie zobaczyli
Kostrzewę. Ale zanim siedli obok niego, złożyli mu prawie ze środka sali
ceremonialny ukłon wojskowy.
– Dobrze – pochwalił ich – zaczynacie wyglądać na wojsko.
Jasnowłosa dziewczyna w białym fartuchu przyniosła kawę i pokrajany chleb na
talerzu. Wzięli się z apetytem do jedzenia. Hugo, który już zjadł poprzednio śniadanie,
zapalił papierosa.
Herbert wskazał ręką na leżącą obok gazetę.
– Co piszą?
– Że nasza cierpliwość już bliska wyczerpania.
– Więc idziemy na Polskę?