Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie James Peter - Smierc na sprzedaz PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Peter James
Śmierć
na
sprzedaż
przełożył Maciej Nawariak
CAPRICORN
Media Lazar
Strona 4
Tytuł oryginału Looking good dead
Projekt okładki Marta Wawro
Redakcja Lucyna Łuczyńska
Korekta Mariola Będkowska
Copyright © Really Scary Books / Peter James 2006 Copyright
© for the Polish edition by Media Lazar
The right of Peter James to be identified as the author of this work
has been asserted by him in accordance with the Copyright,
Designs and Patents Act 1988.
Media Lazar
Capricorn
Warszawa 2008
ul. Rosola 12, 02-796 Warszawa
tel. 022 6494249
www.medialazar.pl
e-mail:
[email protected]
Skład i łamanie
AVANTI
ul. Jarocińska 13/3, 04-171 Warszawa
Druk i oprawa
ABEDIK S.A.
ul. Ługańska 1, 61-311 Poznań
ISBN 978-83-925755-8-0
Strona 5
Dla Helen
Strona 6
ROZDZIAŁ 1
Drzwi frontowe jednego z segmentów szczycącego się niegdyś
urodą szeregowca otworzyły się i na skąpaną w słońcu ulicę wyszła
długonoga dziewczyna w jedwabnej sukience. Zwiewna tkanina to
przylegała, to falowała wokół jej smukłej sylwetki. Pogodny poranek
zapowiadał ciepły, czerwcowy dzień. Ostatni dzień jej młodego ży-
cia.
Przed stuleciem wysokie, białe wille, stojące o rzut kamieniem od
nadmorskiej promenady w Brighton, mogłyby służyć jako rezyden-
cje dla londyńskiej socjety. Dziś zostały pocięte na kawalerki i tanie
mieszkania do wynajęcia; kiedyś piękne, teraz straszyły usmolony-
mi, wyżartymi przez sól fasadami. Miejsce mosiężnych kołatek przy
drzwiach frontowych zajęły panele domofonów, a pod jarmarczną
pstrokacizną tablic agencji wynajmu mieszkań wysypywała się na
chodnik zawartość worków na śmieci. Wiele samochodów, ustawio-
nych wzdłuż ulicy, upchniętych w zbyt małej przestrzeni, nosiło
ślady wgnieceń i rdzy, a wszystkie - zmasowanego bombardowania
ptasimi odchodami.
Natomiast dziewczyna wprost emanowała klasą. Całą sobą. Po-
czynając od swobodnie przerzuconych przez ramię długich jasnych
włosów, poprzez poprawiane niedbałym ruchem okulary słoneczne,
ekskluzywną bransoletkę od Cartiera, elegancką torebkę od Anyi
Hindmarsh, idealne proporcje ciała, śródziemnomorską opaleniznę,
aż po smugę cierpkiego zapachu Issey Miyake, który wprowadzał
erotyczną nutkę do nasyconego spalinami powietrza
7
Strona 7
godzin szczytu. Dla takiej dziewczyny, odpowiednią oprawą byłyby
galerie domu odzieżowego Bergdorf Goodman, czy bar w hotelu
Schrager, albo rufa jakiegoś wypasionego jachtu w St-Tropez.
Całkiem nieźle jak na studentkę prawa, która musi jakoś wyżyć z
chudego stypendium.
Jednak Janie Stretton po śmierci matki była tak rozpuszczona
przez nadopiekuńczego ojca, iż nawet jej przez myśl nie przeszło,
żeby miała tylko „jakoś wyżyć”. Zarabianie pieniędzy nie wymagało
wiele zachodu. Ale zawód, który sobie wybrała, nie gwarantował
wysokich dochodów. Prawnikom nie było łatwo. Po trzecim roku
studiów odbywała aplikację w pewnej kancelarii adwokackiej w
Brighton pod opieką specjalisty od spraw rozwodowych, co okazało
się nad wyraz interesujące; poznała problemy uniemożliwiające
dalsze wspólne pożycie małżonków, a te można by określić jednym
słowem: chore.
Wczoraj klientem był miły siedemdziesięcioletni pan w schlud-
nym szarym garniturze, ze starannie zawiązanym krawatem, Bernie
Milsin. Janie siedziała cichutko w kącie kancelarii, podczas gdy
trzydziestopięcioletni Martin Broom, u którego aplikowała, notował.
Pan Milsin żalił się, że starsza od niego o trzy lata żona domaga się
przed każdym posiłkiem seksu oralnego, jeśli odmówi, nie dostaje
jeść. „I tak trzy razy dziennie - mówił pan Milsin Martinowi Bro-
omowi. Ja, panie, już nie mogę, łupie mnie w kolanach od artrety-
zmu, to nie na moje lata”.
Wszystko, co mogła zrobić, to nie roześmiać się w głos, Broom
też ledwie się powstrzymywał. A więc nie tylko mężczyźni mają per-
wersyjne zachcianki. Codziennie można się było nauczyć czegoś
nowego, aż czasami nie wiedziała, skąd czerpie najwięcej wiedzy - z
Wydziału Prawa Uniwersytetu Sussex - czy też z uniwersytetu życia.
Sygnał odebranej wiadomości przerwał jej rozmyślania, gdy do-
szła do swojego czerwono-białego minicoopera. Spojrzała na wy-
świetlacz.
[DZIŚ WIECZOR. 8.30?]
8
Strona 8
Janie uśmiechnęła się i potwierdziła wpisując [XX1 Poczekała, aż
przejedzie wlokący się sznur pojazdów, otworzyła drzwi samochodu,
wsiadła i poświęciła chwilę na ułożenie planu pilnych spraw do zała-
twienia.
Śmiet - jej kocur - miał na grzbiecie zgrubienie, które się powięk-
szało. Wyglądało podejrzanie, więc postanowiła zawieźć kota do
weterynarza. Trafiła na Śmieta dwa lata temu, gdy jako bezimienne,
bezpańskie stworzenie, tak wychudzone, że bliskie śmierci głodowej,
próbował unieść pokrywę pojemnika na śmieci. Wzięła biedaka do
domu, a on nigdy nie wykazał chęci, żeby to miejsce opuścić. Może
dlatego, że go rozpieszczała? I tyle na temat niezależności kotów.
Tylko że, do diaska, Śmiet był kochającym stworzeniem, a ona nie
bardzo miała kogo rozpieszczać. Spróbuje umówić się dziś na późne
spotkanie. Jeśli dotrze do weterynarza przed pół do siódmej, zosta-
nie jej mnóstwo czasu, wyliczyła.
W czasie przerwy obiadowej musiała kupić kartkę urodzinową i
prezent dla ojca - w piątek skończy pięćdziesiąt pięć lat. Nie widziała
go od miesiąca, wyjechał w interesach do Stanów. Ostatnio często
wyjeżdżał, coraz więcej podróżował po świecie. W poszukiwaniu tej
jedynej kobiety, która mogłaby mu zastąpić utraconą żonę i matkę
jego córki. Nigdy o tym nie mówił, ale wiedziała, że jest samotny - i
zatroskany o stan swoich interesów, które, zdaje się, szły mu teraz
jak po grudzie. A to, że mieszkał osiemdziesiąt kilometrów od niej,
też nie było specjalnie korzystne.
Zapinając pas bezpieczeństwa, zupełnie nie zdawała sobie spra-
wy z wymierzonego w nią długiego obiektywu i cichego pobzykiwa-
nia cyfrowego aparatu Pentax. Nie mogła tego usłyszeć z odległości
ponad dwustu metrów, w szumie ruchu ulicznego.
Mężczyzna, obserwujący Janie przez stabilizowany celownik,
powiedział do telefonu komórkowego:
- Rusza.
- To na pewno ona? - Głos, który się odezwał, był mocny i ostry.
9
Strona 9
Prawdziwa z niej ślicznotka, pomyślał. Choć od wielu dni obser-
wował dziewczynę nieustannie przez całą dobę, w jej mieszkaniu i
poza nim, wciąż sprawiało mu to przyjemność. Pytanie nie zasługi-
wało prawie na odpowiedź.
- Tak - odparł. - Na pewno.
Strona 10
ROZDZIAŁ 2
- Jestem w pociągu! - krzyczał do telefonu komórkowego, spa-
siony złamas o twarzy niemowlęcia. - W pociągu! Po-cią-gu! No tak,
tak, slaby zasięg. Wjechali do tunelu.
- Kurwa! - Nie oszczędzał uszu współpasażerów.
Przygarbiony na swym siedzeniu, między grubasem a wściekle
esemesującą dziewczyną zlaną mdląco słodkimi perfumami, Tom
Bryce stłumił uśmiech. Elegancko ubrany, przystojny trzydziesto-
sześciolatek o chłopięcej urodzie, z czupryną opadającą na czoło i o
twarzy już naznaczonej troskami, stopniowo wiądł w upale, podob-
nie jak przetaczający się na półce nad jego głową bukiet kwiatów,
który kupił dla żony. W przedziale panowała temperatura około
trzydziestu dwóch stopni, lecz ta odczuwalna wydawała się jeszcze
wyższa. Rok temu podróżował pierwszą klasą. Wagony były lepiej
wentylowane - a przynajmniej nie aż tak zatłoczone - ale w tym roku
musiał oszczędzać. Ciągle jednak lubił mniej więcej raz na tydzień
sprawiać Kellie niespodziankę, obdarowując ją kwiatami.
Pół minuty później wynurzyli się z tunelu, facet wcisnął przycisk
i koszmar ciągnął się dalej.
- Właśnie przejechałem przez tunel! - ryknął. Jakby nadal w nim
się znajdowali. - No tak, kurwa, w pale się nie mieści! Że też, kurwa,
nie mają tam jakiegoś kabla czy coś, no nie, żeby nie przerywało
11
Strona 11
połączenia! W tunelu, nie? W tunelach na autostradach nieraz już
takie mają, no nie?
Tom starał się go nie słuchać i skoncentrować na e-mailach w
makintoszowskim laptopie, który podskakiwał mu na kolanach.
Kolejny parszywy koniec kolejnego parszywego dnia w firmie. Już
ponad setka e-maili, musi na nie odpowiedzieć, a z każdą minutą
wyskakują nowe. Załatwiał je wszystkie co wieczór przed pójściem
do łóżka - tylko gdy przestrzegał tej zasady, udawało mu się ogar-
niać sprawy na bieżąco. Część korespondencji stanowiły dowcipy,
które miał zamiar przejrzeć później, a część sprośne załączniki przy-
syłane mu przez kolegów; jednak przeglądania ich w zatłoczonych
przedziałach kolejowych już nie ryzykował, kiedyś bowiem, siedząc
koło jakiejś statecznej niewiasty, kliknął dwukrotnie na plik Power
Point, po czym ukazał się osioł, przy którym klęczała naga blondyn-
ka i robiła mu laskę.
Pociąg stukotał, kołysał się i trząsł, a gdy zbliżając się do celu po-
dróży, wjechali do kolejnego tunelu, dygotał w przelotnych wibra-
cjach. Wiatr wył na krawędzi uchylonego okna, a wtórowało mu
echo czarnych ścian tunelu. W przedziale zaśmierdziało nagle sta-
rymi skarpetami i sadzą. Jakaś teczka przesunęła się po półce nad
głową Toma; zerknął nerwowo w górę, chcąc się upewnić, czy bagaż
nie spadnie albo nie pogniecie kwiatów. Na przeciwległej ścianie,
nad głową pucołowatej, niesympatycznej z wyglądu dziewczyny,
pogrążonej w lekturze magazynu „19”, na której wisiała pusta tabli-
ca reklamowa, ktoś, niezgrabnymi czarnymi literami wypisał spre-
jem: CHELSEA CFELE.
Kibice piłki nożnej, pomyślał Tom. Nie potrafią nawet poprawnie
napisać „cwele”.
Kropelki potu ściekały mu strużkami po karku i żebrach; ściekały
również tam, gdzie dopasowana koszula nie przykleiła się jeszcze do
spoconej skóry. Zdjął już marynarkę i poluzował krawat; miał ocho-
tę zrzucić też czarne niewygodne mokasyny od Prady. Kiedy wyje-
chali z tunelu, uniósł znad ekranu lepką od potu twarz, i
12
Strona 12
natychmiast poczuł świeży powiew, pachnące trawą powietrze
Downlandu; jeszcze kilka minut i będzie można w nim wyczuć le-
ciutki posmak soli z kanału La Manche. Po czternastu latach dojeż-
dżania Tom mógł z zamkniętymi oczami stwierdzić, że zbliża się już
do domu. Popatrzył przez okno na pola, domki, słupy trakcyjne,
wieżę ciśnień, niewyraźne wzgórza w oddali, po czym powrócił do e-
maili. Przeczytał i usunął list od swego dyrektora do spraw sprzeda-
ży, następnie odpowiedział na skargę - jeszcze jeden liczący się
klient był wściekły, że zamówione towary nie dotarły na czas przed
ważną imprezą plenerową. Tym razem chodziło o długopisy opa-
trzone logo firmy, poprzednio o parasole golfowe z nadrukiem.
Prawdę mówiąc, w dziale zamówień i wysyłki panował bałagan - po
części z powodu nowego systemu komputerowego, po części z po-
wodu kretyna, który nim kierował. W warunkach i tak trudnego
rynku wyrządzało to interesom firmy dotkliwe szkody. Tydzień te-
mu utracił na rzecz konkurencji dwóch bardzo ważnych klientów -
firmę rent-a-car Avis oraz Apple.
Super.
Firma trzeszczała pod ciężarem długów. Wcześniej za szybko się
rozwijał, zanadto się rozpędził. Jak również zanadto obciążył hipo-
tekę wydatkami domowymi. Nie powinien był dać się namówić Kel-
lie na zamianę domu w sytuacji recesji na rynku i w branży. Teraz z
trudem utrzymywał płynność finansową. Dochody firmy nie pokry-
wały już kosztów ogólnych. I pomimo jego próśb o opamiętanie się,
wciąż nie słabła obsesyjna skłonność Kellie do szastania pieniędzmi.
Prawie codziennie kupowała coś nowego, głównie na eBayu, a że po
okazyjnych cenach, uważała, iż takie wydatki się nie liczą. Powtarza-
ła też, że on przecież stale sprawia sobie drogie, markowe ubrania,
chyba nie zaprzeczy? Nie docierało do niej, że korzysta tylko z wy-
przedaży i że musi wyglądać elegancko, pracując w takiej branży.
Zaniepokojony kosztownym hobby żony, zwierzył się ze swoich
trosk koledze, który właśnie przechodził terapię antydepresyjną po
rozwodzie.
13
Strona 13
Przy kilku kieliszkach martini z wódką - Tom coraz częściej znajdo-
wał w rym ukojenie - dowiedział się od Bruce'a Wattsa, że można się
uzależnić od zakupów i jak w wypadku każdego nałogu, by się od
niego uwolnić, potrzebną jest pomoc lekarska. Tom się zastanawiał,
czy Kellie kwalifikuje się już do leczenia, a jeśli tak - jak jej to po-
wiedzieć? Złamas znów zaczął swoje.
- Halo, Bill? No cześć, tu Ron. Ron od części, no. No właśnie! No
dzwonię, żeby cię tylko uczulić... O, kurwa. Bill? Halo?
Tom sięgnął spojrzeniem nieba, nie unosząc głowy. Boska
opatrzność. Brak zasięgu. Czasem naprawdę można uwierzyć, że
istnieje Bóg. Za moment usłyszał wycie jakiegoś innego telefonu.
To jego komórka. Rozejrzawszy się dyskretnie wokół, wyciągnął
telefon z kieszeni koszuli, sprawdził kto dzwoni i odezwał się naj-
bardziej donośnym głosem, jaki mógł z siebie wydobyć:
- Cześć, kochanie. Jestem w pociągu! Po-cią-gu! Mamy opóźnie-
nie! - Uśmiechnął się do swojego sąsiada, rozkoszując się tymi pa-
roma chwilami słodkiej zemsty.
Ściszywszy głos do bardziej cywilizowanego poziomu, dalej roz-
mawiał z Kellie, a pociąg zajechał tymczasem na stację Preston Park,
ostatnią przed końcową Brighton. Uciążliwy towarzysz podróży
chwycił niewielką tandetną torbę i wraz z paroma innymi osobami
wysiadł, po czym pociąg znów ruszył. Dopiero w parę chwil po za-
kończeniu rozmowy Tom zauważył leżącą obok, na miejscu, które
dopiero co tamten opuścił, płytę CD.
Podniósł ją i dokładnie obejrzał, sprawdzając, czy nie ma jakichś
oznaczeń, które mogłyby pomóc znaleźć właściciela. Opakowanie
było z matowego plastiku, bez żadnej nalepki ani napisów. Wyjął
srebrzystą płytę, obrócił ją w ręku, ale nic na niej nie znalazł. Posta-
nowił, że włoży płytę do swojego komputera, odtworzy, a jeśli nie
uda mu się zidentyfikować właściciela, przekaże ją do biura rzeczy
znalezionych. Nie żeby ten palant rzeczywiście na taki gest zasługi-
wał...
14
Strona 14
Po obu stronach pociągu wyrosły strome kredowe skarpy. Potem
w miejsce tej po lewej pojawiły się domy i park. Niebawem mieli
wjechać na dworzec w Brighton. Było za mało czasu, żeby teraz
sprawdzać płytę; rzuci na nią okiem wieczorem w domu.
Gdyby mógł przewidzieć, jaki kataklizm wywoła ta płyta w jego
życiu, nie tknąłby cholerstwa nawet palcem.
Strona 15
ROZDZIAŁ 3
Mrużąc oczy w świetle wiszącego już nisko nad horyzontem słoń-
ca, Janie spojrzała na zegar na desce rozdzielczej i sprawdziła jesz-
cze godzinę na zegarku ręcznym. Za pięć ósma. Jezu.
- Już jesteśmy prawie w domu, Śmiet - powiedziała zdławionym
głosem. Przeklinała korki na nadmorskiej trasie, żałując, że nie po-
jechała inną drogą. Wsunęła do ust gumę Freshmint.
W odróżnieniu od swojej pani, kot nie był tego wieczoru umó-
wiony na gorącą randkę i nigdzie mu się nie śpieszyło. Siedział sobie
spokojnie w wiklinowej klatce na siedzeniu obok kierowcy i spoglą-
dał ponuro zza krat - być może nadąsany, dlatego że go zawiozła do
weterynarza. Wyciągnęła rękę, żeby przytrzymać klatkę, zanim,
jadąc ze zbyt dużą prędkością, skręciła w swoją ulicę, po czym zwol-
niła, szukając miejsca do parkowania, liczyła, że będzie miała szczę-
ście i znajdzie, u licha, jakieś wolne.
Wracała o wiele później, niż planowała, szef zatrzymał ją w biu-
rze - akurat dziś - żeby pomogła zredagować notatki na jutrzejszą
naradę z klientem w pewnej przykrej sprawie rozwodowej.
Klient, bezczelny, przystojny obibok, poślubił dziedziczkę fortu-
ny i teraz starał się wyciągnąć od niej ile się tylko da. Pasożyt. Janie
nie cierpiała go od pierwszej chwili, gdy przed paroma miesiącami
spotkali się w gabinecie szefa. W głębi duszy żywiła nadzieję, że ten
typ nie dostanie ani grosza. Nigdy nie wypowiedziała swego zdania
głośno, chociaż sądziła, że przełożony
16
Strona 16
ma podobne odczucia.
Potem siedziała półtorej godziny w poczekalni, zanim weszła do
gabinetu doktora Contiego. Nie była to udana wizyta. Cristian Conti,
młody i dość mocno wystylizowany jak na weterynarza, poświęcił
dużo czasu na badanie narośli Śmieta, a następnie poszczególnych
narządów. Potem poprosił, żeby przywiozła kota nazajutrz w celu
wykonania biopsji; to wywołało w Janie paniczny strach, że istnieje
podejrzenie choroby nowotworowej.
Doktor Conti starał się rozwiać jej obawy, wyliczając wszystkie
inne możliwości, ale wychodząc z przychodni, nie mogła się pozbyć
czarnych myśli.
Zobaczyła przed sobą trochę wolnego miejsca pomiędzy dwoma
samochodami, dość blisko jej drzwi frontowych. Zahamowała i
wrzuciła bieg wsteczny.
- Jak tam, Śmiet? Jesteś głodny?
Minęły dwa lata, odkąd się pojawił i bardzo się zżyła z tym rudo-
białym stworzeniem o zielonych oczach i pyszczkiem z okazałymi
wąsiskami. Było coś w tych oczach, w jego zachowaniu, w tym jak
mrucząc przytulał się do niej i zasypiał z głową na jej kolanach, kie-
dy oglądała telewizję, albo obdarzał ją jednym z tych swoich spoj-
rzeń, które wydawały się takie cholernie ludzkie, takie rozumne,
takie wszechwiedzące. Miał całkowitą słuszność, kimkolwiek był,
ten, kto powiedział: „Czasem, kiedy bawię się z kotem, zastanawiam
się, czy to aby nie on bawi się ze mną”.
Próbowała wjechać tyłem na wolne miejsce, nie był to zręczny
manewr, więc spróbowała jeszcze raz. Też nie wyszło dobrze, ale
uznała, że lepiej nie będzie. Zasunęła szyberdach, wzięła klatkę i
wysiadła z auta. Zatrzymała się, znów spojrzała na zegarek, jakby
licząc na cud, że poprzednio źle odczytała godzinę. Niestety. Była za
minutę ósma.
Zostało tylko pół godziny, żeby nakarmić Śmieta i wyszykować
się. Mężczyzna, z którym była umówiona na randkę, miał bzika na
17
Strona 17
punkcie kontrolowania najdrobniejszych szczegółów i przy każdym
spotkaniu mówił jej dokładnie, jak ma wyglądać. Musiała mieć zaw-
sze wydepilowane przedramiona i nogi, skrapiać się zawsze w tych
samych miejscach taką samą ilością Issey Miyake, używać do wło-
sów tego samego szamponu oraz odżywki i nie zmieniać makijażu. A
jej brazylijka musiała być zawsze przystrzyżona dokładnie co do
milimetra.
Dyktował jej, jaką ma włożyć sukienkę, biżuterię, a nawet w któ-
rym miejscu w mieszkaniu ma na niego czekać. To wszystko kłóciło
się z jej usposobieniem: ceniła niezależność i nigdy nie pozwalała
żadnemu mężczyźnie rządzić sobą. A jednak ten facet miał w sobie
coś, co sprawiało, że nie potrafiła mu się oprzeć: Był nieokrzesany,
wschodnioeuropejski, potężnie zbudowany i nosił się ekstrawaganc-
ko. Wszyscy mężczyźni, z którymi wcześniej się spotykała, byli kul-
turalnymi, wielkomiejskimi mydłkami. No i po zaledwie trzech
randkach poczuła, że jest w jego mocy. Już na samą myśl o nim
robiło jej się wilgotno.
Zamknęła samochód i skierowała się do drzwi swego mieszkania,
nawet nie zauważając jedynego samochodu na całej ulicy niepokry-
tego skorupą ptasich odchodów, lśniącego, czarnego volksvagena
GTI z przyciemnionymi szybami, zaparkowanego nieopodal. Jakiś
człowiek, niewidoczny z zewnątrz, siedząc za kierownicą, obserwo-
wał ją przez niewielką lornetkę i wybierał numer na telefonie ko-
mórkowym na kartę.
Strona 18
ROZDZIAŁ 4
Wkrótce po pół do ósmej Tom Bryce przejeżdżał swym wytwor-
nym, srebrzystym audi combi obok kortów tenisowych, a następnie
wzdłuż wysadzanych drzewami terenów rekreacyjnych Hove Parku.
Roiło się tam od ludzi spacerujących z psami, uprawiających różne
dyscypliny sportu, wylegujących się na trawie, rozkoszujących się
resztkami tego długiego, czerwcowego dnia.
Opuścił szyby i wnętrze samochodu wypełniał łagodny podmuch
powietrza, w którym unosił się zapach świeżo skoszonej trawy oraz
kojący głos Harry'ego Connicka Juniora, którego Tom uwielbiał,
natomiast Kellie uważała, że jest do chrzanu. Sinatra też był jej obo-
jętny. Wokalistyka z wyższej półki po prostu jej nie ruszała; intere-
sowały ją klimaty takie jak house, garage, te wszystkie upiorne ło-
moty, których on nie przyswajał.
Im dłużej trwało małżeństwo, tym więcej zdawało się ich różnić.
Nie mógł sobie przypomnieć ostatniego filmu, na którego temat
mieliby takie samo zdanie, a chyba jedynym programem telewizyj-
nym, oglądanym wspólnie, pozostał piątkowy talk-show Jonathana
Rossa. Ale kochali się, co do tego miał pewność, a przede wszystkim
kochali dzieci. One były dla nich wszystkim.
Tę właśnie chwilę w ciągu dnia lubił najbardziej - oczekiwanie na
powrót do domu, do rodziny, którą uwielbiał. A dzisiaj kontrast
19
Strona 19
pomiędzy wstrętnym, lepkim upałem w Londynie i w pociągu, a tym
przyjemnym momentem, wydawał się jeszcze bardziej wyrazisty.
Od razu w lepszym nastroju przejechał przez skrzyżowanie z ele-
gancką Woodland Drive, zwaną przez miejscowych Aleją Milione-
rów, gdzie ciągnęły się urocze domy jednorodzinne, z których wiele
stało pod samym laskiem. Kellie marzyła, żeby tam kiedyś zamiesz-
kać, ale na razie daleko im było do tej kategorii cenowej - i to się
raczej nie zmieni, jeśli tak dalej pójdzie, pomyślał smętnie. Pojechał
na zachód skromniejszym, ogólnie rzecz biorąc, Goldstone Crescent,
wzdłuż którego po obu stronach stały schludne bliźniaki, i skręcił w
prawo, w Upper Victoria Avenue.
Nikt właściwie nie wiedział, dlaczego nazywała się Upper, skoro
nie było Lower Victoria Avenue. Ich leciwy sąsiad - Len Wainwright,
nazywali go z Kellie Żyrafą, gdyż miał ponad dwa metry wzrostu -
powiedział im kiedyś przez płot, doznawszy nagłego olśnienia, iż
pewnie dlatego, że ulica pnie się dość stromo pod górę. Nie trafił w
sedno tym wytłumaczeniem, ale nikt nie zaproponował dotąd lep-
szego.
Upper Victoria Avenue należała do osiedla, które miało już trzy-
dzieści lat, ale wciąż wyglądało, jakby jeszcze nie osiągnęło dojrzało-
ści. Rosnące tu platany były raczej wyrośniętymi młodymi drzew-
kami niż drzewami, czerwona cegła dwupiętrowych bliźniaków za-
chowała żywy kolor, pseudoelżbietańskich drewnianych belek na
okładzinach dachów nie zniszczyły jeszcze korniki ani czynniki at-
mosferyczne. Przy tej cichej ulicy, kończącej się krótkim rzędem
sklepów, mieszkały dość młode małżeństwa z dziećmi, poza Lenem i
Hildą Wainwrightami. Ci, będąc na emeryturze, przeprowadzili się
tu z Birmingham za radą lekarza, który sugerował, iż morskie po-
wietrze dobrze zrobi Hildzie na astmę. Tom uważał, że lepiej by jej
zrobiło, gdyby paliła mniej niż czterdzieści fajek dziennie.
Wprowadził audi na ciasny podjazd obok rdzewiejącego espace
Kellie, schował komórkę do kieszeni, wziął teczkę, kwiaty i wysiadł.
20
Strona 20
Kiosk z gazetami po drugiej stronie ulicy był jeszcze otwarty, po-
dobnie jak niewielka siłownia, ale salon fryzjerski, sklep z artykuła-
mi żelaznymi i agencja nieruchomości już zakończyły pracę. Nie-
opodal, na przystanku autobusowym, stały dwie nastolatki wystro-
jone na wieczorne wyjście, w spódniczkach mini tak krótkich, że
niecałkowicie przykrywały pośladki. Czując wyraźne ukłucie żądzy,
jeszcze przez chwilę gapił się na dziewczyny, omiatając wzrokiem
ich gołe nogi z dołu do góry, podczas gdy one paliły na spółkę papie-
rosa.
Najpierw usłyszał skrzypienie drzwi frontowych, a następnie
podniesiony głos Kellie: - Tata przyszedł!
Jako specjalista od marketingu Tom dobrze radził sobie z ubie-
raniem myśli w odpowiednie słowa, jednak wątpił czy umiałby opi-
sać, gdyby ktoś mu kazał, co czuje w takiej chwili, kiedy wieczorem
wraca z pracy, witany przez tych, którzy są dla niego całym światem.
Był to przypływ radości, dumy, bezgranicznej miłości. Gdyby miał
zatrzymać czas w jakiejś chwili swojego życia, wybrałby właśnie taką
jak ta: stoi w otwartych drzwiach, dzieci mocno się do niego przytu-
lają, owczarek alzacki Lady trzyma smycz w pysku, wpatruje się z
nadzieją, bijąc już łapą o podłogę i wymachuje ogonem rozmiarów
gigantycznej sekwoi. Kellie uśmiecha się promiennie.
Stała w drzwiach w dżinsowych ogrodniczkach i białym podko-
szulku, z buzią jaśniejącą cudownym uśmiechem, obramowaną
plątaniną jasnych loków. Wtedy wręczył jej wiązankę różowo-żółto-
białych kwiatów.
Zachowała się tak jak zawsze, kiedy dostawała od niego kwiaty: Z
błyskiem radości w niebieskich oczach obracała przez chwilę bukiet
w rękach, wykrzykując „wow!” jakby były to najpiękniejsze kwiaty,
jakie widziała w życiu. Potem przyłożyła je do nosa - tego malutkie-
go, zadartego noska, który zawsze uwielbiał - i powąchała.
- O, wow! No, nie. Róże! Moje ulubione kwiaty w moich ulubio-
nych kolorach. Jak ty o mnie dbasz, kochanie!
Pocałowała go.
21