Jack London - Zew krwi
Szczegóły |
Tytuł |
Jack London - Zew krwi |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Jack London - Zew krwi PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Jack London - Zew krwi PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Jack London - Zew krwi - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
JACK LONDON
ZEW KRWI
Strona 2
Tęsknota za włóczęgą po nocy, po dniu
Jak pies się na łańcuchu przyzwyczajeń miota,
I oto znów się budzi z zimowego snu
Zew zwierzęcy i dziki, co wabi za wrota.
1
Strona 3
I. NAWRÓT DO PRYMITYWU
Gdyby Buck czytał gazety, byłby się dowiedział, że nie tylko jemu, ale w ogóle
wszystkim silnym, długowłosym psom na przestrzeni od Puget Sound do San Diego zagraża
niebezpieczeństwo. A to dlatego, że ludzie, błądząc po omacku w arktycznym mroku, znaleźli
żółty metal i że tysiące mężczyzn pośpieszyło gorączkowo na Północ, gdy towarzystwa
okrętowe i transportowe rozgłosiły na cały świat o tym odkryciu. Ludziom tym potrzebne
były psy — duże psy o silnych mięśniach niezbędnych do pracy i puszystej sierści chroniącej
je przed mrozem.
Buck mieszkał w dużym domu położonym w słonecznej dolinie Santa Clara. Była to
posiadłość sędziego Millera. Dom stał z dala od drogi na wpół ukryty wśród drzew, poprzez
które dostrzec było można szeroką, przewiewną werandę, otaczającą go z czterech stron. Do
domu prowadziły żwirowane alejki wijące się wśród rozległych trawników pod splecionymi
gałęźmi wysokich topoli.
Część gospodarcza, położona za domem, przedstawiała się jeszcze okazalej. Stały tam
ogromne stajnie, gdzie rej wodziło kilkunastu chłopców stajennych, dalej rzędy obrośniętych
winem domków dla służby i wiele porządnie utrzymanych zabudowań gospodarczych; na
dużej przestrzeni ciągnęły się winnice, zielone pastwiska, sady i zagony truskawek. Dalej
znajdowała się studnia artezyjska i duży ocementowany basen, gdzie synowie sędziego
zażywali porannej kąpieli i chłodzili się w upalne popołudnia.
A nad całym tym królestwem panował Buck. Tu się urodził i tu spędził cztery lata swego
życia. Co prawda były tam jeszcze inne psy. Nie mogło być inaczej w tak wielkim
gospodarstwie, ale psy te nie wchodziły w rachubę. Zjawiały się i znikały, mieszkały w
zatłoczonej psiarni lub rezydowały ukryte w zakątkach domu, tak jak Toots, japoński mopsik,
czy też Ysabel, bezwłosy meksykańczyk — dziwne stwory, które rzadko wysuwały nos poza
dom lub stąpały po gołej ziemi. Ponadto było tam jeszcze co najmniej ze dwadzieścia
foksterierów groźnie obszczekujących Tootsa i Ysabel, które pod opieką legionu pokojówek,
uzbrojonych w szczotki i miotełki, przyglądały im się przez okno.
Ale Buck nie był ani psem pokojowym, ani podwórzowym. Do niego należało całe
królestwo. Pływał w basenie lub polował z synami sędziego, towarzyszył jego córkom, Mollie
i Alice, podczas dalekich spacerów o zmroku lub wczesnym rankiem. W długie wieczory
zimowe leżał w gabinecie u stóp swego pana, przed ogniem huczącym na kominku. Wnuków
sędziego nosił na grzbiecie lub baraszkował z nimi na trawie i strzegł podczas
2
Strona 4
niebezpiecznych wypraw do studni na podwórzu stajennym, a nawet dalej, aż do okólnika i
zagonów truskawek. Buck kroczył dumnie wśród sfory terierów, Tootsa zaś i Ysabel
całkowicie ignorował, gdyż był królem — królem wszelkiego'' stworzenia. Wszystko, co
pełzało, chodziło czy latało w posiadłości sędziego Millera, podlegało mu, nie wyłączając
ludzi.
Ojciec jego, Elmo, ogromny bernard, był nieodłącznym towarzyszem sędziego, a Buck
wstępował w jego ślady. Buck nie dorównywał wzrostem ojcu— ważył tylko sto czterdzieści
funtów, gdyż jego matka, Shep, była szkockim owczarkiem. Mimo to owe sto czterdzieści
funtów, a także poczucie własnej godności, które wypływało z dostatniego życia i
powszechnego szacunku, pozwalały Buckowi zachowywać się z iście królewskim
dostojeństwem. W ciągu tych czterech lat, które upłynęły od jego szczenięctwa, Buck pędził
życie sytego arystokraty. Nosił się dumnie i nie był pozbawiony odrobiny egoizmu, jaki
cechuje niekiedy właścicieli ziemskich, żyjących w odosobnieniu. Nie stał się jednak
zwykłym rozpieszczonym psem pokojowym i to go uratowało. Polowanie i temu podobne
wiejskie rozrywki nie pozwalały mu obrosnąć tłuszczem i rozwijały mięśnie, a zamiłowanie
do wody wzmacniało go i utrzymywało w zdrowiu, tak jak wszystkich zwolenników zimnej
kąpieli.
Takim więc psem był Buck jesienią 1897 roku, gdy na wieść o odkryciu złota w
Klondike ludzie z całego świata zaczęli ściągać ku mroźnej Północy. Lecz Buck nie czytał
gazet, a na domiar złego nie wiedział, że Manuel, jeden z pomocników ogrodnika, jest
niepożądaną znajomością. Manuel miał jeden grzeszny nałóg — pasję do chińskiej loterii. Co
gorsza, przy hazardzie miał jedną nałogową słabość — wierzył w system, co musiało go
doprowadzić do zguby. Gra wedle systemu wymaga pieniędzy, a pensja pomocnika w
ogrodzie ledwie wystarcza na utrzymanie żony i licznego potomstwa.
Owego pamiętnego wieczoru zdrady Manuela sędzia był na zebraniu Towarzystwa
Producentów Rodzynek, a chłopcy organizowali klub lekkoatletyczny. Nikt nie widział, jak
Buck szedł z Manuelem przez sad, myśląc, że idzie sobie na zwykłą. przechadzkę. Z
wyjątkiem jednego jedynego człowieka nikt nie widział ich przybycia na małą stacyjkę
kolejową zwaną College Park. Człowiek ten zamienił kilka słów z Manuelem, po czym
brzęknęły podawane z ręki do ręki pieniądze.
— Trzeba było zapakować towar, zanim go dostarczyłeś — odezwał się ponuro
nieznajomy, a wtedy Manuel podwójnie okręcił linką szyję Bucka poniżej obroży.
— Zaciągnij tylko, a zdusisz go z łatwością — powiedział Manuel; nieznajomy mruknął
potakująco.
3
Strona 5
Buck pozwolił założyć sobie linkę ze spokojem i godnością. Niewątpliwie był to
niepożądany zabieg, ale pies przyzwyczaił się wierzyć znanym sobie ludziom i uznawać, że
są mądrzejsi od niego. Gdy jednak końce linki znalazły się w rękach nieznajomego, warknął
groźnie. Okazał tylko niezadowolenie, uważając w swej dumie, że okazać je znaczy tyle, do
rozkazać. Lecz ku zdumieniu Bucka sznur zacisnął mu się na szyi, pozbawiając go tchu. W
nagłym porywie wściekłości skoczył na człowieka, ale ten, nie czekając, chwycił go za gardło
i zręcznym ruchem powalił na grzbiet. Sznur zaciskał się bezlitośnie, podczas gdy Buck
walczył jak szalony, z wywalonym językiem, ciężko dysząc. Nigdy jeszcze w życiu nie
potraktowano go tak niegodziwie i nigdy jeszcze nie był tak wściekły. Lecz opadł z sił, oczy
zaszły mu mgłą i nie był świadom ani nadejścia pociągu, ani tego, że dwaj złoczyńcy wrzucili
go do towarowego wagonu.
Gdy odzyskał przytomność, poczuł, że boli go język i że wiozą go w jakimś wehikule.
Ochrypły gwizd lokomotywy przed przejazdem wyjaśnił Buckowi, gdzie się znajduje. Tyle
razy podróżował z sędzią Millerem, że wrażenie jazdy w wagonie bagażowym było mu
dobrze znane.
Otworzył oczy. Rozbłysł w nim niepohamowany gniew porwanego króla. Nieznajomy
chciał szybkim ruchem chwycić go za gardło, ale Buck był jeszcze szybszy. Szczęki jego
zwarły się na ręce człowieka i nie zwolniły chwytu, dopóki zaciśnięta linka ponownie nie
pozbawiła psa przytomności.
— Tak, on ma takie napady — powiedział nieznajomy, ukrywając pokrwawioną rękę
przed konduktorem, który nadszedł zwabiony odgłosem walki. — Mój szef kazał go zawieźć
do San Francisco. Jakiś nadzwyczajny psi doktor ma go podobno wyleczyć.
O tej nocnej podróży nieznajomy opowiadał długo i szeroko w małej szopie za pewną
knajpą w portowej dzielnicy San Francisco.
— Dostanę tylko pięćdziesiątkę — mówił ze złością — a nie podjąłbym się tego po raz
drugi za tysiąc żywą gotówką.
Ręce miał owinięte zakrwawioną chustką, prawą zaś nogawkę rozdartą od kostki aż do
kolana.
— Ile dostał ten drugi cwaniak? — spytał oberżysta.
— Sto — brzmiała odpowiedź. — Nie chciał wziąć ani grosza mniej, słowo daję.
— To razem sto pięćdziesiąt —obliczał szynkarz. — A pies jest na pewno wart tyle —
albo skończony dureń ze mnie.
Złodziej rozwiązał zakrwawioną szmatę i obejrzał pokaleczoną rękę. — Żebym tylko nie
dostał wścieklizny...
4
Strona 6
— Co ma wisieć, nie utonie — roześmiał się szynkarz. — No, pomóż mi teraz, zanim się
stąd wyniesiesz.
Oszołomiony, na wpół żywy, z obolałą szyją i językiem, Buck próbował stawić opór
dręczycielom. Lecz ci powalili go na ziemię i przy dusili, aby potem spokojnie przepiłować
grubą mosiężną obrożę. Po czym zdjęli mu linkę z szyi i wepchnęli go do małej klatki.
Tam przeleżał pozostałe godziny posępnej nocy. Zraniona duma podsycała w nim
wściekłość. Nie mógł zrozumieć, co to wszystko znaczy. Czego chcą od niego ci obcy ludzie?
Dlaczego trzymają go w tej ciasnej skrzyni? Podświadomie dręczyło go przeczucie
nadciągającego nieszczęścia. Buck zrywał się kilkakrotnie w ciągu nocy na skrzypnięcie
otwieranych drzwi w nadziei, że zobaczy sędziego lub przynajmniej jego synów. Lecz za
każdym razem ukazywała się tylko nalana twarz szynkarza, który przyglądał mu się w słabym
blasku łojowej świecy. I za każdym razem radosne szczeknięcie zamierało Buckowi w gardle,
przeradzając się w groźny pomruk.
Ale szynkarz pozostawił go w spokoju i dopiero z rana zjawili się czterej ludzie, którzy
zabrali skrzynię. Nowi dręczyciele— pomyślał Buck. Wygląd tych brudnych i obdartych
postaci wzbudził w nim odrazę. Toteż rzucił się z furią na kraty. Ale ludzie śmiali się tylko i
drażnili go kijami, które pies chwytał w zęby, dopóki nie zrozumiał, że o to im właśnie
chodziło. Wtedy położył się i bez dalszego oporu pozwolił wstawić skrzynię do wagonu. Od
tej chwili dla uwięzionego w skrzyni Bucka rozpoczęła się wędrówka z rąk do rąk. O losach
jego decydowali teraz urzędnicy kolejowi: z jednego wagonu przeniesiono go do drugiego,
potem platforma przewiozła go wraz z ładunkiem skrzynek i paczek na prom parowy, stamtąd
wozem dojechał do wielkiej stacji kolejowej i wreszcie znów załadowano go do wagonu
pośpiesznych przesyłek.
Przez dwa dni i dwie noce wagon ten ciągnęły przeraźliwie gwiżdżące lokomotywy i
przez dwa dni. i dwie noce Buck nic nie jadł i nic nie pił. Rozgoryczony, groźnym
warknięciem odpowiedział na pierwsze przyjazne odruchy obsługi pociągu, za co ludzie
odpłacili mu dokuczaniem. Gdy rzucał się na kraty drżąc z wściekłości i tocząc pianę, śmiali
się z niego i drażnili go. Warczeli i szczekali udając złe psy, miauczeli jak koty i piali jak
koguty, uderzając rękami, po bokach. Buck wiedział, że ich zachowanie jest bardzo głupie,
ale tym bardziej czuł się urażony w swojej dumie i tym gwałtowniejszy wzbierał w nim
gniew. Głodu nie odczuwał tak dotkliwie, ale pragnienie dręczyło go okrutnie i wzmagało
wściekłość. Nic dziwnego więc, że wrażliwy i nerwowy pies dostał na skutek złego
traktowania gorączki, którą potęgowało zapalenie wyschniętego i spuchniętego gardła i
języka.
5
Strona 7
Jedna rzecz go cieszyła: zdjęto mu linkę z szyi. Linka ta dawała jego oprawcom
niesprawiedliwą przewagę, ale za to teraz im pokaże. Nigdy nie zdołają mu jej po raz drugi
założyć. Buck przyrzekł to sobie. Przez dwa dni i dwie noce nic nie jadł ani nie pił i podczas
tych dwóch dni i nocy męczarni nagromadził się w nim ogrom wściekłości, która nie wróżyła
nic dobrego temu, kto by go pierwszy zaatakował. Oczy nabiegły mu krwią, przeistoczył się
w rozjuszoną bestię. Tak się zmienił, że sam sędzia by go nie poznał. A obsługa kolejowa
odetchnęła z ulgą, gdy w Seattle wyładowano go z pociągu.
Czterej ludzie ostrożnie przenieśli skrzynię z wozu na jakieś małe podwórko otoczone
wysokim murem. Po chwili zjawił się tam barczysty mężczyzna w czerwonym swetrze mocno
rozciągniętym przy szyi i pokwitował w książce woźnicy odbiór przesyłki. Oto nowy oprawca
— pomyślał Buck i rzucił się dziko na kraty skrzyni. Człowiek uśmiechnął się ponuro i
poszedł po siekierę i pałkę.
— Chyba go teraz nie wypuścisz? — zapytał woźnica.
— Dlaczego nie — odpowiedział człowiek w czerwonym swetrze, podważając siekierą
deski skrzyni.
W okamgnieniu wszyscy czterej tragarze rzucili się do ucieczki i usadowili bezpiecznie
na murze, aby stamtąd przyglądać się widowisku.
Buck chwytał zębami trzaskające deski, szarpał i mocował się z nimi. Gdzie tylko wbijała
się siekiera, tam od wewnątrz pojawiał się natychmiast pysk groźnie warczącego psa. Furia, z
jaką pragnął się wydostać, dorównywała zimnej zaciętości, z jaką człowiek w czerwonym
swetrze pracował nad uwolnieniem go ze skrzyni.
— Wyłaź, czerwonooki diable — powiedział, wyrąbawszy otwór dostatecznie duży, aby
Buck mógł się przez niego przecisnąć. Jednocześnie rzucił siekierę na ziemię, przekładając
pałkę do prawej ręki.
Buck wyglądał istotnie jak czerwonooki diabeł, gdy naprężył się do skoku, z najeżoną
sierścią, z pianą na pysku, ze wściekłym błyskiem w nalanych krwią oczach. Nagle rzucił się
na człowieka całym ciężarem swych stu czterdziestu funtów, naładowany wściekłością
gromadzoną w ciągu dwóch dni i nocy. W chwili skoku, gdy jego szczęki już, już miały się
zacisnąć na ręce człowieka, otrzymał straszliwy cios. Zawisnął jak gdyby w powietrzu,
przejmujący ból zwarł mu szczęki, wreszcie zwalił się na ziemię padając na grzbiet. Nigdy
jeszcze nie został uderzony pałką, nie mógł więc zrozumieć, co się stało. Z pomrukiem, w
którym więcej było jęku niż gniewu, zerwał się znowu do skoku. I znowu otrzymał cios, który
bezlitośnie zwalił go z nóg. Teraz wiedział, co to znaczy pałka, lecz wściekłość przeważała
nad ostrożnością. Raz po raz atakował i za każdym razem padał pod ciosem pałki.
6
Strona 8
Po jednym szczególnie mocnym uderzeniu Buck podźwignął się z trudem, zbyt
ogłuszony, aby dalej walczyć. Chwiał się osłabły, krew ciekła mu z nosa, pyska i uszu, całe
jego piękne futro spryskane było krwawą śliną. Wtedy człowiek podszedł bliżej i z
przerażającą siłą. uderzył go w nos. Wszystkie dotychczasowe cierpienia wydały się Buckowi
niczym w porównaniu z tym potwornym bólem; ze straszliwym, nieomal lwim rykiem pies
skoczył ponownie na swego oprawcę. Lecz ten, przerzuciwszy pałkę z prawej ręki do lewej,
spokojnie chwycił psa za dolną szczękę i mocno szarpnął najpierw w dół, potem w górę. Buck
zatoczył koło w powietrzu, potem półkole i zwalił się na piach.
Po raz ostatni zaatakował. Lecz człowiek przyjął go najpotężniejszym ciosem,
rozmyślnie zachowanym na ostatek. Pies zwinął się w skoku i padł bez czucia.
— Co, nie mówiłem, że tresuje psy jak złoto? — zawołał entuzjastycznie jeden z widzów
siedzących na murze.
— Taką zabawę lubi mieć co dzień, a dwa razy przy święcie — odpowiedział woźnica
włażąc na wóz i zacinając konie.
Buck odzyskał przytomność, ale nie odzyskał sił. Leżał tam, gdzie padł, patrząc na
człowieka w czerwonym swetrze. — Nazywa się Buck — mówił do siebie mężczyzna,
odczytując list szynkarza, który donosił o wysłaniu skrzyni i jej zawartości. — No cóż,.
Bucku, mój zuchu — ciągnął dalej dobrodusznym tonem — mieliśmy małą potyczkę i
najlepiej zrobimy, jeśli na tym poprzestaniemy. Teraz już wiesz, jak się masz zachowywać, a
ja wiem, coś ty za jeden. Jeśli będziesz dobrym pieskiem, to wszystko w porządku —
będziemy żyli w zgodzie. Inaczej zatłukę cię na śmierć. Zrozumiałeś?
Mówiąc to, odważnie głaskał łeb, który tak bezlitośnie przed chwilą katował, a choć
sierść Bucka zjeżyła się mimo woli pod dotykiem tej ręki, znosił pieszczotę bez sprzeciwu.
Gdy mężczyzna przyniósł mu wody, pies wypił chciwie, a później pożarł ogromną porcję
surowego mięsa, biorąc kęs po kęsie z ręki człowieka.
Został zwyciężony (wiedział o tym), ale nie został złamany. Zrozumiał raz na zawsze, że
nie ma żadnych widoków zwycięstwa w walce z człowiekiem uzbrojonym w pałkę. Dostał
nauczkę i nie zapomniał jej do końca życia. Pałka stała się dla niego objawieniem. Było to
jego pierwsze zetknięcie z panowaniem prawa pięści i prawo to uznał. Przyszłość ukazywała
mu się w groźnym świetle, a chociaż patrzył w życie nieustraszenie, postanowił stawić mu
czoło z całą dotąd uśpioną, a teraz zbudzoną chytrością swojej pierwotnej natury.
Mijał dzień za dniem i coraz to przybywały inne psy, w skrzyniach lub prowadzone na
linach, niektóre łagodne, inne szalejące i warczące, tak jak kiedyś Buck. Widział, jak
wszystkie psy bez wyjątku poddawały się władzy człowieka w czerwonym swetrze. Za
7
Strona 9
każdym razem, gdy patrzył na nowe brutalne widowisko, nauczka utrwalała mu się coraz
lepiej w pamięci: człowiek z pałką w ręku jest prawodawcą, jest panem, którego należy
słuchać, ale przed którym niekoniecznie należy się upokarzać. Buck nigdy się tym nie
splamił, chociaż widział, jak inne zbite psy łasiły się do człowieka, machając ogonami i liżąc
mu ręce. Ale widział też psa, który nie chciał się ani upokorzyć, ani usłuchać, toteż zabity
został w walce o przewagę.
Co pewien czas zjawiali się obcy ludzie, których rozmowy z człowiekiem w czerwonym
swetrze przybierały różne tony — to podniecenia, to uniżoności. A w przypadku, gdy na
zakończenie rozmowy pieniądze przechodziły z rąk do rąk, przybysze zabierali ze sobą
jednego lub kilka psów. Buck zastanawiał się, gdzie one znikają, bo już nigdy nie zjawiały się
z powrotem. Lecz lęk przed przyszłością był tak silny, że Buck cieszył się za każdym razem,
gdy wybór nie padał na niego.
Wreszcie jednak i na niego przyszła kolej. O losie Bucka zadecydował mały, zasuszony
człowieczek, który mówił łamaną angielszczyzną i używał wielu dziwnych ordynarnych i
niezrozumiałych wyrazów.
— Sacredam! — zawołał ujrzawszy Bucka. — Co za cholernie byczy pies! Ha! Ile?
— Trzysta, a i to jest darmo — szybko odpowiedział człowiek w czerwonym swetrze. —
Masz przecie rządowe pieniądze, więc nie będziesz się chyba targował, co, Perrault?
Perrault uśmiechnął się. Biorąc pod uwagę szaloną zwyżkę cen na psy wskutek
nienasyconego popytu, była to niezbyt wygórowana suma za tak piękne zwierzę. Rząd
kanadyjski nie straci na tej transakcji ani szybkość poczty rządowej na tym nie ucierpi. —
Perrault znał się na psach i gdy tylko spojrzał na Bucka, poznał, że taki okaz zdarza się jeden
na tysiąc. „Jeden na dziesięć tysięcy" — dodał w myśli.
Buck zobaczył, że pieniądze przeszły z rąk do rąk i wcale się nie zdziwił, gdy mały,
zasuszony człowieczek zabrał go ze sobą wraz z Curly, dobroduszną nowofunlandką. Wtedy
po raz ostatni widział mężczyznę w czerwonym swetrze; a gdy razem z Curly patrzyli z
pokładu „Narwala" na oddalające się miasto Seattle, po raz ostatni widział ciepłe południe.
Perrault zabrał Curly i Bucka pod pokład i oddał pod opiekę olbrzymowi o ciemnej
twarzy, imieniem François. Perrault był kanadyjskim Francuzem i miał śniadą cerę, ale
François był Metysem o francusko-kanadyjskiej krwi i miał skórę znacznie ciemniejszą. Obaj
należeli do typu ludzi nie znanych jeszcze Buckowi (miał w przyszłości poznać ich znacznie
więcej) i chociaż nie darzył ich nigdy miłością, niemniej jednak nauczył się ich szanować.
Zrozumiał szybko, że Perrault i François wymierzają sprawiedliwość uczciwie, spokojnie i
bezstronnie oraz że za dobrze znają naturę psów, aby dać się im oszukać.
8
Strona 10
Pod pokładem „Narwala" Buck i Curly poznali jeszcze dwa psy. Jednym z nowych
towarzyszy było wielkie, śnieżnobiałe zwierzę ze Szpicbergen. Przywieziony przez jakiegoś
kapitana statku wielorybniczego, Szpic brał już poprzednio udział w wyprawie geologicznej
w tundry północnej Kanady.
Był przyjacielski, ale zdradliwy — uśmiechał się w oczy, knując jednocześnie podstęp,
jak na przykład, gdy podczas pierwszego posiłku ukradł Buckowi kość. Gdy Buck skoczył, by
go ukarać, bat François świsnął w powietrzu, wcześniej dosięgając złodzieja. A Buckowi nie
pozostało nic innego, jak tylko podnieść porzuconą kość. Buck uznał, iż François postąpił
sprawiedliwie, i od tej chwili zaczął rosnąć jego szacunek dla Metysa.
Drugi z nowych towarzyszy ani nie przejawiał życzliwości, ani jej dla siebie nie żądał.
Nie próbował także okradać nowoprzybyłych. Był to ponury, zgryźliwy osobnik, który
wyraźnie dał Curly do zrozumienia, że życzy sobie, aby go pozostawiono w spokoju, bo w
przeciwnym razie będzie źle. Nazywał się Dave i tylko jadł, spał, w przerwach ziewał, i nic
go w ogóle nie obchodziło, nawet to, że „Narwal", płynąc przez cieśninę Queen Charlotte,
zaczął się kołysać, chwiać z boku na; bok i podskakiwać na falach jak opętany. Gdy Buck i
Curly denerwowali się, półprzytomni ze strachu, Dave podniósł głowę jakby znudzony,
zaszczycił ich obojętnym spojrzeniem, ziewnął i znowu zapadł w sen.
Dzień i noc statek dygotał w takt niezmordowanego terkotu śruby i chociaż jeden dzień
nie różnił się niczym od drugiego, Buck zauważył, że robi się coraz zimniej. Wreszcie
pewnego ranka śruba umilkła i na „Narwalu" zapanował nastrój pełen podniecenia. Buck
odczuł to, podobnie jak inne psy, i poczuł, że wkrótce nastąpi jakaś zmiana. François wziął je
wszystkie na smycz i wyprowadził na pokład. Przy pierwszym kroku na zimnej powierzchni
pokładu łapy Bucka zagłębiły się w coś białego i puszystego, podobnego do błota. Odskoczył
z warknięciem. Z góry także padało coś białego. Otrząsnął się, ale po chwili biały puch pokrył
go znowu. Powąchał to coś z ciekawością, a potem polizał. Zapiekło jak ogień i w jednej
sekundzie zniknęło. To go zadziwiło. Spróbował jeszcze raz, znowu z tym samym skutkiem.
Ludzie wybuchnęli śmiechem, a Buck zawstydził się, sam nie wiedząc czemu. Po raz
pierwszy zobaczył śnieg.
9
Strona 11
II. PRAWO PIĘŚCI I KŁÓW
Pierwszy dzień pobytu na brzegu zatoki Dyea wydawał się Buckowi koszmarnym snem.
Każda godzina pełna była wstrząsów i niespodzianek. Wyrwany z samego serca cywilizacji,
znalazł się nagle w samym środku dzikości. Nie było to już leniwe, rozsłonecznione życie, na
które składały się próżniactwo i nuda. Nie znano tu ani spokoju, ani odpoczynku, nie znano
co to choćby krótka chwila bez lęku. Panował zamęt i nieustanny ruch, a życiu ciągle
zagrażało niebezpieczeństwo. Należało się mieć stale na baczności, gdyż zarówno psy, jak
ludzie nie byli psami i ludźmi z miasta. Były to wszystko bez wyjątku rozbestwione istoty, nie
uznające innego prawa, jak prawo pięści i kłów.
Buck nigdy nie widział psów walczących ze sobą tak, jak walczyły te dzikie bestie, i
pierwsze doświadczenie stało się dla niego niezapomnianą lekcją. Co prawda doświadczenia
tego nie zdobył własnym kosztem, gdyż wówczas nie pozostałby przy życiu, aby z tej nauki
korzystać. Ofiarą padła Curly. Obóz znajdował się wtedy koło składu drzewa. Curly swoim
zwyczajem zbliżyła się przyjaźnie do jednego z psów husky, wielkości dorosłego wilka, choć
znacznie mniejszego od niej. Bez żadnego ostrzeżenia nastąpił błyskawiczny skok, głuche
kłapnięcie zębami, równie szybki odskok i skóra na łbie Curly została rozdarta od oka aż po
szczękę.
Był to wilczy sposób walki — zadać cios i odskoczyć; ale na tym się nie skończyło. Ze
czterdzieści husky zbiegło się ze wszystkich stron i otoczyło walczących zwartym kołem,
stojąc w pełnym napięcia milczeniu. Buck nie rozumiał tego milczącego napięcia ani
chciwego oblizywania się patrzących. Curly rzuciła się na przeciwnika, który ponownie
szarpnął ją zębami i odskoczył w bok. Następny jej atak odbił w przedziwny sposób piersią,
zwalając ją z nóg. Curly już więcej nie wstała. Na to właśnie czekały przyglądające się psy.
Rzuciły się na nią warcząc i skowycząc, a wyjąca z bólu Curly zniknęła pod skłębioną masą
ciał.
Wszystko stało się tak nagle i niespodziewanie, że Buck osłupiał.
Widział, że Szpic wywalił czerwony jęzor w sposób, który u niego oznaczał śmiech.
Widział też, jak François, wymachując siekierą, skoczył w sam środek kłębowiska. Trzech
ludzi z kijami pomagało mu rozpędzić psy. Nie trwało to długo. Zaledwie kilka minut minęło
od upadku Curly, gdy ostatni z napastników został odpędzony. Lecz Curly leżała bezwładna,
nieżywa, na skrwawionym, stratowanym śniegu, niemal dosłownie rozdarta na strzępy, a
śniady Metys stał nad nią miotając przekleństwa. Obraz ten często nawiedzał Bucka w snach.
10
Strona 12
A więc tak się to odbywa! Nieczysta gra. Upadniesz i już po tobie. Cóż, trzeba będzie
uważać, żeby nigdy nie upaść. Szpic wywalił jęzor i zaśmiał się znowu, i od tej chwili Buck
zapałał do niego zajadłą, śmiertelną nienawiścią.
Zanim zdołał się uspokoić po wstrząsie spowodowanym tragiczną śmiercią Curly, Buck
przeżył nowy wstrząs. François włożył na niego jakąś kombinację pasków i klamer. Było to
podobne do uprzęży, którą w domu sędziego chłopcy stajenni nakładali na konie. Buck musiał
teraz pracować, tak jak pracowały konie, ciągnąć François na saniach do lasu otaczającego
dolinę i wracać z ładunkiem drzewa na opał. Chociaż boleśnie dotknięty w swej godności rolą
zwierzęcia pociągowego, za mądry był, żeby się buntować.
Z energią zabrał się do pracy i starał się jak mógł, chociaż wszystko to było dla niego
nowe i dziwne. François był surowy, wymagał natychmiastowego posłuszeństwa i osiągał je
za pomocą bata. Dave, doświadczony dyszlowy, chwytał Bucka zębami za tylne łapy, ilekroć
ten popełnił błąd. Szpic, nie mniej doświadczony przodownik, prowadził zaprzęg i chociaż
nie zawsze mógł dosięgnąć Bucka, ostro karcił go od czasu do czasu warczeniem lub sprytnie
przerzucał ciężar ciała w uprzęży, szarpiąc przy tym Bucka w odpowiednim kierunku. Buck
był bardzo pojętny i pod wskazówkami swoich towarzyszy i François robił ogromne postępy.
Zanim powrócili do obozu, umiał już zatrzymywać się na „stój" i ruszać na „idź", zataczać
szeroki łuk na zakrętach i nie przeszkadzać dyszlowemu, gdy załadowane sanie najeżdżały na
nich, pędząc z góry.
— Trzy bardzo dobre psy — powiedział François do Perrault. — Ten Buck ciągnie jak
szatan. W mig go nauczyłem.
Po południu Perrault, któremu pilno było wyruszyć w drogą z pocztą, zjawił się z dwoma
nowymi psami. Nazywał je Billy i Joe. Byli to dwaj bracia, oba prawdziwe husky. Chociaż z
jednej matki, różnili się od siebie jak dzień od nocy. Jedyną wadą Billego była zbytnia
dobroduszność. Natomiast Joe, wprost przeciwnie, był zgorzkniały i zamknięty w sobie, miał
złośliwe spojrzenie i warczał przy lada okazji. Buck powitał nowe psy przyjaźnie. Dave
zignorował je zupełnie, a Szpic postanowił dać nauczkę najpierw jednemu, potem drugiemu.
Billy pomachał pojednawczo ogonem, a później, widząc, że z pojednania nic nie będzie,
rzucił się do ucieczki i skomlał (wciąż jeszcze pojednawczo), gdy ostre zęby Szpica rozdarły
mu bok. Ale Joe nie dał się' zaskoczyć. Szpic usiłował go podejść, lecz wszelkie jego próby
spełzały na niczym, gdyż Joe błyskawicznie odwracał się do niego przodem, z najeżoną
sierścią, położonymi po sobie uszami, obnażonymi kłami, warcząc, kłapiąc zębami, z
szatańskim błyskiem w oczach — uosobienie desperackiej odwagi. Tak przerażający był ten
widok, że Szpic musiał zrezygnować z próby podporządkowania go sobie. Ale chcąc pokryć
11
Strona 13
niepowodzenie, rzucił się na nieszkodliwego i skomlącego Billa i przepędził go aż na koniec
obozu.
Wieczorem Perrault przyprowadził jeszcze jednego psa. Był to stary husky, długi, chudy,
wycieńczony, z bliznami na pysku świadczącymi o licznych walkach. Miał tylko jedno oko, z
którego groźnie wyzierało męstwo nakazujące szacunek. Nazywał się Sol-leks, co oznacza
„Ten Gniewny". Podobnie jak Dave, nie żądał niczego, nic z siebie nie dawał i niczego nie
oczekiwał. A gdy wkroczył powoli i godnie do ich kręgu, nawet Szpic pozostawił go w
spokoju. Miał jedno dziwactwo, które Buck odkrył na swoje nieszczęście. Nie mógł ścierpieć,
gdy zbliżano się do niego od strony oka, na które nie widział. Buck niechcący popełnił ten
błąd i po raz pierwszy zrozumiał, jak niewłaściwe było jego zachowanie, kiedy Sol-leks rzucił
się na niego i rozdarł mu łopatkę, pozostawiając ranę długą na trzy cale. Od tej pory Buck
unikał podchodzenia do Sol-leksa z niewłaściwej strony i nigdy więcej nie doznał od niego
przykrości. Wydawało się, że podobnie jak Dave pragnie on jedynie, by go pozostawiono w
spokoju. Chociaż, jak z czasem Buck miał się o tym przekonać, każdy z nich posiadał jeszcze
inną, i to znacznie istotniejszą ambicję.
Tego wieczora Buck stanął wobec wielkiego zagadnienia: jak przebyć noc. Namiot
oświetlony świecą wabił ciepłem wśród białego pustkowia. Lecz gdy Buck, uważając to za
rzecz naturalną, wszedł do środka, zarówno Perrault jak i François obsypali go
przekleństwami i jęli rzucać weń naczynia kuchenne, dopóki ochłonąwszy ze zdumienia nie
uciekł sromotnie w mroźną noc. Zimny wiatr przeszywał go na wskroś i ze szczególną
zjadliwością wgryzał się w świeżą ranę. Buck położył się na śniegu drżąc cały i próbował
zasnąć, ale mróz szybko poderwał go na nogi. Zrozpaczony i bezradny wędrował pośród
licznych namiotów, ale wszędzie było tak samo zimno. Tu i ówdzie napadały na niego obce
psy, lecz Buck jeżył wówczas sierść na karku warcząc groźnie (gdyż uczył się szybko) i
napastnicy ustępowali mu z drogi.
Wreszcie wpadł na pomysł: wróci i zobaczy, jak sobie poradzili jego towarzysze z
zaprzęgu. Przekonał się ze zdziwieniem, że wszyscy znikli. Znowu przewędrował cały wielki
obóz szukając ich i znowu powrócił w pobliże namiotu. Czyżby byli w namiocie? Nie, to
niemożliwe, to w takim razie nie wypędzono by jego. Więc gdzież mogli się podziać? Z
opuszczonym ogonem, drżąc na całym ciele, bardzo samotny i zagubiony krążył dokoła
namiotu. Nagle śnieg osunął mu się spod przednich łap i Buck zapadł się w dół. Coś
poruszyło się pod nim. Odskoczył, warcząc, z sierścią zjeżoną ze strachu przed czymś
niewidzialnym i nieznanym. Lecz uspokojony cichutkim, przyjaznym szczeknięciem
powrócił, aby sprawdzić, co to było. Powiew ciepłego powietrza uderzył go w nozdrza — a
12
Strona 14
tam, pod śniegiem, zwinięty w kłębek leżał Billy. Zaskomlał pojednawczo, pokręcił się
przymilnie, aby wykazać swą życzliwość i dobre chęci, a nawet odważył się, na znak zgody,
polizać pysk Bucka ciepłym, wilgotnym językiem.
Nowa lekcja. A więc to tak sobie radzili! Nie zastanawiając się dłużej, Buck wybrał
odpowiednie miejsce, po czym z wielkim przejęciem i niepotrzebnym wysiłkiem wygrzebał
dołek. W okamgnieniu ogrzał go swoim ciałem i nareszcie zasnął. Dzień był długi i męczący,
toteż Buck spał mocno i smacznie, chociaż od czasu do czasu warczał i szczekał, dręczony
złymi snami.
Otworzył oczy dopiero wtedy, gdy usłyszał odgłosy budzącego się obozowiska. Z
początku nie wiedział, gdzie się znajduje. W nocy padał śnieg i zasypał go całkowicie. Zwały
śniegu uciskały go ze wszystkich stron. Ogarnął go strach — przemożny strach dzikiego
stworzenia przed pułapką. Był to znak, że życie jego zaczyna iść śladem dawnych przodków,
był bowiem cywilizowanym psem, nawet zanadto cywilizowanym, i nie znając z własnego
doświadczenia pułapki, nie mógł się jej przecież obawiać. Wszystkie mięśnie skurczyły mu
się odruchowo, sierść zjeżyła na grzbiecie; z groźnym warknięciem wyskoczył wprost w
oślepiające światło dnia, wzbijając dookoła iskrzący się obłok śniegu. Zanim jeszcze
wylądował na ziemi, ujrzał biały obóz rozpościerający się przed nim i wtedy zrozumiał, gdzie
się znajduje. Przypomniał sobie wszystko, co zaszło od chwili przechadzki z Manuelem aż do
wygrzebania legowiska poprzedniego wieczoru.
Powitał go okrzyk François.
— A co, nie mówiłem? — zawołał Metys do Perrault. — Ten Buck uczy się piorunem.
Perrault poważnie skinął głową. Jako kurierowi rządu kanadyjskiego, wiozącemu ważną
pocztę, zależało mu na zdobyciu najlepszych psów i był bardzo zadowolony z posiadania
Bucka.
W ciągu godziny trzy nowe husky przybyły do obozu. Było teraz razem dziewięć psów.
Zanim upłynął kwadrans, wszystkie zostały zaprzężone i podążały szlakiem ku kanionowi
Dyea. Buck cieszył się, że już ruszyli, i chociaż praca była ciężka, spełniał ją bez szczególnej
przykrości. Zdziwiło go podniecenie, ożywiające cały zaprzęg, które z kolei udzieliło się i
jemu. Lecz jeszcze bardziej zadziwiająca wydała mu się przemiana, jaka zaszła w Davie i
Sol-leksie. Były to inne psy, całkowicie zmienione z chwilą, gdy znalazły się w zaprzęgu.
Opadła z nich bierność i obojętność. Stały się czujne i czynne; przejęte swoją pracą, irytowały
się niepomiernie, gdy najmniejsze opóźnienie czy zamieszanie utrudniało ją. Ciężki trud w
zaprzęgu zdawał się być najwyższym sensem ich istnienia, celem życia i jedyną rzeczą, która
sprawiała im zadowolenie.
13
Strona 15
Dave był dyszlowym, czyli pierwszym psem przy saniach, przed nim był Buck, następnie
Sol-leks, dalej szła reszta, również zaprzężona pojedynczo, aż do przodownika, którego
godność piastował Szpic.
Buck został umieszczony między Dave'em i Sol-leksem, aby mógł korzystać z ich nauk.
Buck był równie pojętnym uczniem, jak tamci dwaj dobrymi nauczycielami; nigdy nie
pozwalali mu popełniać błędów, wspomagając swe nauki ostrymi zębami. Dave był
sprawiedliwy i bardzo mądry. Nigdy nie gryzł Bucka bez powodu i nigdy nie omieszkał
ugryźć go, gdy na to zasłużył. A ponieważ bat François wspierał nauczki Dave'a, Buck
doszedł do przekonania, że lepiej być posłusznym niż szukać odwetu. Pewnego razu, podczas
krótkiego postoju, zaplątał się w uprząż i opóźnił odjazd. Dave i Sol-leks rzucili się na niego i
wymierzyli mu surową karę. Wskutek tego uprząż poplątała się jeszcze bardziej; od tej pory
Buck pilnie uważał, żeby się to więcej nie zdarzyło. I zanim upłynął dzień, tak dobrze
przezwyciężył wszystkie trudności, że towarzysze prawie mu już nie dokuczali, bat François
ciął coraz rzadziej, a nawet Perrault zaszczycił Bucka starannym przeglądem jego łap.
Był to ciężki etap szlaku, gdyż droga wiodła w górę kanionu przez Owczy Obóz, ponad
Scales i linię zasięgu drzew, poprzez lodowce i zaspy śnieżne na setki stóp głębokie i przez
wielkie pasmo gór, zwane Chilcoot Divide, które rozdziela słone i słodkie wody oraz groźnie
strzeże smutnej i pustej Północy. Szybko przebyli szlak biegnący w dół, wzdłuż łańcucha
jezior wypełniających wygasłe kratery wulkanów, i późnym wieczorem dotarli do.
ogromnego obozu nad jeziorem Bennett, gdzie tysiące poszukiwaczy złota budowało łodzie,
czekając, aż lody ruszą z wiosną.
Buck wyrył sobie legowisko w śniegu i wyczerpany usnął snem sprawiedliwego, lecz
zbyt wcześnie zerwano go w mroźnych ciemnościach i zaprzężono' wraz z towarzyszami do
sań.
Tego dnia zrobili czterdzieści mil, ponieważ szlak był już przetarty. Ale nazajutrz i przez
wiele następnych dni musieli w ciężkim trudzie sami przecierać ślad i przez to wolniej
posuwali się naprzód. Zazwyczaj Perrault szedł przed zaprzęgiem, ubijając trasę śnieżnymi
rakietami, aby ułatwić psom drogę. François przy hamowidle kierował saniami, rzadko
zmieniając się z Perrault. Kurierowi zależało na pośpiechu, chlubił się przy tym swoją
znajomością lodu wprost nieodzowną w tych warunkach, gdyż jesienny lód był bardzo cienki,
a gdzie rwał silniejszy prąd, nie było go wcale.
Dzień po dniu, przez wiele, wiele dni, Buck ciężko pracował w zaprzęgu. Zawsze
rozbijano obóz po ciemku, a o szarym świcie byli już w drodze, mając kilka świeżo
przebytych mil za sobą. I znowu zatrzymywano się o zmierzchu, psy zjadały swoją porcję
14
Strona 16
ryby i zagrzebywały się w śniegu. Buck stał się niezwykle żarłoczny. Jego dzienna porcja,
wynosząca półtora funta suszonego na słońcu łososia, wydawała się niczym. Nigdy nie miał
dość i cierpiał ustawiczny głód. Tymczasem inne psy, ważące mniej i nawykłe do tych
warunków życia, utrzymywały się w dobrej formie, chociaż dostawały tylko funt ryby.
Buck szybko stracił wybredność cechującą jego dawne życie. Zawsze jadł powoli, ale
teraz przekonał się, że współtowarzysze po skończeniu swoich ryb zabierają się do jego
porcji. Przeciwko temu nie mógł się obronić. Podczas gdy zajęty był odpędzaniem dwóch lub
trzech psów, ryby znikały w gardzielach pozostałych kompanów. Aby temu zaradzić, zaczął
jeść równie szybko jak tamci. A ponieważ głód dokuczał mu silnie, nie pogardzał i cudzą
własnością. Przyglądał się i uczył. Gdy Buck zobaczył, jak Pikę, jeden z nowych psów, chytry
symulant i złodziej, podstępnie ukradł kawałek słoniny za plecami Perrault, następnego dnia
poszedł za jego przykładem i umknął z całym połciem. Podniósł się wielki gwałt, ale na
Bucka nie padło podejrzenie. Za to niezdarny Dub, którego wiecznie przyłapywano na
gorącym uczynku, został ukarany za cudze przewinienie.
Ta pierwsza kradzież dowiodła, że Buck da sobie radę w nieprzyjaznym środowisku
groźnej Północy. Dowiodła, że ma zdolność przystosowywania się do zmiennych warunków
życia, w których nieprzystosowanie oznacza szybką i straszną śmierć. Dowiodła dalej
rozkładu i całkowitego upadku jego zasad moralnych, rzeczy czczych i stanowiących
przeszkodę w bezwzględnej walce o byt. Szanować własność prywatną i uczucia przyjaźni to
było dobre na Południu, gdzie panowało prawo miłości i braterstwa. Ale na Północy, gdzie
panuje prawo pięści i kłów, ten, feto wyznaje takie zasady, jest głupcem, a jeżeli ich
przestrzega, nigdy nie osiągnie powodzenia.
Do tego Buck nie doszedł drogą rozumowania. Po prostu był pełen żywotności i
podświadomie przystosowywał się do nowych warunków życia. Nigdy jeszcze, bez względu
na posiadane szansę, nie uchylił się od walki. Lecz pałka człowieka w czerwonym swetrze
wpoiła mu bardziej istotny i prymitywny sposób postępowania. Jako pies cywilizowany,
gotów był zginąć w obronie pewnych zasad moralnych, powiedzmy w obronie szpicruty
sędziego Millera. Obecnie zaś całkowite wyzbycie się cywilizacji w tym się przejawiało, że
dla ratowania własnej skóry potrafił poniechać obrony zasad moralnych. Nie kradł dla
przyjemności, ale ponieważ domagał się tego żołądek. Nie rabował otwarcie, lecz kradł
chytrze i po kryjomu, w obawie pałki i kłów. Krótko mówiąc, robił to wszystko, gdyż łatwiej
było to robić niż się od tego powstrzymać.
Rozwój (lub też nawrót do. prymitywu) Bucka był szybki. Mięśnie miał teraz twarde jak
żelazo, stał się odporny na ból. Osiągnął najwyższą umiejętność oszczędzania energii i
15
Strona 17
wysiłku. Mógł jeść wszystko, choćby nawet odrażające i ciężko strawne odpadki, jego soki
żołądkowe wydobywały z takiej strawy wszystkie wartości odżywcze, a krew roznosiła je po
całym ciele, przekształcając w najtwardsze i najmocniejsze tkanki. Wzrok i węch wyostrzyły
mu się niezwykle, a słuch stał się tak doskonały, że Buck we śnie słyszał najlżejszy szmer i
wiedział, czy zwiastuje on spokój czy niebezpieczeństwo.
Nauczył się wygryzać zębami lód, który wbijał mu się między pazury. Gdy chciało mu
się pić, a przerębla pokryta była skorupą lodu, rozbijał ją, uderzając mocno przednimi łapami.
Najbardziej zdumiewającą cechą Bucka była umiejętność przeczuwania wiatru o całą noc
wcześniej. Choćby powietrze było zupełnie nieruchome, gdy kopał sobie legowisko pod
drzewem lub pagórkiem, wiatr, który zrywał się później, zastawał go zawsze w zacisznym,
dobrze osłoniętym miejscu.
I nie tylko uczyło go doświadczenie, ale także od dawna uśpione instynkty ożywały na
nowo. Stopniowo opadały z niego naleciałości oswojonych pokoleń. Bezwiednie nawracał do
okresu młodości swojej rasy, kiedy to dzikie psy stadami przebiegały odwieczne puszcze,
polując na zwierzynę. Bez trudu nauczył się walczyć w sposób charakterystyczny dla wilków,
niespodziewanie zadając szybkie ciosy. Tak walczyli jego przodkowie. Teraz dzięki nim
przyswajał sobie szybciej dawny sposób życia i chwytał się dawnych forteli, które weszły
dziedzicznie w krew jego rasy. Przychodziło mu to bez wysiłku, było dla niego (przyrodzone
i naturalne. A gdy podczas cichych, mroźnych nocy wznosił pysk ku księżycowi i wył
przeciągle jak wilk — dawno zmarli przodkowie odzywali się w nim poprzez minione
stulecia. Głos Bucka wznosił się i opadał rytmicznie, tak jak ongiś ich głosy, i tak samo pełen
był żałości i tego, czym dla wilka jest cisza i mróz, i ciemność.
Tak więc kaprys losu zrządził, że odwieczna pieśń rozbrzmiewała w nim na nowo, że
powrócił do swej pierwotnej natury. A powrócił dlatego, że ludzie znaleźli żółty metal na
Północy, i dlatego, że Manuelowi, pomocnikowi ogrodnika, pensja nie wystarczała na
utrzymanie żony i licznych małych Manuelątek.
16
Strona 18
III. ZWYCIĘSTWO PIERWOTNEJ BESTII
Cechy pierwotnej bestii przejawiały się silnie u Bucka, a w ciężkich warunkach życia na
szlaku stawały się coraz bardziej dominujące. Był to jednak rozwój utajony. Nowonarodzona
chytrość nakazywała mu spokój i opanowanie. Był tak przejęty przystosowywaniem się do
nowego życia, że nie czuł się jeszcze swobodnie i nie tylko nie szukał walki, ale jej w miarę
możności unikał. Jego zachowanie cechowała rozwaga. Nie był porywczy i nie działał
pochopnie. W swej gorącej nienawiści do Szpica nie okazywał zniecierpliwienia i unikał
wszelkich zaczepnych kroków.
Natomiast Szpic, przeczuwając zapewne w Bucku groźnego rywala, nigdy nie omieszkał
go zaczepić. Starał się wszelkimi sposobami rozdrażnić Bucka, dążąc do wywołania walki,
która mogła skończyć się tylko śmiercią jednego z nich.
Doszłoby do tego już na początku podróży, gdyby nie pewne niezwykłe wydarzenie.
Tego wieczoru zatrzymali się w nie osłoniętymi ponurym miejscu nad brzegiem jeziora Le
Barge. Zadymka śnieżna, wicher tnący jak nóż i ciemna noc zmusiły ich do szukania po
omacku miejsca pod obóz. Trudno było trafić gorzej. Z tyłu wznosiła się prostopadła ściana
skalna, toteż Perrault i François musieli rozpalić ognisko i rozłożyć śpiwory na zamarzniętym
jeziorze. Namiot pozostawili w Dyea, aby mieć jak najmniej rzeczy. Ognisko, rozpalone z
kawałków drewna wyrzuconych na brzeg przez fale, roztopiło lód i zniknęło w wodzie,
pozostawiając ich w ciemnościach przy wieczerzy.
Buck wykopał sobie legowisko tuż przy osłaniającej od wiatru skale. Było tam tak ciepło
i przytulnie, że niechętnie je opuścił, gdy François zaczął rozdzielać- ryby, które wpierw
musiały odtajać przy ogniu. Kiedy zjadł swą porcję i powrócił do legowiska, zastał je już
zajęte. Ostrzegawcze warknięcie oznajmiło mu, że zakradł się tam Szpic. Dotychczas Buck
unikał z nim wszelkich starć, lecz tego już było za wiele. Odezwała się w nim dzika bestia.
Rzucił się na Szpica z furią, która zaskoczyła ich obu, a zwłaszcza Szpica; dotychczasowe
bowiem doświadczenie kazało mu przypuszczać, że jego rywal jest niezwykle łagodnym
psem, któremu udało się zdobyć stanowisko tylko dzięki wielkości i wadze.
François zdziwił także widok skłębionych ciał psów, gdy wypadły z legowiska, ale
domyślił się, co spowodowało tę awanturę.
— Hej! — zawołał do Bucka. — Bierz go, do licha! Bierz go, tego przeklętego złodzieja!
Szpic gotów był do walki. Skowycząc z wściekłości i zajadłości krążył dookoła Bucka,
aby rzucić się nań w odpowiedniej chwili. Buck, nie mniej zajadły i nie mniej ostrożny, tak
17
Strona 19
samo krążył, czyhając na odpowiedni moment. Lecz wtedy zaszło właśnie coś
nieoczekiwanego, co przeniosło ich walkę o władzę w daleką przyszłość, o wiele mil
przebytych na szlaku w ciężkim znoju.
Przekleństwo z ust Perrault, odgłos razów kija spadających na kości i przeraźliwy skowyt
bólu były sygnałem wybuchu straszliwego zamieszania. Cały obóz zaroił się nagle od
skradających się, pokrytych sierścią stworzeń — było to kilkadziesiąt wygłodniałych husky,
które z jakiejś indiańskiej wioski zwęszyły obóz, Podpełzły bliżej podczas walki Bucka ze
Szpicem, a gdy dwaj mężczyźni skoczyli na nie z kijami, obnażyły kły i zaczęły się
rozpaczliwie bronić. Zapach żywności doprowadzał je do szału. Perrault dopadł jednego psa,
który wsadził łeb głęboko do skrzynki z zapasami. Kij spadł ciężko na sterczące żebra
winowajcy, a skrzynka przewróciła się na bok. W jednej chwili ze dwadzieścia wygłodzonych
zwierząt rzuciło się na chleb i słoninę. Psy nic sobie nie robiły z bicia. Skowyczały i wyły z
bólu pod gradem ciosów, nie przestawały jednak walczyć wściekle, dopóki nie pożarły
wszystkiego, aż do ostatniej okruszynki.
Tymczasem zdumione psy zaprzęgowe wyskoczyły ze swoich legowisk, ale zostały
natychmiast osaczone przez rozjuszonych napastników. Buck nigdy nie widział takich psów.
Wydawało' się, że kości przebiją im skórę. Były to istne szkielety pokryte brudną sierścią, z
płonącymi ślepiami, z pyskami ociekającymi śliną. Doprowadzone do szału głodem, stały się
przerażające. Niesposób było je powstrzymać. Psy zaprzęgowe zostały odepchnięte do skały
już przy pierwszym starciu. Bucka zaatakowały trzy husky, które w mgnieniu oka poszarpały
mu skórę na łbie i grzbiecie. Wybuchła przerażająca wrzawa. Billy skomlał jak zwykle. Dave
i So-leks, brocząc krwią z licznych ran, walczyły dzielnie obok siebie. Joe gryzł jak szatan:
chwycił zębami przednią łapę jednego z wrogów i zmiażdżył kość. Podstępny Pikę skoczył z
błyskiem kłów na okaleczonego i jednym potrząśnięciem zmiażdżył mu kark. Buck chwycił
któregoś z rozwścieczonych napastników za gardło. Z przeciętej żyły trysnęła na niego krew.
Smak ciepłej krwi pobudził go do jeszcze większego okrucieństwa. Rzucił się na innego
husky, lecz jednocześnie poczuł, że jakieś zęby wpijają się w jego własną szyję. Był to Szpic
atakujący zdradziecko z boku.
Perrault i François, uporawszy się z napastnikami w obozie, pośpieszyli na pomoc psom
zaprzęgowym. Dzika fala wygłodniałych zwierząt cofała się przed ludźmi i Buck zdołał
oswobodzić się od wroga. Lecz tylko na chwilę. Obaj mężczyźni zmuszeni byli pobiec z
powrotem, aby ratować żywność, ą wtedy husky ponownie rzuciły się na zaprzęg. Billy,
niemal oszalały ze strachu, przesadził pierścień dzikich napastników i zaczął uciekać po
lodzie. Pike i Dub poszli za jego przykładem, a za nimi reszta zaprzęgu. Buck miał już
18
Strona 20
skoczyć ich śladem, gdy kątem oka ujrzał Szpica pędzącego ku niemu z wyraźnym zamiarem
zwalenia go z nóg. Gdyby upadł, nie byłoby już dla niego ratunku przed tą nawałą husky.
Przygotowany, odparował atak Szpica, po czym przyłączył się do towarzyszów uciekających
przez zamarznięte jezioro.
Po jakimś czasie dziewięć psów zaprzęgu skupiło się i szukało schronienia w lesie.
Chociaż nie groził im już pościg, położenie ich było opłakane. Każdy otrzymał po kilka ran,
niektóre zaś były bardzo groźne. Dub miał ciężko pokaleczoną tylną łapę; Dolly, ostatnia
husky dodana do zaprzęgu w Dyea — mocno poszarpane gardło. Joe stracił oko, a
dobroduszny Billy, z uchem podartym na strzępy, skowycżał i jęczał żałośnie przez całą noc.
O świcie cały zaprzęg dowlókł się, sunąc ostrożnie, do obozu oswobodzonego od
napastników. Perrault i François byli w bardzo złych humorach. Przeszło połowa żywności
przepadła. Husky poprzegryzały nawet rzemienie przy saniach i brezentowe pokrycia. Nic, co
by się choć w najmniejszym stopniu nadawało do jedzenia, nie uszło ich żarłoczności. Zjadły
parę mokasynów Perrault, z jeleniej skóry, skórzane części uprzęży, a nawet rzemienne
zakończenie bata François. Metys przerwał ponure rozmyślania nad batem, by obejrzeć
pokaleczone psy.
— Ach, moi drodzy przyjaciele — powiedział łagodnie. — Może dostaniecie wścieklizny
od tylu ran. Może wszyscy dostaniecie wścieklizny, do diabła! Jak myślisz, Perrault?
Kurier pokiwał głową z niepokojem. Miał jeszcze przed sobą czterysta mil do Dawson, a
wybuch wścieklizny Wśród psów uniemożliwiłby mu dalszą drogę. Po dwóch godzinach
przekleństw i wysiłków uprząż została wreszcie doprowadzona do porządku i poranione psy
ruszyły w drogę, z bólem przezwyciężając trudności najcięższego odcinka dotychczas
przebytego szlaku, który był zresztą najcięższym odcinkiem drogi do Dawson.;
Rzeka Trzydziestu Mil jeszcze nie zamarzła. Wartki prąd chronił ją przed mrozem i tylko
wzdłuż brzegu w spokojnych zatoczkach była ścięta lodem. Przebycie tych strasznych
trzydziestu mil wymagało sześciu dni ciężkiej pracy. A tym straszniejsze były te mile, że
każdy krok zagrażał życiu psów i ludzi. Wiele razy pękał lód pod Perrault, badającym drogę.
Perrault ratował się tylko dzięki temu, że długi kij, który trzymał poziomo w ręku, opierał się
zawsze o krawędzie otworu wybitego ciężarem ciała w lodzie. Ale nastały już wielkie mrozy,
termometr wskazywał pięćdziesiąt stopni poniżej zera , toteż Perrault, chcąc ratować życie,
musiał po każdej lodowatej kąpieli rozpalać ogień i suszyć odzież.
Ale Perrault był nieustraszony. A ponieważ był nieustraszony, wyznaczono go na kuriera
rządowego. Nie bał się żadnego ryzyka. Jego drobna, zasuszona postać uparcie przebijała się
przez mróz od szarego świtu aż do zmroku. Sunął wzdłuż poszarpanych brzegów po wąskim
19