Jabłoński Mirosław - Sierpem i młotem

Szczegóły
Tytuł Jabłoński Mirosław - Sierpem i młotem
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Jabłoński Mirosław - Sierpem i młotem PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Jabłoński Mirosław - Sierpem i młotem PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Jabłoński Mirosław - Sierpem i młotem - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Mirosław P. Jabłoński Sierpem i młotem Klik. Tego dnia Magdzie wszystko leciało z rąk. Przygotowując kolację dla siebie i Marka stłukła dwa talerze, przewróciła świecznik na stole i rozbiła w łazience słoik z jego ulubioną solą kąpielową. Sprzątając skaleczyła się w palec. Jej złość skierowała się na Marka. "Pieprzony jaśnie pan podsekretarz stanu!" - pomyślała ssąc rankę. - "Jak zwykle przyjdzie wykończony, wykąpie się, zje kolację, przeleci mnie spoglądając na zegarek i pogna do żony!" Powód jej złości - jak i zdesperowania - był zupełnie inny. Choć oczywiście miał związek z osobą Marka, jego żoną oraz pracą w Ministerstwie Współpracy z Zagranicą. Przede wszystkim dotyczył zaś Magdy, no i jeszcze czegoś, o czym miała dopiero zamiar Markowi powiedzieć. Posprzątała łazienkę, przykleiła plaster na skaleczenie, złamaną świecę wymieniła na nową. Jak na złość, dzisiaj wypadała trzecia rocznica ich związku. Odkręciła wodę nad wanną. Dzwonek do drzwi odezwał się, kiedy wystrojona sklepowa, ku aplauzowi widowni z playbacku, odgadła hasło: "Komu w drogę, temu czas". Wyłączyła telewizor i poszła otworzyć. Przedpokój wypełnił wielki bukiet niesiony przez Marka. "Magda, pocałuj pana" - przykazała sobie i nadstawiła policzek. - Jakie śliczne - powiedziała szczerze, wąchając trzydzieści trzy róże. - Cudowne. - Jestem skonany - rzekł Marek i powędrował do łazienki. Nie wyglądał na zmęczonego - szczupły, przystojny czterdziestoczterolatek, mógłby mieć 6-7 lat mniej. Lekko siwiał na skroniach, co tylko dodawało mu uroku. Magda skonstatowała, że był raczej w dobrym nastroju; doleciał ją zapach koniaku. Przy kolacji prawie się nie odzywała - nie musiała. Marek gadał jak najęty o skomplikowanej transakcji na trasie Amsterdam-Rosja. Jak zwykle było to niezbyt jasne, gdyż bojąc się oddawać całkiem w jej ręce, starannie unikał szczegółów. "Bez poł litra nie rozbierosz" - pomyślała i przestała słuchać. Sprawa, o której Marek opowiadał w bardzo zawoalowanej formie (a musiał się przed kimś wygadać), wyglądała następująco: Polsko-rosyjska spółka, zawiązana wyłącznie w tym celu, zakupiła w Kanadzie zboże, głównie pszenicę, z przeznaczeniem dla Polski. Fracht wypełnił trzy masowce, które znajdowały się właśnie w drodze do największego portu świata, Rotterdamu. Tam, jako że tak wielkie jednostki nie mogły wpłynąć na Bałtyk przez cieśniny duńskie, zboże miało być przeładowane na mniejsze statki rosyjskie, jednak od tej chwili listy przewozowe stwierdzały, iż ich ładownie wypełnione są holenderską paszą dla zwierząt hodowlanych. Sens operacji był oczywisty - uniknąć wysokich opłat przy wprowadzaniu ładunku na polski obszar celny. Po przejściu cła pasza znów stawała się zbożem, które wiadoma spółka sprzedawała Agencji Rynku Rolnego, jako towar skupiony od rodzimych rolników. Agencja, nawet nie oglądając nabytku, odsprzedawała zboże, za pośrednictwem Ministerstwa Współpracy z Zagranicą - czyli Marka - wygłodniałej Ukrainie lub Białorusi. Korzyść Rosjan polegała na tym, że jeden z ich statków znikał na krótkiej trasie Rotterdam-Gdynia, by pojawić się w jakimś dalekowschodnim porcie; zaś zysk Marka stanowił całkiem spory procent od różnicy pomiędzy opłatami celnymi za paszę a pszenicę. Marek skończył, a Magda zastanawiała się, czy może ma już mu powiedzieć... Rozumiała, że na całej niepojętej przewalance Marek zarobi dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy dolarów: duma aż go rozpierała. Może więc teraz? Najpolityczniej byłoby zrobić to w łóżku - i to przed, a nie po - ale Magda nie miała ochoty na seks. Zdecydowała się. - Cieszę się razem z tobą - powiedziała. - Ja też mam dobrą wiadomość dla nas. Jestem w ciąży... Przypuszczała, jaka może być jego reakcja, a mimo to odczuła zawód i złość. W głupi sposób wierzyła, że może go jednak ucieszy. Marek zesztywniał i z kamienną twarzą dopił wino. - To nie jest dobra nowina - powiedział. - I ty dobrze o tym wiesz. Wiesz, że nie chcę żadnych bachorów! - Tylko nie bachor. To twoje dziecko! - Moje dzieci są w moim domu. - Twoja żona także - Magda opanowała się z trudem. - Leć do jej zimnego tyłka! Proszę bardzo! Niech ona robi ci kolacyjki, kąpiele, masaże oraz niech ci służy za pogotowie seksualne w dzień i w nocy, kiedy tylko zechce ci się podnieść słuchawkę! - Płacę za to! Przez chwilę zastanawiała się, czy nie strzelić go w pysk. Wybrała drwinę, która bardziej raniła. - Jej płacisz jeszcze więcej. I co z tego masz? Na chwilę za panowała cisza, bo ministerialny negocjator zapomniał języka w gębie. - Zawsze grałam fair - powiedziała spokojnie Magda. - To, że mi nie ufasz, to twój problem. Ty zresztą nikomu nie wierzysz. Umówiliśmy się na początku, że nie będę w żaden sposób ingerować w twoje życie. Nie robię tego. Nie dzwonię, nie szantażuję cię, nie urządzam awantur ani scen zazdrości. Nie żądam także, abyś się dla mnie rozwiódł. A wiesz, że mogłabym. Boisz się tego dziecka nie dlatego, że ja mogłabym się zmienić i zapragnąć cię na tatusia na dodatek; ty się lękasz, gdyż sam mógłbyś chcieć z nami zostać, a wtedy twoja dobra, kochana żona zrobiłaby wszystko to, czego ja nie czynię. Zgnoiłaby cię, złamała twoją karierę i puściła z torbami. Jednym słowem - zamieniłaby twoje życie w piekło. Bez pieniędzy i stanowiska nic byś nie znaczył. Tak uważasz, bo tobie, jak powietrze do życia, potrzebne jest uwielbienie młodych ministerialnych sekretarek - cipencji gotowych na wszystko, byle zająć miejsce takich jak ja. Utrzymanek mających nadzieję, iż zostaną kiedyś żonami. - Myślę, że dosyć już powiedziałaś. - Marek wstał od stołu ocierając usta serwetką; rzucił ją pomiędzy świece. - Skoro tak chętnie powołujesz się na naszą umowę, to ci przypomnę, iż był w niej jeszcze jeden punkt: żadnych dzieci! Był? Magda schyliła głowę, ale zaraz ją podniosła. - Marek, ja mam dwadzieścia siedem lat. - W jej głosie zabrzmiała prośba. - Jestem z tobą od czasu seminarium dyplomowego na SGH. Niedługo po moim dyplomie poszedłeś w ministry. Masz żonę, dwoje dzieci, robisz karierę. Ja też muszę pomyśleć o sobie, zanim będzie za późno - nim zostanę czterdziestoletnią samotną babą, trującą się prochami i alkoholem. Zrozum - nie zrezygnuję z tego dziecka. Nic, poza nim, nie chcę od ciebie. - I nic nie dostaniesz! - krzyknął. - Czy zapominasz czyje to mieszkanie, samochód, kto na to wszystko daje forsę? Czy myślisz, że pozwolę sobie uwiązać kamień na szyi? Że przez następnych dwadzieścia lat dam ci się szantażować dzieckiem, którego nie chcę, a które będę musiał utrzymywać? Masz rację - w ministerstwach, i nie tylko tam, pełno jest panienek, które mogę osadzić w tym mieszkaniu. Mam 44 lata; jak myślisz - ile jeszcze takich trzyletnich miodowych okresów mogę mieć w życiu? Góra pięć. I chcę wykorzystać je wszystkie. Albo usuniesz tę ciążę, albo koniec z nami i możesz jutro pakować manatki! Magda przez chwilę bawiła się widelcem, by zająć ręce i nie rozpłakać się. Poza początkowym okresem znajomości nigdy nie miała złudzeń co do uczuć Marka, lecz nie sądziła, że jest aż takim zimnym draniem. - Nie pozbędę się dziecka - powiedziała patrząc w stół, starając się panować nad głosem. - I nie wyprowadzę się stąd. Za te trzy lata darmowej radochy coś mi się od ciebie należy, nie sądzisz? Niczego więcej nie chcę - a przede wszystkim nigdy więcej nie pokazuj mi się na oczy. Brzydzę się szantażem, ale jeżeli spróbujesz mnie ruszyć, to pamiętaj, że wiem o tobie dosyć, by dociekliwy dziennikarz dogrzebał się reszty informacji o twoich machlojkach. A prasę - o co sam walczyłeś, kiedy miałeś jeszcze jakieś ideały - mamy wolną, dzięki czemu taki Urban przemieli cię na śrutę. Będziesz skończony raz na zawsze i nawet może posiedzisz parę lat, czego ci serdecznie życzę. Amen. Podniosła wzrok na Marka i przez chwilę była przerażona - nie wiedziała, czy zaraz ją zamorduje, czy też trafi go apopleksja. Nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie. - Ty... ty... ty... kurwo... ty zdziro... ja cię... ty... Zaczął się nerwowo za czymś rozglądać i pomyślała w panice, że za butelką po winie, by walnąć ją w głowę. Uciekła od stołu, ale Marek złapał swą dyplomatkę, płaszcz i trzasnąwszy drzwiami, zniknął z mieszkania. Magda z płaczem rzuciła się na posłanie. Płakała długo, aż w końcu ze zmęczenia, żalu i jakiejś przygniatającej rozpaczy - chyba jednak kochała tego bydlaka - zasnęła skulona na sarniej skórze przykrywającej łóżko. Obudził ją dzwonek telefonu. Nieprzytomna, nie wiedząc, która godzina, sięgnęła po słuchawkę. - Halo - powiedziała zaspanym, schrypniętym głosem. - Słucham... - To ja, Marek... - Przez chwilę panowała cisza, a ociężała jeszcze od snu Magda nawet się nie zdenerwowała słysząc jego głos. - Wiesz, przepraszam cię... Wczoraj poniosły nas nerwy i myślę, że powinniśmy o tym spokojnie porozmawiać. Nie odpowiedziała, miała pustkę w głowie. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że jego wczorajsze wyjście niczego nie załatwiało do końca, lecz nie sądziła, że Marek zadzwoni tak szybko. - Magda, jesteś tam? - jego głos zdradzał zaniepokojenie. - Odezwij się! - Jestem, jestem... Która godzina? - Co? W pół do dwunastej. Chciałbym, żebyśmy się spotkali o drugiej na obiedzie. Porozmawiamy spokojnie. Dobrze? - Tak... - A więc o czternastej na Starym Mieście, tam gdzie zwykle. Będziesz? - Tak. Kiedy przyszła do Fukiera, kierownik sali zaprowadził ją do stolika. Marek wstał na jej widok. "Mężczyźni także powinni robić sobie makijaż!" - pomyślała z satysfakcją na widok jego bladej, wymizerowanej twarzy. W popielniczce przed nim tlił się papieros. Wyglądał na ciężko chorego człowieka. Najwyraźniej ta noc należała do jego najcięższych, nieprzespanych nocy. Magda, która dwie godziny spędziła najpierw na aerobiku w domowym wykonaniu, potem w kąpieli, a wreszcie dobre czterdzieści minut przed lustrem, wyglądała olśniewająco. To dodało jej teraz pewności siebie. Podała mu rękę i usiadła, starając się być jak najbardziej wyniosła, elegancka i spokojna. Ból obrzmiałych łydek, kwaśność w ustach. Marek zaciągnął się nerwowo. Palił rzadko - to był punkt dla niej. - Ślicznie wyglądasz, Madziu. - Uśmiechnął się blado, z przymusem. - Przykro mi, że nie mogę powiedzieć tego samego o tobie. I nie mów do mnie jak Karwowski do swej żony idiotki. W milczeniu przełknął ripostę. - Gniewasz się? - zapytał inteligentnie niczym bohater "Dynastii". - A jak sądzisz? Kelner podał im karty, przez chwilę ustalali menu, a potem Marek postanowił schwytać byka za rogi. - Przepraszam cię - powiedział. - Jeszcze raz cię przepraszam, ale to było tak niespodziewane... poniosło mnie... Wybaczysz mi? - Położył rękę na jej dłoni. Nie cofnęła swojej, ale nie dała poznać, że ją to w jakikolwiek sposób interesuje. Trochę jednak miękła, dzisiaj, po raz pierwszy od bardzo dawna, Marek zachowywał się jak podczas ich poznania. "On nie jest całkiem zły" - pomyślała i złapała się na tym, że zaczyna go usprawiedliwiać. "Ma nerwową pracę, dużo stresów, wdał się w podejrzane interesy. A tak naprawdę to nie jest mocny człowiek. On się boi; widać zresztą, co zrobiła z niego ta jedna noc". Marek głaskał jej dłoń, rozpraszało ją to, powstrzymywała się, by w żaden sposób nie odpowiedzieć na pieszczotę. Nagle zrozumiała, jak bardzo silnie działa Marek na nią fizycznie i zastanowiła się, czy nie wykorzystuje tego, by ją psychicznie obezwładnić i zdobyć przewagę. "Nie - zdecydowała - nie jest wcale taki słaby. Poza tym znakomicie umie manipulować ludźmi i prowadzić negocjacje". Czując, że pod wpływem widoku jego zmaltretowanej bezsennością twarzy i delikatnej pieszczoty może się rozkleić, gwałtownie cofnęła dłoń. Marek sięgnął po następnego papierosa. Czy gaz pod mlekiem jest wyłączony? Jeżeli zaleje palnik... Wypili aperitif i dopiero przy polewce piwnej z grzankami Marek odezwał się ponownie. - Przemyślałem sobie to wszystko, Magdziu, i chcę ci coś zaproponować. - Zaakcentował mocno "g" w zdrobnieniu imienia (którego nie lubiła), a potem zawiesił głos, czekając na odzew z jej strony. Milczała. Marek westchnął. - Chcę ci powiedzieć, co wymyśliłem, tylko się nie denerwuj. Przyrzeknij mi, że wysłuchasz mnie do końca, a potem razem się zastanowimy. Dobrze? Skinęła głową. - Chciałbym cię prosić - Marek z determinacją położył nacisk na słowie "prosić" - byś zgodziła się zrezygnować teraz z tego dziecka... Magda uśmiechnęła się w duchu nad elegancją sformułowania, które oznaczało po prostu skrobankę. Na dodatek, zabronioną od niedawna przez Sejm Najjaśniejszej Rzplitej. Ale to był właśnie cały Marek. - Zaraz powiem ci, dlaczego. Otóż wczoraj dotknęłaś istotnej sprawy, gdy chodzi o moje małżeństwo - doszedłem do wniosku, iż jest ono fikcją, kosztowną fikcją. Moje dzieci są dorosłe: Maciek jest już na pierwszym roku prawa, Ewa za pół roku zdaje maturę. Kiedy dostanie się na studia, rozwiodę się z Iloną, to postanowione. Najbliższe pół roku będzie więc dla mnie bardzo trudne. Bardzo ważne jest też, by transakcja, o której ci wczoraj mówiłem, doszła do skutku. To nasza przyszłość. Moja, twoja i myślę, iż za jakiś czas także naszego dziecka. Ale teraz to niemożliwe, wierz mi. Ilona pochodzi z adwokackiej rodziny, zjedliby mnie w kaszy, gdyby podczas sprawy rozwodowej dogrzebali się ciebie, ciężarnej. Istotnie byłbym skończony. Mamy z Iloną dom na Sadybie; wolałabyś chyba mieszkać tam niż w bloku, prawda? Zatem oto, co ci proponuję - poddasz się zabiegowi, a ja obiecuję ci, że niedługo będziemy razem. Wiem, że możesz mi nie wierzyć; obietnice faceta przypartego do muru są często niewiele warte, zatem zanim się na to zdecydujesz, przepiszę na ciebie mieszkanie oraz samochód, żebyś miała jakieś zabezpieczenie i rękojmię mojej dobrej woli. I co ty na to? Magda była zszokowana. - Muszę się nad tym zastanowić... - Oczywiście - zgodził się pośpiesznie. - Przemyśl to sobie. Byle to nie trwało zbyt długo - dodał znacząco. Przez chwilę rozważała, czy zabrać się do postawionego przed nią de volailla. Chociaż od rana nic nie jadła, minął jej apetyt. Marek z zajadłością pałaszował polędwicę na grzance. Skądś doleciał odór odpadków. Czy wychodząc wyrzucił śmieci? - Widzisz - powiedział starając się być elegancki z pełnymi ustami - lecę wkrótce do Holandii dopinać swoje sprawy. Moglibyśmy tam pojechać oboje - ty i ja. Przed świętami Amsterdam jest bardzo piękny - pełno tam cudownych kiermaszy, muzyki, mocnego grzanego belgijskiego piwa, choinek i świętych Mikołajów. Śnieg oraz zamarznięte kanały. Cudo. Moglibyśmy pobyć tam z tydzień, do samych świąt, a w międzyczasie w prywatnej klinice załatwilibyśmy naszą sprawę... Magda przymknęła oczy. Cenę już znała, decyzja należała do niej. Tylko czy ona bardziej chciała dziecka, czy Marka? Nie była pewna. W pomieszczeniach terminalu zagranicznego Okęcia panował przedświąteczny ruch. Co prawda, do Wigilii było prawie dwa tygodnie, ale część cudzoziemców pracujących czy załatwiających w Polsce interesy wybierała się już do swych domów na obu półkulach. Mieli wielkie, eleganckie walizy na kółkach i byle jak pozawijane paczki ze sprawunkami. Co chwilę okazywało się, iż wewnątrz tych niepozornych, szarych pakunków znajdują się spowite w błyszczące papiery oraz wstążki świąteczne prezenty. Ruch, gwar, pokrzykiwania podróżnych i melodyjny dźwięk gongu, po którym następowała zapowiedź kolejnego lotu, spowodowały, że Magda czuła się źle. Może były to zresztą pierwsze objawy ciąży? Miała mdłości i bolała ją głowa. Smród przypalonego mleka; jednak wykipiało... Marek zawieruszył się na chwilę, ale nie obchodziło jej to - może lepiej byłoby, gdyby z jakiegoś powodu nie polecieli? Nie potrafiła się zdecydować na przerwanie zapoczątkowanego u Fukiera ciągu wypadków. Popatrzyła na swoje dłonie. Na markizę ze szmaragdu i małych brylancików - "zaręczynowy" pierścionek od Marka. Uśmiechnęła się gorzko w duchu - przyjęła oświadczyny od żonatego jeszcze mężczyzny. Teraz, na lotnisku, czuła się rozdrażniona i zarazem zobojętniała. Coś jej mówiło, że źle zrobiła, zgadzając się na zabieg, ale w tym stanie ducha, kiedy poczęte w jej brzuchu życie stało się towarem i kartą przetargową - straciło na indywidualności. Przestała je lubić albo wmówiła to sobie. "Jeszcze nic się nie stało" - pomyślała. "Jeszcze mogę się wycofać, oddać pierścionek, mieszkanie, samochód. Urodzić dziecko, jego dziecko. I zostać bez środków do życia. Gdzie teraz znajdzie pracę ciężarna kobieta, a później samotna matka? Gdzie będę mieszkać? U koleżanek?..." Przez kilka lat związku z Markiem wszelkie jej dawniejsze znajomości i przyjaźnie bardzo się rozluźniły, jeżeli nie obumarły. Rodzina? Nie, na pewno nie wróci do Mielca. Od ponad dwunastu lat, odkąd ukończyła szkołę podstawową, jedyne jej marzenie - które, jak się jej zdawało, zrealizowała - polegało na wyrwaniu się stamtąd. Najpierw więc było liceum z internatem w Krakowie, u sióstr prezentek, a potem Warszawa - chciała być jak najdalej i w wielkim mieście. Rodzicom zostali jeszcze dwaj bracia i siostra - wszystko małomiasteczkowe typy, zapatrzone w telewizor od obiadu do ostatniego hasła w "Kole fortuny". Osiągnęła to, co zaplanowała. A teraz musi za to zapłacić. Wrócił Marek. - Dowiadywałem się o panujące na Schiphol warunki - nazwę lotniska wymawiał z holenderska, "shiphol", a nie "sziphol", jak to czynili inni, łącznie z lotniskowymi spikerkami. - Wszystko jest w porządku. "Palant!" - stwierdziła. "Musiał iść się pochwalić, że jest o.m.c ministrem i czarować w informacji jakąś dupcię. Nikt inny nie gadałby z nim; tutaj takich, pożal się Boże, VIP-ów mają na pęczki". Nie lubiła latać, zwykle wypijała przed startem dwa porządne drinki, ale dziś ze względu na "dziecko" nie czyniła tego. Idiotyczne, zważywszy, po co leciała do Amsterdamu, ale przecież zawsze istniała szansa, że do tego nie dojdzie. Coraz mniejsza szansa. Denerwowało ją także to, że Marek stał się opiekuńczy i troskliwy - on, który zwykle nie interesował się niczym poza sobą samym. Wreszcie autokar podwiózł ich do samolotu; wysiadając otuliła się w sztuczne popielice - prezent od niego na drugą rocznicę. I nagle, już w samolocie, zaledwie wysłuchawszy dwujęzycznej instrukcji stewardesy, co należy czynić w "wypadku wypadku", usnęła - przywilej ciężarnej. Szybko zapadający zmierzch przydawał andersenowskiego nastroju wąskim uliczkom nad kanałami. Prószył drobny śnieg, taka kaszka, tworząca wokół latarń baśniowe pejzaże Królowej Śniegu. Do Magdy wróciły wspomnienia dzieciństwa i lektury tej baśni - jej autor był neurastenicznym Duńczykiem, ale w Kopenhadze przecież także były kanały. Stawała oczarowana na każdym skrzyżowaniu, na łukowo sklepionych mostkach ponad ciemną wodą, na której unosiły się w ciszy rozświetlone świątecznie zamieszkane barki; dochodził stamtąd gwar rozmów, dźwięki muzyki i szczęk sztućców - i pragnęła wejść na pokład, przystać do tych ludzi i żyć tak na pozór beztrosko z dnia na dzień. Zdawało się jej, że można na zawsze zatrzymać tę urokliwą chwilę, spowitą w ciszę i śnieg. Za dnia Marek znikał gdzieś w swoich sprawach, a ona wysypiała się i leniuchowała w pozostawionym im przez znajomych Marka dwupokojowym mieszkaniu przy Olof Palmeplein 20. Stamtąd, z Amsterdam Nord, jeździli wieczorami do centrum i na czwarty dzień Marek zabrał ją do nocnego lokalu w Czerwonym Amsterdamie. Było to w pobliżu uniwersytetu, przy Singel Gracht. "Yab Yum", ni to klub, ni dyskoteka, z początku spodobał się jej. Wieczór rozpoczął się od tanecznych popisów roznegliżowanych dziewcząt, a zakończyć go miał publiczny stosunek. Kiedy para "aktorów" wyszła na podium i zaczęła obejmować się w takt zmysłowej muzyki, Magda, która pamiętała taką ledwie zasugerowaną scenę z pierwszego "Ojca Chrzestnego", poczuła przyjemne podniecenie. Ale nagle, w trakcie coraz energiczniejszych pieszczot występujących, przypomniała sobie, po co przyjechała do Holandii i co ją czeka już jutro - i zrobiło się jej niedobrze. Przez chwilę walczyła z mdłościami, a potem wstała gwałtownie i trzymając się za brzuch wybiegła do toalety. Kiedy wymiotowała do umywalki, bardziej poczuła niż usłyszała, że ktoś wszedł do środka - kątem oka dostrzegła Marka. Nad wanną cieknie bateria, trzeba wezwać kogoś z administracji. Pomyślała, że zainteresował się jej stanem, ale on nie zważając na nic, jednym szarpnięciem zadarł jej sukienkę, ściągnął figi i wszedł w nią ostro i boleśnie jak nigdy dotąd. Płakała głośno, widząc w lustrze swą przybliżającą się i oddalającą twarz z rozmazaną szminką, uwalanymi ustami i brodą, i kiedy poczuła gorąco wypełniające jej wnętrze, postanowiła, że jego dziecka nie chce za żadne skarby. Nie odezwała się do niego - śniadanie (ona sama nic nie jadła) i część przedpołudnia upłynęły im w absolutnym milczeniu. Odkąd Marek wyprowadził ją wczoraj z klubu bocznym wyjściem na małą uliczkę Spui, nie próbował nawiązać rozmowy. Nie interesowało ją, o czym on myśli, sama zaś z mściwą radością oczekiwała na moment pozbycia się jego dziecka. Teraz traktowała je jak obcy element - jako straż przednią podstępnego wroga, który zakradł się do jej wnętrza potajemnie, by ją rozsadzić od środka i zniszczyć. W nocy spadł świeży śnieg i kiedy jechali do lekarza o nazwisku van Hameln, wszystko było białe. Trotuary i jezdnie już odśnieżono, ale z nieba wciąż sypały się puszyste płatki. Pokój zabiegowy Hamelna również był sterylnie biały. Przez cały czas, kiedy asystentka, chyba pielęgniarka anestezjologiczna, przygotowywała ją do zabiegu, a ginekolog po raz kolejny - i najwyraźniej zupełnie zbędny - przeglądał wyniki zrobionych w Warszawie badań, Magda nie odzywała się. Marek wyszedł do poczekalni, van Hameln mówił do niej po angielsku, ale nie słuchała go. Okryta od szyi po pępek białym prześcieradłem, leżała rozpięta na fotelu ginekologicznym jak w machinie tortur. Pielęgniarka zdezynfekowała skórę na jej przedramieniu i wkłuła się do żyły - Magda słyszała jeszcze cichy szczęk przekładanych narzędzi chirurgicznych i zanim doliczyła głośno do siedmiu, już spała. Śnił się jej ciepły śnieg, olbrzymia gorąca biel, którą była otulona. Było cicho, spokojnie i czuła się bezpiecznie. Stopniowo, skądś z daleka, zaczął dochodzić stłumiony, rytmiczny dźwięk - z każdą chwilą nasilał się i drażnił ją. W pewnym momencie stwierdziła z przerażeniem (choć dlaczego z przerażeniem, tego nie wiedziała), że nie śpi już, że przekroczyła delikatną granicę pomiędzy snem a jawą i coraz wyraźniej czuje swoje ciało. Nadal nie otwierała oczu, mając ciągle nadzieję, iż może uda się jej zanurzyć ponownie w bezpiecznej bieli, ale nie wychodziło. Czuła się coraz bardziej trzeźwa i świadoma - świadoma tego, iż najwyraźniej jedzie dokądś pociągiem. Pociągiem? Przecież przylecieli z Markiem do Holandii samolotem... Nagle przypomniała sobie wszystko aż do momentu, kiedy uśpiono ją w gabinecie van Hamelna w Bosum, małej mieścinie pod Amsterdamem - i podniosła powieki. Zdumienie i oszołomienie najpierw odebrało jej mowę, a potem zachłysnęła się strasznym krzykiem zwierzęcego przerażenia. Siedziała w wielkim i prawie pustym przedziale kolejowym, a za oknem przesuwał się śnieżny pejzaż charakterystyczny dla dalekiego północnego wschodu. Wysokie sosny przykryte białymi czapami śniegu stały murem wzdłuż torów. Magda oglądała to z szeroko otwartymi ustami, nie zdając sobie sprawy, że wciąż krzyczy. To nie był sen - najwyraźniej przemierzała Syberię, bo siermiężność przedziału i zdobiące go rosyjskie napisy nie dopuszczały możliwości, iż znajduje się w środku kanadyjskiej tajgi. Warkot silnika i strzał w gaźnik. To znowu ten pacan, Michalak, uruchamia syrenę. Powinni to na złom zabierać. W przedziale było potwornie gorąco, a mimo to w przeciwległym jego kącie spał ktoś na wpół zagrzebany w stertę futer. Jej ciągły wrzask obudził współtowarzysza podróży, skóry poruszyły się i wychynęła stamtąd skośnooka, czerwona od gorąca i lśniąca od potu szeroka, prostacka twarz. Poniżej niegolonej od kilku dni brody ciało kałmuka skrywał elegancki, lecz wygnieciony i poplamiony niemożliwie garnitur z dobrego materiału, spod którego wyglądała biała, rozchełstana koszula drugiej, albo i trzeciej świeżości. Krawat wyzierał na świat z bocznej kieszeni marynarki. - Ticho, ticho, maleńkaja - powiedział obudzony. - U mienja straszno bolit gaława... Czerwone łapsko sięgnęło po litrową butelkę wódki, w trzech czwartych opróżnioną, stojącą na stoliku pod oknem. Drab wyciągnął zębami korek, wypluł go, wypił gorzałkę do dna, a butelkę rzucił na siedzenie. - Tiszina! - ryknął i strzelił Magdę w twarz tak mocno, że uderzywszy głową o ścianę przedziału doznała chwilowego zamroczenia. - Słuszaj, barysznia! Ty tiepier moja rabynja, znaczit - poddana. Marek, moj drug, podarił tiebia mnie. Ty dołżna diełat, czto ja skażu. I wsio. Mówił dziwaczną mieszaniną rosyjskich i polskich słów, czymś w rodzaju wschodniego anglo-pidginu, ale Magda i bez tego zrozumiała swoją sytuację. Została współczesną niewolnicą jakiegoś pioniera przekształceń własnościowych rosyjskiej gospodarki, czyli biznesmena. Czyli oszusta i spekulanta na międzynarodową skalę. Mimo szoku, a w przeciwieństwie do mdłych filmowych bohaterek lubiących w podobnie nie sprzyjających sytuacjach stawiać się, protestować i ciągnąć wilka za ogon, momentalnie położyła uszy po sobie. Na protesty i stawianie się przyjdzie czas później. Jeżeli w ogóle przyjdzie. - Dokąd... kuda my jediem? - zapytała ssąc krew z rozbitej wargi. - Nu, tiepier ty możesz znat`... - W Zamorskij Kraj. Znajesz, gdie eto? Pokręciła głową. Sybirak roześmiał się hałaśliwie. Widok jej zdefasonowanej twarzy podniecił go; przesiadł się, rozpiął rozporek i wtłoczył swoim łapskiem jej rękę do spodni. Magda zagryzła usta ze wstrętu. - No, gdie Ussuryjsk i Władywostok znajesz? Tam budiesz żyt` i rabotat` w burdelu. Wsio budiet` charaszo. No, diełaj, diełaj... Po chwili, kiedy jęczała pod nim na siedzeniu miarowo kiwającego się przedziału, poznała, "kak budiet charaszo"! Wyszła na drewniany ganek przed domem, rozłożyła szeroko ramiona i głęboko zaczerpnęła powietrza. Nie było już tak mroźne i miało inny zapach. "Idzie wiosna" - pomyślała. "Wiosna, wiosna..." Podskoczyła parę razy w miejscu, napawając się rześkością poranka, cudownym powietrzem i przyrodą. Z pobliskiej sosny spadła śnieżna czapa z gałęzi poruszonej przez wiewiórkę. Magda wypatrzyła ją, ugniotła kulę i rzuciła w zwierzątko. Nie trafiła, a wiewiórka przeskoczyła na sąsiednie drzewo. Załomotała winda, trzasnęły stalowe drzwi szybu, aż się wstrząsnęła; kolorowe błyski przed oczami. Wiosna. Słońce próbowało nieśmiało roztopić zwisające z okapu sople i kilka kropel wody spadło na deski stopni. Magda zeszła z ganku, zapadając się w walonkach w chrupiący, wilgotny śnieg. Ubrana w wełniane rajstopy, spódnicę z wojskowego sukna, półkożuszek i chustkę na głowie, nie odczuwała zimna. Obeszła swoje włości. Wewnątrz budynku wszczął się poranny ruch. Jego postawienie (jak i swą pozycję burdelmamy) wywalczyła latem półtora roku temu na regularnie odwiedzającym ją generale Gromosławskim, dowódcy portu wojennego we Władywostoku, Dziewczęta budziły się do życia - każda we własnym, czystym pokoju, który nie służył przyjmowaniu klientów, a był czymś w rodzaju stancji. Magda przeniosła tu swe doświadczenia z pobytu u krakowskich prezentek - było niebogato, lecz schludnie i wygodnie. Prywatne pokoje mieściły się na poddaszu, podobnie jak jej dwuizbowy "apartament" z wielką łazienką i osobną toaletą. "Pokoje gościnne" znajdowały się na pierwszym piętrze, każdy z łazienką, a parter zajmował jeden duży salon i kilka mniejszych gabinetów, gdzie goście mogli rozmawiać o interesach, grać w karty, pić wódkę i złorzeczyć na swój los. W wykopanej za pomocą ciężkiego wojskowego sprzętu i wymurowanej z czerwonej cegły piwnicy mieściła się kuchnia, jadalnia dziewcząt, pralnia, suszarnia i ni to bania, czyli łaźnia, ni sauna, gdzie często odbywały się pijacko- erotyczne orgie, skrywane obłokami białej pary. Ale początek jej pobytu w Kraju Zamorskim nie zapowiadał wcale, iż Magda zrobi tak oszałamiającą, godną zazdrości, karierę. Kiedy wielokrotnie zgwałcona i poturbowana przez Aloszę, jej pociągowego pana i władcę, stanęła na progu swego miejsca przeznaczenia, była przerażona i psychicznie zmaltretowana. Zastanawiała się nad samobójstwem. Brudna, rozczochrana i wymęczona, bardziej wyglądała na żebrzącą w Polsce Rumunkę niż na godną pożądania warszawską ślicznotkę. Burdel, w którym miało jej być "charaszo", przeraziłby ją, gdyby wtedy cokolwiek jeszcze mogło zrobić na niej wrażenie - był to stojący w lesie olbrzymi, drewniany i wilgotny barak, gdzie pilśniowe przepierzenia dzieliły od siebie klitki, będące miejscem życia i uprawiania miłości przez niedomyte, prostackie dziewuchy o grubych nogach i wielkich zadach. Nie było bieżącej wody, a nocniki wychlustywano przez okna. Szefowa tego przybytku rozkoszy ważyła dobre sto dwadzieścia kilo, za to nie posiadała ani jednego zęba. Za najdrobniejszy przejaw niesubordynacji, albo i bez powodu, miała zwyczaj rozdawać kułaki, zdolne powalić wołu. Dziewczyny chodziły więc wiecznie posiniaczone, a szefowa śmiała się bezzębnie, że będą miały większe powodzenie, bo to podnieca mężczyzn. Tym, którzy korzystali z ich usług, nie potrzeba było dodatkowych podniet albo sami lubili nakłaść panienkom po gębie. Przyjeżdżali uaz-ami, ładami-niva lub nawet konno - przeważnie w mundurach różnych rodzajów wojsk czy służb leśnych. Cywile załatwiali z nimi ciemne interesy, tyczące nielegalnego wyrębu drzew, kupna broni, pojazdów, sprzedaży walut... Po czym standardowo upijali się i zgodnie kończyli pracowitą noc na niedźwiedzich igraszkach z córkami dalekiego rosyjskiego wschodu. Cały barak trząsł się wtedy i trzeszczał, a Magdzie zdawało się, iż znajduje się w oborze pełnej buhajów i krów - taki obraz przywodziły jej przed oczy dochodzące zza cienkich ścianek rzężenia i stękania. Że też te bydlaki z trzeciego piętra nie wyprowadzą swego psa! Szczeka, kundel, i szczeka! Wtedy, najczęściej sama obsługując jakiegoś charczącego kochanka, postanawiała się zabić. Kiedy klient szczęśliwie usypiał, płakała z bezsilności. Nie mogła spać, stała się lękliwa, schudła, wyglądała nieatrakcyjnie. Często w nocy słyszała płacz i chlipanie z innych klitek, ale z nikim nie rozmawiała. Robiła wszystko jak automat, starając się odebrać jak najmniejszą porcję bólu od szefowej, "koleżanek" i klientów. Dziewczęta także były przeciwko niej; jej milczenie brały za okazywanie wyższości oraz pogardy. Po pół roku coś się zmieniło i zaprzyjaźniła się z sąsiadką zza ściany. Historia Nadi była banalna niczym wyjęta z dziewiętnastowiecznej powieści - pochodziła spod Moskwy, tam poznała chłopaka odbywającego służbę wojskową. Przyjechała na Daleki Wschód jako narzeczona, ale chłopak porzucił ją dla innej, gdy była w ciąży. Ponieważ jedyna jej życiowa ambicja polegała na byciu żoną, przeto umiała tylko prać, gotować i sprzątać. No, i jeszcze to, co potrafi każda kobieta, nawet jeżeli tego nie lubi. Nadja nie znalazła żadnej pracy, więc najpierw próbowała sprzedawać się na własną rękę, ale zgarnęła ją milicja. Usłużny starszina, nie mogący w jelcynowskiej dobie związać końca z końcem, oddał Nadję Matuszce Duszeńce, co dziewczyna bardzo sobie chwaliła. Kiedy urodziła dziecko, zabrano je dokądś - i ten kłopot także został rozwiązany przez Mateczkę. Kontakt z Nadją, która niby to była wolna, ale nie miała dokąd odejść, zmienił wiele w nastawieniu Magdy. Po okresie biernego poddania się losowi zrozumiała, że ma o co walczyć i powinna spróbować wyrwać się z przeklętego miejsca. Nie wiedziała jeszcze, jak tego dokonać, ale najpierw musiała wyzwolić się z syndromu niewolnika czy oświęcimskiego muzułmana. Musiała poczuć chęć do życia, a potem do walki. Zaczęła od tego, że przestała się zaniedbywać - jeszcze bez określonego celu, wyłącznie dla siebie samej, bo przecież nic tak nie podnosi dobrego samopoczucia kobiety jak przekonanie o własnej atrakcyjności. Przestała się głodzić, co robiła bezwiednie, z braku chęci do życia, i w niezwykle spartańskich warunkach zaczęła dbać o higienę i wygląd. Za pomocą babcinych sposobów dokonywała cudów, usiłując stworzyć na swej wymizerowanej twarzy wieczorowy makijaż. Deszczówka czy woda z roztopionego śniegu nadawała jej włosom połysk lepszy niż Ultra Doux przyprawiony produktem warszawskich wodociągów. Po pewnym czasie współlokatorki - czy to wiedzione instynktem, czy też z chęci rywalizacji - poczęły robić to samo. I wtedy właśnie zdarzył się cud - w mało ekskluzywnym miejscu, dobrym dla drobnych kanciarzy i sfrustrowanych, obarczonych licznymi rodzinami sierżantów intendentury, pojawił się generał major Piotr Wasiljewicz Gromosławskij - jak to określa rosyjskie porzekadło: "umytyj, pobrytyj i lekko podpityj". Oblewał nielegalny interes z kilkoma Japończykami, zdającymi się dla kontrastu do swych filigranowych kobiet cenić swojską krzepę dziewuch Matuszki Duszeńki. Wybór pijanego Gromosławskiego padł na Magdę i wtedy zrozumiała, że ma przed sobą szansę, na którą czekała. Dała więc z siebie wszystko, co umiała w ars amandi, starając się, by jej kunszt dotarł doń pomimo wypitej wódki. Przez dwa tygodnie po tej nocy myślała, że jej wysiłki spełzły na niczym, i znów poczuła się załamana, gdy nagle generał major pojawił się ponownie - tym razem incognito, w cywilu. Nie wiedziała, że sprowadziła go z powrotem nie tyle jej wyszukana gra miłosna, której istotnie niemal nie pamiętał, ile wiadomość, że jest Polką. Jak wielu Rosjan, jednocześnie pogardzał Polakami i podziwiał ich; Polska, niczym tania dziwka przystrojona w świecidełka, budziła w nim tyleż pogardy, co i pożądania. I właśnie dostał taką w ręce - mógł robić wszystko, co chciał z tą dumną Poleczką, mógł ją poniżać, traktować jak ścierkę - ale im usilniej się starał to robić, tym bardziej go pociągała. W końcu nawet powiedział jej to. Magda dobrze mówiła po rosyjsku, uczyła się języka na studiach, i stopniowo zaczęli rozmawiać o wielu innych sprawach. Ich wzajemny stosunek zmienił się. Nadal on, ruskij gienierał, przyjeżdżał upodlać tę małą Polkę za Rodinu, za Stalinu, ale nie był ani taki chamski, ani brutalny, jak na początku. Zjawiał się coraz częściej; Magda była już tylko jego dziewczyną, co spowodowało, że niechęć pozostałych panienek do niej odżyła z dawną mocą. Ale teraz Magda czuła się silna i miała plan. Jako "niewolnica", osoba bez paszportu oddawała się w zasadzie wyłącznie za podłe utrzymanie - postanowiła zatem zmienić ten stan mniemając, że pieniądze mogłyby być niezwykle użyteczne w realizacji pomysłu. Przypuściła zatem atak na Gromosławskiego, opowiadając mu z taką swadą o amsterdamskich i hamburskich przybytkach rozkoszy, jakby całe dotychczasowe życie spędziła w burdelach. Następnym jej krokiem było podsunięcie Pieti myśli, że Magda mogłaby zorganizować bardzo przyjemną chatkę-kopulatkę, gdyby tylko miała możliwość spróbować swych sił. Po niejakim czasie Matuszka Duszeńka zniknęła jakby ją diabeł porwał, a Magda została ustanowiona szefową leśnego domu publicznego. Do pomocy przydano jej dwóch Afgańców - Jurę i Tadżyka Mustafę, pseudo Nóż. Ci dwaj błyskawicznie zaprowadzili porządek wśród buntującej się załogi - część dziewcząt w trymiga znalazła się za bramą, kilka innych zostało przekwalifikowanych na kucharki, pomywaczki czy sprzątaczki. Vacaty Jura z Nożem zapełnili szczupłymi, zgrabnymi panienkami o pociągającej, wyzywającej urodzie, nadanej ich twarzom przez nieco wystające, mongolskie kości policzkowe i lekko skośne oczy - wynik krzyżówki ras zachodzącej od pokoleń w wielonarodowym państwie, byłej szczęśliwej rodzinie stu nacji. W tym momencie kwestia budowy nowego obiektu stała się formalnością. Pomiędzy wiosną a jesienią drugiego roku pobytu Magdy w Zamorskim Kraju stanął w nowym miejscu, pobudowany siłami wojska, przestronny, choć i przytulny pensjonat, z którego gościny korzystali obecnie oficerowie i cywilni notable. Dochodził ją zapach gazu, mleko musiało zalać palnik. Teraz Magda dysponowała pełnią władzy oraz pieniędzmi. Nadal nie istniała wobec miejscowego prawa, formalnie w ogóle jej nie było, ale rosła jej fortuna, znajomości i wpływy. Nie sypiała z nikim oprócz Gromosławskiego i... Jury oraz Noża, o czym Piotr Wasiliewicz nie wiedział. Wyjątkowo, na jego prośbę i za jego zgodą, spędzała noc z takim czy innym poleconym przez niego klientem, ale było dla niej oczywiste, iż nadal musi być z generałem na jak najlepszej stopie. Jego interesy były jej interesami. Ponieważ Gromosławskij odmówił jej załatwienia dokumentów, zwróciła się z tym do "swoich chłopców". Jura zdobył czysty blankiet dowodu osobistego, a Nóż zawiózł ją do Ussuryjska do fotografa. Po ponad półtorarocznej przerwie widok miasta i normalnych ludzi uświadomił jej, jak wiele zmarnowano jej życia i jak bardzo ją upodlono. Rozpłakała się głośno, po babsku. Mazała się z pół godziny, a zakłopotany Nóż nie wiedział, co począć. Przypomniała sobie wszystko, co ją spotkało od momentu przebudzenia w wagonie kolei transsyberyjskiej i kto jest tego przyczyną. Marek. Pragnienie zemsty było jedyną rzeczą - teraz to sobie uświadomiła - która trzymała ją przy życiu i zmuszała do działania. Przestała chlipać, otarła łzy i poprawiła makijaż. Przyjęła od Noża wyjętą spod siedzenia nivy butelkę wódki i pociągnęła dwa łyki. Poczuła się lepiej. Odkąd w ten sam sposób weszła w posiadanie prawa jazdy, zaczęła sama wyprawiać się po zakupy, których nie mogła zlecić "chłopcom". Gromosławskij wściekł się, gdy się o tym dowiedział, ale złość szybko mu przeszła. Zaczął tylko rzadziej bywać w pensjonacie, więc Magda - chcąc uśpić podejrzenia co do swej lojalności - tym skwapliwiej pilnowała regulowania z nim rachunków, a nawet często dokładała pieniądze z własnej puli, żeby tylko Pietia był zadowolony. Nie zdradzając się jeszcze z niczym przed "chłopcami", napisała do Mielca, do jednego z braci. Nie wdając się w szczegóły poprosiła o przysłanie na poste restante trzech zaproszeń do Polski - dla Jury, Noża i Galiny Pietrownej, jak się teraz nazywała. Nie miała dawno wiadomości z domu, czy mama nie chora? Liczyła, że rodzina przyzwyczajona do długich okresów jej milczenia, spełni to życzenie. Z niecierpliwością czekała na odpowiedź, bo zaczynało brakować jej czasu, a przede wszystkim cierpliwości. Bała się, że w ostatniej chwili coś może pokrzyżować jej plan i najgorsze chciała mieć już za sobą. Żyła teraz w ciągłym napięciu. Nóż, którego była bardziej pewna, miał za duże pieniądze załatwić paszport na nazwisko Pietrownej, co - o dziwo - okazało się niezwykle trudne. Jego znajomy komendant milicji był większym tchórzem niż chciwcem. Magda znała, oczywiście, tego człowieka, ale wolała sama nie zajmować się tą sprawą. Przedstawiciele rosyjskiej władzy byli nieobliczalni, bała się ich i nie była pewna, czy gdyby dowiedział się, że ona jest Galiną Pietrowną na fałszywych papierach - nie zamknąłby jej do tiurmy. Miała wrażenie, iż stosunki komendanta i Gromosławskiego nie są najlepsze, więc wolała nie ryzykować ani nie sprawdzać na własnej skórze z jakiego powodu. Co do samego Piotra Wasiljewicza, to sądziła, iż niemożliwością jest, by nie wiedział, czy chociaż nie domyślał się, może nie tyle jej planów, ile przynajmniej chęci powrotu do Polski. Zdawało się jej, że generał-major w nic nie ingerując sprzyja tym zamiarom mając nadzieję, iż po cichu pozbędzie się jej, coraz bardziej kłopotliwej, i nigdy więcej o niej nie usłyszy. Nóż zdobył duński paszport pijanego marynarza - liczyło się to, że pochodził z kraju o bezwizowym ruchu do Polski i że matros nazywał się Bo Johanson. Imię mogło być tyleż męskie, co kobiece - przykładem choćby aktorka Bo Derek. Zamiana zdjęcia to już była prosta sprawa. Od tej pory pozostało jedynie czekać na odpowiedź z domu. Jej zaproszenie dla niejakiej Galiny Pietrowny nie było już do niczego potrzebne, ale pozostawała kwestia Jury oraz Noża. Czas oczekiwania Magda skracała sobie przygotowaniami do realizacji ostatniej fazy planu - odwiedzała często port wypatrując polskich statków handlowych. Niestety, na skutek ogólnej światowej recesji i załamania handlu z Rosją nie było takich prawie wcale. Wreszcie wywiedziała się o polskiej bazie-przetwórni, poddawanej jakiemuś pobieżnemu remontowi przed rejsem do kraju. Statek wracał z ładowniami pełnymi ryb, których nikt nie chciał kupić, jako że połowy na Oceanie Spokojnym przestały się opłacać. Naprawa dotyczyła silnika jednostki, w związku z czym nie odbywała się w doku, i cała załoga, czternaście osób, mieszkała na statku. Kapitan, Tadeusz ...cki, nie wydawał się z początku zainteresowany zabraniem pasażerów - pięknej Polki, porzuconej żony obywatela duńskiego, ani dwóch jej "przyjaciół", jednak zgodził się rozważyć tę kwestię i przyjął zaproszenie do odwiedzenia, wraz częścią załogi, pensjonatu pani Johanson. Magda była przekonana, że Stary podbija po prostu cenę. Okoliczności zdawały się jej sprzyjać i Magda była tym faktem tyleż ucieszona, co i chora ze strachu, by wszystko nie wzięło w łeb w ostatnim, najważniejszym momencie. Obawiała się jakiegoś głupiego przypadku z gatunku tych, które krzyżują najwspanialsze filmowe intrygi związane z napadami na banki czy pocztowe furgony pełne worków pieniędzy. Nie mogła w nocy spać i niepokoiła się brakiem listu z Polski. Szczęście uśmiechnęło się do niej jeszcze dwa razy - pewnego dnia panienka na poczcie już z daleka wołała do niej, czto priszło k wam pismo!, a przez najbliższe dwa tygodnie mogła także nie zawracać sobie głowy Gromosławskim, jeżeli nawet przyjąć, że miałby coś przeciwko jej ucieczce, bowiem jako dowódca portu wojennego zajęty był dzień i noc z powodu manewrów Floty Oceanu Spokojnego. List, zgodnie z jej oczekiwaniami, zawierał trzy notarialnie poświadczone zaproszenia i właściwie ani słowa zainteresowania jej losami - przyznać jednak musiała w duchu, że i ona nie zajmowała się nigdy nadmiernie życiem swych bliskich. Po raz pierwszy od bardzo dawna zatęskniła do Mielca - gnuśność i prowincjonalność tamtejszego życia wydała się jej nagle rajem. Ale jak to powiedział Rimbaud, "życie jest gdzie indziej". W noc poprzedzającą wyjście w morze trzy czwarte załogi bazy-przetwórni stawiło się jak jeden mąż, pod wodzą swego kapitana, w pensjonacie "Amour", którego nazwa stanowiła zgrabne nawiązanie tak do miłości, jak do "pobliskiej" rzeki. Podczas gdy marynarze bawili się na całego, korzystając z darmowych dziewczynek i alkoholu, Magda dopinała ostatnie szczegóły transakcji z ich dowódcą. Za 3200 dolarów zgodził się zabrać całą trójkę pod warunkiem, że w czasie podróży będzie mógł korzystać z usług Madamme. Musiała przystać na tę dodatkową klauzulę. O trzeciej nad ranem wszyscy byli tak pijani, że nawet Jura i Nóż bełkotliwie, z szerokim gestem godnym beztroskich ptaków, przystali na podróż morską do Szczecina, skąd już bliziutko było na zapad. O siódmej rano, przy pomocy dziewczyn z kuchni, Magda, która prawie nie piła, załadowała całe towarzystwo do barkasa i zasiadła za kierownicą. O dziewiątej, spocona ze strachu i emocji po pomyślnym przebyciu kontroli paszportowej i celnej, znalazła się na pokładzie "Narwala", a o dwunastej statek wyszedł w morze. Magda płakała stojąc od nawietrznej przy relingu, i nikt nie mógł wiedzieć, czy dlatego, że była już w Polsce, czy z powodu ostrego, mroźnego wiatru, w którym czuć było zapach nadciągającej syberyjskiej zimy. Zbliżały się święta. W Warszawie, jak zwykle w ostatnich latach w całej prawie Polsce, nie było śniegu. Marek siedział sam w domu, przygotowując dla ministra roczne sprawozdanie ze swej działalności. Stukał w klawisze komputera i myślami był gdzieś daleko. Koniec grudnia wywoływał w jego pamięci obraz Magdy. Kiedy wspominał wypadki sprzed dwóch lat, ciarki przechodziły mu po plecach na myśl o tym, co się z nią mogło teraz dziać. Albo już stało. "Sama sobie winna!" - pomyślał, by dodać sobie ducha i umniejszyć wyrzuty sumienia. Ale to nie pomagało, nie mogło pomóc. Tak jak nie pomagał alkohol, inne kobiety czy praca oraz interesy. Och, napić by się tak teraz wina prostego! Na przykład "Kordiału rumowego o smaku łagodnym" albo "Uśmiechu Teściowej". Tak naprawdę nie chodziło mu o Magdę jako taką, jego skrupuły brały się przede wszystkim ze strachu o siebie samego, o to, że jakimś cudem Magda może wrócić albo rzecz wyda się w inny sposób. Na razie, dla wszystkich zainteresowanych, przebywała za granicą; co było zgodne z prawdą. W ogrodzie zaszczekał Porter, jego bulterier, i po chwili umilkł. Marek wrócił do rzeczywistości i spostrzegł, że musi skasować ponad pół strony jakichś niezrozumiałych słów. Nad drzwiami wejściowymi rozległ się gong. "Znów zapomnieli kluczy" - pomyślał ogólnie pod adresem rodziny niezadowolony, że mu się przerywa. Ilona, jego żona, była na przedświątecznych sprawunkach, syn na wieczorze kawalerskim kolegi ze studiów, a córka wyjechała na weekend. Sam musiał wstać. - Kto tam? - zapytał odruchowo. - Rozkrywaj! Diadia Moroz prijechał! Zanim zdążył się zdziwić, serie z dwóch kałasznikowów rozdarły ciszę i drzwi rozpadły się w wirujące i spadające jakoś powoli w zdumionym powietrzu drzazgi. Czas zwolnił, wszystko działo się niezwykle, niczym w sennym koszmarze, a Marek szpikowan