Jabłoński Mirosław - Sierpem i młotem
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Jabłoński Mirosław - Sierpem i młotem |
Rozszerzenie: |
Jabłoński Mirosław - Sierpem i młotem PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Jabłoński Mirosław - Sierpem i młotem pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Jabłoński Mirosław - Sierpem i młotem Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Jabłoński Mirosław - Sierpem i młotem Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Mirosław P. Jabłoński
Sierpem i młotem
Klik.
Tego dnia Magdzie wszystko leciało z rąk. Przygotowując
kolację dla siebie i Marka stłukła dwa talerze, przewróciła
świecznik na stole i rozbiła w łazience słoik z jego
ulubioną solą kąpielową. Sprzątając skaleczyła się w palec.
Jej złość skierowała się na Marka.
"Pieprzony jaśnie pan podsekretarz stanu!" - pomyślała
ssąc rankę. - "Jak zwykle przyjdzie wykończony, wykąpie się,
zje kolację, przeleci mnie spoglądając na zegarek i pogna
do żony!"
Powód jej złości - jak i zdesperowania - był zupełnie
inny. Choć oczywiście miał związek z osobą Marka, jego żoną
oraz pracą w Ministerstwie Współpracy z Zagranicą. Przede
wszystkim dotyczył zaś Magdy, no i jeszcze czegoś, o czym
miała dopiero zamiar Markowi powiedzieć.
Posprzątała łazienkę, przykleiła plaster na skaleczenie,
złamaną świecę wymieniła na nową. Jak na złość, dzisiaj
wypadała trzecia rocznica ich związku. Odkręciła wodę nad
wanną. Dzwonek do drzwi odezwał się, kiedy wystrojona
sklepowa, ku aplauzowi widowni z playbacku, odgadła hasło:
"Komu w drogę, temu czas". Wyłączyła telewizor i poszła
otworzyć. Przedpokój wypełnił wielki bukiet niesiony przez
Marka.
"Magda, pocałuj pana" - przykazała sobie i nadstawiła
policzek.
- Jakie śliczne - powiedziała szczerze, wąchając
trzydzieści trzy róże. - Cudowne.
- Jestem skonany - rzekł Marek i powędrował do łazienki.
Nie wyglądał na zmęczonego - szczupły, przystojny
czterdziestoczterolatek, mógłby mieć 6-7 lat mniej. Lekko
siwiał na skroniach, co tylko dodawało mu uroku. Magda
skonstatowała, że był raczej w dobrym nastroju; doleciał ją
zapach koniaku.
Przy kolacji prawie się nie odzywała - nie musiała.
Marek gadał jak najęty o skomplikowanej transakcji na
trasie Amsterdam-Rosja. Jak zwykle było to niezbyt jasne,
gdyż bojąc się oddawać całkiem w jej ręce, starannie unikał
szczegółów.
"Bez poł litra nie rozbierosz" - pomyślała i
przestała słuchać.
Sprawa, o której Marek opowiadał w bardzo
zawoalowanej formie (a musiał się przed kimś
wygadać), wyglądała następująco: Polsko-rosyjska spółka,
zawiązana wyłącznie w tym celu, zakupiła w Kanadzie zboże,
głównie pszenicę, z przeznaczeniem dla Polski. Fracht
wypełnił trzy masowce, które znajdowały się właśnie w
drodze do największego portu świata, Rotterdamu. Tam, jako
że tak wielkie jednostki nie mogły wpłynąć na Bałtyk przez
cieśniny duńskie, zboże miało być przeładowane na mniejsze
statki rosyjskie, jednak od tej chwili listy przewozowe
stwierdzały, iż ich ładownie wypełnione są holenderską
paszą dla zwierząt hodowlanych. Sens operacji był oczywisty
- uniknąć wysokich opłat przy wprowadzaniu ładunku na polski
obszar celny. Po przejściu cła pasza znów stawała się
zbożem, które wiadoma spółka sprzedawała Agencji Rynku
Rolnego, jako towar skupiony od rodzimych rolników. Agencja,
nawet nie oglądając nabytku, odsprzedawała zboże, za
pośrednictwem Ministerstwa Współpracy z Zagranicą - czyli
Marka - wygłodniałej Ukrainie lub Białorusi. Korzyść Rosjan
polegała na tym, że jeden z ich statków znikał na krótkiej
trasie Rotterdam-Gdynia, by pojawić się w jakimś
dalekowschodnim porcie; zaś zysk Marka stanowił całkiem
spory procent od różnicy pomiędzy opłatami celnymi za paszę
a pszenicę. Marek skończył, a Magda zastanawiała się, czy
może ma już mu powiedzieć... Rozumiała, że na całej
niepojętej przewalance Marek zarobi dziesiątki, jeśli nie
setki tysięcy dolarów: duma aż go rozpierała. Może więc
teraz? Najpolityczniej byłoby zrobić to w łóżku - i to
przed, a nie po - ale Magda nie miała ochoty na seks.
Zdecydowała się.
- Cieszę się razem z tobą - powiedziała. - Ja też
mam dobrą wiadomość dla nas. Jestem w ciąży...
Przypuszczała, jaka może być jego reakcja, a mimo to
odczuła zawód i złość. W głupi sposób wierzyła, że
może go jednak ucieszy. Marek zesztywniał i z kamienną
twarzą dopił wino.
- To nie jest dobra nowina - powiedział. - I ty
dobrze o tym wiesz. Wiesz, że nie chcę żadnych bachorów!
- Tylko nie bachor. To twoje dziecko!
- Moje dzieci są w moim domu.
- Twoja żona także - Magda opanowała się z trudem.
- Leć do jej zimnego tyłka! Proszę bardzo!
Niech ona robi ci kolacyjki, kąpiele, masaże oraz niech ci
służy za pogotowie seksualne w dzień i w nocy, kiedy tylko
zechce ci się podnieść słuchawkę!
- Płacę za to!
Przez chwilę zastanawiała się, czy nie strzelić go w
pysk. Wybrała drwinę, która bardziej raniła.
- Jej płacisz jeszcze więcej. I co z tego masz?
Na chwilę za panowała cisza, bo ministerialny negocjator
zapomniał języka w gębie.
- Zawsze grałam fair - powiedziała spokojnie Magda. -
To, że mi nie ufasz, to twój problem. Ty zresztą nikomu nie
wierzysz. Umówiliśmy się na początku, że nie będę w żaden
sposób ingerować w twoje życie. Nie robię tego. Nie dzwonię,
nie szantażuję cię, nie urządzam awantur ani scen zazdrości.
Nie żądam także, abyś się dla mnie rozwiódł. A wiesz, że
mogłabym. Boisz się tego dziecka nie dlatego, że ja mogłabym
się zmienić i zapragnąć cię na tatusia na dodatek; ty się
lękasz, gdyż sam mógłbyś chcieć z nami zostać, a wtedy twoja
dobra, kochana żona zrobiłaby wszystko to, czego ja nie
czynię. Zgnoiłaby cię, złamała twoją karierę i puściła z
torbami. Jednym słowem - zamieniłaby twoje życie w piekło.
Bez pieniędzy i stanowiska nic byś nie znaczył. Tak uważasz,
bo tobie, jak powietrze do życia, potrzebne jest uwielbienie
młodych ministerialnych sekretarek - cipencji gotowych na
wszystko, byle zająć miejsce takich jak ja. Utrzymanek
mających nadzieję, iż zostaną kiedyś żonami.
- Myślę, że dosyć już powiedziałaś. - Marek wstał od
stołu ocierając usta serwetką; rzucił ją pomiędzy świece.
- Skoro tak chętnie powołujesz się na naszą umowę, to ci
przypomnę, iż był w niej jeszcze jeden punkt: żadnych
dzieci! Był?
Magda schyliła głowę, ale zaraz ją podniosła.
- Marek, ja mam dwadzieścia siedem lat. - W jej głosie
zabrzmiała prośba. - Jestem z tobą od czasu seminarium
dyplomowego na SGH. Niedługo po moim dyplomie poszedłeś w
ministry. Masz żonę, dwoje dzieci, robisz karierę. Ja też
muszę pomyśleć o sobie, zanim będzie za późno - nim zostanę
czterdziestoletnią samotną babą, trującą się prochami i
alkoholem. Zrozum - nie zrezygnuję z tego dziecka. Nic, poza
nim, nie chcę od ciebie.
- I nic nie dostaniesz! - krzyknął. - Czy
zapominasz czyje to mieszkanie, samochód, kto na to
wszystko daje forsę? Czy myślisz, że pozwolę sobie uwiązać
kamień na szyi? Że przez następnych dwadzieścia lat dam ci
się szantażować dzieckiem, którego nie chcę, a które będę
musiał utrzymywać? Masz rację - w ministerstwach, i nie
tylko tam, pełno jest panienek, które mogę osadzić w tym
mieszkaniu. Mam 44 lata; jak myślisz - ile jeszcze takich
trzyletnich miodowych okresów mogę mieć w życiu? Góra
pięć. I chcę wykorzystać je wszystkie. Albo usuniesz tę
ciążę, albo koniec z nami i możesz jutro pakować manatki!
Magda przez chwilę bawiła się widelcem, by zająć ręce i
nie rozpłakać się. Poza początkowym okresem znajomości nigdy
nie miała złudzeń co do uczuć Marka, lecz nie sądziła, że
jest aż takim zimnym draniem.
- Nie pozbędę się dziecka - powiedziała patrząc w stół,
starając się panować nad głosem. - I nie wyprowadzę się
stąd. Za te trzy lata darmowej radochy coś mi się od ciebie
należy, nie sądzisz? Niczego więcej nie chcę - a przede
wszystkim nigdy więcej nie pokazuj mi się na oczy. Brzydzę
się szantażem, ale jeżeli spróbujesz mnie ruszyć, to
pamiętaj, że wiem o tobie dosyć, by dociekliwy dziennikarz
dogrzebał się reszty informacji o twoich machlojkach. A
prasę - o co sam walczyłeś, kiedy miałeś jeszcze jakieś
ideały - mamy wolną, dzięki czemu taki Urban przemieli cię
na śrutę. Będziesz skończony raz na zawsze i nawet może
posiedzisz parę lat, czego ci serdecznie życzę. Amen.
Podniosła wzrok na Marka i przez chwilę była przerażona -
nie wiedziała, czy zaraz ją zamorduje, czy też trafi go
apopleksja. Nigdy dotąd nie widziała go w takim stanie.
- Ty... ty... ty... kurwo... ty zdziro... ja cię...
ty...
Zaczął się nerwowo za czymś rozglądać i pomyślała w
panice, że za butelką po winie, by walnąć ją w głowę.
Uciekła od stołu, ale Marek złapał swą dyplomatkę, płaszcz i
trzasnąwszy drzwiami, zniknął z mieszkania. Magda z płaczem
rzuciła się na posłanie. Płakała długo, aż w końcu ze
zmęczenia, żalu i jakiejś przygniatającej rozpaczy - chyba
jednak kochała tego bydlaka - zasnęła skulona na sarniej
skórze przykrywającej łóżko.
Obudził ją dzwonek telefonu. Nieprzytomna, nie wiedząc,
która godzina, sięgnęła po słuchawkę.
- Halo - powiedziała zaspanym, schrypniętym głosem. -
Słucham...
- To ja, Marek... - Przez chwilę panowała cisza, a
ociężała jeszcze od snu Magda nawet się nie zdenerwowała
słysząc jego głos. - Wiesz, przepraszam cię... Wczoraj
poniosły nas nerwy i myślę, że powinniśmy o tym spokojnie
porozmawiać.
Nie odpowiedziała, miała pustkę w głowie. Oczywiście
zdawała sobie sprawę, że jego wczorajsze wyjście niczego
nie załatwiało do końca, lecz nie sądziła, że Marek
zadzwoni tak szybko.
- Magda, jesteś tam? - jego głos zdradzał
zaniepokojenie. - Odezwij się!
- Jestem, jestem... Która godzina?
- Co? W pół do dwunastej. Chciałbym, żebyśmy się
spotkali o drugiej na obiedzie. Porozmawiamy spokojnie.
Dobrze?
- Tak...
- A więc o czternastej na Starym Mieście, tam gdzie
zwykle. Będziesz?
- Tak.
Kiedy przyszła do Fukiera, kierownik sali zaprowadził
ją do stolika. Marek wstał na jej widok.
"Mężczyźni także powinni robić sobie makijaż!" -
pomyślała z satysfakcją na widok jego bladej, wymizerowanej
twarzy. W popielniczce przed nim tlił się papieros. Wyglądał
na ciężko chorego człowieka. Najwyraźniej ta noc należała do
jego najcięższych, nieprzespanych nocy. Magda, która dwie
godziny spędziła najpierw na aerobiku w domowym wykonaniu,
potem w kąpieli, a wreszcie dobre czterdzieści minut przed
lustrem, wyglądała olśniewająco. To dodało jej teraz
pewności siebie. Podała mu rękę i usiadła, starając się być
jak najbardziej wyniosła, elegancka i spokojna.
Ból obrzmiałych łydek, kwaśność w ustach.
Marek zaciągnął się nerwowo. Palił rzadko - to był punkt
dla niej.
- Ślicznie wyglądasz, Madziu. - Uśmiechnął się blado,
z przymusem.
- Przykro mi, że nie mogę powiedzieć tego samego o
tobie. I nie mów do mnie jak Karwowski do swej żony
idiotki.
W milczeniu przełknął ripostę.
- Gniewasz się? - zapytał inteligentnie niczym bohater
"Dynastii".
- A jak sądzisz?
Kelner podał im karty, przez chwilę ustalali menu, a
potem Marek postanowił schwytać byka za rogi.
- Przepraszam cię - powiedział. - Jeszcze raz cię
przepraszam, ale to było tak niespodziewane... poniosło
mnie... Wybaczysz mi? - Położył rękę na jej dłoni.
Nie cofnęła swojej, ale nie dała poznać, że ją to w
jakikolwiek sposób interesuje. Trochę jednak miękła,
dzisiaj, po raz pierwszy od bardzo dawna, Marek zachowywał
się jak podczas ich poznania.
"On nie jest całkiem zły" - pomyślała i złapała się na
tym, że zaczyna go usprawiedliwiać. "Ma nerwową pracę, dużo
stresów, wdał się w podejrzane interesy. A tak naprawdę to
nie jest mocny człowiek. On się boi; widać zresztą, co
zrobiła z niego ta jedna noc".
Marek głaskał jej dłoń, rozpraszało ją to, powstrzymywała
się, by w żaden sposób nie odpowiedzieć na pieszczotę. Nagle
zrozumiała, jak bardzo silnie działa Marek na nią fizycznie
i zastanowiła się, czy nie wykorzystuje tego, by ją
psychicznie obezwładnić i zdobyć przewagę.
"Nie - zdecydowała - nie jest wcale taki słaby. Poza
tym znakomicie umie manipulować ludźmi i prowadzić
negocjacje".
Czując, że pod wpływem widoku jego zmaltretowanej
bezsennością twarzy i delikatnej pieszczoty może się
rozkleić, gwałtownie cofnęła dłoń. Marek sięgnął po
następnego papierosa.
Czy gaz pod mlekiem jest wyłączony? Jeżeli zaleje
palnik...
Wypili aperitif i dopiero przy polewce piwnej z
grzankami Marek odezwał się ponownie.
- Przemyślałem sobie to wszystko, Magdziu, i chcę ci coś
zaproponować. - Zaakcentował mocno "g" w zdrobnieniu imienia
(którego nie lubiła), a potem zawiesił głos, czekając na
odzew z jej strony.
Milczała. Marek westchnął.
- Chcę ci powiedzieć, co wymyśliłem, tylko się nie
denerwuj. Przyrzeknij mi, że wysłuchasz mnie do końca, a
potem razem się zastanowimy. Dobrze?
Skinęła głową.
- Chciałbym cię prosić - Marek z determinacją położył
nacisk na słowie "prosić" - byś zgodziła się
zrezygnować teraz z tego dziecka...
Magda uśmiechnęła się w duchu nad elegancją
sformułowania, które oznaczało po prostu skrobankę. Na
dodatek, zabronioną od niedawna przez Sejm Najjaśniejszej
Rzplitej. Ale to był właśnie cały Marek.
- Zaraz powiem ci, dlaczego. Otóż wczoraj dotknęłaś
istotnej sprawy, gdy chodzi o moje małżeństwo - doszedłem
do wniosku, iż jest ono fikcją, kosztowną fikcją. Moje
dzieci są dorosłe: Maciek jest już na pierwszym roku
prawa, Ewa za pół roku zdaje maturę. Kiedy dostanie się na
studia, rozwiodę się z Iloną, to postanowione. Najbliższe
pół roku będzie więc dla mnie bardzo trudne. Bardzo
ważne jest też, by transakcja, o której ci wczoraj mówiłem,
doszła do skutku. To nasza przyszłość. Moja, twoja i
myślę, iż za jakiś czas także naszego dziecka. Ale teraz
to niemożliwe, wierz mi. Ilona pochodzi z adwokackiej
rodziny, zjedliby mnie w kaszy, gdyby podczas
sprawy rozwodowej dogrzebali się ciebie, ciężarnej.
Istotnie byłbym skończony. Mamy z Iloną dom na Sadybie;
wolałabyś chyba mieszkać tam niż w bloku, prawda? Zatem
oto, co ci proponuję - poddasz się zabiegowi, a ja
obiecuję ci, że niedługo będziemy razem. Wiem, że możesz
mi nie wierzyć; obietnice faceta przypartego do muru są
często niewiele warte, zatem zanim się na to zdecydujesz,
przepiszę na ciebie mieszkanie oraz samochód, żebyś miała
jakieś zabezpieczenie i rękojmię mojej dobrej woli. I co
ty na to?
Magda była zszokowana.
- Muszę się nad tym zastanowić...
- Oczywiście - zgodził się pośpiesznie. - Przemyśl to
sobie. Byle to nie trwało zbyt długo - dodał znacząco.
Przez chwilę rozważała, czy zabrać się do
postawionego przed nią de volailla. Chociaż od rana nic
nie jadła, minął jej apetyt. Marek z zajadłością
pałaszował polędwicę na grzance.
Skądś doleciał odór odpadków. Czy wychodząc wyrzucił
śmieci?
- Widzisz - powiedział starając się być elegancki z
pełnymi ustami - lecę wkrótce do Holandii dopinać swoje
sprawy. Moglibyśmy tam pojechać oboje - ty i ja. Przed
świętami Amsterdam jest bardzo piękny - pełno tam
cudownych kiermaszy, muzyki, mocnego grzanego belgijskiego
piwa, choinek i świętych Mikołajów. Śnieg oraz zamarznięte
kanały. Cudo. Moglibyśmy pobyć tam z tydzień, do samych
świąt, a w międzyczasie w prywatnej klinice załatwilibyśmy
naszą sprawę...
Magda przymknęła oczy. Cenę już znała, decyzja
należała do niej. Tylko czy ona bardziej chciała dziecka,
czy Marka? Nie była pewna.
W pomieszczeniach terminalu zagranicznego Okęcia panował
przedświąteczny ruch. Co prawda, do Wigilii było prawie dwa
tygodnie, ale część cudzoziemców pracujących czy
załatwiających w Polsce interesy wybierała się już do swych
domów na obu półkulach. Mieli wielkie, eleganckie walizy na
kółkach i byle jak pozawijane paczki ze sprawunkami. Co
chwilę okazywało się, iż wewnątrz tych niepozornych, szarych
pakunków znajdują się spowite w błyszczące papiery oraz
wstążki świąteczne prezenty. Ruch, gwar, pokrzykiwania
podróżnych i melodyjny dźwięk gongu, po którym następowała
zapowiedź kolejnego lotu, spowodowały, że Magda czuła się
źle. Może były to zresztą pierwsze objawy ciąży? Miała
mdłości i bolała ją głowa.
Smród przypalonego mleka; jednak wykipiało...
Marek zawieruszył się na chwilę, ale nie obchodziło jej
to - może lepiej byłoby, gdyby z jakiegoś powodu nie
polecieli? Nie potrafiła się zdecydować na przerwanie
zapoczątkowanego u Fukiera ciągu wypadków. Popatrzyła na
swoje dłonie. Na markizę ze szmaragdu i małych brylancików -
"zaręczynowy" pierścionek od Marka. Uśmiechnęła się gorzko w
duchu - przyjęła oświadczyny od żonatego jeszcze mężczyzny.
Teraz, na lotnisku, czuła się rozdrażniona i zarazem
zobojętniała. Coś jej mówiło, że źle zrobiła, zgadzając się
na zabieg, ale w tym stanie ducha, kiedy poczęte w jej
brzuchu życie stało się towarem i kartą przetargową -
straciło na indywidualności. Przestała je lubić albo
wmówiła to sobie.
"Jeszcze nic się nie stało" - pomyślała. "Jeszcze mogę
się wycofać, oddać pierścionek, mieszkanie, samochód.
Urodzić dziecko, jego dziecko. I zostać bez środków do
życia. Gdzie teraz znajdzie pracę ciężarna kobieta, a
później samotna matka? Gdzie będę mieszkać? U koleżanek?..."
Przez kilka lat związku z Markiem wszelkie jej dawniejsze
znajomości i przyjaźnie bardzo się rozluźniły, jeżeli nie
obumarły. Rodzina? Nie, na pewno nie wróci do Mielca. Od
ponad dwunastu lat, odkąd ukończyła szkołę podstawową,
jedyne jej marzenie - które, jak się jej zdawało,
zrealizowała - polegało na wyrwaniu się stamtąd. Najpierw
więc było liceum z internatem w Krakowie, u sióstr
prezentek, a potem Warszawa - chciała być jak najdalej i w
wielkim mieście. Rodzicom zostali jeszcze dwaj bracia i
siostra - wszystko małomiasteczkowe typy, zapatrzone w
telewizor od obiadu do ostatniego hasła w "Kole fortuny".
Osiągnęła to, co zaplanowała. A teraz musi za to zapłacić.
Wrócił Marek.
- Dowiadywałem się o panujące na Schiphol warunki -
nazwę lotniska wymawiał z holenderska, "shiphol", a nie
"sziphol", jak to czynili inni, łącznie z lotniskowymi
spikerkami. - Wszystko jest w porządku.
"Palant!" - stwierdziła. "Musiał iść się pochwalić, że
jest o.m.c ministrem i czarować w informacji jakąś dupcię.
Nikt inny nie gadałby z nim; tutaj takich, pożal się Boże,
VIP-ów mają na pęczki".
Nie lubiła latać, zwykle wypijała przed startem dwa
porządne drinki, ale dziś ze względu na "dziecko" nie
czyniła tego. Idiotyczne, zważywszy, po co leciała do
Amsterdamu, ale przecież zawsze istniała szansa, że do tego
nie dojdzie. Coraz mniejsza szansa. Denerwowało ją także to,
że Marek stał się opiekuńczy i troskliwy - on, który zwykle
nie interesował się niczym poza sobą samym.
Wreszcie autokar podwiózł ich do samolotu; wysiadając
otuliła się w sztuczne popielice - prezent od niego na
drugą rocznicę. I nagle, już w samolocie, zaledwie
wysłuchawszy dwujęzycznej instrukcji stewardesy, co należy
czynić w "wypadku wypadku", usnęła - przywilej ciężarnej.
Szybko zapadający zmierzch przydawał andersenowskiego
nastroju wąskim uliczkom nad kanałami. Prószył drobny śnieg,
taka kaszka, tworząca wokół latarń baśniowe pejzaże Królowej
Śniegu. Do Magdy wróciły wspomnienia dzieciństwa i lektury
tej baśni - jej autor był neurastenicznym Duńczykiem, ale w
Kopenhadze przecież także były kanały. Stawała oczarowana na
każdym skrzyżowaniu, na łukowo sklepionych mostkach ponad
ciemną wodą, na której unosiły się w ciszy rozświetlone
świątecznie zamieszkane barki; dochodził stamtąd gwar
rozmów, dźwięki muzyki i szczęk sztućców - i pragnęła wejść
na pokład, przystać do tych ludzi i żyć tak na pozór
beztrosko z dnia na dzień. Zdawało się jej, że można na
zawsze zatrzymać tę urokliwą chwilę, spowitą w ciszę i
śnieg.
Za dnia Marek znikał gdzieś w swoich sprawach, a ona
wysypiała się i leniuchowała w pozostawionym im przez
znajomych Marka dwupokojowym mieszkaniu przy
Olof Palmeplein 20. Stamtąd, z Amsterdam Nord, jeździli
wieczorami do centrum i na czwarty dzień Marek zabrał ją
do nocnego lokalu w Czerwonym Amsterdamie. Było to w
pobliżu uniwersytetu, przy Singel Gracht. "Yab Yum", ni to
klub, ni dyskoteka, z początku spodobał się jej. Wieczór
rozpoczął się od tanecznych popisów roznegliżowanych
dziewcząt, a zakończyć go miał publiczny
stosunek. Kiedy para "aktorów" wyszła na podium i zaczęła
obejmować się w takt zmysłowej muzyki, Magda, która
pamiętała taką ledwie zasugerowaną scenę z pierwszego
"Ojca Chrzestnego", poczuła przyjemne podniecenie. Ale
nagle, w trakcie coraz energiczniejszych pieszczot
występujących, przypomniała sobie, po co przyjechała do
Holandii i co ją czeka już jutro - i zrobiło się jej
niedobrze. Przez chwilę walczyła z mdłościami, a potem
wstała gwałtownie i trzymając się za brzuch wybiegła do
toalety. Kiedy wymiotowała do umywalki, bardziej poczuła
niż usłyszała, że ktoś wszedł do środka - kątem oka
dostrzegła Marka.
Nad wanną cieknie bateria, trzeba wezwać kogoś z
administracji.
Pomyślała, że zainteresował się jej stanem, ale on nie
zważając na nic, jednym szarpnięciem zadarł jej sukienkę,
ściągnął figi i wszedł w nią ostro i boleśnie jak nigdy
dotąd. Płakała głośno, widząc w lustrze swą przybliżającą
się i oddalającą twarz z rozmazaną szminką, uwalanymi ustami
i brodą, i kiedy poczuła gorąco wypełniające jej wnętrze,
postanowiła, że jego dziecka nie chce za żadne skarby.
Nie odezwała się do niego - śniadanie
(ona sama nic nie jadła) i część przedpołudnia upłynęły
im w absolutnym milczeniu. Odkąd Marek wyprowadził ją
wczoraj z klubu bocznym wyjściem na małą uliczkę Spui, nie
próbował nawiązać rozmowy. Nie interesowało ją, o czym on myśli,
sama zaś z mściwą radością oczekiwała na moment pozbycia
się jego dziecka. Teraz traktowała je jak obcy element -
jako straż przednią podstępnego wroga, który zakradł się do jej
wnętrza potajemnie, by ją rozsadzić od środka i zniszczyć.
W nocy spadł świeży śnieg i kiedy jechali do lekarza
o nazwisku van Hameln, wszystko było białe. Trotuary i
jezdnie już odśnieżono, ale z nieba wciąż sypały się
puszyste płatki.
Pokój zabiegowy Hamelna również był sterylnie biały.
Przez cały czas, kiedy asystentka, chyba pielęgniarka
anestezjologiczna, przygotowywała ją do zabiegu, a ginekolog
po raz kolejny - i najwyraźniej zupełnie zbędny -
przeglądał wyniki zrobionych w Warszawie badań, Magda nie
odzywała się. Marek wyszedł do poczekalni, van Hameln mówił
do niej po angielsku, ale nie słuchała go. Okryta od szyi
po pępek białym prześcieradłem, leżała rozpięta na fotelu
ginekologicznym jak w machinie tortur. Pielęgniarka
zdezynfekowała skórę na jej przedramieniu i wkłuła się do
żyły - Magda słyszała jeszcze cichy szczęk przekładanych
narzędzi chirurgicznych i zanim doliczyła głośno do siedmiu,
już spała.
Śnił się jej ciepły śnieg, olbrzymia gorąca biel,
którą była otulona. Było cicho, spokojnie i czuła się
bezpiecznie. Stopniowo, skądś z daleka, zaczął dochodzić
stłumiony, rytmiczny dźwięk - z każdą chwilą nasilał się i
drażnił ją. W pewnym momencie stwierdziła z przerażeniem
(choć dlaczego z przerażeniem, tego nie wiedziała), że nie
śpi już, że przekroczyła delikatną granicę pomiędzy snem a
jawą i coraz wyraźniej czuje swoje ciało. Nadal nie
otwierała oczu, mając ciągle nadzieję, iż może uda się jej
zanurzyć ponownie w bezpiecznej bieli, ale nie
wychodziło. Czuła się coraz bardziej trzeźwa i świadoma -
świadoma tego, iż najwyraźniej jedzie dokądś pociągiem.
Pociągiem? Przecież przylecieli z Markiem do Holandii
samolotem... Nagle przypomniała sobie wszystko aż do
momentu, kiedy uśpiono ją w gabinecie van Hamelna w Bosum,
małej mieścinie pod Amsterdamem - i podniosła powieki.
Zdumienie i oszołomienie najpierw odebrało jej mowę, a
potem zachłysnęła się strasznym krzykiem zwierzęcego
przerażenia. Siedziała w wielkim i prawie pustym
przedziale kolejowym, a za oknem przesuwał się śnieżny
pejzaż charakterystyczny dla dalekiego północnego wschodu.
Wysokie sosny przykryte białymi czapami śniegu stały murem
wzdłuż torów. Magda oglądała to z szeroko otwartymi
ustami, nie zdając sobie sprawy, że wciąż krzyczy. To nie
był sen - najwyraźniej przemierzała Syberię, bo
siermiężność przedziału i zdobiące go rosyjskie
napisy nie dopuszczały możliwości, iż znajduje się w
środku kanadyjskiej tajgi.
Warkot silnika i strzał w gaźnik. To znowu ten pacan,
Michalak, uruchamia syrenę. Powinni to na złom zabierać.
W przedziale było potwornie gorąco, a mimo to w
przeciwległym jego kącie spał ktoś na wpół zagrzebany w
stertę futer. Jej ciągły wrzask obudził współtowarzysza
podróży, skóry poruszyły się i wychynęła stamtąd
skośnooka, czerwona od gorąca i lśniąca od potu szeroka,
prostacka twarz. Poniżej niegolonej od kilku dni brody
ciało kałmuka skrywał elegancki, lecz wygnieciony i
poplamiony niemożliwie garnitur z dobrego materiału, spod
którego wyglądała biała, rozchełstana koszula drugiej,
albo i trzeciej świeżości. Krawat wyzierał na świat z
bocznej kieszeni marynarki.
- Ticho, ticho, maleńkaja - powiedział obudzony. - U
mienja straszno bolit gaława...
Czerwone łapsko sięgnęło po litrową butelkę wódki, w
trzech czwartych opróżnioną, stojącą na stoliku pod oknem.
Drab wyciągnął zębami korek, wypluł go, wypił gorzałkę do
dna, a butelkę rzucił na siedzenie.
- Tiszina! - ryknął i strzelił Magdę w twarz tak
mocno, że uderzywszy głową o ścianę przedziału doznała
chwilowego zamroczenia. - Słuszaj, barysznia! Ty tiepier
moja rabynja, znaczit - poddana. Marek, moj drug, podarił
tiebia mnie. Ty dołżna diełat, czto ja skażu. I wsio.
Mówił dziwaczną mieszaniną rosyjskich i polskich słów,
czymś w rodzaju wschodniego anglo-pidginu, ale Magda i bez
tego zrozumiała swoją sytuację. Została współczesną
niewolnicą jakiegoś pioniera przekształceń własnościowych
rosyjskiej gospodarki, czyli biznesmena. Czyli oszusta i
spekulanta na międzynarodową skalę. Mimo szoku, a w
przeciwieństwie do mdłych filmowych bohaterek lubiących w
podobnie nie sprzyjających sytuacjach stawiać się,
protestować i ciągnąć wilka za ogon, momentalnie położyła
uszy po sobie. Na protesty i stawianie się przyjdzie czas
później. Jeżeli w ogóle przyjdzie.
- Dokąd... kuda my jediem? - zapytała ssąc krew z
rozbitej wargi.
- Nu, tiepier ty możesz znat`... - W Zamorskij Kraj.
Znajesz, gdie eto?
Pokręciła głową. Sybirak roześmiał się hałaśliwie.
Widok jej zdefasonowanej twarzy podniecił go; przesiadł
się, rozpiął rozporek i wtłoczył swoim łapskiem jej rękę
do spodni.
Magda zagryzła usta ze wstrętu.
- No, gdie Ussuryjsk i Władywostok znajesz? Tam
budiesz żyt` i rabotat` w burdelu. Wsio budiet` charaszo.
No, diełaj, diełaj...
Po chwili, kiedy jęczała pod nim na siedzeniu miarowo
kiwającego się przedziału, poznała, "kak budiet charaszo"!
Wyszła na drewniany ganek przed domem, rozłożyła szeroko
ramiona i głęboko zaczerpnęła powietrza. Nie było już tak
mroźne i miało inny zapach.
"Idzie wiosna" - pomyślała. "Wiosna, wiosna..."
Podskoczyła parę razy w miejscu, napawając się
rześkością poranka, cudownym powietrzem i przyrodą. Z
pobliskiej sosny spadła śnieżna czapa z gałęzi poruszonej
przez wiewiórkę. Magda wypatrzyła ją, ugniotła kulę i
rzuciła w zwierzątko. Nie trafiła, a wiewiórka przeskoczyła
na sąsiednie drzewo.
Załomotała winda, trzasnęły stalowe drzwi szybu, aż
się wstrząsnęła; kolorowe błyski przed oczami.
Wiosna. Słońce próbowało nieśmiało roztopić zwisające
z okapu sople i kilka kropel wody spadło na deski stopni.
Magda zeszła z ganku, zapadając się w walonkach w
chrupiący, wilgotny śnieg. Ubrana w wełniane rajstopy,
spódnicę z wojskowego sukna, półkożuszek i chustkę na
głowie, nie odczuwała zimna. Obeszła swoje włości. Wewnątrz
budynku wszczął się poranny ruch. Jego postawienie (jak i
swą pozycję burdelmamy) wywalczyła latem półtora roku temu
na regularnie odwiedzającym ją generale Gromosławskim,
dowódcy portu wojennego we Władywostoku, Dziewczęta budziły
się do życia - każda we własnym, czystym pokoju, który nie
służył przyjmowaniu klientów, a był czymś w rodzaju stancji.
Magda przeniosła tu swe doświadczenia z pobytu u krakowskich
prezentek - było niebogato, lecz schludnie i wygodnie.
Prywatne pokoje mieściły się na poddaszu, podobnie jak jej
dwuizbowy "apartament" z wielką łazienką i osobną toaletą.
"Pokoje gościnne" znajdowały się na pierwszym piętrze, każdy
z łazienką, a parter zajmował jeden duży salon i kilka
mniejszych gabinetów, gdzie goście mogli rozmawiać o
interesach, grać w karty, pić wódkę i złorzeczyć na swój
los. W wykopanej za pomocą ciężkiego wojskowego sprzętu i
wymurowanej z czerwonej cegły piwnicy mieściła się kuchnia,
jadalnia dziewcząt, pralnia, suszarnia i ni to bania, czyli
łaźnia, ni sauna, gdzie często odbywały się pijacko-
erotyczne orgie, skrywane obłokami białej pary.
Ale początek jej pobytu w Kraju Zamorskim nie
zapowiadał wcale, iż Magda zrobi tak oszałamiającą, godną
zazdrości, karierę. Kiedy wielokrotnie zgwałcona i
poturbowana przez Aloszę, jej pociągowego pana i władcę,
stanęła na progu swego miejsca przeznaczenia, była
przerażona i psychicznie zmaltretowana. Zastanawiała się nad
samobójstwem. Brudna, rozczochrana i wymęczona, bardziej
wyglądała na żebrzącą w Polsce Rumunkę niż na godną
pożądania warszawską ślicznotkę.
Burdel, w którym miało jej być "charaszo", przeraziłby
ją, gdyby wtedy cokolwiek jeszcze mogło zrobić na niej
wrażenie - był to stojący w lesie olbrzymi, drewniany i
wilgotny barak, gdzie pilśniowe przepierzenia dzieliły od
siebie klitki, będące miejscem życia i uprawiania miłości
przez niedomyte, prostackie dziewuchy o grubych nogach i
wielkich zadach. Nie było bieżącej wody, a nocniki
wychlustywano przez okna. Szefowa tego przybytku rozkoszy
ważyła dobre sto dwadzieścia kilo, za to nie posiadała ani
jednego zęba. Za najdrobniejszy przejaw niesubordynacji,
albo i bez powodu, miała zwyczaj rozdawać kułaki,
zdolne powalić wołu. Dziewczyny chodziły więc wiecznie
posiniaczone, a szefowa śmiała się bezzębnie, że będą
miały większe powodzenie, bo to podnieca mężczyzn. Tym,
którzy korzystali z ich usług, nie potrzeba było
dodatkowych podniet albo sami lubili nakłaść panienkom po
gębie. Przyjeżdżali uaz-ami, ładami-niva lub nawet konno -
przeważnie w mundurach różnych rodzajów wojsk czy służb
leśnych. Cywile załatwiali z nimi ciemne interesy, tyczące
nielegalnego wyrębu drzew, kupna broni, pojazdów,
sprzedaży walut... Po czym standardowo upijali się i
zgodnie kończyli pracowitą noc na niedźwiedzich igraszkach
z córkami dalekiego rosyjskiego wschodu. Cały barak trząsł
się wtedy i trzeszczał, a Magdzie zdawało się, iż znajduje
się w oborze pełnej buhajów i krów - taki obraz
przywodziły jej przed oczy dochodzące zza cienkich ścianek
rzężenia i stękania.
Że też te bydlaki z trzeciego piętra nie wyprowadzą
swego psa! Szczeka, kundel, i szczeka!
Wtedy, najczęściej sama obsługując jakiegoś
charczącego kochanka, postanawiała się zabić. Kiedy klient
szczęśliwie usypiał, płakała z bezsilności. Nie mogła
spać, stała się lękliwa, schudła, wyglądała
nieatrakcyjnie. Często w nocy słyszała płacz i chlipanie z
innych klitek, ale z nikim nie rozmawiała. Robiła wszystko
jak automat, starając się odebrać jak najmniejszą porcję
bólu od szefowej, "koleżanek" i klientów.
Dziewczęta także były przeciwko niej; jej milczenie
brały za okazywanie wyższości oraz pogardy. Po pół roku
coś się zmieniło i zaprzyjaźniła się z sąsiadką zza
ściany. Historia Nadi była banalna niczym wyjęta z
dziewiętnastowiecznej powieści - pochodziła spod Moskwy,
tam poznała chłopaka odbywającego służbę wojskową.
Przyjechała na Daleki Wschód jako narzeczona, ale chłopak
porzucił ją dla innej, gdy była w ciąży. Ponieważ jedyna
jej życiowa ambicja polegała na byciu żoną, przeto umiała
tylko prać, gotować i sprzątać. No, i jeszcze to, co
potrafi każda kobieta, nawet jeżeli tego nie lubi. Nadja
nie znalazła żadnej pracy, więc najpierw próbowała
sprzedawać się na własną rękę, ale zgarnęła ją milicja.
Usłużny starszina, nie mogący w jelcynowskiej dobie
związać końca z końcem, oddał Nadję Matuszce Duszeńce, co
dziewczyna bardzo sobie chwaliła. Kiedy urodziła dziecko,
zabrano je dokądś - i ten kłopot także został rozwiązany
przez Mateczkę.
Kontakt z Nadją, która niby to była wolna, ale nie miała
dokąd odejść, zmienił wiele w nastawieniu Magdy. Po okresie
biernego poddania się losowi zrozumiała, że ma o co walczyć
i powinna spróbować wyrwać się z przeklętego miejsca. Nie
wiedziała jeszcze, jak tego dokonać, ale najpierw musiała
wyzwolić się z syndromu niewolnika czy oświęcimskiego
muzułmana. Musiała poczuć chęć do życia, a potem do walki.
Zaczęła od tego, że przestała się zaniedbywać - jeszcze
bez określonego celu, wyłącznie dla siebie samej, bo
przecież nic tak nie podnosi dobrego samopoczucia kobiety
jak przekonanie o własnej atrakcyjności. Przestała się
głodzić, co robiła bezwiednie, z braku chęci do życia, i w
niezwykle spartańskich warunkach zaczęła dbać o higienę i
wygląd. Za pomocą babcinych sposobów dokonywała cudów,
usiłując stworzyć na swej wymizerowanej twarzy wieczorowy
makijaż. Deszczówka czy woda z roztopionego śniegu nadawała
jej włosom połysk lepszy niż Ultra Doux przyprawiony
produktem warszawskich wodociągów.
Po pewnym czasie współlokatorki - czy to wiedzione
instynktem, czy też z chęci rywalizacji - poczęły robić to
samo. I wtedy właśnie zdarzył się cud - w mało ekskluzywnym
miejscu, dobrym dla drobnych kanciarzy i sfrustrowanych,
obarczonych licznymi rodzinami sierżantów intendentury,
pojawił się generał major Piotr Wasiljewicz Gromosławskij -
jak to określa rosyjskie porzekadło: "umytyj, pobrytyj i
lekko podpityj". Oblewał nielegalny interes z kilkoma
Japończykami, zdającymi się dla kontrastu do swych
filigranowych kobiet cenić swojską krzepę dziewuch Matuszki
Duszeńki. Wybór pijanego Gromosławskiego padł na Magdę i
wtedy zrozumiała, że ma przed sobą szansę, na którą czekała.
Dała więc z siebie wszystko, co umiała w ars amandi,
starając się, by jej kunszt dotarł doń pomimo wypitej wódki.
Przez dwa tygodnie po tej nocy myślała, że jej
wysiłki spełzły na niczym, i znów poczuła się załamana,
gdy nagle generał major pojawił się ponownie - tym razem
incognito, w cywilu.
Nie wiedziała, że sprowadziła go z powrotem nie tyle jej
wyszukana gra miłosna, której istotnie niemal nie pamiętał,
ile wiadomość, że jest Polką. Jak wielu Rosjan, jednocześnie
pogardzał Polakami i podziwiał ich; Polska, niczym tania
dziwka przystrojona w świecidełka, budziła w nim tyleż
pogardy, co i pożądania. I właśnie dostał taką w ręce - mógł
robić wszystko, co chciał z tą dumną Poleczką, mógł ją
poniżać, traktować jak ścierkę - ale im usilniej się starał
to robić, tym bardziej go pociągała. W końcu nawet
powiedział jej to. Magda dobrze mówiła po rosyjsku, uczyła
się języka na studiach, i stopniowo zaczęli rozmawiać o
wielu innych sprawach. Ich wzajemny stosunek zmienił się.
Nadal on, ruskij gienierał, przyjeżdżał upodlać tę małą
Polkę za Rodinu, za Stalinu, ale nie był ani taki chamski,
ani brutalny, jak na początku. Zjawiał się coraz częściej;
Magda była już tylko jego dziewczyną, co spowodowało, że
niechęć pozostałych panienek do niej odżyła z dawną mocą.
Ale teraz Magda czuła się silna i miała plan. Jako
"niewolnica", osoba bez paszportu oddawała się w zasadzie
wyłącznie za podłe utrzymanie - postanowiła zatem zmienić
ten stan mniemając, że pieniądze mogłyby być niezwykle
użyteczne w realizacji pomysłu. Przypuściła zatem atak na
Gromosławskiego, opowiadając mu z taką swadą o
amsterdamskich i hamburskich przybytkach rozkoszy, jakby
całe dotychczasowe życie spędziła w burdelach. Następnym jej
krokiem było podsunięcie Pieti myśli, że Magda mogłaby
zorganizować bardzo przyjemną chatkę-kopulatkę, gdyby tylko
miała możliwość spróbować swych sił. Po niejakim czasie
Matuszka Duszeńka zniknęła jakby ją diabeł porwał, a Magda
została ustanowiona szefową leśnego domu publicznego. Do
pomocy przydano jej dwóch Afgańców - Jurę i Tadżyka Mustafę,
pseudo Nóż.
Ci dwaj błyskawicznie zaprowadzili porządek wśród
buntującej się załogi - część dziewcząt w trymiga znalazła
się za bramą, kilka innych zostało przekwalifikowanych na
kucharki, pomywaczki czy sprzątaczki. Vacaty Jura z Nożem
zapełnili szczupłymi, zgrabnymi panienkami o pociągającej,
wyzywającej urodzie, nadanej ich twarzom przez nieco
wystające, mongolskie kości policzkowe i lekko skośne oczy -
wynik krzyżówki ras zachodzącej od pokoleń w wielonarodowym
państwie, byłej szczęśliwej rodzinie stu nacji. W tym
momencie kwestia budowy nowego obiektu stała się
formalnością. Pomiędzy wiosną a jesienią drugiego roku
pobytu Magdy w Zamorskim Kraju stanął w nowym miejscu,
pobudowany siłami wojska, przestronny, choć i przytulny
pensjonat, z którego gościny korzystali obecnie oficerowie i
cywilni notable.
Dochodził ją zapach gazu, mleko musiało zalać palnik.
Teraz Magda dysponowała pełnią władzy oraz
pieniędzmi. Nadal nie istniała wobec miejscowego prawa,
formalnie w ogóle jej nie było, ale rosła jej fortuna,
znajomości i wpływy. Nie sypiała z nikim oprócz
Gromosławskiego i... Jury oraz Noża, o czym Piotr
Wasiliewicz nie wiedział. Wyjątkowo, na jego prośbę i za
jego zgodą, spędzała noc z takim czy innym poleconym przez
niego klientem, ale było dla niej oczywiste, iż nadal
musi być z generałem na jak najlepszej stopie. Jego
interesy były jej interesami. Ponieważ Gromosławskij
odmówił jej załatwienia dokumentów, zwróciła się z tym do
"swoich chłopców". Jura zdobył czysty blankiet dowodu
osobistego, a Nóż zawiózł ją do Ussuryjska do fotografa.
Po ponad półtorarocznej przerwie widok miasta i normalnych
ludzi uświadomił jej, jak wiele zmarnowano jej życia i jak
bardzo ją upodlono.
Rozpłakała się głośno, po babsku. Mazała się z pół
godziny, a zakłopotany Nóż nie wiedział, co począć.
Przypomniała sobie wszystko, co ją spotkało od momentu
przebudzenia w wagonie kolei transsyberyjskiej i kto
jest tego przyczyną. Marek. Pragnienie zemsty było jedyną
rzeczą - teraz to sobie uświadomiła - która trzymała ją
przy życiu i zmuszała do działania. Przestała chlipać,
otarła łzy i poprawiła makijaż. Przyjęła od Noża wyjętą
spod siedzenia nivy butelkę wódki i pociągnęła dwa łyki.
Poczuła się lepiej.
Odkąd w ten sam sposób weszła w posiadanie prawa jazdy,
zaczęła sama wyprawiać się po zakupy, których nie mogła
zlecić "chłopcom". Gromosławskij wściekł się, gdy się o tym
dowiedział, ale złość szybko mu przeszła. Zaczął tylko
rzadziej bywać w pensjonacie, więc Magda - chcąc uśpić
podejrzenia co do swej lojalności - tym skwapliwiej
pilnowała regulowania z nim rachunków, a nawet często
dokładała pieniądze z własnej puli, żeby tylko Pietia był
zadowolony.
Nie zdradzając się jeszcze z niczym przed
"chłopcami", napisała do Mielca, do jednego z braci. Nie
wdając się w szczegóły poprosiła o przysłanie na
poste restante trzech zaproszeń do Polski - dla Jury, Noża
i Galiny Pietrownej, jak się teraz nazywała.
Nie miała dawno wiadomości z domu, czy mama nie
chora?
Liczyła, że rodzina przyzwyczajona do długich okresów jej
milczenia, spełni to życzenie. Z niecierpliwością czekała na
odpowiedź, bo zaczynało brakować jej czasu, a przede
wszystkim cierpliwości. Bała się, że w ostatniej chwili coś
może pokrzyżować jej plan i najgorsze chciała mieć już za
sobą. Żyła teraz w ciągłym napięciu. Nóż, którego była
bardziej pewna, miał za duże pieniądze załatwić paszport na
nazwisko Pietrownej, co - o dziwo - okazało się niezwykle
trudne. Jego znajomy komendant milicji był większym tchórzem
niż chciwcem. Magda znała, oczywiście, tego człowieka, ale
wolała sama nie zajmować się tą sprawą. Przedstawiciele
rosyjskiej władzy byli nieobliczalni, bała się ich i nie
była pewna, czy gdyby dowiedział się, że ona jest Galiną
Pietrowną na fałszywych papierach - nie zamknąłby jej do
tiurmy. Miała wrażenie, iż stosunki komendanta i
Gromosławskiego nie są najlepsze, więc wolała nie ryzykować
ani nie sprawdzać na własnej skórze z jakiego powodu. Co do
samego Piotra Wasiljewicza, to sądziła, iż niemożliwością
jest, by nie wiedział, czy chociaż nie domyślał się, może
nie tyle jej planów, ile przynajmniej chęci powrotu do
Polski. Zdawało się jej, że generał-major w nic nie
ingerując sprzyja tym zamiarom mając nadzieję, iż po cichu
pozbędzie się jej, coraz bardziej kłopotliwej, i nigdy
więcej o niej nie usłyszy.
Nóż zdobył duński paszport pijanego
marynarza - liczyło się to, że pochodził z kraju o
bezwizowym ruchu do Polski i że matros nazywał się Bo
Johanson. Imię mogło być tyleż męskie, co kobiece -
przykładem choćby aktorka Bo Derek. Zamiana zdjęcia to już
była prosta sprawa.
Od tej pory pozostało jedynie czekać na odpowiedź z
domu. Jej zaproszenie dla niejakiej Galiny Pietrowny nie
było już do niczego potrzebne, ale pozostawała kwestia
Jury oraz Noża. Czas oczekiwania Magda skracała sobie
przygotowaniami do realizacji ostatniej fazy planu -
odwiedzała często port wypatrując polskich statków
handlowych. Niestety, na skutek ogólnej światowej recesji
i załamania handlu z Rosją nie było takich prawie wcale.
Wreszcie wywiedziała się o polskiej bazie-przetwórni,
poddawanej jakiemuś pobieżnemu remontowi przed rejsem do
kraju. Statek wracał z ładowniami pełnymi ryb, których
nikt nie chciał kupić, jako że połowy na Oceanie Spokojnym
przestały się opłacać. Naprawa dotyczyła silnika
jednostki, w związku z czym nie odbywała się w doku, i
cała załoga, czternaście osób, mieszkała na statku.
Kapitan, Tadeusz ...cki, nie wydawał się z początku
zainteresowany zabraniem pasażerów - pięknej Polki,
porzuconej żony obywatela duńskiego, ani dwóch jej
"przyjaciół", jednak zgodził się rozważyć tę kwestię i
przyjął zaproszenie do odwiedzenia, wraz częścią załogi,
pensjonatu pani Johanson. Magda była przekonana, że Stary
podbija po prostu cenę.
Okoliczności zdawały się jej sprzyjać i Magda była
tym faktem tyleż ucieszona, co i chora ze strachu, by
wszystko nie wzięło w łeb w ostatnim, najważniejszym
momencie. Obawiała się jakiegoś głupiego przypadku z
gatunku tych, które krzyżują najwspanialsze filmowe
intrygi związane z napadami na banki czy pocztowe furgony
pełne worków pieniędzy. Nie mogła w nocy spać i niepokoiła
się brakiem listu z Polski.
Szczęście uśmiechnęło się do niej jeszcze dwa razy -
pewnego dnia panienka na poczcie już z daleka wołała do
niej, czto priszło k wam pismo!, a przez najbliższe dwa
tygodnie mogła także nie zawracać sobie głowy
Gromosławskim, jeżeli nawet przyjąć, że miałby coś
przeciwko jej ucieczce, bowiem jako dowódca portu
wojennego zajęty był dzień i noc z powodu manewrów Floty
Oceanu Spokojnego.
List, zgodnie z jej oczekiwaniami, zawierał trzy
notarialnie poświadczone zaproszenia i właściwie ani słowa
zainteresowania jej losami - przyznać jednak musiała w
duchu, że i ona nie zajmowała się nigdy nadmiernie życiem
swych bliskich.
Po raz pierwszy od bardzo dawna zatęskniła do Mielca
- gnuśność i prowincjonalność tamtejszego życia wydała się
jej nagle rajem. Ale jak to powiedział Rimbaud, "życie
jest gdzie indziej".
W noc poprzedzającą wyjście w morze trzy czwarte załogi
bazy-przetwórni stawiło się jak jeden mąż, pod wodzą swego
kapitana, w pensjonacie "Amour", którego nazwa stanowiła
zgrabne nawiązanie tak do miłości, jak do "pobliskiej"
rzeki. Podczas gdy marynarze bawili się na całego,
korzystając z darmowych dziewczynek i alkoholu, Magda
dopinała ostatnie szczegóły transakcji z ich dowódcą. Za
3200 dolarów zgodził się zabrać całą trójkę pod warunkiem,
że w czasie podróży będzie mógł korzystać z usług Madamme.
Musiała przystać na tę dodatkową klauzulę. O trzeciej nad
ranem wszyscy byli tak pijani, że nawet Jura i Nóż
bełkotliwie, z szerokim gestem godnym beztroskich ptaków,
przystali na podróż morską do Szczecina, skąd już bliziutko
było na zapad.
O siódmej rano, przy pomocy dziewczyn z kuchni,
Magda, która prawie nie piła, załadowała całe towarzystwo
do barkasa i zasiadła za kierownicą. O dziewiątej, spocona
ze strachu i emocji po pomyślnym przebyciu kontroli
paszportowej i celnej, znalazła się na pokładzie
"Narwala", a o dwunastej statek wyszedł w morze. Magda
płakała stojąc od nawietrznej przy relingu, i nikt nie
mógł wiedzieć, czy dlatego, że była już w Polsce, czy z
powodu ostrego, mroźnego wiatru, w którym czuć było
zapach nadciągającej syberyjskiej zimy.
Zbliżały się święta. W Warszawie, jak zwykle w
ostatnich latach w całej prawie Polsce, nie było śniegu.
Marek siedział sam w domu, przygotowując dla ministra
roczne sprawozdanie ze swej działalności. Stukał w
klawisze komputera i myślami był gdzieś daleko. Koniec
grudnia wywoływał w jego pamięci obraz Magdy. Kiedy
wspominał wypadki sprzed dwóch lat, ciarki przechodziły mu
po plecach na myśl o tym, co się z nią mogło teraz dziać.
Albo już stało.
"Sama sobie winna!" - pomyślał, by dodać sobie ducha
i umniejszyć wyrzuty sumienia.
Ale to nie pomagało, nie mogło pomóc. Tak jak nie
pomagał alkohol, inne kobiety czy praca oraz interesy.
Och, napić by się tak teraz wina prostego! Na
przykład "Kordiału rumowego o smaku łagodnym" albo
"Uśmiechu Teściowej".
Tak naprawdę nie chodziło mu o Magdę jako taką, jego
skrupuły brały się przede wszystkim ze strachu o siebie
samego, o to, że jakimś cudem Magda może wrócić albo
rzecz wyda się w inny sposób. Na razie, dla wszystkich
zainteresowanych, przebywała za granicą; co było zgodne z
prawdą.
W ogrodzie zaszczekał Porter, jego bulterier, i po
chwili umilkł. Marek wrócił do rzeczywistości i
spostrzegł, że musi skasować ponad pół strony jakichś
niezrozumiałych słów. Nad drzwiami wejściowymi rozległ się
gong.
"Znów zapomnieli kluczy" - pomyślał ogólnie pod
adresem rodziny niezadowolony, że mu się przerywa.
Ilona, jego żona, była na przedświątecznych
sprawunkach, syn na wieczorze kawalerskim kolegi ze
studiów, a córka wyjechała na weekend. Sam musiał wstać.
- Kto tam? - zapytał odruchowo.
- Rozkrywaj! Diadia Moroz prijechał!
Zanim zdążył się zdziwić, serie z dwóch kałasznikowów
rozdarły ciszę i drzwi rozpadły się w wirujące i spadające
jakoś powoli w zdumionym powietrzu drzazgi. Czas zwolnił,
wszystko działo się niezwykle, niczym w sennym koszmarze, a
Marek szpikowan