Iwaszkiewicz Jarosław - Zarudzie
Szczegóły |
Tytuł |
Iwaszkiewicz Jarosław - Zarudzie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Iwaszkiewicz Jarosław - Zarudzie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Iwaszkiewicz Jarosław - Zarudzie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Iwaszkiewicz Jarosław - Zarudzie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jarosław iwaszkiewicz
ZARUDZIE
Pani Marii Janion
ZARUDZIE nie jest opowiadaniem historycznym. Jak w więk-
szości opowiadań moich z ostatniej epoki, splata się tu mnóstwo
prawdziwych nazw, imion, faktów, nastrojów, które stanowią
dowolną kompozycję. Ani topografia, ani chronologia, ani fakto-
grafia nie odpowiada tu żadnej rzeczywistości. Chodzi tu o wywo-
łanie atmosfery z połowy zeszłego wieku na Ukrainie. Żadna
osobistość ukazana tutaj, żaden fakt nie odpowiada rzeczywistym
zdarzeniom: jest to czysta fikcja.
Józio, odkąd zrobił sobie pokój z gabinetu ojca, przeno-
sząc wszystkie książki do przyległych pomieszczeń i usuwa-
jąc w kąt stołowego olbrzymie fortepianisko, poczuł się
wreszcie w Zarudziu u siebie, jak najdalej od matki i Tekli,
a najbliżej ogrodu, wysokich klonów, które rosły z tej
strony domu, i gęstych krzaków bzu, który się pienił pod
samą ścianą i częściowo zaciemniał dochodzące tu światło
wschodnie. Przed drugim oknem kazał wyciąć zarośla,
a nawet parę drzew, i miał z tej strony otwarty widok aż do
samej Rudy. Rzeki widać stąd nie było, tylko łąki za rzeką,
łagodnie wznoszące się w górę, i niebo szeroko rozłożone
nad całą doliną. „To jest miejsce najładniejszych obło-
ków" — mawiał Fiłaret, ale on miał poetyckie wyrażenia
i sposób patrzenia na rzeczy, który Józiowi nie zawsze się
podobał. Uważał, że Fiłaret ma trochę zamącone w głowie,
i przypisywał te wady umysłu przyjaciela wpływom Koś-
cioła prawosławnego. Zresztą Fiłaret unikał pokazywania
się matce i Tekli i najczęściej skradał się do drzwi cichcem,
a i wchodził do pokoju dosyć często przez okno. Nie było
ono położone zbyt wysoko i Fiłaretowi łatwo było wsko-
czyć na parapet, nawet i Józio używał tej komunikacji,
zwłaszcza w nocy, kiedy było ciemno. Kapitan Krżyżanow-
skij zaś nie wiadomo dlaczego cieszył się względami pań,
choć był oficerem rosyjskiej armii, i przyjeżdżając z gar-
nizonu w Różance zatrzymywał swego konia przed gan-
kiem i uwiązywał go do słupka, który tam stał specjalnie
w celu przywiązywania koni. Czasami klacz kapitana tkwiła
przy tym słupku długie godziny i nawet do późna w nocy,
szczególnie gdy u Józia grano w karty. Mimo że od śmierci
ojca minęło przeszło pół roku, Józio jeszcze nie bardzo
wciągnął się w interesy Zarudzia i wszelkie rozporządzenia
gospodarskie wściekle go nudziły. Zostawiał wszystko w rę-
ku Tekli, ale mimo to denerwował się, przejmował się
niektórymi sprawami, i znowu powracała ta nieznośna,
ciężka bezsenność, która go tak męczyła od dłuższego
czasu. Toteż rankami budził się późno i cierpliwie znosił
gderanie matki i Tekli, które obie, z rozmaitych powodów,
nie pochwalały takiego trybu życia, a zwłaszcza kartograjst-
wa. Na szczęście jeszcze niewiele pili. Piwnica była uboga,
a na nową nie było pieniędzy. Siedzieli wtedy w stołowym
pokoju, największym w całym domu, który miał wyjście na
taras i całą ścianę okien, tak że pół ściany było tu oszklone
i rozciągał się widok na ogród i na zejście do rzeki. Za rzeką
widać było te same pola, co z okien pokoju Józia, tylko że tu
wyłaniał się jeszcze zza łuku wzgórza stary murowany
wiatrak, który Józio bardzo lubił. Józio przedłużał te ranne
śniadania patrząc na rozległy pejzaż i nie zwracając uwagi
na gderania Tekli, która zawsze specjalnie siadała tyłem do
okna. Pani Duninowa rzadko przychodziła do jadalni, słabe
jej zdrowie zatrzymywało ją w łóżku, tam jej noszono kawę,
śmietankę zapiekaną w garnuszku i krągłe, rumiane bułe-
czki, które Tekla specjalnie dla niej wypiekała.
Widok za oknem, czy latem, czy w jesieni, czy nawet
w zimie, był bardzo piękny. Specjalnie dzięki szerokości,
obszarowi i temu, że widać tu było aż tyle nieba. Ale
oczywiście najpiękniejszy był wczesną wiosną, gdy nowe
listki były jak pisklęta dopiero co ze skorupy wylęgłe,
a gałęzie, jeszcze nie bardzo zarośnięte liśćmi, nie zakrywały
obłoków niebieskiego firmamentu.
Przychodziły wtedy te wczesne wiosenne zmierzchy, które
nie mają sobie równych, kiedy słońce zanurza się w nie-
określoną bladoróżową mgłę i na wszystkich przedmiotach
osiada ten różowy szron szarej godziny, mieszający wszyst-
kie.pastelowe barwy w jednym tyglu i zacierający kontury.
Wyraźne za dnia linie drzewnych pni, nadrzecznych barier
i starego promu stawały się nierealne. Drzewa zdawały się
nie przytwierdzone do ziemi, a prom na niewidzialnej stąd
rzece zdawał się arką starożytną pływającą w powietrzu.
Czasami — właśnie na wiosnę — poziom wody w rzece
podnosił się tak, że widać było bure, spiętrzone fale, kawały
kry niosące się jak burza po spokojnej zazwyczaj wodzie
i kłębiące się, okryte pianą wiry, przypominające spienione,
zagnane konie. Tak wyglądały konie, kiedy posyłano je po
doktora w razie gwałtownej choroby Józia. A właśnie
najczęściej chorował on na wiosnę.
A kiedy kra spływała, spokój niewidzialnej rzeki udzielał
się całemu pejzażowi. Zmierzchy zapadały wtedy przejrzys-
te i jak gdyby lodowate, nie miały już w sobie pastelowego
rozwichrzenia i otaczały wszystkie widzialne przedmioty
wyraźnymi, czarno znaczonymi konturami.
Słońce wtedy zachodziło na prawo, za lasem, i jeszcze
przez nie bardzo zgęszczone zarośla przenikało jasnym, żół-
tawym i bardzo przejrzystym promieniem. Jeżeli okna były
otwarte, dolatywał wtedy o zmierzchu śpiew słowika. Słowi-
ków tych było bardzo wiele i gnieździły się w zaroślach nad
samą rzeką. Zdawało się, że chociaż były z okna niewidocz-
ne, to fale rzeki śpiewały i śpiew ten jak fala dolatywał
do okien domu, to bardziej zwarty i jakby zagęszczony, to
znowuż rozłożony na pojedyncze głosy, wznoszące się
zupełnie bez końca ku górze, jak w jakimś wymyślnym
muzycznym utworze.
Ale potem liście na drzewach zagęszczały się, po kolei
milkły głosy słowików i odzywała się kukułka, chociaż nie
bardzo często przylatująca tu z lasu. Czasami cały widok,
całe okno, daleki las i ten kawałek wiatraka, jaki tutaj zza
przesieki wyzierał, powlekała przejrzysta merla deszczu, let-
niego, prawdziwego deszczu. Podnosił się wtedy z ziemi,
szedł do rzeki i przybliżał się ku domowi ten jedyny zapach
letniej nawałnicy i letniego siąpania. Wszystko teraz, co się
widziało za oknem, pokrywała przejrzysta mgiełka, jak gdy-
by szmer wody spływającej z rynien do podstawionych be-
czek przetwarzał się w przejrzystą tkaninę i przykrywał cały
pejzaż zasłoną migającego szmeru i namacalnego zapachu.
Przychodziły i burze. Widziało się wtedy na końcu drogi
za lasem bijące w drzewa i w ziemię pioruny, po sinym
niebie szybko przelatywały zielone strzępy obłoków, drzewa
przyginały się do ziemi i wszystko za rzeką zmieniało się
w coś pierwotnego i groźnego.
A w sierpniowe upały stało wszystko nieruchome za
oknem w żółtym i gorącym świetle. Lipy i klony zaczynały
tu i ówdzie pokazywać pożółkłe liście na całych gałęziach,
droga przez las, za promem, leżała żółta i kurzyła się, jak
tylko kto po niej przejeżdżał, i czuło się, choć się nie
widziało, że rzeka staje się coraz węższa i że zjawiają się po
niej żółte plamy mielizn jak brzuchy zdechłych ryb.
Wtedy przez okno wchodził do pokoju zapach dojrzałego
zboża, snopków i stogów, zapach słomy i ziarna, zapach
kurzu młockarnianego i jak gdyby rzeźwy zapach ludzkiego
potu.
Sierpień był ukochanym miesiącem mieszkańców domu
i zupełnie niezauważalnie przechylał się we wrześniową
dojrzałość.
Dawno minęła epoka świetnych polowań, nikt też nie
strzelał ani w polu, ani w lesie, a mimo to co rana
dolatywało o wschodzie słońca z dalekiego pasma przesieki,
z gęstych zawalisk leśnych i z tamtej strony, gdzie rozciągały
się jary i wąwozy, coś jakby odgłos, hasło trąbki myśliws-
kiej. Brzmiało to ciche i dalekie echo na pożegnanie lata,
kiedy widok z okna stołowego pokoju zmieniał się radykal-
nie i kiedy następowały smutne czasy jesieni, bogatej i pew-
nej siebie, ale już takiej, której dni stają się coraz to krótsze
i coraz mniej posiadają treści.
Ten sam mniej więcej widok, tylko jak gdyby z profilu,
miało się przed sobą, gdy się siedziało przy fortepianie
zagnanym teraz w kąt ogromnej jadalni. Był to duży
instrument, który jeszcze kiedyś sam Chopin wybrał dla
Duninów u Pleyela. Józio czasem grywał na nim jakieś
sentymentalne kawałki, sztuczki Schumanna, które studio-
wał we wczesnej młodości, prawie w dzieciństwie, z panną
Goffard na samym początku jej pobytu w Zarudziu. Cza-
sem w południe lubił grać ćwiczenia albo improwizować,
śledząc obłoki na niebie.
A obłoki rzeczywiście były nad Zarudziem piękne jak na
freskach włoskich malarzy, ale włoskich malarzy Józio nie
znał. Mówiła mu o nich tylko matka, która w młodości,
w panieństwie, odbywała jeszcze wojaże do Italii. Mówił
także i wuj Ferdynand, kiedy przyjeżdżał, ale jego Józio
raczej mało słuchał. Wuj Ferdynand miał tę właściwość, że
bardzo Józia nudził.
Wuj Ferdynand przystąpił do radykalnego zreformowa-
nia swoich interesów i zbudował w swojej Rotmistrzówce
fabrykę cukru, czyli po prostu cukrownię. Namawiał także
Józia, aby go naśladował, i kiedy Józio wymawiał się
brakiem potrzebnego kapitału, którego rzeczywiście nie
miał, obszernie mu wykładał o pożytkach towarzystw
akcyjnych, o czym Józio doskonale wiedział, i podejmował
się pomóc Józiowi w stworzeniu takiego towarzystwa do
budowy i eksploatacji cukrowni, nawet wybierał już miejsce
w Zarudziu, gdzie cukrownię można by było postawić.
Wuj Ferdynand był dalekim krewnym Józia. Stryjeczno-
-stryjeczny jego ojca, tyle tylko, że nosił to samo nazwisko,
ale bardzo mało miał wspólnego z Józiem i z jego najbliż-
szymi. Wuj Ferdynand zawsze potępiał ojca Józia za całe
jego życie, a zwłaszcza za sposób jego zakończenia, i po
prostu narzucał się jako opiekun Józiowi i jego matce,
chociaż Józio był dawno pełnoletni i formalnie opieki nie
potrzebował. Mógł z całkowitą swobodą gospodarzyć na
swoim.
Gospodarzyła oczywiście Tekla przy pomocy licznych
babskich przybudówek, które lubiły do wszystkiego się
wtrącać. Jedyny męski przedstawiciel prawdziwej gospo-
darności, ekonom, pan Florian Szumski, był odpowiedzial-
ny za całe „męskie" gospodarstwo. Jak ojciec Józia, pan
Maksymilian mawiał: „Taki tylko ekonom dobry, który
o sobie pamięta, on ma, a przy nim i mnie się coś niecoś
oberwie."
Pan Florian okazał wielkie męstwo przy uwłaszczeniu
chłopów, przy nadaniu im ziemi i w sprawach serwitutów,
które były na Ukrainie normalniej ułożone i nie prowadziły
do ustawicznych konfliktów pomiędzy wsią a dworem, tak
uciążliwych na terenie Królestwa. I bez serwitutów nie
brakowało tu powodów do konfliktu. W powietrzu zawsze
trwał jakby sam zapach dawnych spraw, coś jakby swąd
spalonych domów i podżeganych pali.
Ale to były dla Józia przedmioty nocnych rozmyślań.
W nocy przychodzili do niego jego przodkowie i przod-
kowie Fiłareta, w nocy prowadzili spory, chwytali za
karabele i ciągali za brody. A w dzień ten pejzaż, który miał
przed sobą, dyszał takim spokojem, obłoki przepływały za
każdym razem inne i zawsze takie zajmujące, że po prostu
nie miał czasu na myślenie o sprawach, od których robiło się
coraz gęściej w Zarudziu.
Oczywiście i w dzień atakowało go bardzo dużo spraw.
Chodziło tu i o te czynsze, i o te serwituty. Tecia atakowa-
ła go o brak gotówki, i rzeczywiście — chociaż w domu
wszystko było i w gospodarstwie nie brakowało siana dla
krów, a mąki dla ludzi — owsa dla koni czasem nie stawa-
ło, a już żywej gotówki nigdy nie było. W szafie na bieli-
znę Józia stał taki żelazny sepecik, od którego klucz nosił
zawsze w kieszeni, nawet czasami otwierał tym kluczem
sepecik, ale żadnych monet w sepeciku jako żywo nie
było. Bo i któż mógł mu te pieniądze włożyć, jeżeli klucz
był u niego w kieszeni? Już prędzej Fiłaret miał jakieś
miedziaki. Józio go nigdy o pochodzenie tych pieniędzy
nie pytał, ale jasne było, że Fiłaret podbierał skarbonki
w cerkwi albo zgarniał parę monet z tacy, albo mu się
przyklejały do paznokci jakimś innym sposobem. Wystar-
czały mu na machorkę, którą kurzył w liściach wiśnio-
wych, skręcanych specjalnym sposobem, a nawet wystar-
czało na grę w stukułkę. Pani Duninowa oczywiście miała
jakieś pieniądze (skąd?), sprowadzała przecież czekoladę
z Żytomierza, którą jej na podwieczorek przyrządzała
Tecia, okraszając kręconymi z cukrem żółtkami, a nawet
przywoził zezowaty Moszko od czasu do czasu niedużą
paczkę książek. Były to francuskie romanse pani Sand
albo pana Balzaka, a tylko w wyjątkowym wypadku ja-
kaś książka pana Kraszewskiego. A przecież pan Kraszew-
ski mieszkał sam w Żytomierzu i chyba polskie książki
można było brać prosto od niego.
Ale jeżeli chodzi o lektury Józia, to ograniczały się one
do pobożnych książek Bossueta i Fenelona, w pięknych
oprawach widniejących w szafach przedpokoju i ojcow-
skim pokoju, albo do osiemnastowiecznych francuskich
romansów, które były tak nieprzyzwoite, że ich nie rozu-
miał. Chciał porozmawiać o tym z panną Goffard, ale jakoś
nie nadarzyła się sposobność.
Wiedział, że Masia jest znowuż na pensji pani Zaleskiej
w Daszowie i chciał się nawet tam kiedyś wybrać. Tylko
się bał rozmów na temat ojca, wspomnień sprawy Konar-
skiego, choć to już tyle lat minęło, ale ludzie pamiętali
i ciągle o tym mówili. Zadawaliby mu pytania, na które
trudno by mu było odpowiadać. Nic nie wiedział, a poza
tym nie chciał o tym mówić. Raczej więc pociągało go to
bytowanie, mało czynne, jak mówił ksiądz Ossoliński z Ró-
żanki, bytowanie kontemplacyjne. Józiowi ogromnie podo-
bało się to słowo, powtarzał je sobie czasem, bawił się
nim. Łacinę jakoś tam podgonił u bazylianów w Humaniu,
więc nie było mu to słowo obce ani w swym pierwiastku,
ani w swojej formie. Tylko bawiło go zastosowanie ta-
kiego „wielkiego", wymownego słowa, proporcja między
tym wyrazem a jego życiem, które zdawało mu się dziwnie
beztreściwe.
A więc kontemplacja, czy to patrzenie przez okno,
wciąganie w siebie tego coraz to innego, a wiecznie jed-
nakowego widoku, czy też bezsenne leżenie w łóżku z wie-
czora, zanim przyszedł niespokojny sen, i patrzenie na
niebo i gwiazdy, częściej na przelotne chmury. Okno było
niedaleko i z łóżka mógł widzieć te pejzaże nieba i ziemi.
Fiłaret wiedział, że on źle sypia, że z wieczora tarza się po
łóżku, i najczęściej właśnie o tej porze zaglądał do niego.
Garścią piasku rzucał w szybę, jeżeli okno nie było otwarte,
i przychodził. Przychodził „na rozmowę". Józio tak się
przyzwyczaił do tych wizyt, że bardzo mu ich brakowało,
kiedy Fiłaret czasami nie przyszedł. Ojciec posyłał niekiedy
Filareta do miasteczka z jakimś interesem, Fiłarel wracał
wtedy późno, lekko podpity, i wtedy do Józia nie zachodził.
Czasami musiał z polecenia ojca pojechać do Humania albo
towarzyszyć mu w jakichś pielgrzymkach do Poczajowa czy
gdzie. Ojciec Filareta, paroch w Zarudziu, prowadził dość
duże gospodarstwo, głównie hodował owce, trzeba więc
było od czasu do czasu i w sprawie wełny gdzieś pognać, bo
stary już był coraz ociężalszy i trudno mu było się ruszać.
Fiłaret twierdził, że i on się już starzeje, i za każdym razem,
gdy wskakiwał do Józia przez okno, skarżył się, że mu coraz
ciężej. Józio wcale tego nie uważał. Fiłaret zawsze miał tę
twarz podstarzałego aniołka z wyskubanymi i nieporząd-
nymi, jasnymi jednak lokami, zawsze miał tę aktorską
gładkość wygolonej twarzy, pozornie beznamiętnej, ale raz
po raz okrywającej się zmarszczkami: przy uśmiechu, przy
gniewie, przy większym przejęciu się tym, co mówił.
Te wieczorne rozmowy zawsze były raczej długimi mo-
nologami Filareta, opowiadał, mówił, filozofował, był
inteligentniejszy od Józia — przynajmniej Józio go za
takiego uznawał — i łatwiej mu było mówić. Józio od-
powiadał monosylabami, czasami nawet nie wiedział, co
powiedzieć na opowiadania gorące lub cyniczne przyja-
ciela.
Zresztą istniał między nimi cały szereg spraw, o których
nie mogli rozmawiać, których Józio nie poruszał, a Fiłaret
jak gdyby się umówił, także o nich milczał. Przede wszyst-
kim sprawa ojca. Józio wiedział, że Fiłaret wiele mógłby na
ten temat powiedzieć. Może nie wiedział wszystkiego, ale to
pewne, że wiedział więcej niż inni. Zresztą wiadomo było,
przez to samo okno przychodził był i do Józiowego ojca,
rozmawiał z nim tak samo. Tyle tylko, że był od starego
Dunina młodszy, więc raczej może on słuchał, a Dunin
opowiadał. Wiadome było także — chociaż nikt o tym nie
mówił i słówka sędziemu śledczemu o tym nie piśnięto — że
to Fiłaret widział się z panem Maksymilianem przed samą
jego śmiercią. Pan Maks zastrzelił się o świcie, a Fiłaret
wyskoczył przez to okno około północy. O czym ze sobą
rozmawiali i czy Fiłaret coś wiedział o powodach, których
nikt nie znał? Kartka zostawiona przez pana Maksa głosiła:
„Proszę nikogo o moją śmierć nie oskarżać." Toteż nikt nie
oskarżał, a Józio nigdy Fiłareta nie zapytał.
Druga sprawa, o której milczeli, to była sprawa Konars-
kiego. Fiłaret był wtedy jeszcze zupełnym dzieckiem, ale
też chyba pamiętał. Konarski miał spotkanie w Zarudziu
z kimś z rodziny Michalskich czy z narzeczoną, czy ze
swoimi stryjecznymi, to też była sprawa cicha i skom-
plikowana. Duninowie nie odpowiadali, nie byli ciągani na
zeznania, nie wzywano ich ani do Żytomierza, ani do
Kijowa, podczas kiedy pół Wołynia drżało i miało nie-
spokojne noce wtedy. Dlaczego? Może i o tym coś wiedział
Fiłaret, bo kiedyś nawet mówiąc o czymś innym, z lekka
zaklął: „A, ci emisariusze!"
I w ogóle kwestia zwolnienia chłopów, oczynszowania,
nadziału ziemią, wszystko, co tak wtedy elektryzowało
rozmowy po dworach i dworkach, było wykluczone z tych
nocnych rozmów. Monologi Fiłareta dotyczyły spraw filo-
zoficznych i historiozoficznych. Bardzo rzadko Józio po-
zwalał mu mówić o pensji pani Zaleskiej, o pannie Goffard
— co wszystko było oczywiście rozmową o Masi Dyakows-
kiej. No, ale już tak zupełnie o niczym rozmawiać całymi
godzinami nie mogli.
Masia Dyakowska była daleką krewną Józia, dziesiąta
woda po kisielu. Ale się znali od dawna, Masia przyjeżdżała
do Zarudzia jeszcze jako mała dziewczynka. I Józio nie
mógł przez długie lata określić tych uczuć, jakie rozbudzały
w nim jej wizyty. Wiedział, że to nie była miłość, zresztą
w tak młodym wieku nie przychodziło mu do głowy
kochanie. Ale to, że czuł się przy Masi zupełnie innym
człowiekiem, i to jeszcze kiedy był zupełnie młody, to było
przecież czymś nadzwyczajnym. Z chwilą kiedy Masia
przestępowała próg domu w Zarudziu, Józio czuł, że kto
inny zamieszkuje w jego ciele, przemieniał się jakoś od
środka. Na ogół nie lubił ludzi i niespecjalnie go interesowa-
ły ich charaktery, ich przygody, zwłaszcza tych najprost-
szych ludzi, którzy ich otaczali w domu. Wiedział, że
interesowała się nimi na przykład Tecia i godzinami mogła
mówić o starym parochu Sosnowskim, ojcu Filareta, o jego
dawno zmarłej żonie, umiała wyliczać mogiły wszystkich,
jak leżeli na cmentarzu po kolei, i o każdym coś opowie-
dzieć — nie mówiąc już o tym, że specjalną troską i specjal-
nymi opowiadaniami, które brzmiały jak ballady, otaczała
takie osoby, jak żona kozaka Ilka, która mieszkała w chatce
położonej daleko w lesie, uchodziła za kobietę wiedzącą
i zdaje się utrzymywała się z przepowiedni. Dziewki z dworu
i ze wsi chodziły do niej potajemnie i potem, widać,
opowiadały Teci o niej i o tym, co ona im przepowiedziała.
Nie. Józio nie interesował się ludźmi, dopóki Masi nie było
w Zarudziu. Kiedy Masia przyjeżdżała z matką czy z panią
Zaleską, czy z panną Goffard, Józio odnajdował w sobie
nagle zainteresowanie wszystkim, co działo się w Zarudziu,
w lesie, w Daszowie, na pensji, i czuł się jak gdyby bogatszy.
Nie czuł też tych dwóch koszmarów, które nie dawały mu
spać w nocy. Konarskiego rozstrzelano, ale on zawsze
myślał o tym, że mogli go powiesić jak tylu innych.
Frapowała go zresztą opowieść o tym, jak w Kijowie
odegrano komedię wieszania. W Lipkach, na samej górze,
naprzeciwko wrót do cytadeli, zbudowano wysoką, mocną
szubienicę z bali dębowych i pomalowano ją na czarno.
Zawsze ten czarny kolor wydawał mu się w nocy specjalnie
straszący. W poprzeczkę wbito cztery haki i przeciągnięto
sznury. Z obu boków szubienicy wykopano cztery wielkie
doły, jakby tam miano chować czterech olbrzymów, a nie
nędznych agitatorów, których złapano nawet bez broni.
I kiedy już tylko brakowało chwili, kiedy kat z zakasanymi
rękawami miał wytrącać drabinę spod nóg skazanych, od
strony pałacu gubernatorskiego nadjechał oficer na roz-
grzanym koniu, krzycząc z daleka: „Stać, stać!"
Pani Zaleską mu o tym opowiadała, jednym ze skazań-
ców był jej kuzyn. Pojechał, a właściwie mówiąc poszedł, bo
szedł etapem, na Sybir. Józio czasami, kiedy nie spał, słyszał
turkot kibitki na drodze przed gankiem. Oczywiście żadnej
kibitki nie było. Najwyżej turkotała biedka Moszka, który
czasami późno wracał z miasteczka, czasami wracał o świ-
cię. Ale tych odgłosów słuchał Józio biernie, rozciągnięty
w morzu swojej bezsenności.
Masia przyjeżdżała z Daszowa powozem. I już ten powóz
turkotał osobliwie. Masia i towarzysząca jej osoba były
zasłonięte skórzanym fartuchem, który się rozpinał na
budzie. Józio odpinał zapięcie fartucha. Masia też chciała to
zrobić i ich ręce spotykały się na chwilę. Od tego się
zaczynało.
Wuj Ferdynand nudził go potwornie. Został wybrany tak
zwanym pośrednikiem i urządzał interesy, to znaczy na-
dzielą! wyzwolonych chłopów ziemią i pośredniczył między
nimi a właścicielami ziemskimi w tych skomplikowanych
sprawach. Wszystkie żale, przeszłe, obecne i dawno zdawa-
łoby się minione, wypływały na wierzch przy tej okazji.
Fiłaret słuchał opowiadań wuja, ale on tylko jeden w Zaru-
dziu. Pani Duninowa rzeczywiście była chora, nie mogła
przyjść do siebie po samobójstwie pana Maksa, Tecię
zajmowały drobiazgi i drobiażdżki, od orania odłogów
począwszy do pieczenia bab. Na Zielone Święta w Zarudziu
pieczono takie same baby, jak na Wielkanoc. Chłopi i zie-
mia — niewiele to obchodziło. Fiłaret tylko słuchał i słuchał
chciwie, czasami rzucał nawet jakieś pytanie.
Ostatecznie Józio wolał już pytania dotyczące śmierci
ojca. Pani Zaleską zadawała je bardzo delikatnie i okrążając
z daleka, ale mimo całą jej delikatność i całą kulturę widać
było, że płonie ciekawością. Nie mogła się uspokoić, a że
właściwie mówiąc nikt nic nie wiedział i nikt nie mógł
zaspokoić jej ciekawości, nie dawała temu wiary. Przede
wszystkim zaś Józio musiał wiedzieć, co było przyczyną
tragicznego kroku. Ale nie mówił nic, nawet aluzji nie robił.
Zarudzia nie sprzedawano, więc powodem dramatycznego
samobójstwa nie był krach finansowy. Z gospodarstwem to
tam nigdy nie było dobrze, a teraz tym bardziej. Pani
Zaleską nie miała przekonania do zdolności ekonomicz-
nych kobiet, a zdawała sobie sprawę, że pani Duninowa jest
kompletnie opanowana przez Tecię i że obie nie tylko nie
wciągają Józia do spraw gospodarczych, ale starają się
trzymać go jak można najdalej. „Ale Józio to bardzo miły
chłopiec" — dodawała pani Zaleska zawsze na końcu
takich rozważań.
Najczęściej ta rozmowa prowadzona była z panną Gof-
fard. Już nikt nie pamiętał, w jaki sposób panna Goffard
znalazła się na Ukrainie, wiadomo było tylko, że wylą-
dowała z początku w domu Duninów, a potem na pensji
pani Zaleskiej, gdzie jako nie-Polka była znakomitym
parawanem wobec sprawnika i wyższej policji, która się
czasami nagle zaczynała interesować, co robią te panienki
zebrane dość licznie we dworze pani Zaleskiej. Siostry
pani Zaleskiej nie były aż tak płodne, aby jej sprawić taką
ilość siostrzenic. Panna Goffard była nie tylko uczuciowa
owym suchym francuskim uczuciem, które pani Zaleska
nazywała „uczuciem z tragedii Corneille'a", ale i bardzo
inteligentna i w nader krótkim czasie osiągnęła daleko
posuniętą orientację w miejscowych stosunkach, wiedziała
i rozumiała daleko więcej niż pani Zaleska, nie mówiąc
już o innych kurach domowych, których kurniki otaczały
Daszów.
W krótkim czasie panna Goffard świetnie mówiła po
polsku, co się starała ukryć przed pensjonariuszkami. Zdra-
dzała się jednak pstrząc swoją francuszczyznę polskimi
wyrażeniami. Mówiła więc: „Elle est comme ca, zgryźliwa",
albo: „Elle a des petits yeux kaprawe" (to o Teci), albo
jeszcze (o samej pani Duninowej): „On ne peut pas dire
qu'elle est poczciwa z kościami."
Nie trzeba myśleć, z tych przykładów wyciągając wnio-
ski, że panna Goffard była złośliwa. Może nie znała we
francuskim języku odpowiednio złośliwych słów? Opusz-
czając Francję jeszcze za czasów Karola X, zachowała
w sercu legitymistyczną miłość do Burbonów i brak żółci.
Tu jej dopiero nabrała.
Zanim dostała się do pensji pani Zaleskiej, była wy-
chowawczynią w domu Duninów. Opiekowała się Józiem
i jego starszą siostrą, Anetką, która umarła na szkarlatynę.
Oprócz tego udzielała dzieciom lekcji muzyki. Grała biegle
na fortepianie.
Panna Goffard bardzo się zżyła z domem Duninów.
Może coś wiedziała o powodach samobójstwa pana Maksa?
Józio ma fotografię ojca robioną parę lat temu. Nie chce
jej trzymać na wierzchu, wieszać nad łóżkiem, postawić na
stole. Leży w szufladzie komody, na bieliźnie, w owalnej,
czarnej ramce. Chociaż Józio doskonale pamięta ojca,
jednak na fotografii wydaje mu się zupełnie inny. Pan Maks
jest piękny, oczywiście bardzo piękny, ma pochyloną nieco
na bok głowę i widać doskonale tę wspaniałą, mocną linię
nosa.
Kiedy ogląda tę fotografię, czasem ogarnia go rozczule-
nie; ojciec był bardzo zimny, ale zawsze był to ojciec i Józio
go kochał. A czasami ogarniała go niechęć, gdy patrzył na
te piękne rysy. Najczęściej zresztą ogarniała go niechęć.
Nienawidził tej prostej siły, tej całkowitej, zupełnej męsko-
ści twarzy ojca. Pan Maksymilian w gruncie rzeczy wy-
glądał jak piękny oficer. Nigdy nie był w wojsku, ale jeździł
konno i strzelał jak wojskowy. „Jak rycerz" — mówiła pani
Duninowa.
Zastanawiało go to, jak może być tak wielka różnica
między ojcem a synem. Tak zupełnie są do siebie niepodo-
bni. To był prawdziwy żołnierz. Józio wyobrażał sobie
wzrok ojca, kiedy patrzył na kobiety.
Zazwyczaj długo obracał fotografię w ręku, oglądał ją
z daleka i z bliska. Może mu ta piękność imponowała?
Wiedział, że nie był do niego podobny. Nie był podobny
i do matki, ale do jakiegoś nie znanego mu przodka. Skąd
pochodził ten człowiek? Dlaczego Józio był taki inny od
niego? A przede wszystkim dlaczego miał tę nieznośną
skłonność do zastanawiania się?
39 Opowiadania
— To dobrze — mówił nie wiadomo o czym.
Wyjmował często z szuflady fotografię, gdy nikt nie
widział. Kiedyś zobaczyła to panna Goffard.
— II etait beau ton pere — powiedziała tak tylko, żeby
coś powiedzieć.
Ale Józio się zirytował.
— To takie banalne powiedzenie — dość ostro zaatako-
wał Francuzkę — zresztą i piękność mojego ojca była też
banalna. Kapitan Krżyżanowskij o wiele przystojniejszy.
Panna Goffard popatrzyła na Józia uważnie. Nie wie-
działa, czy Józio tak sobie tylko to powiedział, czy to coś
jednak znaczyło.
Nie, ale Józio uspokoił się.
— Tak, popatruję od czasu do czasu na tę fotografię, bo
jego rysy zacierają mi się już w pamięci. Jeszcze pamiętam,
jak się śmiał...
Powiedział to i zastanowił się. Patrzył bez przerwy w róg
pokoju, jakby tam widział ojca. Potem uśmiechnął się.
— Pamięta pani jego śmiech? — spytał. I głos miał już
miękki. Panna Goffard zdziwiła się, że nastroje Józia
zmieniają się tak szybko.
Wreszcie tego roku na wiosnę, w maju, nie mógł już
wytrzymać i pod pretekstem, że jedzie do krawca, pojechał
do Daszowa. Jechał konno, towarzyszył mu na drugim
koniu kozak, służący Ilko.
Dom, stara rudera, ale bardzo obszerna i wygodna, jeden
z dawnych gospodarczych domów Potockich, stał za rzecz-
ką, w starym Daszowie. Stary Daszów był bardzo malow-
niczy, pośrodku dużego placu wznosiła się rozchwiana
cerkiewka. Nie zniszczyły jej walki i bunty XVII i XVIII
wieku, sterczała zieloną wieżyczką, trochę na bok po-
chyloną. W dnie targowe zbierał się jarmark naokoło
cerkiewki, a teraz był szeroki, pusty majdan. Po bokach
stały proste, białe chaty, a dopiero w głębi stał ten dom. Nie
miał ganku na kolumnach, fasada była niewysoka, tylko na
tle białej ściany widniały niezwykle wysokie drzwi, a koło
tych drzwi, pod ścianą, stały ciemne ławeczki. Na jednej
z tych ławek siedziała Masia. Józio bardzo niezgrabnie
zeskoczył ze swego wierzchowca. Gdyby ktoś kazał Józiowi
złożyć sprawozdanie z tej wizyty, trudno byłoby się chłopcu
połapać w tym wszystkim. Nie zdawał sobie sprawy później
z następstw, jakie niosły te zdarzenia, zresztą drobne zda-
rzenia, i słowa, które potem stanowiły w jego głowie jeden
amalgamat. Wiedział, że ucałował Masie w policzek, potem
się tego zawstydził. Był podwieczorek, na podwieczorek
była biała kawa i kurczęta na zimno. Masia częstowała go
plackiem, który podobno sama upiekła. Było kilkanaście
jakichś panienek i po podwieczorku tańczono kontredansa,
do którego przygrywała panna Goffard.
Potem zaczęły się popisy. Któraś dziewczynka śpiewała
berżeretki, a pięć panien Piątkowskich z Ochmatowa, ubra-
nych w różnokolorowe tarlatanowe suknie, tańczyło razem
lub po kolei, to z tamburynem, to z bukietem, to z szarfą.
Gdy się zmęczono popisami, pani Zaleska poprosiła
Józia, aby coś zagrał. Grał po dyletancku, ale bardzo
poruszające. Pani Zaleska twierdziła, że „gra z uczuciem".
Zagrał parę sztuczek Schumanna, a potem parę mazurków
Chopina. Po czym przeszedł na polki pani Keyzer i znowu
tańczono.
Pani Zaleska traktowała Józia jako zupełnie dojrzałego
sąsiada interesującego się żniwami, budową cukrowni
i sprawami wyzwolenia chłopów. O sprawach szerszych,
warszawskich — nie mówiła, ale dawała do zrozumienia, że
specjalnie unika tych tematów jako nie bardzo bezpiecz-
nych w takiej gadaninie. Przy kurczętach! I podczas kon-
tredansa!
Przez cały czas, czy sam coś mówił, czy ktoś do niego coś
mówił, Józio czuł fizycznie obecność Masi i kiedy na chwilę
wychodziła (na przykład po swój placek do spiżarni),
39*
odczuwał to jej wyjście jak rozstanie. Wrócili już po ciemku,
przy czym Ilko poprowadził „krótszą drogą", przez lasy.
„Kto drogi prostuje, ten w domu nie nocuje" — powiedział
sobie Józio, bo droga powrotna wydała mu się daleko
dłuższa i dla koni uciążliwsza. Ale sam był uszczęśliwiony.
Jechali brzegiem lasu jakąś nieokreśloną ścieżką, co chwila
zjeżdżali w dół do przecinających las wąwozów, konie
prychały. Ilko jechał obok niego, tak że strzemiona ich
uderzały o siebie z przyjemnym srebrnym dźwiękiem.
W pewnej chwili, kiedy wyjechali z wąwozu między
wysokimi paprociami, las się nie przerzedził, raczej zagęścił,
ale zrobiło się jaśniej, bo wzeszedł powoli duży, jasny
księżyc. Jechali teraz ścieżką między drzewami, jakby
w stronę księżyca, jakby naprzeciwko wschodzącego świat-
ła. Majowy zapach młodych liści uderzał i chwytał za
gardło, Józio widział, że konie depczą konwalie.
Piękno tej drogi rozczuliło go, wezbrały w nim uczucia,
radość i smutek zarazem. Gdy jechali strzemię w strzemię
z likiem, pochylił się i objął go za szyję.
Ilko zaśmiał się.
— Paniczowi potrzebna dziewczyna — powiedział. I tej
nocy przyprowadził mu Lesie.
Ale ta sprawa nie odegrała większej roli w jego życiu. Nie
liczył czasu od tej nocy, zresztą miał już przedtem takie
przeżycia. Natomiast te odwiedziny w Daszowie na pensji
pani Zaleskiej były pewnego rodzaju epoką: dzielił jeśli nie
swoje przygody, bo ich nie miał, to swoje myśli na czas
„przed kontredansem" i „po kontredansie". Kontredans
nie był czymś szczególnym, bo sam nie tańczył, ale tak już
było. Chodziło o atmosferę tego popołudnia.
Tego lata, po tym maju, Masia przyjeżdżała kilkakrotnie
do Zarudzia. Przyjazdy te napełniały Józia dziwnymi uczu-
ciami, z których sobie nie mógł zdawać sprawy. Masia przy-
jeżdżała albo z panną Goffard, albo z panią Zaleską. Józio
czuł, że te przyjazdy były jak gdyby pretekstem, w każdym
razie Masia nie przyjeżdżała do niego. Panna Goffard przy-
jeżdżała do pani Duninowej, odwiedzała ją w jej sypialni,
pani Zaleską przyjeżdżała także do niej, częściowo do Teci,
z którą miała długie narady gospodarskie. Ale Masia nie dą-
żyła do tego, aby być cały czas z Józiem. Zawsze zabiegała
do pana Floriana Szumskiego, który mieszkał sam, z matką,
w małym domku, nie opodal dworu. Co Masia miała do
pana Floriana? Gdy Józio ją spytał o to wprost, powiedziała:
— Och, wiesz, łatwo się domyślić — w naszych czasach!
Wynikało z tego, że jest to jakaś sprawa polityczna. Masia
pośredniczyła w jakiejś akcji, ale Józio nie pytał, w jakiej.
Wiedział, że i tak się niczego nie dowie, a zresztą nawet nie
był ciekawy. Niecierpliwiła go ta ruchliwość, którą wyczuwał
naokoło siebie, a w której nie brał udziału.
A było to lato dziwne i pełne wewnętrznych wstrząsów,
których nikt nie powinien był zauważyć. Lato przygotowań,
walk ideowych, batalii na słowa, na organizacje — także na
złudzenia, które wszyscy podzielali, a które nie dla wszyst-
kich kończyły się jednakowo.
Wuj Ferdynand przyjeżdżał coraz częściej i jakoś tam
kręcił się koło Józia. Nagabywał go na wszystkie możliwe
tematy, nawet na temat żeniaczki. Józiowi przyszło do głowy,
że może by wuj wyswatał go z Masia, ale nie śmiał mu o tym
powiedzieć. Mówienie z wujem Ferdynandem o Masi uwa-
żałby za zdradę.
Wuj Ferdynand jakby się trochę domyślał, bo zaczął nie
pytany mówić o sytuacji majątkowej Dyakowskich, o tym, że
są bez grosza i że córkom nie będą mogli dać posagu.
Józia niezmiernie irytowały oczy wuja Ferdynanda. Przy-
kryte prawie nie podnoszącymi się powiekami, zawierały
jakiś fałsz w tym wiecznym niedomknięciu. Pociągła głowa,
którą przedłużała jeszcze dość długa broda, jakoś nie miała
odpowiedniego miejsca dla tych oczu. Przeto wydawały się
zawsze nieoczekiwane, nieodpowiednie i jakby trochę nie-
przyzwoite. Ta pewna nieprzyzwoitość u człowieka do tego
stopnia rzeczowego, dobrze wychowanego i uprzejmego jak
wuj Ferdynand była czymś zadziwiającym. Ale ten rys
powierzchowności — bo nie można powiedzieć rys charak-
teru — wuja Ferdynanda zamiast wzbudzać jakieś zaintere-
sowanie Józia, niecierpliwił go i odpychał.
Mimo wszystko trzeba się było rozmówić. Wuj przyszedł
do niego do pokoju, usiadł w fotelu i bardzo znacząco się
kręcił.
— Wuju — powiedział Józio — niech wuj już wszystko
puści, co tam ma przytrzymanego.
Wuj zaśmiał się z przymusem.
— To naprawdę niesłychane — powiedział — żebym ja
się czuł skrępowany. A trudno mi jest mówić z tobą, takim
smarkaczem...
— Widocznie nie jestem takim smarkaczem — Józio od-
wrócił się w swoim krześle od wuja, tak jakby chciał mu
ułatwić to gadanie.
— Domyślasz się chyba łatwo, o co mi chodzi —
powiedział wuj Ferdynand. — Wiesz przecie, że jestem nie
tylko pośrednikiem, ale także delegatem...
— A, to winszuję wujowi.
— I jako taki jestem upoważniony do zbierania i kon-
centrowania pewnych sum, sum na legiony. Przyznam się,
że dotychczas sumy te nie przedstawiają się bardzo pokaź-
nie, myślałem więc, żeby się zwrócić do ciebie. Czy nie
możesz ich zasilić?
Józio spojrzał na wuja.
— Wujaszku kochany, czy wuj się nie orientuje zupełnie?
Ja siedzę u Żydów w kieszeni i nie mam ani grosza, nie tylko
na legiony, ale i dla siebie...
— Józiu — powiedział wuj z pewnym smutkiem — to ty
się nie orientujesz. Jest jesień, jest po zbiorach. Po raz
pierwszy wykopiecie buraki, za które ja sam, to jest my jako
cukrownia, zapłacimy ci spory grosz. Tecia chowa przed
tobą pieniądze.
— Możliwe — powiedział. — To mamy w tym roku
buraki? Zaraz zawołamy Szumskiego.
— Właściwie mówiąc — powiedział wuj — to marszałek
naszej guberni obłożył podatkiem właścicieli ziemskich,
w zależności od posiadanej ziemi.
— A to novum! — zawołał Józio. — Więc marszałkowie
rozporządzają się naszym majątkiem? To by się Fiłaret
ucieszył tą wiadomością...
— Mam nadzieję, że nie będziesz mówił o tym z Fiłaretem.
Oczywiście rozmowa zahaczała o Filareta.
Pan Szumski służbiście, powtarzając swoje ulubione „słu-
sznie, słusznie", potwierdził wiadomości wuja. Za buraki
będzie się należało około tysiąca pięciuset rubli.
— To bardzo duża suma — powiedział wuj Ferdynand.
— No, to niech ją sobie wuj weźmie — i proszę się nie
denerwować. I już więcej ze mną nie rozmawiać na te
tematy.
Jednak, kiedy Szumski wyszedł, wuj wrócił do tych
tematów.
— Kochany Józiu — powiedział — przecież tu chodzi
o nasze istnienie.
— O nasze istnienie czy nasze zniszczenie? — spytał
Józio.
Wuj schwycił się za głowę nieznośnym, patetycznym
gestem.
— Czuję tu podszepty Filareta — powiedział. — Już
twój ojciec...
— Co mój ojciec? — spytał skwapliwie Józio. — Co wuj
wie o moim ojcu?
— Alboż to można było coś wiedzieć o twoim ojcu —
powiedział wujaszek powstając. — To sobie zapamiętaj —
dodał niespodziewanie poważnie — że nic o twoim ojcu nie
wiem. Nic ważnego.
Oznaczało to chyba, że wie bardzo dużo, i tak to
rozumiał Józio.
— A konarszczyzna?
— Byliśmy wtedy zupełnymi dziećmi. Pomyśl, kiedy to
było.
— Dawno było, ale czegoś wszyscy to pamiętają.
Kiedy wuj pojechał, Józio kazał zawołać znowu Szum-
skiego. Szumski długo nie przychodził, widać był daleko
na gospodarstwie; gdy przyszedł, stanął skromnie koło
drzwi.
— Panie Szumski, pan mi da dwieście rubli — powie-
dział Józio nie patrząc na niego.
Szumski, jak gdyby był przygotowany, sięgnął do kiesze-
ni i wyjął garść srebrnych rubli.
— Niecałe dwieście — powiedział.
— Dobrze, już dobrze — odrzekł Józio zgarniając mo-
nety — i zajdzie pan do mnie wieczorem. Będzie Krżyża-
nowskij.
— Słucham pana — powiedział Szumski jakby z nutką
radości w głosie. Partia stukułki zawsze w tym samym
składzie: Józio, Fiłaret, Krżyżanowskij i Szumski. Była to
ulubiona rozrywka pana Floriana. Ale dziś Józio widać
postanowił grubo grać i ograć partnerów, skoro wziął od
Szumskiego taką dużą sumę pieniędzy.
Kolację Krżyżanowskij jadł u pań, nakryto w sypialnym
pokoju pani Duninowej i tam go karmiono, znosząc cierp-
liwie jego potworną francuszczyznę. Leontij Władisławo-
wicz Krżyżanowskij był bardzo przystojny, miał przede
wszystkim wiele wdzięku i dlatego mógł się tak podobać,
choć był nieokrzesany, a nadto miał słabą głowę i po paru
kieliszkach plótł androny.
Widocznie dostał tych parę kieliszków „u pań", bo
wchodząc do Józia rozczulał się niepomiernie.
— Józiu, kochany — mówił po polsku. — Ty nawet nie
wiesz, jakiego masz we mnie przyjaciela. No, daj pyska —
całował się z dubeltówki — ja bym za ciebie w ogień
skoczył.
Fiłaret był już u Józia. Włoski mu sterczały do góry
bardziej niż kiedykolwiek.
— Nie potrzebowałbyś skakać — powiedział poważ-
nie — ja bym był w ogniu przed tobą.
Józio przemilczał, potem chrząknął.
— Tacy jesteście przyjaciele? No, dobrze, zaraz przyjdzie
Szumski.
Przyszła Łesia, przyniosła tacę zakąsek, placków, dwie
karafki z kieliszkami. Łesia od wiosny była pokojówką
w Zarudziu. Wreszcie przyszedł Szumski. Siedli przy kwad-
ratowym stoliku. Fiłaret wyłożył kupę swoich miedziaków.
Józio zapalił siarnikami dwie świece pinolinowe, które
płonęły jasnym i równym światłem. Cienie siedzących przy
stoliku graczy odbijały się na nie bielonej ścianie jak na
prześcieradle. Sylwetka Filareta odcinała się specjalnie wy-
raźnie, gdyż świeca stała jak gdyby przed nim. Szumski
z pewnym niepokojem spoglądał na ten cień Filareta,
sterczące jak zawsze na łbie popowicza włoski dawały na
cieniu efekt czegoś na kształt przejrzystej aureoli. Pan
Florian popatrywał z niepokojem na ten cień i na karty,
które trzymał w ręku, jak gdyby odczuwał jakiś związek
pomiędzy dziwnym kształtem cienia a niezmierną lichotą
wartości karcianych, które mu się dostawały.
Pierwszy rozdawał Józio, a czynił to z pewnego rodzaju
namaszczeniem. I —jak zwykle na początku gry — zapano-
wało zupełne milczenie. Padały tylko kolory i cyfry. Pan
Florian na razie fatalnie przegrywał, chociaż nie chciał
ryzykować. Może właśnie dlatego. Józiowi także nie szła
karta. Wygrywał Krżyżanowskij. Powoli ruble gromadziły
się u niego. Po bardzo krótkiej chwili pan Florian wypisy-
wał mu już kwitki na papierze. Po pewnym czasie musiało
to spotkać i Józia.
Cisza stawała się groźna.
— Czy Cierżek nie przyjeżdżał dzisiaj? — spytał Szumski
Józia.
Krżyżanowskij zbyt wyraźnie nastawił ucha.
— Cierżek? — spytał. — A cóż by on tu miał do ro-
boty?
Fiłaret uśmiechnął się.
— Może by i miał tu co do roboty...
Józio się żachnął, więc Fiłaret dokończył:
— ...gdyby tu była panna Masia.
— A co — spytał Krżyżanowskij — Cierżek uderza do
panny Masi?
— Nic o tym nie wiem — sucho zauważył Józio.
Tu Fiłaret wyłożył swoją kartę i ruble wraz z kwitkami
sprzed nosa oficera znalazły się przed popowiczem.
— No, pomaleńku, pomaleńku — mruknął nieżyczliwie
Krżyżanowskij sięgając do kieszeni po nowe pieniądze.
— Kto nie ma szczęścia w kartach, ma szczęście w miło-
ści — powiedział Fiłaret.
Józio się zniecierpliwił.
— Chce ci się mówić takie wyświechtane dowcipy...
Wymyśl co nowego — powiedział.
— Nie tak to łatwo wymyślić coś nowego.
— To prawda — zauważył Krżyżanowskij. — Ciągle to
samo. Nudno u nas.
— Naprawdę? — powiedział Szumski i zmrużył oczy. —
Chciałby się pan kapitan zabawić?
Zarówno w tym spojrzeniu, jak w tonie głosu było coś tak
uderzającego, że Józio przestał rozdawać karty. Uważnie
popatrzył na ekonoma.
— Taki pan jakiś dzisiaj dziwny, panie Florianie —
powiedział. — O jakiej pan myśli zabawie?
Szumski się uśmiechnął. I znowu był zwyczajnym, pokor-
nym Szumskim.
— Zabawy naturalne — powiedział — karty, wódka,
dziwki...
— Wódki mało — powiedział Józio. — Jakoś nikt nie
Pije-
— Nie taka pijąca noc — ponuro zauważył Krżyżanow-
skij.
I grali dalej.
Grali do samego rana. W rezultacie wszystko wygrał
Fiłaret.
Było kiedyś tak, że Józio pojechał konno w pole. Miał
zobaczyć te ,,swoje" buraki, a było to dosyć daleko od
domu. Pan Florian towarzyszył mu. Pan Florian nie jeździł
w pole konno, tylko linijką, w jednego konia. Zaprzęg ten
był skrętny i lekki, ekonom mógł więc nim dotrzeć wszędzie
tam, gdzie dotarłby i konno. Józio nawet cieszył się z tej
linijki, bo nie potrzebował rozmawiać w drodze z panem
Szumskim. Ten wyjazd na buraki przeciągnął się trochę.
Józio zresztą specjalnie przedłużał tę wycieczkę i jechał
okólnymi drogami. Jadąc konno, lepiej myślał.
A dzień był piękny, jesienny, z tych dni, co wyglądają
zupełnie jak wiosna. Specjalne rozsiane światło nadawało
twarzom i przedmiotom lekkość i przejrzystość. Na twa-
rzach kobiet zacierało zmarszczki. Źrenice były przejrzyste,
jakby nalane źródlaną wodą. Fiłaret pomyślał pierwszy raz,
że panna Goffard musiała być bardzo ładna za młodu.
Panna Goffard wysiadając z powozu zobaczyła, że przed
domem, nieco z boku, stała wysoka, żółta bryczka, za-
przężona w dwa małe, „chłopskie", ale dobrze utrzymane
konie. — Czyje to mogą być konie? — zapytała furmana
i dowiedziała się, że chyba to są konie miejscowego parocha
i że chyba to on przyjechał do dworu w odwiedziny. Konie
stały porzucone samotnie, ale przywiązane lejcami do drze-
wa zachowywały się spokojnie. Ponieważ ojcu zawsze fur-
manował Fiłaret, więc domyśliła się, że i on jest we dworze.
Poszła prosto do pokoju Józia. Józia oczywiście nie było,
natomiast w jego fotelu, wolterowskim, głębokim, na któ-
rym jeszcze dziadunio Dunin siadywał, siedział Fiłaret.
Porwał się, gdy weszła panna Goffard.
— Cóż to, Józia nie ma? — spytała.
— Pojechał do gospodarstwa.
— Józio? Do gospodarstwa? To niewiarygodne!
Panna Goffard miała słabość i do takich nowoczesnych
słówek.
— Józio potrzebuje teraz dużo pieniędzy — powiedział
Fiłaret.
Panna Goffard uważnie spojrzała na Fiłareta: i on jakoś
inaczej wyglądał w tym jesiennym świetle. Oskubane włoski
ułożyły się w przyzwoite fale, oczy nie wydawały się takie
wytrzeszczone, a usta zawsze miał foremne. Panna Goffard
nie potrzebowała myśleć, że Fiłaret był kiedyś ładny. Był
teraz ładny.
— A ty co tu robisz? — spytała. — Co wiesz o pienią-
dzach Józia?
— Przywiozłem ojca do pani Duninowej — z tajemniczą
miną powiedział popowicz.
Powiedzenie Filareta stało się jak gdyby zachętą do
dalszej rozmowy i panna Goffard przestąpiła próg pokoju.
— Dlaczegóż tak myślisz, dlaczegóż tak myślisz? —
spytała Sosnowskiego i nagle zastanowiwszy się, usiadła na
krześle, które zazwyczaj służyło grającym w karty. Fiłaret
nie uchylał się od rozmowy.
— Józio ostatnio był bardzo hojny na cele patriotycz-
ne — powiedział patrząc uważnie na Francuzkę. — Pan
Ferdynand obłożył go dużym podatkiem.
Panna Goffard machnęła ręką.
— Ach, cóż to można wiedzieć. Takich transakcji się nie
zapisuje.
— Niektórzy zapisują — powiedział znacząco Fiłaret.
Panna Goffard znowu popatrzyła fla młodego czło-
wieka.
— Mam nadzieję, że ty nie zapisujesz — powiedziała
wreszcie.
Fiłaret się zaśmiał.
ft
— Co też to pani mówi! Ja mówię, że są tacy, co zapisują
wydatki na te cele i potem ich na tym przyłapują. Niedawno
pana Rudnickiego za takie rachunki posadzili do ciupy. No
i majątek fiuuu...
Ciągnął dalej:
—^- Myślę, że i pan Maks to się obawiał tego samego.
— Że ktoś to... zapisuje? — znacząco zapytała panna
Goffard.
— Nie, zapisywania się on nie bał. Ale strach, jak się
bał... Sybiru.
— A ty go straszyłeś — cichutko powiedziała Adela nie
patrząc na popowicza. — Straszyłeś go jak kot, co siedzi
w jednej klatce z kanarkiem.
Fiłaret się zaśmiał.
— Kto widział kiedy kota w jednej klatce z kanarkiem
czy synogarlicą? Pan Maks nie był kanarkiem...
— Ale ty masz ślepia jak kot. Ja wiem. Straszyłeś go.
— Czym mogłem go straszyć? Ja żadnej władzy nie mam.
A że tam to i owo z młodości pana Maksa wiedziałem...
— O, właśnie — powiedziała Adela spoglądając na
Filareta — i nie tylko z młodości.
— Nie tylko z młodości — potwierdził młody człowiek.
— A on się bał. Nie Sybiru się bał, ciebie się bał...
— Co też to pani mówi. Mnie? On mnie bardzo kochał.
Ostatniego wieczora to o niczym innym nie mówił, tylko
Sybir i Sybir. Że tam słupy lodowe jak na wiosnę roztają, to
upadają, bo to zamarznięci ludzie. A to wcale nieprawda.
I na Sybirze ludzie mieszkają.
— Co ty tam wiesz — wtrąciła Adela. — Stracha miał.
— A miał. Bał się, że Zarudzie skonfiskują. Że Józia
poślą etapami. A nic mu nie groziło.