Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała Tom 1
Szczegóły |
Tytuł |
Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała Tom 1 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała Tom 1 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała Tom 1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała Tom 1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jarosław Iwaszkiewicz
Sława i chwała – Tom 1
Jarosław Iwaszkiewicz, poeta, prozaik, dramaturg, eseista,
tłumacz. Urodzony w 1894 roku we wsi Kalnik na Ukrainie, studiował
prawo i muzykologię w Kijowie; w tym okresie zawarł bliską
przyjaźń z Karolem Szymanowskim. Od 1918 roku mieszkał w
Warszawie, gdzie związał się z grupą młodych poetów, występujących
w kawiarni artystycznej "Pod Picadorem", skupionych następnie
wokół miesięcznika "Skamander". Po ślubie z Anną Lilpopówną
zamieszkał w Podkowie Leśnej w majątku teściów, nazwanym później
Stawiskiem. W czasie okupacji hitlerowskiej w domu Iwaszkiewiczów
znalazło schronienie wielu twórców; sam pisarz z ramienia
Delegatury Rządu RP brał czynny udział w organizowaniu
konspiracyjnej działalności kulturalnej. Po wojnie pełnił szereg
oficjalnych funkcji państwowych, był też przez kilka kadencji
prezesem Związku Literatów Polskich oraz od 1955 roku aż do
śmierci, naczelnym redaktorem miesięcznika "Twórczość". Zmarł w
Warszawie 2 marca 1980 roku. Obok świetnych wierszy do
najwybitniejszych dokonań pisarskich Iwaszkiewicza należą
opowiadania, z których wiele stało się podstawą scenariuszy
znakomitych dzieł filmowych (m. in. Matka Joanna od Aniołów,
Brzezina, Panny z Wilka). Wysoko oceniane są również jego
powieści, a wśród nich przede wszystkim "Sława i chwała", w której
autor podjął próbę ukazania panoramy dziejów polskiej inteligencji
w pierwszej połowie XX stulecia.
Niesprawiedliwość może triumfować w sławie,
ale chwała jest zawsze po stronie sprawiedliwości...
Gaetano di Gaeta
- I gwar, myślicie, że jest gromem dziejów?
A sławy puzon - że to róg na knieje?
I że już cichych nie ma kaznodziejów
W obliczu niebios, co przez szyby dnieje?...
- Pyły, z posadzki podniesione nogą,
Że mogą nie mieć w sobie zwłok człowieka?...
C.K. Norwid: "Sława".
Rozdział pierwszy
Verborgenheit
I
W pierwszych dniach lipca 1914 roku pani Ewelina Royska znajdowała
się w dużym salonie Szyllerów w Odessie. Zamknięte okiennice
zaciemniały obszerny pokój, przez szpary jednak sączył się blask
obfity i jaskrawy. Samo pomieszczenie tonęło w cieniu. Nie
przestając mówić, pani Ewelina patrzyła na siedzącego naprzeciw
niej w fotelu Kazimierza Spychałę. Widziała zarys jego wysokiej,
chudej postaci, szeroko rozstawione nogi w niezgrabnych buciorach,
ale wyraz twarzy młodego człowieka ginął dla niej w półmroku.
Wyrzucając zdania okrągłe i obfite, starała się przeniknąć twarz
ostrą, chudą i pochyloną, która jak gdyby umyślnie skłaniała się
ku dołowi, aby ukryć oczy i tak już przysłonięte ciężkimi
powiekami.
- Rozumie pan doskonale - mówiła, przy czym się lekko zacinała, co
dodawało tylko wdzięku jej wymowie - że nie mogę zabrać stąd Józia
po kilku dniach pobytu. Nie mogłabym chyba użyć wobec pani
Szyllerowej, chociaż jest moją najlepszą przyjaciółką, tych
wszystkich argumentów, jakie mi pan przedstawia. Zastanowię się
jeszcze nad ich wartością, ale już teraz jest dla mnie jasne, że
pan przesadza. Jeżeli chodzi o zdrowie Józia, to kąpiele morskie
robią mu bardzo dobrze. Zmężniał i okrzepł. Będzie mógł nabrać
sił, a czeka go porządna praca po zeszłorocznej chorobie. A co się
dotyczy wpływów... mam wrażenie, że Józio jest zdrową naturą,
która się szybko otrząśnie ze wszystkich naleciałości. Z drugiej
znów strony wydaje mi się, że nie można uniknąć tego, aby Józio
zaznajamiał się z najróżnorodniejszymi objawami życia...
Spychała podniósł nieco głowę i spojrzał na panią Ewelinę z
niepodrabianym zdziwieniem. Uśmiechnęła się.
- Nie, nie, panie Kazimierzu, myślę tylko - zająknęła się znowu -
myślę tylko o roli, jaką w życiu tutejszych ludzi odgrywa sztuka.
Być może, że Józio odnosi się do tej gałęzi życia ze zbyt dużą
dozą lekceważenia czy obojętności. Edgar jest człowiekiem
niezwykłym i artystą dużej, niepospolitej miary... Dzisiaj
przyjeżdża Elżbietka...
- Elisabeth Schiller - z przekąsem powiedział Spychała.
- Zobaczy pan, co to za czarująca istota. Jestem pewna, że obaj
odniesiecie korzyść z jej towarzystwa. No, i ten śpiew... Spychała
mruknął coś niezrozumiale, ale pani Royska, niezrażona, ciągnęła
dalej:
- Mało miałam w tym roku sposobności, aby pomówić z panem o
charakterze Józia. O tym, jak się zmienił w tych ostatnich
czasach. Co pan może o nim powiedzieć? Zna go pan już od trzech
lat...
I zanim Spychała zdecydował się na jakieś sformułowanie, ciągnęła
w nalocie entuzjazmu i macierzyńskiej miłości:
- To takie ważne lata w życiu każdego! Od czternastu do
siedemnastu. Prawda? To już jest formowanie się człowieka. Józio
wydaje mi się aż obcy czasami, stał się zupełnie dorosłym. I
zawsze ten spokój i łagodność, ta pewność siebie. Czy pan nie
uważa, że to są największe zalety Józia?
Spychała znowu chrząknął i powiedział nieoczekiwanie dla samego
siebie swym chropawym, ale przyjemnym basem:
- Józio jest bardzo miłym chłopcem.
- Prawda? - żywo podchwyciła pani Royska. - Prawda? Wobec tego
myślę, że mu niespecjalnie zaszkodzi pod względem moralnym ten
jego pobyt w Odessie. I pomimo wszystko ta kąpiel kosmopolityzmu
nie odbije się na jego usposobieniu.
Pani Royska wstała na znak, że rozmowa skończona. I podając rękę
Kazimierzowi, dodała z uśmiechem:
- Pan niepotrzebnie się przejmuje, panie Kazimierzu, i wyciąga pan
wnioski zbyt pochopnie. Macierzyńskie oko zawsze wszystko
najlepiej widzi. Niech mi pan wierzy!
Kazimierz ucałował pachnącą rękę pani Eweliny i skłonił się
niezgrabnie.
- Ja wyjeżdżam jutro - dodała pani Royska na odchodnym - a na
pociechę waszych złych humorów przyślę wam Olę.
Słówko to rzuciła od niechcenia i wyszła nie spojrzawszy na
Kazimierza. Zresztą w salonie było tak ciemno, że nie
spostrzegłaby jego rumieńca. Ale Spychała pochylił znowu bardziej
głowę; przed samym sobą ukrywał ten rumieniec. Potem z pewnego
rodzaju niechęcią i zniecierpliwieniem szarpnął drzwiami
prowadzącymi w przeciwnym kierunku niż te, którymi wyszła pani
Royska.
"Tacy są zawsze jednakowi - powiedział sam do siebie - możesz do
nich gadać jak do ściany".
Wyszedł na werandę, której oszklone okna były teraz otwarte.
Niewielki ogród pełen zakurzonych akacji oddzielał tę werandę od
urwiska, za którym zaczynało się morze. Kazimierz zmrużył oczy,
tyle było świateł na drzewach, na piasku w ogrodzie, a zwłaszcza
na ciemnym, fiołkowym morzu, które tylko gdzieniegdzie
przeświecało zielonymi, podłużnymi smugami.
Poirytowanymi krokami szedł do ogródka. Był niezadowolony z
rozmowy i z tego, że sam ją wywołał. Mimo wszystko chciał jak
najprędzej wyjechać do Moliniec, i to wyłącznie ze względu na
Józia, a pani Royska widocznie myślała, że mu chodzi zupełnie o co
innego, skoro na zakończenie powiedziała mu: "Przyślę wam Olę". O
Olę tu bynajmniej nie chodziło, ale o wpływ, jaki mógł wywrzeć
Edgar Szyller i cała odeska atmosfera na Józia. Trzeci już rok
spędzał Spychała z tym chłopcem i bardzo się do niego przywiązał:
przyzwyczaił się do tego, że każda myśl, każde powiedzenie Józia
było odbiciem jego myśli. Józio czytał te same książki, opowiadał
te same anegdotki, w ten sam sposób reagował na zjawiska życia. I
teraz nagle w Odessie wyrażenia Józia nabrały obcych zwrotów, do
rozmowy raz po raz wtrącał francuskie czy niemieckie epitety, co
dawniej nigdy się nie zdarzało. Mógł całymi godzinami rozmawiać z
Edgarem o muzyce i o podróżach po Europie, nie zwracając
najmniejszej uwagi na to, że Spychała nudził się przez ten czas
czy też udawał, że się nudzi. Poczuł ostre uczucie zazdrości i
może tylko pozorował przed samym sobą, że chodzi mu o dobro Józia,
a nie o to, że uczeń wymykał się spod jego wpływu i że wpływ ten
nie ostał się wobec indywidualności Edgara.
Włócząc swoje "galicyjskie" ciężkie buciory schodził glinianymi
schodkami niechętnie i bez humoru aż nad sam brzeg morza. O tej
godzinie plaża była prawie pusta. Willa Szyllerów miała na morzu
przynależny do niej pawilonik, który służył za rozbieralnię.
Spychała chciał zrzucić ubranie i wejść do wody, nieopodal jednak
pawilonu, na krótkiej plaży, w cieniu dość wysokiego w tym miejscu
brzegu, zobaczył leżącego Edgara.
- Ho, panie Kazimierzu - zawołał Edgar - niech pan tu posiedzi
chwilkę przy mnie! Jest bardzo gorąco.
Kazimierz niechętnie i bez słowa opadł na rozgrzany piasek i nie
zdejmując ubrania, rozciągnął się na plaży.
- Józio kazał panu powiedzieć, że pojechał do Odessy po odbitki.
Wróci na kolację.
- Czy sam pojechał?
- Zdaje się, że z Wołodią.
- Z Wołodią? - Spychała skrzywił się nieznacznie. Edgar zaśmiał
się na widok tej miny.
- Pan nie lubi Wołodii. Uważa pan tę znajomość Józia za
niewłaściwą. A jak pan się w ogóle czuje w domu Royskich? -
zapytał.
Spychała niechętnie poruszył się na słońcu i przykrył sobie oczy
kapeluszem - pytanie Edgara zaskoczyło go trochę.
Ponieważ Spychała nie odpowiadał, Edgar ciągnął dalej:
- Bo mnie się zdaje, że pan pochodzi z tak odmiennego środowiska.
Do naszego ukraińskiego ziemiaństwa trudno się jest przyzwyczaić.
To trochę pachnie siedemnastym wiekiem. Przepraszam, że tak pytam,
ale ojciec pana czym się trudni?
- Pracuje na kolei - powiedział leniwie Kazimierz.
- A właśnie. To jest świat zupełnie odmienny.
Kazimierz zdecydował, że musi coś powiedzieć.
- Oczywiście, i czasem czuję się bardzo dziwnie wśród nich. Mówią
rzeczy, na które absolutnie nie mogę się zgodzić.
Edgar się zaśmiał:
- Chyba nie Józio. On mawia tylko rzeczy naprzód z panem
uzgodnione.
Spychała był bardzo niemile dotknięty tym powiedzeniem.
- O, teraz bynajmniej. Powtarza wszystko po panu...
- Czy uważa pan, że to jest bardzo niedobrze?
- Nie. Ale wolałbym, żeby Józio nie powtarzał nic ani po mnie, ani
po panu i żeby myślał choć trochę samodzielnie.
Edgar przewrócił się z boku na bok, aby wystawić bardziej na
słońce swoje i tak już ogorzałe plecy.
- Niech pan się nie boi, przyjdzie i na to czas. Jest jeszcze
takim młodym chłopcem... Czy go pan uważa za zdolnego?
- Oczywiście tak - tym razem żywo powiedział Kazimierz - przecież
on tak mało ma do czynienia z polskim językiem, tyle tylko, co ze
mną przechodzi w czasie wakacji... i uważam, że robi bardzo duże
postępy. Nie, to jest zupełnie inteligentny chłopiec...
- No, właśnie - powiedział Edgar - o to mi chodziło. Skoro jest
taki inteligentny, jak pan mówi... zresztą ja sam jestem tego
zdania... to niech pan nie boi się dla niego towarzystwa Wołodii.
Józio da sobie radę z tego rodzaju wpływami. I ze wszystkimi
innymi wpływami - dodał znacząco.
Spychała był wściekły, że Edgar przejrzał go do tego stopnia.
- Zresztą na razie jest jeszcze zupełnie pod pana urokiem. Czasami
zaśmiewamy się z matką słuchając, jak sam o tym nie wiedząc,
naśladuje pański sposób mówienia, nawet pewne galicyjskie
naleciałości pańskiej mowy...
Spychała nie odpowiadał. Rzeczywiście, mimo że słońce pochyliło
się już znacznie, stawało się bardzo gorąco i powietrze parzyło.
Edgar leniwie palił papierosa. Spychała widział spod przymrużonych
powiek jego ostry profil, nieco przypominający profil Chopina, i
plamę dziwacznej wschodniej czapeczki, jaką kompozytor miał na
głowie.
Edgar uniósł się nieco na łokciu i popatrzył na gładkie i duże
fale zielonego morza. Mówił jak gdyby do siebie:
- To zapewne jest wielka przyjemność podporządkować sobie tak
jakiegoś człowieka i widzieć, jak bardzo jest od nas zależny. To
są pierwsze rozkosze władzy. Jemu wszystko wydaje się piękne, co
pan za piękne uważa... myśli pańskimi myślami, czuje pańskimi
uczuciami... tylko to potem przykro, jak się tę władzę traci.
Gorąco przejmowało Spychałę i rozleniwiało go. Ostatkiem woli
wstał, zrzucił kurtkę i koszulę. W trakcie rozbierania się zapytał
opryskliwie Edgara:
- To wszystko mówi pan o mnie i o Józiu?
Edgar, oderwany od swoich myśli, zastanowił się krótko.
- O panu? O Józiu? Nie. Ja mówię tak w ogóle.
- Stosunki między ludźmi nie wyglądają tak, jak się to panu wydaje
- powiedział Spychała, znowu siadając na piasku. - Pan jest
artystą... pan o życiu nie ma "szczegółowego" pojęcia...
- Rzeczywiście? Takie jest pańskie zdanie o artystach? - nie bez
ironii zapytał Edgar. - Przekona się pan tutaj trochę może do
artystów. Gdy przyjedzie moja siostra... To jest bardzo wielka
artystka i bardzo prosta kobieta...
- Nie wiem, czy wpływ artystów będzie dobry dla Józia. Nie będzie
miał z tym wiele do czynienia w życiu.
- Czy to można wiedzieć? - spytał z pewnego rodzaju smutkiem
Edgar. - Cóż Józio? Zwyczajny sobie chłopak. Bardzo miły
oczywiście i może nawet inteligentny, ale natura zupełnie
przeciętna... Będzie sobie gospodarował w swoich Molińcach, biegał
za dziewczynami, i koniec. A może właśnie nie koniec. Nigdy nie
można przewidzieć, jak się potoczą losy ludzkie. Uwarunkowane one
są tyloma rzeczami. Historia poszczególnych ludzi podobna jest do
historii całych krajów...
Spychała wzruszył ramionami.
- Coś tam zawsze przewidywać można i nawet trzeba.
- Ja myślałem o czym innym - ciągnął swoje rozmyślania Edgar -
myślałem o władzy, jaką niektórzy ludzie mają nad innymi ludźmi.
Jakimi drogami zdobywa się taką władzę? Jakimi drogami narzuca się
ludziom swoją indywidualność? Tego nie rozumiem.
I Spychała nie rozumiał. Nie rozumiał nawet, o czym Edgar mówi.
Czuł, że pod tymi obojętnymi na pozór słowami kryje się jakaś inna
treść, coś, co nurtowało kompozytora. Bał się, że to jest jednak
walka o Józia.
- Nigdy nie robiłem najmniejszych starań - powiedział więc - aby
mnie Józio naśladował. To przychodzi, niech mi pan wierzy,
zupełnie samo przez się.
Edgar uśmiechnął się blado na taką interpretację swoich słów i
strząsnął papierosa.
- Och, mnie nie przychodzi nic samo przez się. Strasznie mi jest
trudno wydobyć wszystko z samego siebie. Nie mam żadnej bazy. To
jest bardzo męczące.
Spychała popatrzył na Szyllera ze zdumieniem. "Co to znaczy
wszystko?" - pomyślał.
Edgar jak gdyby domyślał się, o co chodziło Spychale. Uśmiechnął
się znowu rozbrajająco, jak to on potrafił.
- Moja sztuka... - powiedział z zawstydzeniem i nie dokończył
zdania.
" O to mu chodzi!" - pomyślał znów Spychała i popatrzył na
zażenowany wyraz twarzy kompozytora z ironią.
- Sztuka niewielką rolę odgrywała w dziejach ludzkości -
powiedział.
- Ważniejsze były wojny i podboje? Czy tak? - spytał Edgar, przy
czym wyraz zawstydzenia znikł z jego uprzejmej fizjonomii. - Pan,
zdaje się, chciałby być groźnym władcą, panie Kazimierzu - dodał
po chwili.
Spychała zaśmiał się sarkastycznie:
- Rzeczywiście, ja, ubogi korepetytor z Galilei, którego na
ukraińskim dworze nie zawsze przedstawiają gościom. Syn kolejarza,
recte * (* właściwie) robotnika kolejowego...
- To już opowiadanie, panie Spychała - oburzył się Szyller -
przedstawiają pana na pewno. To tylko pańskie resentymenty
działają...
- U Royskich może, ale u ich sąsiadów Myszyńskich to nie wiem,
jakby tam było. Hrabiowie...
- Bardzo nędzni hrabiowie - zaśmiał się Edgar. - Co prawda tacy
najwięcej drą nosa, ale chyba pan nie doznał żadnych przykrości od
Janusza?
- Prawie go nie znam - mruknął Spychała.
- Jeżeli pan chce mieć władzę nad ludźmi, to niech pan nie wyciąga
wniosków z tak małego doświadczenia, jakie pan posiada... Niech
pan lepiej przeczyta sobie to - podsunął mu po piasku małą
czerwoną książeczkę - suma doświadczeń naszego świata. I o sztuce
jednak jest tu bardzo dużo.
Spychała wziął książkę do ręki.
- Faust - powiedział z pewnym rozczarowaniem.
Edgar się uśmiechnął.
- Faust von Goethe - wymówił jakby w cudzysłowie.
Zabrał książeczkę z rąk Spychały i począł ją przeglądać. Jego
cienkie palce wchodziły pomiędzy kartki jakby pieściwym ruchem.
Zatrzymał się na chwilę, uśmiechnął i przeczytał:
Faust
Der du die weite umschweifst,
Geschftiger Geist, wie nah fhl' ich mich dir.
Erdgeist
Du gleichst dem Geist, den du begreifst,
Nicht mir!
Verschwindet. *
(* Faust:
Ty, co szeroki świat ogarniasz cały,
Duchu twórczości - jak mi jesteś bliski.
Duch ziemi:
Tylko tobie duch podobny jest ci zrozumiały, Ja - nie!
Znika.)
Spychała swoim zwyczajem pochylił głowę i nakrył oczy powiekami.
Rozciągnął ironicznie wargi.
- Czy myśli pan, że ja już jestem z epoki "Erdgeistów"?
- Nie. Myślę tylko, że nie rozumiemy się zupełnie - powiedział
raczej ze smutkiem Edgar.
- No, właśnie o to chodzi, jesteśmy z zupełnie innych epok.
- Tak. Pan jest już z epoki "tellurycznej", ziemskiej.
- Przynajmniej czuję się dobrze na ziemi... i bez wielkiej
tęsknoty do sztuki... - groźnie warknął Kazimierz.
- Czy to czasem znowu nie jest wyciąganie zbyt pochopnych
wniosków? - zauważył z wielką ironią Edgar.
Spychała milczał. "Znowu te pochopne wnioski. Jeszcze jeden Royski
- pomyślał. - I co to za kompozytor? Bogaty dyletant". Ale nie
wypowiedział tych swoich gorzkich i ubliżających Edgarowi myśli.
Edgar mógł się tylko dorozumieć, że myśli te nie były dla niego
życzliwe. Wahał się jeszcze i uśmiechał. Mimo wszystko czuł wiele
sympatii do tego niezdarzonego młodego człowieka i chciałby mu
bardzo dużo rzeczy wytłumaczyć, ale jednocześnie zrozumiał, że na
razie jest to niemożliwe.
- Moja siostra przyjeżdża wieczorem - dodał tylko - może by pan
chciał pojechać ze mną na dworzec po nią?
Spychała pomyślał, że to byłoby już za dużo.
- Dziękuję - powiedział obojętnie - wolę zaczekać na panią
Elżbietę w domu.
Edgar westchnął i zapalił nowego papierosa. Poczuł, że dzisiaj nie
da się rozmawiać z nadąsanym nauczycielem.
II
W ogólnym zaaferowaniu spowodowanym przyjazdem Elżbiety prawie
nikt nie zauważył, że Józio nie wrócił z miasta na kolację.
Zresztą i kolacja sama była jakby zaimprowizowana i nieokreślona,
wszystko wyglądało tymczasowo wobec przyjazdu znakomitej
śpiewaczki. Parokonna dorożka stała przed domem czekając na
Edgara, który miał jechać na stację po siostrę. Pani Szyllerowa,
czerwona i niespokojna, paliła papierosa za papierosem. Spychała
zniecierpliwiony tym nastrojem, w którym tak bardzo odczuwał swą
obcość, patrzył bez wyrazu w pusty talerz. Robiło się ciemno, z
wolna szarzało morze, które przebłyskiwało z okien stołowego
pokoju. Wreszcie zapalono lampy. Mówiła tylko pani Royska,
niespokojnie popatrując na drzwi.
- Szczęśliwa jesteś, Paulinko, że masz takie nadzwyczajne dzieci,
takie dwie sławy!
Pani Paulina, podnosząc ciężką głowę, popatrzyła, mrużąc oczy, na
lampę, która przyciągała mnóstwo ruchliwych muszek i motyli, i
milczała.
- Edgar nie jest jeszcze taki sławny, jak na to zasługuje -
wyrzekła pani Royska - ale Elżunia! Czytałam niedawno te wycinki z
gazet, jakie przysłała. Jaka sława! Jej ostatnie występy w operze
wiedeńskiej toż to triumfy prawdziwe. A mój...
Pani Paulina spojrzała niepewnie na zegarek, a potem na syna,
który siedział przy końcu stołu.
- Może już czas jechać, Edgarze? - zapytała.
Edgar bez słowa podniósł się i pochylił do ręki matki. Było to
pożegnanie, pieszczota, zgoda na wyjazd. Po lekko zbladłej jego
twarzy przemknął uśmiech: sam niecierpliwił się i niepokoił.
Jechał oczywiście za wcześnie. Do przyjścia pociągu brakowało
dwóch godzin.
Pani Royska z niepokojem, źle maskowanym powierzchowną rozmową z
przyjaciółką, rzucała spojrzenia na Spychałę. Ten wreszcie wstał i
powiedział:
- Przejdę się do przystanku tramwajowego, może spotkam Józia.
Pani Royska podziękowała mu spojrzeniem, potem wróciła do swoich
myśli:
- Moi chłopcy są tacy przeciętni, zwyczajni. Bardzo ich kocham,
szaleję po prostu - ale czasem jestem zazdrosna o twoje dzieci,
Paulinko. Są nadzwyczajne. A moja biedna Helenka...
- Tak - powiedziała na to poważnie pani Szyllerowa - ale to bardzo
ciężko mieć takie niezwykłe dzieci.
Spychała wyszedł przed willę i skierował się zakurzonym traktem
wśród tych samych ciągle akacji w kierunku przystanku. Willa
Szyllerów leżała niedaleko tzw. Średniego Fontanu. Tramwaje z
Odessy przychodziły tutaj rzadko. Było wciąż bardzo gorąco,
wieczór nie przyniósł odświeżenia. Spychała z radością pomyślał,
że za parę dni wyjdzie w ten mrok ciepły i jasny w towarzystwie
Oli. "Takie to jeszcze było dziecko, a taka śliczna i dobra" -
pomyślał. Przeczekał prawie w bezmyślności dwa tramwaje. Józio nie
przyjechał. Powrócił do willi.
W stołowym pokoju wszystkie okna otworzono i chwilami dolatywał
szmer morza. Na stole stały srebrne tace pełne owoców: śliwek i
kawonów. Małe nakrycie czekało na Elżunię. Obie matki siedziały
jeszcze przy stole, ale już nie rozmawiały. Samowar syczał w
kącie, służący w białym kitlu kręcił się po pokoju. Wszystko
dyszało ciszą i oczekiwaniem.
Spychała usiadł w dużym fotelu i paląc papierosa widocznie
podrzemywał trochę, bo nie spostrzegł, jak minęły prawie trzy
godziny. Była jedenasta.
Przed domem rozległ się turkot dorożki, służący Hrehorko rzucił
się do przedpokoju, panie podążyły za nim, Kazimierz został w
stołowym: przed domem zapanował ruch i gwar, wnoszono walizki,
słyszał obcy kobiecy śmiech i wreszcie wszyscy razem weszli do
pokoju.
Elżbieta Szyllerówna - Elisabeth Schiller - niedużego wzrostu,
była proporcjonalnie zbudowana. Oczy niebieskie i wypukłe
skierowała na nieznanego młodzieńca. Dość niskim, ładnym głosem,
trochę chropowatym, opowiadała bez przerwy o przebiegu podróży, o
tym, jak się spóźnił pociąg, o jakimś austriackim konduktorze.
Jednocześnie zachwycała się owocami, ugryzła jedną śliwkę,
powalała usta słodkim sokiem, wycierała ręce i twarz, śmiała się,
była szczęśliwa. Siadła przy swoim nakryciu, bawiła się widelcem i
jadła podawane potrawy, owoce, chleb i czekoladki jedno przez
drugie. Powierzyła opiece matki ze szczególną pieczołowitością
bukiet ciemnozłotych róż.
- Dowiozłam go aż tutaj w doskonałym stanie. Te róże się rozwiną.
- Jaki to jest gatunek? - zainteresowała się pani Royska.
- To pewnie coś nowego - powiedziała poważnie pani Paulina,
przymrużając oczy i wąchając głęboko kwiaty.
Elżbieta miała na głowie mały brązowy kask, przykrywający prawie
całkowicie jasne jej włosy. Z kasku zwisał długi brązowy woal
spadający z tyłu. Biała krepa, dalszy ciąg brązowego woalu,
otaczająca szyję, podawała jej małą, wyrazistą twarz, jak gdyby
oddzielając ją od ciała. Głowa wielkiej śpiewaczki odznaczała się
w cieniu jak biała, nieduża plama, promieniująca własnym blaskiem.
Spychała spozierał na nią z lękiem. Uderzała go obcość jej twarzy,
obcość akcentu, lekka trudność w wymawianiu "r", a nawet
niektórych polskich zbiegów spółgłosek. Elżbieta często
przerzucała się na język francuski, podobnie do niektórych
wielkich pań kresowych, które zachowały ten osiemnastowieczny
zwyczaj. Egzotyczność jej osoby lękała i odpychała Kazimierza.
Za to Edgar patrzył na nią ze spokojną radością. Głaskał jej
dłonie i widać było, że był jej rad i że napełniała go dumą.
- Jakże tam było w Wiedniu? Opowiedz...
I Elżunia zamiast dać jakieś szczegóły swoich triumfów, coś
opowiedzieć o nowej operze Pucciniego, w której śpiewała, sypnęła
garścią anegdotek i charakterystyk śpiewaków i muzyków
wiedeńskich, wciąż powołując się na Edgara - a że ten to, a tamten
tamto. Dla tych, co nie znali omawianych osób, rozmowa nie była
ciekawa, ale Elżbieta opowiadała z takim wdziękiem, że wszystko,
co mówiła, stawało się pociągające. Po pewnym czasie Spychała
przyłapał siebie na tym, że patrzył na nią z niemym zachwytem,
wzrokiem tak samo rozanielonym jak wzrok Edgara.
Gdy Elżbietka zjadła kolację, przeszli wszyscy do salonu i pomimo
że śpiewaczka była zmęczona, nikt jakoś nie szedł na spoczynek.
Elżbieta tłumaczyła Edgarowi jakieś techniczne rzeczy, jak Jeritza
śpiewała to, jak bierze tamto, jak jest ubrana w Salome Straussa.
Było to jakby zwierzenie intymne, ta rozmowa o muzyce. Edgar
słuchał z głębokim zainteresowaniem. Siedział przy fortepianie
nieco odchylony w tył i nie odrywając oczu od siostry stojącej
przed nim, brał po parę akordów od czasu do czasu.
Pani Paulina wreszcie przemogła nieśmiałość, jaką widocznie
odczuwała, i podszedłszy cichutko, na palcach, położyła rękę na
ramieniu syna i popatrzyła na córkę.
Elżbieta uśmiechnęła się radośnie i pewnie. Wesoło spojrzała w
oczy matce.
- Zaśpiewać? - zapytała.
I matka uśmiechnęła się uszczęśliwiona.
- Jedną tylko rzecz.
Elżbieta spoważniała. Twarz jej zgasła bez uśmiechu. Myślała o
czymś i jak gdyby przywoływała przed pamięć swoją te wszystkie
pieśni, które umiała. Rozejrzała się trochę bezradnie po pokoju i
po fortepianie i ze stosu nut leżącego tam wyciągnęła mały, różowy
zeszyt i rozłożyła go przed Edgarem.
- Verborgenheit - powiedziała do matki jak hasło.
Pani Paulina odeszła na palcach.
Elżbieta pochyliła się i spojrzała na końce swoich bucików, potem
nagle podniosła głowę, aż welon zsunął się ku dołowi i ukazała się
z obsłonek piękna biała szyja. Twarz jej zapaliła się, potem znowu
zgasła. Pochyliła się z powrotem ku Edgarowi i dała mu znak;
rozpoczął krótkie preludium.
Z pierwszą gładką nutą wziętą półgłosem osiadł na ustach Elżbiety
uśmiech zakłopotania i radości. Pierwsze "es" było tak piękne jak
wysoki ton wiolonczeli - i Edgar odwróciwszy oczy od nut spojrzał
na siostrę okiem zachwyconym i jakby trochę zdziwionym.
Pani Royska i pani Szyllerowa słuchały rozanielone, Spychała
odczuł, że się tutaj coś dzieje, i opuścił głowę. Za otwartymi
oknami stała letnia upalna noc i słuchała piosenki o "utajonej
miłości".
Bezdźwięcznie, tak że nikt oprócz pani Royskiej tego nie zauważył,
podczas pierwszych taktów śpiewu wszedł Józio z kolegą. Przysiedli
na pierwszych krzesłach z brzegu. W połowie, mniej więcej przy
słowach:
... oft bin ich nur kaum bewusst
und die helle Freude zucket... *
(* ...często jestem tylko ledwo świadomy
i wielka radość drga...
[cyt. z Hugo Wolfa, Verborgenheit])
Spychała odwrócił oczy od dywanu i ujrzał dwóch chłopców
siedzących z dwóch stron drzwi. Józio zagryzał wargi, Wołodia
patrzył daleko przed siebie czarnymi, wielkimi oczami, a po
policzkach toczyły mu się łzy.
Gdy razem z miękkim akordem Es-dur, łagodnie wziętym długimi
palcami Edgara, umilkł jedwabny głos Elżuni, w salonie zapanowała
cisza. Nikt nie śmiał nic powiedzieć. Za oknem brzęczał dzwonek
tramwaju wracającego do Odessy. Wreszcie sama śpiewaczka przerwała
milczenie, nagle zwracając się do Edgara i pełnym głosem mówiąc mu
coś o pedalizacji. Wszyscy wtedy dopiero strząsnęli z siebie czar,
jaki ich opanował. Matka pocałowała Elżunię i nie mówiąc nic o jej
śpiewie, kazała iść spać.
- Taka jesteś zmęczona...
Ale Edgar protestował. Chciał jeszcze słuchać siostry, mówić z nią
o muzyce tyle, ile tylko można. Bo nikt inny tutaj właściwie go
nie rozumiał.
Pani Royska rzuciła się na Józia. Bardzo ostre czyniła mu wymówki:
okazało się jednak, że zaszedł na kolację do Wołodii, który
mieszkał niedaleko. Przestępstwo ostatecznie niewielkie.
Spychała zabrał go do pokoju na górze, który zajmowali do spółki.
Willa była drewniana, stara, bardzo obszerna, prawdziwy dom sprzed
sześćdziesięciu lat, ale pokoje wychodzące na poddasze wystawione
na słońce rozgrzewały się niepomiernie. Toteż Józio zaraz umknął
na balkon, skąd rozciągał się widok na morze. Srebrzyło się ono
teraz i szeleściło. Spychała stanął obok Józia i patrzył na
przestrzeń wody.
- Gdzie byłeś? - powiedział surowo - nie powiedziałeś matce
prawdy.
Józio rzucił na nauczyciela niechętne spojrzenie.
- Ach, wiesz - (mówił Kazimierzowi po imieniu) - byłem po raz
pierwszy z Wołodią w restauracji. U "Georges'a". Nie masz pojęcia,
co za emocja - dodał z obojętnością.
- Piłeś wódkę - ze zgrozą skonstatował Spychała.
- Wódkę? nie! - powiedział Józio - wino!
- Ach, Boże - westchnął tamten.
- To gorzej czy lepiej? - ze spokojem spytał Józio.
- Smarkacz jesteś! I mam rację, pobyt w Odessie ma na ciebie wpływ
fatalny. Mówiłem o tym dzisiaj z twoją matką.
- I cóż mamusia?
- Jak zwykle - nic nie widzi. Zaślepiona w swojej miłości do
ciebie. A ja bym cię zaraz zabrał z powrotem do Moliniec.
- To dobrze, że nie możesz mnie zabrać. I powiedz - nagle
wybuchnął, z radością czepiając się nowego przedmiotu - powiedz!
Jak ta Elżbietka śpiewa! To jest przecie cudowne? Prawda, Kaziu,
cudowne?
Objął Spychałę za szyję i tak stali patrząc w noc i na szemrzące
morze. Nad Odessą widniała łuna świateł, a tutaj było ciemno i
cicho. Elżbietka cudownie śpiewała - i ta pieśń była prześliczna.
- Ukryta miłość - powiedział szeptem Józio i szept ten zabrzmiał w
upalnym powietrzu bardzo przenikliwie - ukryta miłość.
Verborgenheit!
Spychała patrzał na światła Odessy i ogarnęło go znane mu dobrze
uczucie; przychodziło ono do niego dość regularnie. Jak gdyby chęć
pływania - jak we śnie - łatwego wznoszenia się i zarazem
tworzenia materiału, w którym to wznoszenie się odbywało. Chęć
ryzyka i niezwykłego istnienia. W takich momentach wszystko, co go
otaczało, stawało się pospolite. W tym wzniesieniu się towarzyszył
mu tylko śpiew Elżuni.
- Verborgenheit - powtórzył z uśmiechem i uwalniając się od ręki
Józia, odszedł w głąb nagrzanego pokoju i usiadł na łóżku. Józio
został na balkonie i długo jeszcze Kazimierz nie mógł go zapędzić
do snu.
III
Utarł się zwyczaj, że po matkę na stację wyjeżdżał Walerek. Tym
razem i Ola chciała mu towarzyszyć, ale Walerek, spragniony widoku
matki, wiadomości z Odessy, powiewu podróży, jaki z sobą pani
Royska przywoziła, ukrył przed Olą moment wyjazdu i sam jeden
teraz chodził po peronie stacji. Pociąg z Odessy przychodził dosyć
późno. Ciemno już było i cały senny ruch ekspedycji odbywał się w
przyciemnionym świetle. Sam ten nastrój stacji, dzwonków, odgłosów
rozmowy naczelnika z kasjerem już był jakąś bajką dla Walerka. Od
wczesnego rana hasał po polu i teraz mu się nawet spać chciało,
pętał się po peronie, machając połami letniego płaszcza. Ponieważ
pociąg nie nadchodził, wyszedł na przeciwną stronę stacji, na
podjazd, gdzie prychały konie, siedział stangret Ilko i stało parę
żydowskich furmanek.
Kurz pachniał lekko, drzewa stały ciche, słabo oświetlone,
dzwoniły wędzidła niewidzialnych koni.
Pociąg nadjechał wreszcie świecąc dwiema latarniami, sycząc
strumieniami pary, niespieszny i jakby ciepły od letniej nocy, z
której się wynurzył i w jaką miał odejść. Matka wydawała się
Walerkowi młoda, wiotka, ładniejsza niż zwykle w nowym kapeluszu z
zielonymi wstążkami. Rzucił się jej na szyję i pomagał dźwigać
wielkie, żółte pudła i skórzane walizki. Szli szybko do powozu.
Walerek po drodze opowiedział wszystkie najważniejsze zdarzenia:
że już są morele w ogrodzie, że ukrył swój wyjazd przed Olą, że
dzisiaj była kaczka na kolację.
- Mój Boże, kaczka! - zdziwiła się pani Royska - to bardzo
niezdrowo!
Walerek śmiał się:
- Ja to tylko tak nazywam! Była kaszka! kaszka krakowska!
Siedzieli w powozie i jechali przez ciemną noc, z którą oko się
oswajało w miarę oddalania się od stacji. Było bardzo ciepło i
pani Royska zamyślała się co chwila, słuchając gadania Walerka:
"Może rzeczywiście źle zrobiłam zostawiając Józia w Odessie? Może
Spychała ma rację? Biedne dziecko!".
I z pewnym lękiem spojrzała na Walerka. Inny on jest od Józia, to
prawda, ale i dla niego za parę lat zacznie się ten okres
niebezpieczeństw. Jakież to wszystko trudne!
Walerek, czarny i potargany, siedział spokojnie w głębi budy i
umilkł wreszcie. Noc rozmarzała go, potem zasnął. Matka patrzyła z
miłością na spokojną, regularną jego twarz.
"Niepodobny do Józia. Tamten ma każdą stronę twarzy inną, i to
spojrzenie niespokojne. Ciekawa jestem, jaka byłaby Helenka? A ten
- cóż to za "polskie" dziecko!".
Zajechali przed dom. Na ganku ukazała się służba i ciocia
Michasia, jak zwykle z obwiązanym policzkiem.
- Bój się Boga, Michasiu, znowu masz fluksję!
Pani Royska zrzuciła nowy kapelusz i weszła do jadalni. Pan Royski
czytał gazetę i dość obojętnie przywitał się z żoną. Ola spiekła
raka całując ciotkę. Miała ochotę spytać zaraz, jak tam będzie z
jej wyjazdem do Odessy, ale nie śmiała. Patrzyła na ciotkę dużymi,
niebieskimi oczami i cała była zatajonym pytaniem. Pani Royska
pomyślała:
" Ta Ola za każdym razem ładniejsza!".
I uśmiechnęła się radośnie do dziewczynki.
Ola była córką "cioci Michasi", rodzonej siostry pani Royskiej,
która już jako stara panna wyszła za mąż za jakiegoś podejrzanego
doktora. Zaraz po urodzeniu się Oli została sama, doktor się
ulotnił, przyjechała więc do Moliniec i z rezygnacją znosiła rolę
rezydentki; Ola była dzielną, mocną dziewczyną, przejścia życiowe
przyczyniły się do tego, iż nad wiek dorosła. Znosiła cierpliwie
upokorzenia. Zresztą pani Royska była dla niej czulsza niż matka.
Pan Royski studiował rolnictwo z angielskich miesięczników
agronomicznych i przeszczepiał angielskie przepisy na ukraiński
majątek. Jednego roku była to hodowla kur i kaczek, w drugim roku
hodowla koni pociągowych. Trzeba było naprawdę cierpliwości
znakomitej, czarnej gleby i oddanej pracy ekonoma pana Trockiego,
aby Molińce jakoś przetrzymały te fantastyczne zastrzyki. W tym
roku był sezon paskowego siania.
Ola pod stołem kopała Walerka za to, że uciekł przed nią na
stację, ale Walerek zaraz znowu zasnął. Nie słyszał, jak późno
wieczorem zjawił się jeszcze Janusz Myszyński, najbliższy sąsiad.
Przeszedł przez ogród, który się łączył z ich parkiem. Janusz
wziął śpiącego Walerka na ręce i zaniósł go na górę, do jego
sypialni, rozebrał go i położył mu kartkę przy łóżku.
Potem zszedł do pani Royskiej, przez pół godziny słuchał jej
opowiadań o Odessie i rodzinie Szyllerów, po czym chciał już
wyjść, kiedy go pani Royska zatrzymała:
- Wiesz, Januszu, chcę posłać w tych dniach Olę do Odessy na parę
tygodni. Może byś mógł ją odprowadzić? Opłacę ci podróż...
Janusz skamieniał. Nie spodziewał się tego. Ale mimo woli
powiedział:
- Ojciec?...
Pani Royska uśmiechnęła się:
- Już ja biorę tę sprawę na siebie, pomówię z ojcem. Jutro rano
zajdę do was albo przyjadę wózkiem.
Janusz szedł do domu z ciężkim sercem. Wiedział, że sprawa nie
będzie łatwa. Ogród moliniecki przechodził w dębinę, potem zaraz
zaczynał się zaniedbany ogród Mańkówki. Szedł pod ciemnymi dębami,
wciągał zapach grzybnej ziemi, myślał o morzu. Jeszcze nigdy nie
widział morza. I nie mógł sobie tego wyobrazić.
Ojciec nie spał, siedział w gabinecie i wycinał nuty do pianoli.
Miał rozłożony przed sobą duży zeszyt muzyczny i starannie wycinał
ostrym nożykiem odpowiednie otwory w szerokim pasie woskowanego
płótna. Nie podniósł starej, pięknej głowy na wejście syna. Janusz
chodził tam i z powrotem po ciemnawym pokoju. Dopiero po dobrej
chwili stary hrabia podniósł głowę, zmrużył piękne oczy i
powiedział jakby w powietrze:
- To bardzo piękna rzecz, zupełnie nowa. Sonata es-moll Edgara
Szyllera.
- To u tych Szyllerów mieszka teraz Józio Royski.
- W Odessie?
- Aha...
- Ale to Simrock mi przysłał...
I pan Myszyński pochylił się znowu nad nutami.
Janusz położył się do łóżka, ale nie spał, słyszał, jak koło
północy zadźwięczała pianola. Stary przegrywał to, co wyciął.
Powolna część sonaty Edgara brzmiała pełno, bogato, ale przez to
jakby głucho, zbyt martwo. Drżało w niej ukryte życie, i tak
bardzo intensywne. Powietrze za oknem jak gdyby zaniepokoiło się
od tej muzyki, chociaż odtworzonej na bezdusznej pianoli. Zadrżało
wiatrem. Patrzył na ruchliwe gałęzie, ledwie widniejące w cieniu,
i myślał całą swoją osiemnastoletnią istotą:
"Żyć, żyć! Inaczej, lepiej, pełniej, głębiej!".
Dom ich nieduży i pusty spał, czuwał tylko starzec i on, obcy
sobie, zimni, samotni. I czuwała muzyka gęsta, trudna, ale bardzo
soczysta.
Walerek zbudził się wcześnie i od razu zobaczył kartkę Janusza.
Przeczytał:
"Przyjdź z samego rana, pojedziemy konno!".
Ale Walerkowi nie chciało się jechać konno. Umówił się na ryby.
Ranek był mglisty, niespodziewany, jakby przeczucie jesieni.
Poszedł nad staw. Nad stawem w lipach nagle zauważył Walerek
gałęzie, na których liście pożółkły z braku słońca.
Tymczasem pani Royska z rana pojechała do Mańkówki i wytłumaczyła
panu Myszyńskiemu potrzebę wyjazdu Janusza do Odessy. Stary nie
tylko zgodził się na to, aby jego syn odwiózł Olę i został w
Odessie przez trzy dni, ale nawet sam miał pokryć koszty podróży,
co było zdarzeniem niesłychanym.
Przy obiedzie o dwunastej ojciec powiedział o tym synowi. I dodał:
- Wiesz, dlaczego się na to zgodziłem? Dlatego że poznasz tam
tego, tego Edwarda czy Edgara Szyllera. Powinieneś go zaprosić,
żeby przyjechał do nas.
Janusz ze zdziwieniem spojrzał na ojca:
- Przecież u nas nikt nie bywa.
- A on będzie bywał. Ot, i koniec - powiedział stary i z zapałem
uderzył widelcem o gęstą kaszkę, jaką miał na talerzu.
Pod koniec obiadu wpadł Walerek i nie mógł się doczekać momentu,
kiedy Janusz wstanie od stołu. Na twarzy miał wypieki i widać w
nim było nienaturalne ożywienie. Wreszcie po kawie - lura to była
- wyciągnął Janusza do innego pokoju i zaczął mu robić prawdziwą
scenę zazdrości:
- Jedziesz, jedziesz do Odessy, a mnie nic nie powiedziałeś. Jakiż
z ciebie przyjaciel? Jaki?
I nagle zarzucił ręce na szyję Janusza i począł mu szeptać na
ucho:
- Weźcie mnie z sobą, weźcie. Dlaczego mi nie powiedziałeś, że
jedziesz?
- A dlaczego nie przyszedłeś na konną jazdę?
- Bo zapomniałem - niedbale tłumaczył się Walerek.
Ballada Chopina zabrzmiała na pianoli, zniekształcona przez
drewniany dźwięk. Janusz skrzywił się.
- Nie mogę cię zabrać. Ja sam ledwo uzyskałem pozwolenia tatusia.
Walerek zerwał się z kolan Janusza i nagle przestał narzekać
płaczliwie.
- Taki jesteś przyjaciel! Nie możesz mnie zabrać! Świnia jesteś!
Twarz jego przybrała brzydki, zacięty wyraz. I nagle wymierzył
Januszowi potężny policzek.
- Świnia, podły! - zawołał gwałtownie i czym prędzej wyleciał z
pokoju.
Janusz z emocji, zgryzoty, zdenerwowania, złości na Walerka pomimo
swoich osiemnastu lat rozpłakał się jak dziecko.
IV
Molińce, dnia 12 lipca 1914 roku
Kochana Paulinko!
Posyłam Ci Olę w towarzystwie Janusza Myszyńskiego, naszego
sąsiada. Jakoś mi łatwo przyszło namówić tego starego maniaka,
jego ojca, aby pozwolił synowi wyjechać choć na trzy dni. Janusz
skończył właśnie gimnazjum w Żytomierzu i wybiera się na
uniwersytet w Kijowie, jest małomówny i nad wiek poważny.
Przyjaźni się bardzo z tym urwisem Walerkiem. Ola zachwycona
możliwością wyjazdu i bardzo ucieszona. Należy się jej, biedaczce,
coś w jej smutnym życiu, kupiłam jej nową sukienkę; choć skromna,
myślę, że wyda się dobrze nawet na tle wspaniałych toalet
Elżbietki.
A propos Elżbietki, tej czarodziejki! Mam wielką prośbę do niej,
ale nie śmiejąc się zwracać do niej bezpośrednio, piszę do Ciebie.
Otóż Ola ma bardzo ładny głosik, dość niski, jak moja nieboszczka
mama miała, ale nie mam pojęcia, jak jest z jej muzykalnością. Czy
Elżunia nie chciałaby wypróbować zdolności tej mojej dziewczyny i
dać jej kilka wskazówek? Przykro mi, że absorbuję wielki talent
Twojej czarującej córki takimi rzeczami, ale obawiam się zaniedbać
szczery dar natury - a przecież Ola, to biedactwo, musi myśleć o
swojej przyszłości, a talent w drodze życia pomoc to ogromna! I
ułatwienie, i czasu dobre zużytkowanie, a nawet czasem i na chleb
powszedni zarobek. Mam nadzieję, że trudno Elżuni nie będzie w
czasie wakacji miaukania mojej Oli posłuchać.
Mam wrażenie, że ten nasz korepetytor, Spychała, podkochuje się w
dziewczynie. Bądź łaskawa, zwróć uwagę, aby ten flirt nie
wykraczał poza granice zabaw młodości - jakie i nasza młodość
posiadała. Pamiętasz?
Mój Henryk dobrze się czuje, ale się gryzie, że to jego paskowe
sianie nie dało w pszenicy spodziewanych rezultatów. Mimo to
zbiory dobre, lepsze niż kiedykolwiek, i Trocki poczciwy, ten nasz
ekonom, zadowolony i czerwony z pracy. Stary Myszyński zawsze przy
pianoli, bardzo zachwycony sonatą Edgara, którą mu z Lipska jako
ostatnią tak niezwykłą nowość przysłali. Chce go poznać i bardzo
zaprasza Edgara do siebie. Do Mańkówki jechać mu nie radzę, ale
może by wybrał się do nas, odprowadzając Józia i Olę? Poznałby
skromne te nasze warunki bytu i starego hrabiego, który ukochał
jego muzykę. Bardzo o to proszę, chciałabym się odwzajemnić Tobie
za tyle dobroci okazanej mnie i moim dzieciom.
Ściskam Cię, droga przyjaciółko, i do serca tulę,
Twoja zawsze
Ewelina Royska
PS Walerek bardzo chciał jechać do Was, ale jeszcze
poczeka, ma czas na podróże. Płakał i złościł się, kiedy mu to
powiedziałam, i twierdzi - ten smarkacz - że w życiu trzeba
korzystać z każdej radosnej okoliczności, bo nie wiadomo, co potem
będzie...
V
Nazajutrz po przyjeździe Oli i Janusza do Odessy Wołodia Tarło
zaprosił ich "na czaj". Właściwie przyjęcie to wydawała siostra
Wołodii, nieco od niego starsza, Ariadna. Ojciec Tarłów, Polak z
pochodzenia, zajmował w policji odeskiej jakieś dość znaczne
stanowisko; trochę pieniędzy wniesionych w dom przez matkę, córkę
generała, jakieś marzenia o hrabiowskim tytule, polskim
pochodzeniu - co w gruncie rzeczy u carskich Rosjan było bardzo
szykowne - wprowadzały do tego domu atmosferę pretensjonalną.
Tego wieczoru Ariadna przyjęła ich w białej szacie, w spiętrzonej
koafiurze przepasanej srebrną wstążką, w naszyjniku ze sztucznych
pereł, niby królewna z przedstawienia amatorskiego. Cały szych
tandetny nie mógł przyćmić jej naturalnej urody. Miała w sobie
krew gruzińską i czarne, mokre gruzińskie oczy, nos nieforemny i
prześliczne szerokie usta z mnóstwem białych zębów; gdy tak stała
na schodach wysokiej, zakurzonej willi witając gości, słabo
oświetlona nikłymi świecami, wydawała się bardzo piękna.
U Tarłów zebrała się "tylko młodzież": od Szyllerów Edgar i
Elżbieta, Józio z nauczycielem, Ola, Janusz - z miasta tylko jeden
młody człowiek, bardzo wspaniały, kornet jakiegoś tam doskonałego
pułku, przystojny, nieco do Józia podobny, z taką samą nierówną
twarzą, Niewolin. Był to "wielki numer" przyjęcia Tarłów i Ariadna
oczywiście popisywała się Niewolinem, zadawała mu pytania mające
na celu uwydatnić jego arystokratyczne pochodzenie, majątki w
lipowieckim powiecie, stosunki z najpierwszymi domami w Rosji,
wreszcie jego bardzo hulaszczy tryb życia.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Ariadna kochała się w tym
oficerze. Całe przyjęcie zostało urządzone jedynie dlatego, aby
pokazać Niewolinowi (Walerian - Wala - było mu na imię), że i oni,
Tarłowie, mają doskonałe stosunki. Elżbietka jako sława
europejska, Janusz jako bezsporny hrabia byli rodzynkami
towarzystwa. Ariadna zwracała się specjalnie często do Janusza,
aby mu powiedzieć "graf", a jemu się zdawało, iż w tym częstym
zwracaniu się do niego jest jakaś tajemnica, coś bardzo ciepłego,
dobrego - i uśmiechał się do Ariadny bezradnym, rozbrajającym
uśmiechem.
Z początku zebranie szło kulawo, wszyscy byli za młodzi, za mało
obyci z większym towarzystwem, aby czuć się swobodnie. Przeto
Elżbietka i Edgar musieli wziąć na siebie cały ciężar konwersacji.
Elżbietka rozmawiała głównie z Niewolinem, po francusku,
opowiadając mu coś tam o wielkim świecie i słuchając relacji z
petersburskiej opery, Edgar rozmawiał z Wołodią.
Wołodia, dużo wyższy od siostry, o tych samych mokrych oczach,
jakimi patrzyła jego siostra, miał w swoim nieco wschodnim wdzięku
jakieś utajenie, ukrycie się, uśmiech obrony przed zbyt
natarczywym rozmówcą. Gdy słuchał, co mu mówił Edgar, od czasu do
czasu przez spokojny wyraz jego skupionej twarzy przedzierał się
ostry błysk spojrzenia rzucanego ku Niewolinowi: oficer,
przekrzywiony, uprzejmy, słuchał Elżuni i na ustach jego tkwił
uśmiech poważny, sztuczny. Widać było, że w gruncie rzeczy odbywa
się w nim jakaś gra - w stosunku i do Ariadny, i do Wołodii.
Przydawało to rozmowie i całemu zebraniu pewnego chłodu.
Sama "herbatka" była rzeczywiście jakąś mieszaniną kolacji i
podwieczorku; mnóstwo dość prostackiego lub znów wykwintnego
jedzenia, dużo "czaju", wreszcie butelki starego wina wyniesione
przez Wołodię z ukrycia. Po tym winie poczuli się wszyscy prościej
i rozmowa popłynęła o wiele bardziej naturalna. Ariadna, uproszona
przez Niewolina ku wielkiemu i oczywistemu niezadowoleniu Wołodii,
zgodziła się zadeklamować parę wierszy.
Wieczór był znów upalny i w ciasnych pokojach zapchanej meblami
willi jeszcze był gorętszy, ciaśniejszy, niewygodniejszy. Elżunia
w czarnej, prostej sukience, Ola w owej "jedynej" - wydawały się
szczytem prostoty wobec kukły, jaką była Ariadna. W świetle
kandelabru o pięciu świecach niby lalka woskowa stanęła na tle
portiery, jękliwie mówiąc rosyjskie wyrazy:
O krasnyj parus,
W zielonoj dali,
Czornyj striekliarus
Na tiemnoj szali! *
(* O żaglu czerwony,
W zielonej oddali,
O, czarne paciorki
Na ciemnym szalu...
[cyt. z A. Błoka])
Ale mimo całą sztuczność jej strojnej figury, pomimo martwoty
dykcji, pomimo drewnianego głosu Janusz widział w niej objawienie
wszystkiego innego niż to, czym był jego dom: nudne, oschłe
gniazdo ze starym dziwakiem, który natychmiast i bez najmniejszych
wahań mógł wyśmiać lalkowatą Ariadnę i treść wiersza, i jego
niezrozumiałość, i "amuzykalność". Ariadna była czymś innym,
niepodobnym do jego świata, że Januszowi dech zapierało, ilekroć
zobaczył połysk jej ogromnych oczu. Przy tym Janusz nigdy nie
pijał wina. I teraz kilka kieliszków napełniło go boską, olbrzymią
radością: cieszył się z całego świata, z morza, z Odessy, a
zwłaszcza z dopiero co zawartej przyjaźni z Edgarem. Co chwila
przerywał rozmowę Edgara, który siedział pomiędzy Elżunią a
Wołodią, i mówił mu bez żadnych ogródek:
- Wiesz, Edgarze, poznać takiego człowieka jak ty... Ty jesteś
nadzwyczajny człowiek... ty jesteś nadzwyczajny człowiek.
Edgar opędzał się od jego słów jak od much, ale jednak widać było,
iż nie jest mu to nieprzyjemne. I znowu przechylając się przez
Elżunię zwracał się do Niewolina:
- To mój nowy przyjaciel - pokazywał na Janusza - młody wiejski
poeta. On wierszy jeszcze nie pisze, ale będzie pisał, na pewno
będzie pisał.
Po sposobie, w jaki Edgar wymawiał ostatnie wyrazy, Janusz poznał,
iż on także czuje działanie wina; pewne rozluźnienie nastąpiło
zresztą u wszystkich uczestników i wiersze Błoka, któr