Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała Tom 1

Szczegóły
Tytuł Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała Tom 1
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała Tom 1 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała Tom 1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Iwaszkiewicz Jarosław - Sława i chwała Tom 1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jarosław Iwaszkiewicz Sława i chwała – Tom 1 Jarosław Iwaszkiewicz, poeta, prozaik, dramaturg, eseista, tłumacz. Urodzony w 1894 roku we wsi Kalnik na Ukrainie, studiował prawo i muzykologię w Kijowie; w tym okresie zawarł bliską przyjaźń z Karolem Szymanowskim. Od 1918 roku mieszkał w Warszawie, gdzie związał się z grupą młodych poetów, występujących w kawiarni artystycznej "Pod Picadorem", skupionych następnie wokół miesięcznika "Skamander". Po ślubie z Anną Lilpopówną zamieszkał w Podkowie Leśnej w majątku teściów, nazwanym później Stawiskiem. W czasie okupacji hitlerowskiej w domu Iwaszkiewiczów znalazło schronienie wielu twórców; sam pisarz z ramienia Delegatury Rządu RP brał czynny udział w organizowaniu konspiracyjnej działalności kulturalnej. Po wojnie pełnił szereg oficjalnych funkcji państwowych, był też przez kilka kadencji prezesem Związku Literatów Polskich oraz od 1955 roku aż do śmierci, naczelnym redaktorem miesięcznika "Twórczość". Zmarł w Warszawie 2 marca 1980 roku. Obok świetnych wierszy do najwybitniejszych dokonań pisarskich Iwaszkiewicza należą opowiadania, z których wiele stało się podstawą scenariuszy znakomitych dzieł filmowych (m. in. Matka Joanna od Aniołów, Brzezina, Panny z Wilka). Wysoko oceniane są również jego powieści, a wśród nich przede wszystkim "Sława i chwała", w której autor podjął próbę ukazania panoramy dziejów polskiej inteligencji w pierwszej połowie XX stulecia. Niesprawiedliwość może triumfować w sławie, ale chwała jest zawsze po stronie sprawiedliwości... Gaetano di Gaeta - I gwar, myślicie, że jest gromem dziejów? A sławy puzon - że to róg na knieje? I że już cichych nie ma kaznodziejów W obliczu niebios, co przez szyby dnieje?... - Pyły, z posadzki podniesione nogą, Że mogą nie mieć w sobie zwłok człowieka?... C.K. Norwid: "Sława". Rozdział pierwszy Verborgenheit I W pierwszych dniach lipca 1914 roku pani Ewelina Royska znajdowała się w dużym salonie Szyllerów w Odessie. Zamknięte okiennice zaciemniały obszerny pokój, przez szpary jednak sączył się blask obfity i jaskrawy. Samo pomieszczenie tonęło w cieniu. Nie przestając mówić, pani Ewelina patrzyła na siedzącego naprzeciw niej w fotelu Kazimierza Spychałę. Widziała zarys jego wysokiej, chudej postaci, szeroko rozstawione nogi w niezgrabnych buciorach, ale wyraz twarzy młodego człowieka ginął dla niej w półmroku. Wyrzucając zdania okrągłe i obfite, starała się przeniknąć twarz ostrą, chudą i pochyloną, która jak gdyby umyślnie skłaniała się ku dołowi, aby ukryć oczy i tak już przysłonięte ciężkimi powiekami. - Rozumie pan doskonale - mówiła, przy czym się lekko zacinała, co dodawało tylko wdzięku jej wymowie - że nie mogę zabrać stąd Józia po kilku dniach pobytu. Nie mogłabym chyba użyć wobec pani Szyllerowej, chociaż jest moją najlepszą przyjaciółką, tych wszystkich argumentów, jakie mi pan przedstawia. Zastanowię się jeszcze nad ich wartością, ale już teraz jest dla mnie jasne, że pan przesadza. Jeżeli chodzi o zdrowie Józia, to kąpiele morskie robią mu bardzo dobrze. Zmężniał i okrzepł. Będzie mógł nabrać sił, a czeka go porządna praca po zeszłorocznej chorobie. A co się dotyczy wpływów... mam wrażenie, że Józio jest zdrową naturą, która się szybko otrząśnie ze wszystkich naleciałości. Z drugiej znów strony wydaje mi się, że nie można uniknąć tego, aby Józio zaznajamiał się z najróżnorodniejszymi objawami życia... Spychała podniósł nieco głowę i spojrzał na panią Ewelinę z niepodrabianym zdziwieniem. Uśmiechnęła się. - Nie, nie, panie Kazimierzu, myślę tylko - zająknęła się znowu - myślę tylko o roli, jaką w życiu tutejszych ludzi odgrywa sztuka. Być może, że Józio odnosi się do tej gałęzi życia ze zbyt dużą dozą lekceważenia czy obojętności. Edgar jest człowiekiem niezwykłym i artystą dużej, niepospolitej miary... Dzisiaj przyjeżdża Elżbietka... - Elisabeth Schiller - z przekąsem powiedział Spychała. - Zobaczy pan, co to za czarująca istota. Jestem pewna, że obaj odniesiecie korzyść z jej towarzystwa. No, i ten śpiew... Spychała mruknął coś niezrozumiale, ale pani Royska, niezrażona, ciągnęła dalej: - Mało miałam w tym roku sposobności, aby pomówić z panem o charakterze Józia. O tym, jak się zmienił w tych ostatnich czasach. Co pan może o nim powiedzieć? Zna go pan już od trzech lat... I zanim Spychała zdecydował się na jakieś sformułowanie, ciągnęła w nalocie entuzjazmu i macierzyńskiej miłości: - To takie ważne lata w życiu każdego! Od czternastu do siedemnastu. Prawda? To już jest formowanie się człowieka. Józio wydaje mi się aż obcy czasami, stał się zupełnie dorosłym. I zawsze ten spokój i łagodność, ta pewność siebie. Czy pan nie uważa, że to są największe zalety Józia? Spychała znowu chrząknął i powiedział nieoczekiwanie dla samego siebie swym chropawym, ale przyjemnym basem: - Józio jest bardzo miłym chłopcem. - Prawda? - żywo podchwyciła pani Royska. - Prawda? Wobec tego myślę, że mu niespecjalnie zaszkodzi pod względem moralnym ten jego pobyt w Odessie. I pomimo wszystko ta kąpiel kosmopolityzmu nie odbije się na jego usposobieniu. Pani Royska wstała na znak, że rozmowa skończona. I podając rękę Kazimierzowi, dodała z uśmiechem: - Pan niepotrzebnie się przejmuje, panie Kazimierzu, i wyciąga pan wnioski zbyt pochopnie. Macierzyńskie oko zawsze wszystko najlepiej widzi. Niech mi pan wierzy! Kazimierz ucałował pachnącą rękę pani Eweliny i skłonił się niezgrabnie. - Ja wyjeżdżam jutro - dodała pani Royska na odchodnym - a na pociechę waszych złych humorów przyślę wam Olę. Słówko to rzuciła od niechcenia i wyszła nie spojrzawszy na Kazimierza. Zresztą w salonie było tak ciemno, że nie spostrzegłaby jego rumieńca. Ale Spychała pochylił znowu bardziej głowę; przed samym sobą ukrywał ten rumieniec. Potem z pewnego rodzaju niechęcią i zniecierpliwieniem szarpnął drzwiami prowadzącymi w przeciwnym kierunku niż te, którymi wyszła pani Royska. "Tacy są zawsze jednakowi - powiedział sam do siebie - możesz do nich gadać jak do ściany". Wyszedł na werandę, której oszklone okna były teraz otwarte. Niewielki ogród pełen zakurzonych akacji oddzielał tę werandę od urwiska, za którym zaczynało się morze. Kazimierz zmrużył oczy, tyle było świateł na drzewach, na piasku w ogrodzie, a zwłaszcza na ciemnym, fiołkowym morzu, które tylko gdzieniegdzie przeświecało zielonymi, podłużnymi smugami. Poirytowanymi krokami szedł do ogródka. Był niezadowolony z rozmowy i z tego, że sam ją wywołał. Mimo wszystko chciał jak najprędzej wyjechać do Moliniec, i to wyłącznie ze względu na Józia, a pani Royska widocznie myślała, że mu chodzi zupełnie o co innego, skoro na zakończenie powiedziała mu: "Przyślę wam Olę". O Olę tu bynajmniej nie chodziło, ale o wpływ, jaki mógł wywrzeć Edgar Szyller i cała odeska atmosfera na Józia. Trzeci już rok spędzał Spychała z tym chłopcem i bardzo się do niego przywiązał: przyzwyczaił się do tego, że każda myśl, każde powiedzenie Józia było odbiciem jego myśli. Józio czytał te same książki, opowiadał te same anegdotki, w ten sam sposób reagował na zjawiska życia. I teraz nagle w Odessie wyrażenia Józia nabrały obcych zwrotów, do rozmowy raz po raz wtrącał francuskie czy niemieckie epitety, co dawniej nigdy się nie zdarzało. Mógł całymi godzinami rozmawiać z Edgarem o muzyce i o podróżach po Europie, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, że Spychała nudził się przez ten czas czy też udawał, że się nudzi. Poczuł ostre uczucie zazdrości i może tylko pozorował przed samym sobą, że chodzi mu o dobro Józia, a nie o to, że uczeń wymykał się spod jego wpływu i że wpływ ten nie ostał się wobec indywidualności Edgara. Włócząc swoje "galicyjskie" ciężkie buciory schodził glinianymi schodkami niechętnie i bez humoru aż nad sam brzeg morza. O tej godzinie plaża była prawie pusta. Willa Szyllerów miała na morzu przynależny do niej pawilonik, który służył za rozbieralnię. Spychała chciał zrzucić ubranie i wejść do wody, nieopodal jednak pawilonu, na krótkiej plaży, w cieniu dość wysokiego w tym miejscu brzegu, zobaczył leżącego Edgara. - Ho, panie Kazimierzu - zawołał Edgar - niech pan tu posiedzi chwilkę przy mnie! Jest bardzo gorąco. Kazimierz niechętnie i bez słowa opadł na rozgrzany piasek i nie zdejmując ubrania, rozciągnął się na plaży. - Józio kazał panu powiedzieć, że pojechał do Odessy po odbitki. Wróci na kolację. - Czy sam pojechał? - Zdaje się, że z Wołodią. - Z Wołodią? - Spychała skrzywił się nieznacznie. Edgar zaśmiał się na widok tej miny. - Pan nie lubi Wołodii. Uważa pan tę znajomość Józia za niewłaściwą. A jak pan się w ogóle czuje w domu Royskich? - zapytał. Spychała niechętnie poruszył się na słońcu i przykrył sobie oczy kapeluszem - pytanie Edgara zaskoczyło go trochę. Ponieważ Spychała nie odpowiadał, Edgar ciągnął dalej: - Bo mnie się zdaje, że pan pochodzi z tak odmiennego środowiska. Do naszego ukraińskiego ziemiaństwa trudno się jest przyzwyczaić. To trochę pachnie siedemnastym wiekiem. Przepraszam, że tak pytam, ale ojciec pana czym się trudni? - Pracuje na kolei - powiedział leniwie Kazimierz. - A właśnie. To jest świat zupełnie odmienny. Kazimierz zdecydował, że musi coś powiedzieć. - Oczywiście, i czasem czuję się bardzo dziwnie wśród nich. Mówią rzeczy, na które absolutnie nie mogę się zgodzić. Edgar się zaśmiał: - Chyba nie Józio. On mawia tylko rzeczy naprzód z panem uzgodnione. Spychała był bardzo niemile dotknięty tym powiedzeniem. - O, teraz bynajmniej. Powtarza wszystko po panu... - Czy uważa pan, że to jest bardzo niedobrze? - Nie. Ale wolałbym, żeby Józio nie powtarzał nic ani po mnie, ani po panu i żeby myślał choć trochę samodzielnie. Edgar przewrócił się z boku na bok, aby wystawić bardziej na słońce swoje i tak już ogorzałe plecy. - Niech pan się nie boi, przyjdzie i na to czas. Jest jeszcze takim młodym chłopcem... Czy go pan uważa za zdolnego? - Oczywiście tak - tym razem żywo powiedział Kazimierz - przecież on tak mało ma do czynienia z polskim językiem, tyle tylko, co ze mną przechodzi w czasie wakacji... i uważam, że robi bardzo duże postępy. Nie, to jest zupełnie inteligentny chłopiec... - No, właśnie - powiedział Edgar - o to mi chodziło. Skoro jest taki inteligentny, jak pan mówi... zresztą ja sam jestem tego zdania... to niech pan nie boi się dla niego towarzystwa Wołodii. Józio da sobie radę z tego rodzaju wpływami. I ze wszystkimi innymi wpływami - dodał znacząco. Spychała był wściekły, że Edgar przejrzał go do tego stopnia. - Zresztą na razie jest jeszcze zupełnie pod pana urokiem. Czasami zaśmiewamy się z matką słuchając, jak sam o tym nie wiedząc, naśladuje pański sposób mówienia, nawet pewne galicyjskie naleciałości pańskiej mowy... Spychała nie odpowiadał. Rzeczywiście, mimo że słońce pochyliło się już znacznie, stawało się bardzo gorąco i powietrze parzyło. Edgar leniwie palił papierosa. Spychała widział spod przymrużonych powiek jego ostry profil, nieco przypominający profil Chopina, i plamę dziwacznej wschodniej czapeczki, jaką kompozytor miał na głowie. Edgar uniósł się nieco na łokciu i popatrzył na gładkie i duże fale zielonego morza. Mówił jak gdyby do siebie: - To zapewne jest wielka przyjemność podporządkować sobie tak jakiegoś człowieka i widzieć, jak bardzo jest od nas zależny. To są pierwsze rozkosze władzy. Jemu wszystko wydaje się piękne, co pan za piękne uważa... myśli pańskimi myślami, czuje pańskimi uczuciami... tylko to potem przykro, jak się tę władzę traci. Gorąco przejmowało Spychałę i rozleniwiało go. Ostatkiem woli wstał, zrzucił kurtkę i koszulę. W trakcie rozbierania się zapytał opryskliwie Edgara: - To wszystko mówi pan o mnie i o Józiu? Edgar, oderwany od swoich myśli, zastanowił się krótko. - O panu? O Józiu? Nie. Ja mówię tak w ogóle. - Stosunki między ludźmi nie wyglądają tak, jak się to panu wydaje - powiedział Spychała, znowu siadając na piasku. - Pan jest artystą... pan o życiu nie ma "szczegółowego" pojęcia... - Rzeczywiście? Takie jest pańskie zdanie o artystach? - nie bez ironii zapytał Edgar. - Przekona się pan tutaj trochę może do artystów. Gdy przyjedzie moja siostra... To jest bardzo wielka artystka i bardzo prosta kobieta... - Nie wiem, czy wpływ artystów będzie dobry dla Józia. Nie będzie miał z tym wiele do czynienia w życiu. - Czy to można wiedzieć? - spytał z pewnego rodzaju smutkiem Edgar. - Cóż Józio? Zwyczajny sobie chłopak. Bardzo miły oczywiście i może nawet inteligentny, ale natura zupełnie przeciętna... Będzie sobie gospodarował w swoich Molińcach, biegał za dziewczynami, i koniec. A może właśnie nie koniec. Nigdy nie można przewidzieć, jak się potoczą losy ludzkie. Uwarunkowane one są tyloma rzeczami. Historia poszczególnych ludzi podobna jest do historii całych krajów... Spychała wzruszył ramionami. - Coś tam zawsze przewidywać można i nawet trzeba. - Ja myślałem o czym innym - ciągnął swoje rozmyślania Edgar - myślałem o władzy, jaką niektórzy ludzie mają nad innymi ludźmi. Jakimi drogami zdobywa się taką władzę? Jakimi drogami narzuca się ludziom swoją indywidualność? Tego nie rozumiem. I Spychała nie rozumiał. Nie rozumiał nawet, o czym Edgar mówi. Czuł, że pod tymi obojętnymi na pozór słowami kryje się jakaś inna treść, coś, co nurtowało kompozytora. Bał się, że to jest jednak walka o Józia. - Nigdy nie robiłem najmniejszych starań - powiedział więc - aby mnie Józio naśladował. To przychodzi, niech mi pan wierzy, zupełnie samo przez się. Edgar uśmiechnął się blado na taką interpretację swoich słów i strząsnął papierosa. - Och, mnie nie przychodzi nic samo przez się. Strasznie mi jest trudno wydobyć wszystko z samego siebie. Nie mam żadnej bazy. To jest bardzo męczące. Spychała popatrzył na Szyllera ze zdumieniem. "Co to znaczy wszystko?" - pomyślał. Edgar jak gdyby domyślał się, o co chodziło Spychale. Uśmiechnął się znowu rozbrajająco, jak to on potrafił. - Moja sztuka... - powiedział z zawstydzeniem i nie dokończył zdania. " O to mu chodzi!" - pomyślał znów Spychała i popatrzył na zażenowany wyraz twarzy kompozytora z ironią. - Sztuka niewielką rolę odgrywała w dziejach ludzkości - powiedział. - Ważniejsze były wojny i podboje? Czy tak? - spytał Edgar, przy czym wyraz zawstydzenia znikł z jego uprzejmej fizjonomii. - Pan, zdaje się, chciałby być groźnym władcą, panie Kazimierzu - dodał po chwili. Spychała zaśmiał się sarkastycznie: - Rzeczywiście, ja, ubogi korepetytor z Galilei, którego na ukraińskim dworze nie zawsze przedstawiają gościom. Syn kolejarza, recte * (* właściwie) robotnika kolejowego... - To już opowiadanie, panie Spychała - oburzył się Szyller - przedstawiają pana na pewno. To tylko pańskie resentymenty działają... - U Royskich może, ale u ich sąsiadów Myszyńskich to nie wiem, jakby tam było. Hrabiowie... - Bardzo nędzni hrabiowie - zaśmiał się Edgar. - Co prawda tacy najwięcej drą nosa, ale chyba pan nie doznał żadnych przykrości od Janusza? - Prawie go nie znam - mruknął Spychała. - Jeżeli pan chce mieć władzę nad ludźmi, to niech pan nie wyciąga wniosków z tak małego doświadczenia, jakie pan posiada... Niech pan lepiej przeczyta sobie to - podsunął mu po piasku małą czerwoną książeczkę - suma doświadczeń naszego świata. I o sztuce jednak jest tu bardzo dużo. Spychała wziął książkę do ręki. - Faust - powiedział z pewnym rozczarowaniem. Edgar się uśmiechnął. - Faust von Goethe - wymówił jakby w cudzysłowie. Zabrał książeczkę z rąk Spychały i począł ją przeglądać. Jego cienkie palce wchodziły pomiędzy kartki jakby pieściwym ruchem. Zatrzymał się na chwilę, uśmiechnął i przeczytał: Faust Der du die weite umschweifst, Geschftiger Geist, wie nah fhl' ich mich dir. Erdgeist Du gleichst dem Geist, den du begreifst, Nicht mir! Verschwindet. * (* Faust: Ty, co szeroki świat ogarniasz cały, Duchu twórczości - jak mi jesteś bliski. Duch ziemi: Tylko tobie duch podobny jest ci zrozumiały, Ja - nie! Znika.) Spychała swoim zwyczajem pochylił głowę i nakrył oczy powiekami. Rozciągnął ironicznie wargi. - Czy myśli pan, że ja już jestem z epoki "Erdgeistów"? - Nie. Myślę tylko, że nie rozumiemy się zupełnie - powiedział raczej ze smutkiem Edgar. - No, właśnie o to chodzi, jesteśmy z zupełnie innych epok. - Tak. Pan jest już z epoki "tellurycznej", ziemskiej. - Przynajmniej czuję się dobrze na ziemi... i bez wielkiej tęsknoty do sztuki... - groźnie warknął Kazimierz. - Czy to czasem znowu nie jest wyciąganie zbyt pochopnych wniosków? - zauważył z wielką ironią Edgar. Spychała milczał. "Znowu te pochopne wnioski. Jeszcze jeden Royski - pomyślał. - I co to za kompozytor? Bogaty dyletant". Ale nie wypowiedział tych swoich gorzkich i ubliżających Edgarowi myśli. Edgar mógł się tylko dorozumieć, że myśli te nie były dla niego życzliwe. Wahał się jeszcze i uśmiechał. Mimo wszystko czuł wiele sympatii do tego niezdarzonego młodego człowieka i chciałby mu bardzo dużo rzeczy wytłumaczyć, ale jednocześnie zrozumiał, że na razie jest to niemożliwe. - Moja siostra przyjeżdża wieczorem - dodał tylko - może by pan chciał pojechać ze mną na dworzec po nią? Spychała pomyślał, że to byłoby już za dużo. - Dziękuję - powiedział obojętnie - wolę zaczekać na panią Elżbietę w domu. Edgar westchnął i zapalił nowego papierosa. Poczuł, że dzisiaj nie da się rozmawiać z nadąsanym nauczycielem. II W ogólnym zaaferowaniu spowodowanym przyjazdem Elżbiety prawie nikt nie zauważył, że Józio nie wrócił z miasta na kolację. Zresztą i kolacja sama była jakby zaimprowizowana i nieokreślona, wszystko wyglądało tymczasowo wobec przyjazdu znakomitej śpiewaczki. Parokonna dorożka stała przed domem czekając na Edgara, który miał jechać na stację po siostrę. Pani Szyllerowa, czerwona i niespokojna, paliła papierosa za papierosem. Spychała zniecierpliwiony tym nastrojem, w którym tak bardzo odczuwał swą obcość, patrzył bez wyrazu w pusty talerz. Robiło się ciemno, z wolna szarzało morze, które przebłyskiwało z okien stołowego pokoju. Wreszcie zapalono lampy. Mówiła tylko pani Royska, niespokojnie popatrując na drzwi. - Szczęśliwa jesteś, Paulinko, że masz takie nadzwyczajne dzieci, takie dwie sławy! Pani Paulina, podnosząc ciężką głowę, popatrzyła, mrużąc oczy, na lampę, która przyciągała mnóstwo ruchliwych muszek i motyli, i milczała. - Edgar nie jest jeszcze taki sławny, jak na to zasługuje - wyrzekła pani Royska - ale Elżunia! Czytałam niedawno te wycinki z gazet, jakie przysłała. Jaka sława! Jej ostatnie występy w operze wiedeńskiej toż to triumfy prawdziwe. A mój... Pani Paulina spojrzała niepewnie na zegarek, a potem na syna, który siedział przy końcu stołu. - Może już czas jechać, Edgarze? - zapytała. Edgar bez słowa podniósł się i pochylił do ręki matki. Było to pożegnanie, pieszczota, zgoda na wyjazd. Po lekko zbladłej jego twarzy przemknął uśmiech: sam niecierpliwił się i niepokoił. Jechał oczywiście za wcześnie. Do przyjścia pociągu brakowało dwóch godzin. Pani Royska z niepokojem, źle maskowanym powierzchowną rozmową z przyjaciółką, rzucała spojrzenia na Spychałę. Ten wreszcie wstał i powiedział: - Przejdę się do przystanku tramwajowego, może spotkam Józia. Pani Royska podziękowała mu spojrzeniem, potem wróciła do swoich myśli: - Moi chłopcy są tacy przeciętni, zwyczajni. Bardzo ich kocham, szaleję po prostu - ale czasem jestem zazdrosna o twoje dzieci, Paulinko. Są nadzwyczajne. A moja biedna Helenka... - Tak - powiedziała na to poważnie pani Szyllerowa - ale to bardzo ciężko mieć takie niezwykłe dzieci. Spychała wyszedł przed willę i skierował się zakurzonym traktem wśród tych samych ciągle akacji w kierunku przystanku. Willa Szyllerów leżała niedaleko tzw. Średniego Fontanu. Tramwaje z Odessy przychodziły tutaj rzadko. Było wciąż bardzo gorąco, wieczór nie przyniósł odświeżenia. Spychała z radością pomyślał, że za parę dni wyjdzie w ten mrok ciepły i jasny w towarzystwie Oli. "Takie to jeszcze było dziecko, a taka śliczna i dobra" - pomyślał. Przeczekał prawie w bezmyślności dwa tramwaje. Józio nie przyjechał. Powrócił do willi. W stołowym pokoju wszystkie okna otworzono i chwilami dolatywał szmer morza. Na stole stały srebrne tace pełne owoców: śliwek i kawonów. Małe nakrycie czekało na Elżunię. Obie matki siedziały jeszcze przy stole, ale już nie rozmawiały. Samowar syczał w kącie, służący w białym kitlu kręcił się po pokoju. Wszystko dyszało ciszą i oczekiwaniem. Spychała usiadł w dużym fotelu i paląc papierosa widocznie podrzemywał trochę, bo nie spostrzegł, jak minęły prawie trzy godziny. Była jedenasta. Przed domem rozległ się turkot dorożki, służący Hrehorko rzucił się do przedpokoju, panie podążyły za nim, Kazimierz został w stołowym: przed domem zapanował ruch i gwar, wnoszono walizki, słyszał obcy kobiecy śmiech i wreszcie wszyscy razem weszli do pokoju. Elżbieta Szyllerówna - Elisabeth Schiller - niedużego wzrostu, była proporcjonalnie zbudowana. Oczy niebieskie i wypukłe skierowała na nieznanego młodzieńca. Dość niskim, ładnym głosem, trochę chropowatym, opowiadała bez przerwy o przebiegu podróży, o tym, jak się spóźnił pociąg, o jakimś austriackim konduktorze. Jednocześnie zachwycała się owocami, ugryzła jedną śliwkę, powalała usta słodkim sokiem, wycierała ręce i twarz, śmiała się, była szczęśliwa. Siadła przy swoim nakryciu, bawiła się widelcem i jadła podawane potrawy, owoce, chleb i czekoladki jedno przez drugie. Powierzyła opiece matki ze szczególną pieczołowitością bukiet ciemnozłotych róż. - Dowiozłam go aż tutaj w doskonałym stanie. Te róże się rozwiną. - Jaki to jest gatunek? - zainteresowała się pani Royska. - To pewnie coś nowego - powiedziała poważnie pani Paulina, przymrużając oczy i wąchając głęboko kwiaty. Elżbieta miała na głowie mały brązowy kask, przykrywający prawie całkowicie jasne jej włosy. Z kasku zwisał długi brązowy woal spadający z tyłu. Biała krepa, dalszy ciąg brązowego woalu, otaczająca szyję, podawała jej małą, wyrazistą twarz, jak gdyby oddzielając ją od ciała. Głowa wielkiej śpiewaczki odznaczała się w cieniu jak biała, nieduża plama, promieniująca własnym blaskiem. Spychała spozierał na nią z lękiem. Uderzała go obcość jej twarzy, obcość akcentu, lekka trudność w wymawianiu "r", a nawet niektórych polskich zbiegów spółgłosek. Elżbieta często przerzucała się na język francuski, podobnie do niektórych wielkich pań kresowych, które zachowały ten osiemnastowieczny zwyczaj. Egzotyczność jej osoby lękała i odpychała Kazimierza. Za to Edgar patrzył na nią ze spokojną radością. Głaskał jej dłonie i widać było, że był jej rad i że napełniała go dumą. - Jakże tam było w Wiedniu? Opowiedz... I Elżunia zamiast dać jakieś szczegóły swoich triumfów, coś opowiedzieć o nowej operze Pucciniego, w której śpiewała, sypnęła garścią anegdotek i charakterystyk śpiewaków i muzyków wiedeńskich, wciąż powołując się na Edgara - a że ten to, a tamten tamto. Dla tych, co nie znali omawianych osób, rozmowa nie była ciekawa, ale Elżbieta opowiadała z takim wdziękiem, że wszystko, co mówiła, stawało się pociągające. Po pewnym czasie Spychała przyłapał siebie na tym, że patrzył na nią z niemym zachwytem, wzrokiem tak samo rozanielonym jak wzrok Edgara. Gdy Elżbietka zjadła kolację, przeszli wszyscy do salonu i pomimo że śpiewaczka była zmęczona, nikt jakoś nie szedł na spoczynek. Elżbieta tłumaczyła Edgarowi jakieś techniczne rzeczy, jak Jeritza śpiewała to, jak bierze tamto, jak jest ubrana w Salome Straussa. Było to jakby zwierzenie intymne, ta rozmowa o muzyce. Edgar słuchał z głębokim zainteresowaniem. Siedział przy fortepianie nieco odchylony w tył i nie odrywając oczu od siostry stojącej przed nim, brał po parę akordów od czasu do czasu. Pani Paulina wreszcie przemogła nieśmiałość, jaką widocznie odczuwała, i podszedłszy cichutko, na palcach, położyła rękę na ramieniu syna i popatrzyła na córkę. Elżbieta uśmiechnęła się radośnie i pewnie. Wesoło spojrzała w oczy matce. - Zaśpiewać? - zapytała. I matka uśmiechnęła się uszczęśliwiona. - Jedną tylko rzecz. Elżbieta spoważniała. Twarz jej zgasła bez uśmiechu. Myślała o czymś i jak gdyby przywoływała przed pamięć swoją te wszystkie pieśni, które umiała. Rozejrzała się trochę bezradnie po pokoju i po fortepianie i ze stosu nut leżącego tam wyciągnęła mały, różowy zeszyt i rozłożyła go przed Edgarem. - Verborgenheit - powiedziała do matki jak hasło. Pani Paulina odeszła na palcach. Elżbieta pochyliła się i spojrzała na końce swoich bucików, potem nagle podniosła głowę, aż welon zsunął się ku dołowi i ukazała się z obsłonek piękna biała szyja. Twarz jej zapaliła się, potem znowu zgasła. Pochyliła się z powrotem ku Edgarowi i dała mu znak; rozpoczął krótkie preludium. Z pierwszą gładką nutą wziętą półgłosem osiadł na ustach Elżbiety uśmiech zakłopotania i radości. Pierwsze "es" było tak piękne jak wysoki ton wiolonczeli - i Edgar odwróciwszy oczy od nut spojrzał na siostrę okiem zachwyconym i jakby trochę zdziwionym. Pani Royska i pani Szyllerowa słuchały rozanielone, Spychała odczuł, że się tutaj coś dzieje, i opuścił głowę. Za otwartymi oknami stała letnia upalna noc i słuchała piosenki o "utajonej miłości". Bezdźwięcznie, tak że nikt oprócz pani Royskiej tego nie zauważył, podczas pierwszych taktów śpiewu wszedł Józio z kolegą. Przysiedli na pierwszych krzesłach z brzegu. W połowie, mniej więcej przy słowach: ... oft bin ich nur kaum bewusst und die helle Freude zucket... * (* ...często jestem tylko ledwo świadomy i wielka radość drga... [cyt. z Hugo Wolfa, Verborgenheit]) Spychała odwrócił oczy od dywanu i ujrzał dwóch chłopców siedzących z dwóch stron drzwi. Józio zagryzał wargi, Wołodia patrzył daleko przed siebie czarnymi, wielkimi oczami, a po policzkach toczyły mu się łzy. Gdy razem z miękkim akordem Es-dur, łagodnie wziętym długimi palcami Edgara, umilkł jedwabny głos Elżuni, w salonie zapanowała cisza. Nikt nie śmiał nic powiedzieć. Za oknem brzęczał dzwonek tramwaju wracającego do Odessy. Wreszcie sama śpiewaczka przerwała milczenie, nagle zwracając się do Edgara i pełnym głosem mówiąc mu coś o pedalizacji. Wszyscy wtedy dopiero strząsnęli z siebie czar, jaki ich opanował. Matka pocałowała Elżunię i nie mówiąc nic o jej śpiewie, kazała iść spać. - Taka jesteś zmęczona... Ale Edgar protestował. Chciał jeszcze słuchać siostry, mówić z nią o muzyce tyle, ile tylko można. Bo nikt inny tutaj właściwie go nie rozumiał. Pani Royska rzuciła się na Józia. Bardzo ostre czyniła mu wymówki: okazało się jednak, że zaszedł na kolację do Wołodii, który mieszkał niedaleko. Przestępstwo ostatecznie niewielkie. Spychała zabrał go do pokoju na górze, który zajmowali do spółki. Willa była drewniana, stara, bardzo obszerna, prawdziwy dom sprzed sześćdziesięciu lat, ale pokoje wychodzące na poddasze wystawione na słońce rozgrzewały się niepomiernie. Toteż Józio zaraz umknął na balkon, skąd rozciągał się widok na morze. Srebrzyło się ono teraz i szeleściło. Spychała stanął obok Józia i patrzył na przestrzeń wody. - Gdzie byłeś? - powiedział surowo - nie powiedziałeś matce prawdy. Józio rzucił na nauczyciela niechętne spojrzenie. - Ach, wiesz - (mówił Kazimierzowi po imieniu) - byłem po raz pierwszy z Wołodią w restauracji. U "Georges'a". Nie masz pojęcia, co za emocja - dodał z obojętnością. - Piłeś wódkę - ze zgrozą skonstatował Spychała. - Wódkę? nie! - powiedział Józio - wino! - Ach, Boże - westchnął tamten. - To gorzej czy lepiej? - ze spokojem spytał Józio. - Smarkacz jesteś! I mam rację, pobyt w Odessie ma na ciebie wpływ fatalny. Mówiłem o tym dzisiaj z twoją matką. - I cóż mamusia? - Jak zwykle - nic nie widzi. Zaślepiona w swojej miłości do ciebie. A ja bym cię zaraz zabrał z powrotem do Moliniec. - To dobrze, że nie możesz mnie zabrać. I powiedz - nagle wybuchnął, z radością czepiając się nowego przedmiotu - powiedz! Jak ta Elżbietka śpiewa! To jest przecie cudowne? Prawda, Kaziu, cudowne? Objął Spychałę za szyję i tak stali patrząc w noc i na szemrzące morze. Nad Odessą widniała łuna świateł, a tutaj było ciemno i cicho. Elżbietka cudownie śpiewała - i ta pieśń była prześliczna. - Ukryta miłość - powiedział szeptem Józio i szept ten zabrzmiał w upalnym powietrzu bardzo przenikliwie - ukryta miłość. Verborgenheit! Spychała patrzał na światła Odessy i ogarnęło go znane mu dobrze uczucie; przychodziło ono do niego dość regularnie. Jak gdyby chęć pływania - jak we śnie - łatwego wznoszenia się i zarazem tworzenia materiału, w którym to wznoszenie się odbywało. Chęć ryzyka i niezwykłego istnienia. W takich momentach wszystko, co go otaczało, stawało się pospolite. W tym wzniesieniu się towarzyszył mu tylko śpiew Elżuni. - Verborgenheit - powtórzył z uśmiechem i uwalniając się od ręki Józia, odszedł w głąb nagrzanego pokoju i usiadł na łóżku. Józio został na balkonie i długo jeszcze Kazimierz nie mógł go zapędzić do snu. III Utarł się zwyczaj, że po matkę na stację wyjeżdżał Walerek. Tym razem i Ola chciała mu towarzyszyć, ale Walerek, spragniony widoku matki, wiadomości z Odessy, powiewu podróży, jaki z sobą pani Royska przywoziła, ukrył przed Olą moment wyjazdu i sam jeden teraz chodził po peronie stacji. Pociąg z Odessy przychodził dosyć późno. Ciemno już było i cały senny ruch ekspedycji odbywał się w przyciemnionym świetle. Sam ten nastrój stacji, dzwonków, odgłosów rozmowy naczelnika z kasjerem już był jakąś bajką dla Walerka. Od wczesnego rana hasał po polu i teraz mu się nawet spać chciało, pętał się po peronie, machając połami letniego płaszcza. Ponieważ pociąg nie nadchodził, wyszedł na przeciwną stronę stacji, na podjazd, gdzie prychały konie, siedział stangret Ilko i stało parę żydowskich furmanek. Kurz pachniał lekko, drzewa stały ciche, słabo oświetlone, dzwoniły wędzidła niewidzialnych koni. Pociąg nadjechał wreszcie świecąc dwiema latarniami, sycząc strumieniami pary, niespieszny i jakby ciepły od letniej nocy, z której się wynurzył i w jaką miał odejść. Matka wydawała się Walerkowi młoda, wiotka, ładniejsza niż zwykle w nowym kapeluszu z zielonymi wstążkami. Rzucił się jej na szyję i pomagał dźwigać wielkie, żółte pudła i skórzane walizki. Szli szybko do powozu. Walerek po drodze opowiedział wszystkie najważniejsze zdarzenia: że już są morele w ogrodzie, że ukrył swój wyjazd przed Olą, że dzisiaj była kaczka na kolację. - Mój Boże, kaczka! - zdziwiła się pani Royska - to bardzo niezdrowo! Walerek śmiał się: - Ja to tylko tak nazywam! Była kaszka! kaszka krakowska! Siedzieli w powozie i jechali przez ciemną noc, z którą oko się oswajało w miarę oddalania się od stacji. Było bardzo ciepło i pani Royska zamyślała się co chwila, słuchając gadania Walerka: "Może rzeczywiście źle zrobiłam zostawiając Józia w Odessie? Może Spychała ma rację? Biedne dziecko!". I z pewnym lękiem spojrzała na Walerka. Inny on jest od Józia, to prawda, ale i dla niego za parę lat zacznie się ten okres niebezpieczeństw. Jakież to wszystko trudne! Walerek, czarny i potargany, siedział spokojnie w głębi budy i umilkł wreszcie. Noc rozmarzała go, potem zasnął. Matka patrzyła z miłością na spokojną, regularną jego twarz. "Niepodobny do Józia. Tamten ma każdą stronę twarzy inną, i to spojrzenie niespokojne. Ciekawa jestem, jaka byłaby Helenka? A ten - cóż to za "polskie" dziecko!". Zajechali przed dom. Na ganku ukazała się służba i ciocia Michasia, jak zwykle z obwiązanym policzkiem. - Bój się Boga, Michasiu, znowu masz fluksję! Pani Royska zrzuciła nowy kapelusz i weszła do jadalni. Pan Royski czytał gazetę i dość obojętnie przywitał się z żoną. Ola spiekła raka całując ciotkę. Miała ochotę spytać zaraz, jak tam będzie z jej wyjazdem do Odessy, ale nie śmiała. Patrzyła na ciotkę dużymi, niebieskimi oczami i cała była zatajonym pytaniem. Pani Royska pomyślała: " Ta Ola za każdym razem ładniejsza!". I uśmiechnęła się radośnie do dziewczynki. Ola była córką "cioci Michasi", rodzonej siostry pani Royskiej, która już jako stara panna wyszła za mąż za jakiegoś podejrzanego doktora. Zaraz po urodzeniu się Oli została sama, doktor się ulotnił, przyjechała więc do Moliniec i z rezygnacją znosiła rolę rezydentki; Ola była dzielną, mocną dziewczyną, przejścia życiowe przyczyniły się do tego, iż nad wiek dorosła. Znosiła cierpliwie upokorzenia. Zresztą pani Royska była dla niej czulsza niż matka. Pan Royski studiował rolnictwo z angielskich miesięczników agronomicznych i przeszczepiał angielskie przepisy na ukraiński majątek. Jednego roku była to hodowla kur i kaczek, w drugim roku hodowla koni pociągowych. Trzeba było naprawdę cierpliwości znakomitej, czarnej gleby i oddanej pracy ekonoma pana Trockiego, aby Molińce jakoś przetrzymały te fantastyczne zastrzyki. W tym roku był sezon paskowego siania. Ola pod stołem kopała Walerka za to, że uciekł przed nią na stację, ale Walerek zaraz znowu zasnął. Nie słyszał, jak późno wieczorem zjawił się jeszcze Janusz Myszyński, najbliższy sąsiad. Przeszedł przez ogród, który się łączył z ich parkiem. Janusz wziął śpiącego Walerka na ręce i zaniósł go na górę, do jego sypialni, rozebrał go i położył mu kartkę przy łóżku. Potem zszedł do pani Royskiej, przez pół godziny słuchał jej opowiadań o Odessie i rodzinie Szyllerów, po czym chciał już wyjść, kiedy go pani Royska zatrzymała: - Wiesz, Januszu, chcę posłać w tych dniach Olę do Odessy na parę tygodni. Może byś mógł ją odprowadzić? Opłacę ci podróż... Janusz skamieniał. Nie spodziewał się tego. Ale mimo woli powiedział: - Ojciec?... Pani Royska uśmiechnęła się: - Już ja biorę tę sprawę na siebie, pomówię z ojcem. Jutro rano zajdę do was albo przyjadę wózkiem. Janusz szedł do domu z ciężkim sercem. Wiedział, że sprawa nie będzie łatwa. Ogród moliniecki przechodził w dębinę, potem zaraz zaczynał się zaniedbany ogród Mańkówki. Szedł pod ciemnymi dębami, wciągał zapach grzybnej ziemi, myślał o morzu. Jeszcze nigdy nie widział morza. I nie mógł sobie tego wyobrazić. Ojciec nie spał, siedział w gabinecie i wycinał nuty do pianoli. Miał rozłożony przed sobą duży zeszyt muzyczny i starannie wycinał ostrym nożykiem odpowiednie otwory w szerokim pasie woskowanego płótna. Nie podniósł starej, pięknej głowy na wejście syna. Janusz chodził tam i z powrotem po ciemnawym pokoju. Dopiero po dobrej chwili stary hrabia podniósł głowę, zmrużył piękne oczy i powiedział jakby w powietrze: - To bardzo piękna rzecz, zupełnie nowa. Sonata es-moll Edgara Szyllera. - To u tych Szyllerów mieszka teraz Józio Royski. - W Odessie? - Aha... - Ale to Simrock mi przysłał... I pan Myszyński pochylił się znowu nad nutami. Janusz położył się do łóżka, ale nie spał, słyszał, jak koło północy zadźwięczała pianola. Stary przegrywał to, co wyciął. Powolna część sonaty Edgara brzmiała pełno, bogato, ale przez to jakby głucho, zbyt martwo. Drżało w niej ukryte życie, i tak bardzo intensywne. Powietrze za oknem jak gdyby zaniepokoiło się od tej muzyki, chociaż odtworzonej na bezdusznej pianoli. Zadrżało wiatrem. Patrzył na ruchliwe gałęzie, ledwie widniejące w cieniu, i myślał całą swoją osiemnastoletnią istotą: "Żyć, żyć! Inaczej, lepiej, pełniej, głębiej!". Dom ich nieduży i pusty spał, czuwał tylko starzec i on, obcy sobie, zimni, samotni. I czuwała muzyka gęsta, trudna, ale bardzo soczysta. Walerek zbudził się wcześnie i od razu zobaczył kartkę Janusza. Przeczytał: "Przyjdź z samego rana, pojedziemy konno!". Ale Walerkowi nie chciało się jechać konno. Umówił się na ryby. Ranek był mglisty, niespodziewany, jakby przeczucie jesieni. Poszedł nad staw. Nad stawem w lipach nagle zauważył Walerek gałęzie, na których liście pożółkły z braku słońca. Tymczasem pani Royska z rana pojechała do Mańkówki i wytłumaczyła panu Myszyńskiemu potrzebę wyjazdu Janusza do Odessy. Stary nie tylko zgodził się na to, aby jego syn odwiózł Olę i został w Odessie przez trzy dni, ale nawet sam miał pokryć koszty podróży, co było zdarzeniem niesłychanym. Przy obiedzie o dwunastej ojciec powiedział o tym synowi. I dodał: - Wiesz, dlaczego się na to zgodziłem? Dlatego że poznasz tam tego, tego Edwarda czy Edgara Szyllera. Powinieneś go zaprosić, żeby przyjechał do nas. Janusz ze zdziwieniem spojrzał na ojca: - Przecież u nas nikt nie bywa. - A on będzie bywał. Ot, i koniec - powiedział stary i z zapałem uderzył widelcem o gęstą kaszkę, jaką miał na talerzu. Pod koniec obiadu wpadł Walerek i nie mógł się doczekać momentu, kiedy Janusz wstanie od stołu. Na twarzy miał wypieki i widać w nim było nienaturalne ożywienie. Wreszcie po kawie - lura to była - wyciągnął Janusza do innego pokoju i zaczął mu robić prawdziwą scenę zazdrości: - Jedziesz, jedziesz do Odessy, a mnie nic nie powiedziałeś. Jakiż z ciebie przyjaciel? Jaki? I nagle zarzucił ręce na szyję Janusza i począł mu szeptać na ucho: - Weźcie mnie z sobą, weźcie. Dlaczego mi nie powiedziałeś, że jedziesz? - A dlaczego nie przyszedłeś na konną jazdę? - Bo zapomniałem - niedbale tłumaczył się Walerek. Ballada Chopina zabrzmiała na pianoli, zniekształcona przez drewniany dźwięk. Janusz skrzywił się. - Nie mogę cię zabrać. Ja sam ledwo uzyskałem pozwolenia tatusia. Walerek zerwał się z kolan Janusza i nagle przestał narzekać płaczliwie. - Taki jesteś przyjaciel! Nie możesz mnie zabrać! Świnia jesteś! Twarz jego przybrała brzydki, zacięty wyraz. I nagle wymierzył Januszowi potężny policzek. - Świnia, podły! - zawołał gwałtownie i czym prędzej wyleciał z pokoju. Janusz z emocji, zgryzoty, zdenerwowania, złości na Walerka pomimo swoich osiemnastu lat rozpłakał się jak dziecko. IV Molińce, dnia 12 lipca 1914 roku Kochana Paulinko! Posyłam Ci Olę w towarzystwie Janusza Myszyńskiego, naszego sąsiada. Jakoś mi łatwo przyszło namówić tego starego maniaka, jego ojca, aby pozwolił synowi wyjechać choć na trzy dni. Janusz skończył właśnie gimnazjum w Żytomierzu i wybiera się na uniwersytet w Kijowie, jest małomówny i nad wiek poważny. Przyjaźni się bardzo z tym urwisem Walerkiem. Ola zachwycona możliwością wyjazdu i bardzo ucieszona. Należy się jej, biedaczce, coś w jej smutnym życiu, kupiłam jej nową sukienkę; choć skromna, myślę, że wyda się dobrze nawet na tle wspaniałych toalet Elżbietki. A propos Elżbietki, tej czarodziejki! Mam wielką prośbę do niej, ale nie śmiejąc się zwracać do niej bezpośrednio, piszę do Ciebie. Otóż Ola ma bardzo ładny głosik, dość niski, jak moja nieboszczka mama miała, ale nie mam pojęcia, jak jest z jej muzykalnością. Czy Elżunia nie chciałaby wypróbować zdolności tej mojej dziewczyny i dać jej kilka wskazówek? Przykro mi, że absorbuję wielki talent Twojej czarującej córki takimi rzeczami, ale obawiam się zaniedbać szczery dar natury - a przecież Ola, to biedactwo, musi myśleć o swojej przyszłości, a talent w drodze życia pomoc to ogromna! I ułatwienie, i czasu dobre zużytkowanie, a nawet czasem i na chleb powszedni zarobek. Mam nadzieję, że trudno Elżuni nie będzie w czasie wakacji miaukania mojej Oli posłuchać. Mam wrażenie, że ten nasz korepetytor, Spychała, podkochuje się w dziewczynie. Bądź łaskawa, zwróć uwagę, aby ten flirt nie wykraczał poza granice zabaw młodości - jakie i nasza młodość posiadała. Pamiętasz? Mój Henryk dobrze się czuje, ale się gryzie, że to jego paskowe sianie nie dało w pszenicy spodziewanych rezultatów. Mimo to zbiory dobre, lepsze niż kiedykolwiek, i Trocki poczciwy, ten nasz ekonom, zadowolony i czerwony z pracy. Stary Myszyński zawsze przy pianoli, bardzo zachwycony sonatą Edgara, którą mu z Lipska jako ostatnią tak niezwykłą nowość przysłali. Chce go poznać i bardzo zaprasza Edgara do siebie. Do Mańkówki jechać mu nie radzę, ale może by wybrał się do nas, odprowadzając Józia i Olę? Poznałby skromne te nasze warunki bytu i starego hrabiego, który ukochał jego muzykę. Bardzo o to proszę, chciałabym się odwzajemnić Tobie za tyle dobroci okazanej mnie i moim dzieciom. Ściskam Cię, droga przyjaciółko, i do serca tulę, Twoja zawsze Ewelina Royska PS Walerek bardzo chciał jechać do Was, ale jeszcze poczeka, ma czas na podróże. Płakał i złościł się, kiedy mu to powiedziałam, i twierdzi - ten smarkacz - że w życiu trzeba korzystać z każdej radosnej okoliczności, bo nie wiadomo, co potem będzie... V Nazajutrz po przyjeździe Oli i Janusza do Odessy Wołodia Tarło zaprosił ich "na czaj". Właściwie przyjęcie to wydawała siostra Wołodii, nieco od niego starsza, Ariadna. Ojciec Tarłów, Polak z pochodzenia, zajmował w policji odeskiej jakieś dość znaczne stanowisko; trochę pieniędzy wniesionych w dom przez matkę, córkę generała, jakieś marzenia o hrabiowskim tytule, polskim pochodzeniu - co w gruncie rzeczy u carskich Rosjan było bardzo szykowne - wprowadzały do tego domu atmosferę pretensjonalną. Tego wieczoru Ariadna przyjęła ich w białej szacie, w spiętrzonej koafiurze przepasanej srebrną wstążką, w naszyjniku ze sztucznych pereł, niby królewna z przedstawienia amatorskiego. Cały szych tandetny nie mógł przyćmić jej naturalnej urody. Miała w sobie krew gruzińską i czarne, mokre gruzińskie oczy, nos nieforemny i prześliczne szerokie usta z mnóstwem białych zębów; gdy tak stała na schodach wysokiej, zakurzonej willi witając gości, słabo oświetlona nikłymi świecami, wydawała się bardzo piękna. U Tarłów zebrała się "tylko młodzież": od Szyllerów Edgar i Elżbieta, Józio z nauczycielem, Ola, Janusz - z miasta tylko jeden młody człowiek, bardzo wspaniały, kornet jakiegoś tam doskonałego pułku, przystojny, nieco do Józia podobny, z taką samą nierówną twarzą, Niewolin. Był to "wielki numer" przyjęcia Tarłów i Ariadna oczywiście popisywała się Niewolinem, zadawała mu pytania mające na celu uwydatnić jego arystokratyczne pochodzenie, majątki w lipowieckim powiecie, stosunki z najpierwszymi domami w Rosji, wreszcie jego bardzo hulaszczy tryb życia. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Ariadna kochała się w tym oficerze. Całe przyjęcie zostało urządzone jedynie dlatego, aby pokazać Niewolinowi (Walerian - Wala - było mu na imię), że i oni, Tarłowie, mają doskonałe stosunki. Elżbietka jako sława europejska, Janusz jako bezsporny hrabia byli rodzynkami towarzystwa. Ariadna zwracała się specjalnie często do Janusza, aby mu powiedzieć "graf", a jemu się zdawało, iż w tym częstym zwracaniu się do niego jest jakaś tajemnica, coś bardzo ciepłego, dobrego - i uśmiechał się do Ariadny bezradnym, rozbrajającym uśmiechem. Z początku zebranie szło kulawo, wszyscy byli za młodzi, za mało obyci z większym towarzystwem, aby czuć się swobodnie. Przeto Elżbietka i Edgar musieli wziąć na siebie cały ciężar konwersacji. Elżbietka rozmawiała głównie z Niewolinem, po francusku, opowiadając mu coś tam o wielkim świecie i słuchając relacji z petersburskiej opery, Edgar rozmawiał z Wołodią. Wołodia, dużo wyższy od siostry, o tych samych mokrych oczach, jakimi patrzyła jego siostra, miał w swoim nieco wschodnim wdzięku jakieś utajenie, ukrycie się, uśmiech obrony przed zbyt natarczywym rozmówcą. Gdy słuchał, co mu mówił Edgar, od czasu do czasu przez spokojny wyraz jego skupionej twarzy przedzierał się ostry błysk spojrzenia rzucanego ku Niewolinowi: oficer, przekrzywiony, uprzejmy, słuchał Elżuni i na ustach jego tkwił uśmiech poważny, sztuczny. Widać było, że w gruncie rzeczy odbywa się w nim jakaś gra - w stosunku i do Ariadny, i do Wołodii. Przydawało to rozmowie i całemu zebraniu pewnego chłodu. Sama "herbatka" była rzeczywiście jakąś mieszaniną kolacji i podwieczorku; mnóstwo dość prostackiego lub znów wykwintnego jedzenia, dużo "czaju", wreszcie butelki starego wina wyniesione przez Wołodię z ukrycia. Po tym winie poczuli się wszyscy prościej i rozmowa popłynęła o wiele bardziej naturalna. Ariadna, uproszona przez Niewolina ku wielkiemu i oczywistemu niezadowoleniu Wołodii, zgodziła się zadeklamować parę wierszy. Wieczór był znów upalny i w ciasnych pokojach zapchanej meblami willi jeszcze był gorętszy, ciaśniejszy, niewygodniejszy. Elżunia w czarnej, prostej sukience, Ola w owej "jedynej" - wydawały się szczytem prostoty wobec kukły, jaką była Ariadna. W świetle kandelabru o pięciu świecach niby lalka woskowa stanęła na tle portiery, jękliwie mówiąc rosyjskie wyrazy: O krasnyj parus, W zielonoj dali, Czornyj striekliarus Na tiemnoj szali! * (* O żaglu czerwony, W zielonej oddali, O, czarne paciorki Na ciemnym szalu... [cyt. z A. Błoka]) Ale mimo całą sztuczność jej strojnej figury, pomimo martwoty dykcji, pomimo drewnianego głosu Janusz widział w niej objawienie wszystkiego innego niż to, czym był jego dom: nudne, oschłe gniazdo ze starym dziwakiem, który natychmiast i bez najmniejszych wahań mógł wyśmiać lalkowatą Ariadnę i treść wiersza, i jego niezrozumiałość, i "amuzykalność". Ariadna była czymś innym, niepodobnym do jego świata, że Januszowi dech zapierało, ilekroć zobaczył połysk jej ogromnych oczu. Przy tym Janusz nigdy nie pijał wina. I teraz kilka kieliszków napełniło go boską, olbrzymią radością: cieszył się z całego świata, z morza, z Odessy, a zwłaszcza z dopiero co zawartej przyjaźni z Edgarem. Co chwila przerywał rozmowę Edgara, który siedział pomiędzy Elżunią a Wołodią, i mówił mu bez żadnych ogródek: - Wiesz, Edgarze, poznać takiego człowieka jak ty... Ty jesteś nadzwyczajny człowiek... ty jesteś nadzwyczajny człowiek. Edgar opędzał się od jego słów jak od much, ale jednak widać było, iż nie jest mu to nieprzyjemne. I znowu przechylając się przez Elżunię zwracał się do Niewolina: - To mój nowy przyjaciel - pokazywał na Janusza - młody wiejski poeta. On wierszy jeszcze nie pisze, ale będzie pisał, na pewno będzie pisał. Po sposobie, w jaki Edgar wymawiał ostatnie wyrazy, Janusz poznał, iż on także czuje działanie wina; pewne rozluźnienie nastąpiło zresztą u wszystkich uczestników i wiersze Błoka, któr