Inglot Jacek - Sodomion
Szczegóły |
Tytuł |
Inglot Jacek - Sodomion |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Inglot Jacek - Sodomion PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Inglot Jacek - Sodomion PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Inglot Jacek - Sodomion - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacek Inglot
Sodomion czyli Prawdziwa Istność Bytu
Do Sodomion wkroczyłem rano, od strony zachodniej. Nie, to bez sensu.
W końcu to najmniej istotna sprawa ze wszystkich, z którymi się
zetknąłem. Od razu mówiłem szefowi, że się nie nadaję. Ale znacie jego
upór - nie przyjmuje do wiadomości faktu, że nie ma racji. Prace na
temat dogmatyzmu szefa zapełniłyby kilka sporych bibliotek. W niższych
warstwach hierarchicznych od niepamiętnych czasów krąży dowcip, że "na
początku był dogmat". Dlatego, kiedy zlecono mi tę misja, po krótkim
oporze poddałem się wyrokom losu - a właściwie szefa, bo to na jedno
wychodzi Poza tym wszystkie moje wątpliwości rozwiano w prosty i
skuteczny sposób, powołując się na dogmat o Jego nieomylności. W ten oto
nieskomplikowany sposób ja, jeden z najniższych hierarchów, zostałem
agentem szefa do specjalnych poruczeń.
Zatem do Sodomion wkroczyłem rano, od strony zachodniej. Szedłem
korytem wyschniętej rzeki, przerzynającej na pół pasmo niewysokich
wapiennych wzgórz, przez co na tym odcinku utworzyło się coś na kształt
kanionu. Po kolejnym zakręcie wąwóz urywał się i na otwartej nagle
płaszczyźnie spieczonego stepu ujrzałem miasto.
Już sam zarysowany na horyzoncie kształt wydał mi się niesamowity -
wyrastająca z równiny zwarta bryła betonowych bloków, przypominająca
raczej jakiś grzyb skalny czy wulkaniczny bąbel niźli normalne miasto.
Przyczynę tego zrozumiałem później, gdy zbliżyłem się nieco do owej
betonowej grzybni. Sodomion nie miało przedmieść, pierwsze bloki stały
wprost na szczerym stepie zwrócone na zewnątrz ślepymi ścianami. Między
nimi a stepem nie było żadnej formy pośredniej, żadnych tak
charakterystycznych dla innych miast osiedli domków z ogródkami czy
obszernych parkowych posesji. W Sodomion po minięciu pierwszych bloków
znalazłem się jakby już w środku miasta.
Pierwsze wrażenie było mylące - wygląd betonowej rafy nadarzała
miastu jedynie pierwsza linia żelbetowych kamienic, obejmująca cały
obszar ochronnym pierścieniem. Poza nią, w środku, niczym miąższ ze
skorupą kokosowego orzecha, znalazłem stylowy miszmasz, totalną
architektoniczną herezję. Tak oto z secesyjnymi i lekkimi kamieniczkami
sąsiadowały bunkrowate blokhauzy niewiadomego przeznaczenia, zaraz obok
stała niewątpliwie średniowieczna baszta, z prawej swej strony
przeradzająca się, jakby na zasadzie pączkowania, w niesamowitą, pajęczą
konstrukcję z pordzewiałej stali. Zdarzały się też i domy-hybrydy, w
każdej swej połówce ( poprzecznej lub podłużnej ) zbudowane w innym,
niekiedy jaskrawo sprzecznym ze sobą stylu. W miarę jak posuwałem się ku
centrum, ten cały galimatias przybierał coraz bardziej wyszukane formy.
Widziałem handlowe pawilony, zwieńczone cerkiewnymi kopułami, z których
strzelały w niebo przęsła powietrznej kolejki, pokrywającej całe
dzielnice postrzępioną siecią. Nie spostrzegłem, aby jeździły jakieś
wagoniki. Wszystko to pozostawało w straszliwym zaniedbaniu - tynk ze
ścian odpadał płatami, frontony kamienic i poszczerbione parapety
szpeciły plamy zacieków. Ulice tonęły w istnych zaspach śmieci, starych
śmieci - co od razu rzucało się w oczy przez ich szarzyzna. Jedynie
środek jezdni był od nich w miarę wolny. Tyle zapamiętałem z pierwszego
wizerunku Sodomion, jak się potem okazało, pełniącego czysto dekoracyjną
funkcję.
Posuwałem się dalej i podziwiałem kolejne okazy architektonicznej
orgiasfyczności, rozmyślając o tym, że szef, znany w końcu spec od
przekształcania chaosu w porządek, znalazłby tu pole do popisu. Choć,
jak twierdzili co bardziej obyci hierarchowie, miał równie silne
inklinacje do procesów odwrotnych. Podawane są przykłady. Rozmyślałem
właśnie o jednym z nich (mieście obróconym w popiół za swe występki -
szef twierdził, że cała ta historia to apokryf a tak w ogóle to nie
zaśmieca sobie pamięci drobiazgami), kiedy do uszu mych dobiegły dziwne,
trudne do określenia dźwięki, powtarzające się rytmicznie co kilka
sekund. Ostrożnie podszedłem do narożnika i zerknąłem w następną
przecznica. Ujrzany tam widok podniósł mi włosy na skroni.
Wysoka, czarnowłosa dziewczyna o karminowych wargach, ubrana w
obcisły skórzany kostium, okładała pejczem skulonego u jej stóp
kościstego starca. Stary, całkowicie nagi, kucał w pozycji embriona i
starając się chować głowę między szpiczastymi ramionami wystawiał na
razy zapadnięte boki. Widziałem, jak pejcz zostawia na nich czerwone
ślady. Starzec dygotał i cichutko jęczał. Postanowiłem przerwać tę
niesmaczną scenę i zdecydowanie ruszyłem naprzód.
Czarnowłosa, usłyszawszy kroki, odwróciła się gwałtownie w moją
stronę. Przestała biczować nieszczęsnego starca - podniosła pejcz do ust
i przysiągłbym, że jej nozdrza drgnęły, upojone odorem świeżej krwi.
Byłem coraz bliżej i nagle uświadomiłem sobie, że nie wiem, co czynić.
Nie miałem broni, sztuka walki wręcz była mi obca. Mogłem oczywiście
wyświetlić nad głową aureolę, ale czarnowłosa nie wyglądała na taką,
którą by to wystraszyło. Zdecydowałem się na zagranie psychologiczne -
przybrałem marsowy wyraz twarzy i już miałem przemówić, kiedy dziewczyna
nagle się uśmiechnęła.
Karminowe usteczka odsłoniły dwa rzędy zębów, starannie wypiłowanych
w trójkąciki. Był to uśmiech wilczej paszczy. Poczułem na plecach
nieprzyjemne dreszcze. Uśmiech zgasł równie nagle jak się pojawił a ruch
pejcza był szybszy od myśli. Gwałtowny podmuch musnął mi twarz i
koniuszek pejcza dotknął na moment prawego policzka. Wrzasnąłem tak
głośno, że aż najbliższe skarpy śmieci zaczęły osuwać się z łagodnym
szelestem. Dziewczyna znowu się uśmiechnęła i zmrużyła oczy piękne,
zielone oczy - i jej nozdrza zadrgały nerwowo. Teraz ona powoli
podchodziła ku mnie. Stałem w miejscu jak sparaliżowany, niezdolny do
najmniejszego ruchu. Podeszła do mnie tak blisko, że czułem na twarzy
jej gorący oddech. Zielone oczy kusiły przejrzystą tonią pochyliła się
nagle, jakby do pocałunku, ale nie był to pocałunek. Dotknęła językiem
strużki krwi cieknącej mi z policzka. Z mlaśnięciem rozmazała sobie krew
na wargach - stąd te karminowe usta - a z gardła dobiegło drapieżne
miauczenie. Z błyskiem w oku znowu pochyliła się ku mnie; nim zdążyłem
zareagować, ostry ból uderzył mnie w pachwinie i straciłem przytomność.
I chyba dobrze.
Pierwszym wrażeniem, jakie do mnie dotarło, było miarowe kołysanie.
Spoza waty w uszach dobiegały strzępy rozmowy. Dopiero po chwili
zrozumiałem, że jestem gdzieś niesiony, przy czym tragarze uprzyjemniają
sobie pracę rozmową. Oprzytomniałem na tyle, że zacząłem rozróżniać
poszczególne słowa.
- To zupełnie niesamowite - mówił jeden. - Kotka, która pozostawia
klienta bez wyrwania genitaliów! Niesamowite - powtórzył.
- Ale staruchowi jaja załatwiła na cacy - dodał drugi. Temu mogła nie
zdążyć. Coś ją spłoszyło.
- Może - zgodził się bez oporów pierwszy. - W końcu zapadał już mrok,
a one grasują tylko w dzień.
Dalej szli w milczeniu. Po pewnym czasie poczułem, iż stawiają nosze
na sztorc i spuszczają w dół. Owionął mnie stęchły piwniczny zapach i
chłód, znaleźliśmy się w jakichś podziemiach. Odważyłem się zerknąć spod
przymkniętych powiek - nieśli mnie korytarzem o półokrągłych ścianach, w
którym domyślałem się pozostałości po systemie kanalizacyjnym.
Parokrotnie skręciliśmy w boczne odnogi, wreszcie moi wybawcy weszli do
niewielkiego pomieszczenia, oświetlonego kilkoma rachitycznymi
świeczkami. Postawili z hałasem nosze przed odrapanym biurkiem, za
którym zasiadał młody człowiek o zmęczonej twarzy. Pisał coś pracowicie
na kawałku papieru. Kiedy skończył, wyprostował z trzaskiem palce i
spojrzał na mnie ostro.
- No dobrze - odezwał się. - Powiedz mi dziubek, skąd się właściwie
tu wziąłeś?
Po dłuższej rozmowie okazało się, że rozmawiam z Gothliebem
Woltaire, przywódcą jednego z odłamów Ruchu Wyzwolenia Masochistów. Na
to byłem przygotowany i przedstawiłem się jako wysłannik organizacji
spiskowej z Gomorrah. Woltaire, wiedziony konspiracyjną przezornością,
nie od razu oczywiście mi uwierzył. Dopiero po dłuższym badaniu
zrezygnował z hipotezy, że jestem rządową wtyczką. Przemawiały za mną
okoliczności przedstawione przez jego ludzi - doświadczony rządowy agent
nie bawiłby się w ciuciubabkę z wściekłą kotką.
- Zresztą - dodał - dni sadyzmu są policzone. To nie może dłużej tak
trwać, wszystko gnije na potęgę. Niedługo zaświeci dla masochistów świt
wolności. A czego ty właściwie szukasz? - spytał nagle i zapewne we
własnym mniemaniu podchwytliwie.
Chwilę zastanawiałem się, czy mogę mu powiedzieć. W końcu
zdecydowałem, że przecież równie dobrze mogę zacząć poszukiwania od niego.
- Szukam pewnego człowieka - wyjaśniłem. - Nazywa się Loth.
Woltaire popatrzył na mnie z zainteresowaniem - uniósł nawet do góry
jedną brew.
- Lotha, powiadasz... a po co?
- To mogę powiedzieć tylko jemu. Gdyby było inaczej, dałbym po prostu
ogłoszenie w gazetach.
Moje wyjaśnienie go nie zadowoliło, po minie poznałem, że znowu
zaczyna mnie podejrzewać. Chyba żałował, że w ogóle zaczynał tę rozmowę.
Musiałem coś szybko zrobić.
- Słuchaj - zacząłem - jeśli uważasz, że jestem rządowym agentem, to
zawsze zdążysz mnie zlikwidować. Jednakże najpierw muszę rozmawiać z
Lothem. Sprawa dotyczy całego Sodomion.
Woltaire skubał w zamyśleniu wargę i rozważał ten problem.
- Wiem co zrobić - rzekł w końcu. - Loth jest dla nas zbyt cenny,
abym mógł ryzykować. Najpierw załatwimy ciebie, a potem pokażemy mu
twoje zwłoki.
Otworzyłem usta, aby zaprotestować przeciwko idei tak absurdalnej,
ale już nie zdążyłem. Do pokoju wpadł niewysoki mężczyzna w łachmanach
(chyba jeden z moich noszowych) i z okrzykiem "pałkarze!" rzucił się na
świeczki. W ciemnościach zabrzmiał triumfalny wrzask Woltaire'a "A nie
mówiłem!". Po hurkocie poznałem, że rzucił się na nosze, na których
siedziałem w czasie rozmowy, ale przedtem przezornie dałem nura w
kierunku drzwi. Chwilę później do pomieszczenia wtargnęła, nadal w
absolutnych ciemnościach, grupa ludzi i wśród sapań i urywanych okrzyków
rozpoczęła się straszliwa walka. Ja tymczasem wymacałem obok drzwi jakiś
okrągły otwór i czym prędzej doń wpełzłem, zostawiając cały harmider za
sobą.
Czołgałem się dosyć długo, świecąc sobie czasem aureolą. Otwór
okazał się być wylotem betonowego szybu wentylacyjnego. Wkrótce trafiłem
na wiodące prosto w dół metalowe klamry i zacząłem ostrożnie schodzić.
Nie wiem, ile to mogło trwać, szyb zdawał się Biegać dna piekieł, po
drodze odkrywałem liczne odnogi, przy których pilnie nastawiałem uszu, w
oczekiwaniu znaczących odgłosów, ale wszędzie było jednakowo ciemno i
głucho. Wreszcie szyb się skończył - zstąpiłem do okrągłej salki, z
której odchodziło symetrycznie sześć korytarzy. Wszystkie wyglądały
jednakowo obiecująco. Po chwilowym namyśle ruszyłem w ten najbliższy po
prawej.
Wybrałem dobrze. Po kilkudziesięciu krokach dostrzegłem przed sobą
odblask naturalnego światła i jednocześnie usłyszałem szmery dalekich
głosów. Zwolniłem nieco i ostrożnie jąłem zbliżać się do źródła odgłosów.
Tunel wychodził na obszerną podziemną promenadę, oświetloną płonącymi
kufami ze smołą, choć widziałem też i elektryczne lampy. Od promenady,
będącej właściwie podłużną pieczarą o gigantycznych rozmiarach, na
różnych poziomach odchodziły boczne rozgałęzienia. Środkiem,
wyasfaltowaną ulicą spacerowały grupy złożone z dwóch lub trzech młodych
ludzi, odzianych w błyszczące skóry. Za szerokimi pasami mieli powtykane
po kilka pejczy i noży. Pod ścianami przemykali się odziani w
postrzępione łachmany osobnicy o zmęczonych twarzach. Gdy popatrzyłem
uważniej spostrzegłem, iż ów wyraz zmęczenia nadają im gęste siatki
blizn, niekiedy świeżych. W pewnym momencie grupka złożona z trzech
skórzanych dopadła jednego łachmaniarza i wepchnąwszy go w kółeczko
zaczęła od niechcenia okładać pejczami. Pozostali spacerowali
nieporuszenie, nie reagując na wrzask ćwiczonego człowieka.
Przypomniałem sobie niefortunną interwencję u czarnowłosej i przezornie
cofnąłem się do najbliższej wnęki. Zamykała ją krata - dalej było
niewielkie pomieszczenie, wystrojem przypominające średniowieczną
katownię. W środku ktoś tkwił.
Przylgnąłem do muru i ostrożnie zerknąłem do wewnątrz. Ściany
obwieszały rzędy rozmaitej wielkości szczypców, noży i igieł, na
honorowym miejscu wisiał batog o dziewięciu rzemieniach. W samym środku,
nadziane na wbity w podłogę słupek, chwiało się olbrzymie koło, na
którym rozpięto nagą kobietę, nie najmłodszą, jak zauważyłem, ze śladami
licznych blizn na ciele. Po chwili w pole widzenia wszedł mężczyzna w
skórze, z wyrazem zniechęcenia i znudzenia na twarzy. W ręku trzymał
błyszczące wypolerowane stalą szczypce. Leżąca kobieta obrzuciła go
obojętnym spojrzeniem. Mężczyzna niezdecydowanie szczęknął parę razy
szczypcami.
- No, na co czekasz? - odezwała się w końcu kobieta. Mam cię
specjalnie zapraszać?
Mężczyzna spojrzał na nią jeszcze bardziej zniechęcony. Sprawiał
wrażenie, że wolałby pójść na piwo.
- A żebyś chociaż, kurwa, udawała, że ci się to nie podoba -
powiedział wreszcie. - To mnie ma się to podobać, a nie tobie. Ja tak
nie mogę.
Kobieta zadrgała spazmatycznie.
- Jak zaraz nie zaczniesz, to sobie pójdę - warknęła. A może ty
jesteś jakiś masoch? - spytała nagle. - To nieoczekiwane pytanie zmusiło
wreszcie mężczyznę do działań. Podszedł do ściany i zdjął kota o
dziewięciu ogonach. Kobieta, w oczekiwaniu rozkoszy, powoli prężyła się
i wyginała w łuk. Mężczyzna pstryknął w ścianie jakiś kontakt i koło
zaczęło się powoli obracać. Nie czekając dalszego rozwoju wypadków cicho
wycofałem się na promenadę. Usłyszałem jeszcze świst bata i pierwsze
rozdzierające wrzaski.
Po godzinnym zwiedzaniu pieczary wiedziałem już, że podobnych kazamat
jest tu więcej. Mieszkańcy Sodomion oddawali się tam swym sadystycznym
praktykom, korzystając przy tym z obfitego dorobku ludzkości jeśli
chodzi o techniki tortur. Widziałem katownie wzorowane na antycznym
Rzymie, chińskie, średniowieczne aż do całkowicie zautomatyzowanych,
gdzie podłączone do elektrod ofiary pieściły uszy oprawców modulowanym
wyciem. Zdarzało mi się widzieć całkiem rozbudowane chóry. Męczono i
katowano wszystko - nieletnie dzieci, kobiety, starców, dojrzałych
mężczyzn. W paru pieczarach dostrzegłem też zwierzęta, nad którymi
znęcali się osobnicy o wyjątkowo, nawet jak na mieszkańca Sodomiom
obłąkanych oczach.
Jedna z oplatających pieczarę galeryjek zaprowadziła mnie w końcu do
miejsca, które wyglądało inaczej, w miarę normalnie - jakby jakiś bar.
Ta pieczara miała kształt długiej i wąskiej kiszki, której główną
część zajmował równie długi hebanowy kontuar. Całość oświetlał zimnym
blaskiem rząd biegnących pod sufitem świetlówek. W barze było tylko
dwóch ludzi: opasły barman o nieobecnym spojrzeniu i jedyny gość,
młodzieniec ubrany w jasny garnitur (miła odmiana po wszechobecnych
skórach), o sennym wyrazie twarzy i białych jak mleko włosach. Stała
przed nim wysoka szklanka z mętnym płynem i słomką, przez którą leniwie
wysysał zawartość. Biło od niego luzem i kosmiczną obojętnością.
Na moje wejście początkowo żaden nie zareagował: dopiero po chwili
barman wyrwał się ze swej nirwany i bez słowa postawił przede mną
szklankę ze słomką, po czym z powrotem zapadł w kontemplację. Młodego
człowieka zaś zdawała się interesować jedynie własna szklanka. Tu jednak
byłem w błędzie.
- Niech pan spróbuje - odezwał się. - To jest naprawdę niezłe.
Propozycja nie była całkiem od rzeczy, zwłaszcza że czułem lekkie
pragnienie. Sięgnąłem po słomkę i pociągnąłem. Płyn nie miał smaku i był
tylko niesamowicie zimny; czułem jak spływa do żołądka cienką strugą.
Chwilę później nastąpiła eksplozja i we wnętrznościach rozkwitła mi kula
ognia. Momentalnie straciłem oddech i wzrok. Pomyślałem, że to już
koniec, ale znowu się omyliłem. Ogień nagle stopniał i przeistoczył się
w skądinąd przyjemną falę ciepła, odzyskałem też oddech i wzrok. Młody
człowiek patrzył na mnie z upodobaniem.
- Nieźle bije, co? - spytał.
- Owszem - odparłem. - Co to właściwie jest?
- Miejscowy specyfik, składa się głównie z mrożonego spirytusu. Nie
wyglądasz mi na tutejszego?
- Tak, jestem z...
- Z Gomorrah - dokończył za mnie. - Jestem Plato de Socrates.
Woltaire mówił mi o tobie.
- Czyżby? - uniosłem pytająco brew. - Kiedyśmy się ostatnio widzieli,
miał mnie zamiar zlikwidować.
- Mogę zapewnić w jego imieniu, że jest mu niezmiernie przykro -
powiedział dyplomatycznie Plato de Socrates. - Pomylił się co do ciebie.
Policja markiza bez przerwy usiłuje zinfiltrować nasze szeregi. Musimy
być ostrożni.
Zdziwiło mnie nieco ta pojednawcze oświadczenie, prędzej bym się od
Woltaire'a spodziewał płatnego mordercy. Z drugiej strony mógł mnie
rzeczywiście uznać za przybysza z Gomorrah i teraz próbował to
wykorzystać w rozgrywce z władzami Sodomion. Nie po to mnie tu
przysłano. W ogóle nie wiem po co zostałem tu przysłany - miałem jedynie
odnaleźć Lotha i nic więcej. Szef stwierdził, że reszta sama się
wyjaśni. Postanowiłem od razu przystąpić do rzeczy.
- Szukam... - zacząłem.
- Wiem - przerwał. - Szukasz Lotha. Wiem też, gdzie może teraz
przebywać.
Obrzuciłem go krytycznym spojrzeniem - nie wzbudzał zaufania. Tak jak
każdy inny mieszkaniec Sodomiom Plato de Socrates zlazł z wysokiego
barowego stołka i poszedł ku wyjściu. Chcąc nie chcąc ruszyłem za nim.
Dopiero teraz wewnętrzna budowa pieczary objawiła się w całej pełni.
Ściany przypominały strukturą szwajcarski ser, podziurawione aż po sufit
wnękami jaskiń, gdzie mieściły się wzmiankowane studia nauk
sadystycznych, i otworami wejściowymi wiodących w głąb skały korytarzy.
Wszystko to w pionie łączyła oplatająca całą pieczarę sieć skalnych
półek i schodków, sprytnie uzupełniona metalowymi galeryjkami i
kładkami. Niczym dwa pająki wspinaliśmy się po tej sieci coraz wyżej.
Pod sklepieniem znaleźliśmy obszerną półkę, na drugim krańcu której
wybito w ścianie kwadratowy otwór. Plato de Socrates podszedł doń,
popatrzył w głąb i czas jakiś pilnie nasłuchiwał. Później skinął na mnie
i sam poszedł pierwszy.
Szliśmy długo, w zupełnej prawie ciemności, jedynie mój przewodnik
dysponował słabą ołówkową latarką, którą oświetlał posadzkę. Nie wiem
kiedy poczułem w powietrzu gorzki, drażniący zapach, wzmagający się w
miarę jak posuwaliśmy się do przodu. Plato de Socrates nie okazywał
żadnego zaniepokojenia i nawet lekko przyśpieszył. Po chwili gwałtownie
przystanął - dotarliśmy do jakichś drzwi. Uchylił je ostrożnie i zerknął
do środka. Odetchnął głośno i otworzył drzwi do końca.
Znaleźliśmy się w owalnej, nisko sklepionej pieczarze, oświetlonej
niebieskimi jarzeniówkami. Całą prawie przestrzeń sali zajmowały dwa
szeregi gigantycznych szklanych bań, ustawionych na szerokich
postumentach. Dna balonów posiadały miękką podściółkę, na której z
majestatycznym namaszczeniem kopulowały nagie pary. Nawet do nas
docierały przez grube szkło ich głębokie jęki, w takt wypełniającej
pieczarę dudniącej muzyki o marszowym rytmie. Popatrzywszy uważniej
zaobserwowałem coś dziwnego w ruchach i zachowaniu kochanków. Na ich
twarzach nie widziałem śladu rozkoszy, raczej tępą i fanatyczną
zawziętość, charakterystyczną dla ludzi mających do spełnienia przykry
acz konieczny obowiązek. Także ich ruchy i ciała wyglądały nienaturalnie
- sztywne i spięte, monotonnie ruszające się w takt marszowej muzyki, co
sprawiało przykre wrażenie nie miłości, jeno jakiegoś cielesnego
tartaku. Nie był to przyjemny widok.
Zza jednego z kloszy wyszedł nagle osobnik w podeszłym wieku, ubrany
w powłóczystą błękitną szatę, z ufarbowaną na niebiesko brodą. Gałki
oczne też miał pomalowane na niebiesko, przez co jego spojrzenie
nabierało niesamowitego wyrazu. Szybko ruszył do przodu.
- Was is los? - wrzasnął. - Co tu się dzieje? A, to ty, Plato...
- Tak, mistrzu - powiedział mój przewodnik. - Przedstawiam ci naszego
gościa z Gomorrah.
- A, owszem, słyszałem - mruknął tamten, a w jego niebieskich
ślepiach dostrzegłem niewątpliwe zainteresowanie. - Jestem Wilhelm
Reich, profesor ekonomii seksualnej.
Zbliżył się nieco i spojrzał mi prosto w oczy. Wciągnął głęboko
powietrze i nozdrza zadrgały mu spazmatycznie. Oblizał się nerwowo.
- Orgal - wymruczał. - Ocean orgalu. Spadłeś mi chyba z nieba.
Plató de Socrates chrząknął ostentacyjnie.
- Mistrzu...
- Ach, tak - Reich opanował się nagle i odsunął. Czym mogę służyć?
Oczywiście powinienem był od razu zapytać o Lotha, ale rozbudzona tą
niezwykłą scenerią ciekawość była zbyt silna. Nim zdążyłem się ugryźć w
język, spytałem:
- Co to właściwie jest? - wskazałem na szklane baniaki.
Reich uśmiechnął się przyjaźnie, jakby ucieszony moim zaciekawieniem.
- To orgaloklawy, służące do destylacji orgalu. Widząc moją bezradną
minę uśmiechnął się jeszcze serdeczniej i wziąwszy pod ramię powiódł w
głąb sali. Widocznie katedra ekonomii seksualnej należała do szkoły
perypatetyków.
- Wygląda na to, młody człowieku - zaczął z wyraźną przyjemnością -
że potrzebujesz dłuższego wykładu. Tak się osobliwie złożyło, iż ten
stary bęcwał i impotent Einstein zapomniał w swej teorii o jednej
postaci masy: orgalu. Orgal - ciągnął - jest bioelektryczną energią
witalną, wydzielającą się w postaci substancji eterycznej w czasie
stosunków seksualnych. Orgal to postać energii inna niż wszystkie
dotychczas poznane, o barwie błękitnej lub błękitnoszarawej. Istnieje we
wszystkich ciałach świetlistych, w firmamencie niebieskim i świetle
gwiazd. W tych oto kulach zaś akumulujemy wydzielony w czasie stosunku
orgal i nadajemy mu bardziej trwałą formę.
W czasie tego miniwykładu mijaliśmy rzędy przeźroczystych kul z
kopulantami w środku; zauważyłem, że od każdej odchodzi pęk gumowych
rurek, biegnących później środkiem pieczary gdzieś do przodu.
Wyminęliśmy ostatnią kulę i dostrzegłem urządzenie, gdzie się wszystkie
zbiegały. Przypominało to skomplikowany, zblokowany zestaw pomp i
sprężarek, połączony z systemem filtrów i osadników. Profespr Reich
powiódł mnie w kierunku jednej z podstacji owego urządzenia. Składała
się ona głównie z metalowego ryjka, który z cichym sapnięciem pluł do
plastykowego kosza niebieskimi kulkami wielkości pingpongowych piłeczek.
Profesor wziął jedną i podał mi.
Oto masz orgal w postaci czystej - wyjaśnił.
- A czemu właściwie to służy? - spytałem z głupia frant, podrzucając
na dłoni piłeczkę. Była lekka jak puch.
- O, do wielu rzeczy - uśmiechnął się obleśnie Reich. Ale, mój
przyjacielu, o tym później, czas teraz na odrobinę pracy.
Odprowadził mnie nieco na bok. Zza przepierzenia przy jednej z bań
wyszły dwie nagie, cudnej piękności dziewczyny, z lekka tylko oszpecone
bliznami. Jedna była blondynką, a druga ognistym rudzielcem. Uśmiechnęły
się do mnie arcysympatycznie (tak, to robiono tu często), a ja
zrozumiałem o jakiej pracy myślał profesor. Chciałem zaprotestować, ale
on jakby zapadł się pod ziemię, za to dziewczyny były coraz bliżej,
oskrzydlając mnie z obu stron. Ruda ostrym języczkiem przejechała po
wargach, co mi od razu przypomniało historię z kotką. Nie miałem żadnych
szans - były tuż obok, czułem na policzkach ich gorące oddechy.
Przytuliły się do mnie gwałtownie a blondynka sięgnęła mi do krocza.
Operowała tam chwilę, i nagle potem znieruchomiała. Na jej twarzy odbiło
się niekłamane zdumienie. Miała właśnie coś powiedzieć, kiedy zabrzmiał
ostry głos:
- Zostawcie go! On nie jest w tym dobry.
Zerknąłem do tyłu - za mną stał we własnej osobie Gothlieb Woltaire.
Klasnął mocno w ręce i dziewczyny prysnęły jak spłoszone ptaki. Nie
wiadomo skąd odnalazł się nagle profesor.
- Ależ panie Woltaire... - zaczął urażonym tonem, ale ten nie miał
ochoty na dalszą dyskusję.
- Ja odpowiadam za tego człowieka - oświadczył twardo. - I jest mi
teraz potrzebny.
- Nie chciałem nic złego - oświadczył pojednawczo Reich. - Parę chwil
z Sindy i Cassie nikomu jeszcze nie zaszkodziło.
Woltaire obrzucił go niechętnym spojrzeniem - widocznie jemu jednak
zaszkodziło.
- Kiedyś rozpędzę tę spelunę - oświadczył. - Twoje szczęście, że
jesteś nam przydatny. Ten twój orgal jest lepszy od LSD, a mózgi
rozpieprza równie skutecznie.
Reich zrobił minę obrażonej niewinności, widocznie porównywanie
ekonomii seksualnej do destylacji kwasu nie oddawało właściwie sensu
całego procesu. W końcu chodziło o nowy stan istnienia materii.
- Stary bęcwał - mruknął Woltaire i zaraz dodał głośniej. - Chodźmy,
przyjacielu, nasze informacje były mylne. Lotha tu nie ma.
- Loth? - zainteresował się profesor. - Brał ode mnie porcję orgalu
jakiś czas temu, ale od tej pory go nie widziałem.
Patrzył na nas jeszcze chwilę, po czym obrócił się na pięcie i
pobiegł do destylatora, w którym nagle coś zaczęło zgrzytać i hurkotać.
Wyłączył jedną sekcję pomp i zaczął ją gorączkowo rozmontowywać.
Woltaire patrzył na to czas jakiś i machnąwszy w końcu niedbale ręką
pociągnął mnie ku wyjściu. Kiedy mijaliśmy jeden z ostatnich baniaków,
dostrzegłem w nim Plato de Socratesa, zdrowo obrabianego przez znajome
rudą i blondynkę. Żywiołowa natura chłopca miała wyraźnie trudności ze
zgraniem się z tępym rytmem pruskiego marsza. Woltaire też to spostrzegł
i zaśmiał się pod nosem; los współpracownika niespecjalnie go przejął.
Po opuszczeniu pracowni profesora Reicha ponownie zagłębiliśmy się w
labirynt wąskich, drążących skałę korytarzy. Woltaire stwierdził, że ma
teraz absolutnie pewny namiar na Lotha. W ogóle zachowywał się bardzo
uprzejmie; nigdy bym nie pomyślał, że jeszcze parę godzin temu chciał
mnie zlikwidować. Szliśmy obok siebie, niczym para starych przyjaciół,
cicho rozmawiając. Wypytywał mnie o Gomorrah - mówiłem com zapamiętał z
przygotowywanych dla szefa raportów, które dano mi do czytania przed
akcją. Parę razy wybuchnął śmiechem, gdym mu relacjonował obyczaje
tamtejszych nekrofilów i sodomitów. Stwierdził, że musi być u nas
naprawdę wesoło. Sądząc po czytanych przeze mnie raportach było tak w
istocie. W pewnym momencie zatrzymał się i zaczął czujnie nasłuchiwać,
zgasiwszy uprzednio latarkę. Ciemność przynosiła jakieś jękliwe, urywane
odgłosy.
- Cholera - zaklął. - Chyba zgubiłem droga. Teraz musimy koło nich
przejść. Najlepiej na palcach.
Wziął mnie za tekę i poszliśmy w ciemność. Po kilkudziesięciu krokach
weszliśmy do okrągłej pieczary, oświetlonej przyczepionymi do ścian
łojówkami. Pieczara zapełniał zwarty tłum kluczących ludzi, zwróconych
twarzą w strona niewielkiego podium, na którym siedział po turecku
muskularny mężczyzna w średnim wieku, odziany jedynie w biodrową
przepaska, za to zupełnie łysy. Mówił coś , cicho napiętym i sugestywnym
głosem. Kiedy oswoiłem się z atmosferą, zacząłem słyszeć poszczególne
słowa.
- Wróćmy do prawd podstawowych, bracia i siostry mówił domniemany
guru. - Człowiek jest kosmosem sam dla siebie. Wspólnota nie istnieje,
społeczeństwo nie istnieje. Tylko to, co dzieje sia z twoim ciałem ma
znaczenie, reszta to mity. Tylko ty sam wart jesteś miłości, rozkoszy i
spokoju. I twój ból powinien być tylko dla ciebie.
- To sadomasochiści - tchnął mi w ucho Woltaire. Nowa sekta,
ukrywająca się tu przed władzami, ponieważ samym swym istnieniem negują
cały sadystyczny układ w Sodomion. Zresztą, czynią zbędnymi wszystkie
układy.
Łysol wyciągnął zza przepaski długą, błyszczącą igła i przyglądał się
jej w skupieniu. Wierni jęknęli zgodnym chórem. Podniósł drugą ręką i
jednym zdecydowanym ruchem wbił igła w sam środek dłoni. Syknął cicho z
bólu a jego łysina pokrył pot. Zamknął oczy i parokrotnie pstryknął
palcami wolnej raki w wystającą cześć igły. Tłum westchnął z nabożną
czcią - zauważyłem, że co niektórzy sami dyskretnie kłuli się w uda lub
zadki. Wszystkich powoli opanowywał religijny entuzjazm. Wtedy łysol
otworzył nagle oczy i spojrzał prosto na nas, tkwiących jak słupy pod
ścianą. W jego wzroku czaił się krwawy obłęd.
- Ha, niewierni - ryknął straszliwie. Psy markiza, precz z nimi!
Zostaliśmy błyskawicznie otoczeni przez setki wściekłych
sadomasochistów. Zrozumiałem wtedy obawę Woltaire'a - nie wyglądali
najprzyjemniej, zwłaszcza ci z niklowymi kółkami w nosach.
Pochwycili nas i powlekli przed oblicze guru. Ten popatrzył na mnie i
Woltaire'a ze wstrętem. Widocznie psuliśmy mu koncepcje.
- Dam wam szansę godnej śmierci - oznajmił. - Nie zasłużyliście na
to, ale powiedziane jest, że będziesz sędzią sam dla siebie. Dajcie im
noże i zwiążcie ręce.
Złożono nam ręce jak do modlitwy, miedzy nie wetknięto po szerokim
nożu, ostrzem w stronę mostka. Całość błyskawicznie związano
rzemieniami. Po skończonej operacji każdy z nas został przekształcony w
maszynkę do krajania własnego brzucha. Łysol patrzył na to ze szczerą
satysfakcją.
- Słuchaj, psi pomiocie - zaczął, zapewne miało być to coś na kształt
mowy pogrzebowej, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej. Do groty wpadło
nagle około setki odzianych w skóry i hełmy osobników, wywijając
potężnymi elektrycznymi paralizatorami w kształcie gigantycznych pał,
zakończonych świecącymi czerwono diodami. Świadczyło to o pełnym
załadowaniu. "Pałkarze" - wrzasnął ktoś histerycznie i tłum rzucił się
naraz we wszystkich kierunkach. Od razu przewrócono mnie na bok i
zaczęto w panice tratować - na szczęście zdołałem wetknąć ostrze noża w
skalną szczelinę i złamać je, dzięki czemu mogłem jednak nie rozpruć
sobie bebechów. Świeczki pospadały i pogasły, dalsza walka odbywała się
w całkowitej ciemności, wypełnionej rojem migających diod paralizatorów
i trzaskiem wyładowań. W pewnym momencie jedna z nich poleciała w moją
strona; odczułem straszliwe, obejmujące całe ciało kopniecie i po raz
wtóry straciłem przytomność.
Nie wiem jak długo leżałem bez przytomności, kilka godzin czy kilka
dni. Ocknąłem się w niskim i dusznym pomieszczeniu, skrępowany jak
baleron. Leżałem na gołej podłodze, w długim szeregu podobnie
powiązanych ludzi, w których rozpoznałem nieszczęsnych sadomasochistów.
Wśród leżących nie znalazłem ani łysola, ani Woltaire'a, co potwierdzało
starą zasada, że najwłaściwszą cechą przywódcy jest umiejętność
odpowiednio zręcznej rejterady. Wzdłuż szeregu chodziły grupki
policjantów z pochodniami, pilnie patrząc w twarze jeńców. Co jakiś czas
porywali jednego z leżących i wśród niesamowitych wrzasków wlekli ze sobą.
- Biorą naszych na tortury - wyjaśnił spoczywający obok mnie
człowiek, widząc jak obserwuję to z niepokojem. - Nikomu nie
przepuszczą. Cholerni sadyści !!! - ryknął wściekle.
Zaraz też ruszyli ku niemu i nim zdążyłem sapnąć ze zdumienia już go
wlekli ku wyjściu, nie zważając na miotane na nich i markiza
przekleństwa. Co to za markiz? - pytałem sam siebie, gdy tymczasem
nadeszła druga grupa pałkarzy. Kiedy doszli do mnie, przystanęli
zaskoczeni - ich szef zerknął gdzieś w zanadrze i aż pokraśniał z
zadowolenia. W następnej chwili porwano mnie z ziemi i uniesionego
wysoko gdzieś zabrano.
Oczekiwałem izby tortur, ale widocznie mieli inne plany. Zostałem
postawiony na nogi i rozwiązany, jedynie po obu bokach przydano mi
asysta dwóch policjantów, mających na mnie nieustanne baczenie. I znowu
zostałem powiedziony w splątany labirynt Sodomion.
Szliśmy śpiesznie i długo, kilkakrotnie po drodze zmieniając poziomy,
raz nawet za pomocą windy. Wreszcie policjanci, trzymając mnie nadal
miedzy sobą, wkroczyli do długiej i mrocznej sali, przypominającej
refektarz w jakimś zapuszczonym klasztorze. Ściany oświetlały smolne
łuczywa i mogłem zobaczyć, że przyozdabiają je najrozmaitsze narzędzia
tortur, od wymyślnych szczypczyków, młotków i noży, hiszpańskich
bucików, zgniataczy jąder po oszałamiającą kolekcje pejczy i biczów,
poczynając od prostych trzcinek, na nabijanych Ewiekami batogach
kończąc. Powlekli mnie dalej, ku widocznemu w oddali podwyższeniu, na
którym majaczyła niewyraźna postać.
Z bliska postać owa okazała się niewielkim, wysuszonym staruszkiem o
zmiętej rozpustą twarzy, drzemiącym na bogato inkrustowanym fotelu. Nad
nim wisiał ogromnych rozmiarów portret, przedstawiający rosłego maże o
groźnym wejrzeniu, ubranego w biały frak i peruczkę, dzierżącego w
jednej race bicz, a w drugiej książka. Domyśliłem się, że mam przed sobą
wizerunek Boskiego Markiza. Staruszek na fotelu (też ubrany w wyszywany
srebrną nicią frak i peruka) poruszył się i sapnął przez sen. Jeden z
policjantów kopniakiem pomógł mi w przybraniu postawy zasadniczej.
- Markiz Sodomion Donatien de Sade XVII1,- wrzasnął mi prosto do
ucha. Staruszek poderwał się na równe nogi z przeraźliwym krzykiem, i
zaraz opadł bezwładnie na fotel, dygocąc z przerażenia lub złości.
- Czego? - warknął opryskliwie.
Drugi policjant puścił mnie i podskoczył do przodu. Pochylił się
konfidencjonalnie nad uchem markiza i coś mu szepnął. Markiz uniósł brew
ze zdziwienia.
- Skąd on jest? - spytał.
Policjant coś mu znowu zaczął szeptać a markiz aż cały rozjaśnił się
z ukontentowania.
- No to trafił do właściwego miejsca - zauważył i wszyscy trzej
obrzydliwie zarechotali. Markiz zaczął świdrować mnie wzrokiem.
- Masochista? - rzucił nagle. - Nie, jeśli jesteś z Gomorrah to chyba
coś innego - zastanowił się chwile. - Pedofil? Nekrofil? Pederasta? A
może biseks?
- Nie - zaprzeczyłem z godnością.- Wydaje mi się, że jestem jak
najbardziej normalny.
- N o r m a 1 n y - powtórzył. Policjanci znowu zarechotali, ale
szybko umilkli; markiz patrzył na mnie zamyślony.
Możecie odejść - rozkazał policjantom. Sam zeskoczył z podium i
chwycił mnie pod ramie, ciągnąc w bok ku mrocznej wnęce ze stojącą w
głębi garrotą.
- Nigdy w życiu nie rozmawiałem z kimś normalnym - wyznał
rozbrajająco. - Bo widzisz, wcale nie jest tak łatwo sadystą być.
- Doprawdy?
- To naprawdę ciężki kawałek chleba - westchnął. Chwilami chciałbym
cisnąć to wszystko do diabła i pójść gdzieś sobie, ale co zrobić,
nazwisko zobowiązuje.
Mówiąc to manipulował śrubą przy garrocie - poczułem nieprzyjemne
dreszcze w krzyżu, całkiem niepotrzebnie, ponieważ skutkiem działań
markiza był jedynie uchylony kawałek ściany, ukazujący tajne przejście.
Przyszło mi do głowy, że ten człowiek może coś wiedzieć o Lothcie.
Kiwnął potakująco głową.
- Owszem - odparł - znam go doskonale. To pierwszy szambelan dworu i
jeden z kochanków mojej żony. Właśnie do niej idziemy.
Weszliśmy do ciasnego korytarzyka - było bardzo mało miejsca, ale
zgiąwszy się nieco mogłem jednak iść. Markiz raźno sunął do przodu,
pogwizdując pod nosem sprośne kuplety. Dotarliśmy wkrótce do małych,
żelaznych drzwiczek. Markiz otworzył je z hałasem.
Wkroczyliśmy do obszernego, jasno oświetlonego kryształowymi
kandelabrami wykwintnego buduaru, po sufit obitego różowym pluszem.
Środek pomieszczenia zajmowało olbrzymie łoże, jak zauważyłem, złożone
głównie z wodnego materaca. Na łożu spoczywała, jakby drzemiąc, młoda
kobieta o posągowych kształtach, ubrana w symboliczny peniuar, o
śnieżnobiałych włosach ufryzowanych w kunsztowną koronę.
- To moja żona, Scilla - szepnął markiz. - Idź i przedstaw się.
Podszedłem do łoża i złożyłem głęboki ukłon. Kobieta nie zareagowała
i zdawała się w najlepsze drzemać dalej.
- Pani - zacząłem, ale wtedy otworzyła oczy. Z przerażeniem poczułem
na sobie zielony wzrok rozbudzonej kotki. Uśmiechnęła się do mnie
rozkosznie - przynajmniej zęby miała niewypiłowane. W następnej
sekundzie, nie wiadomo jakim sposobem, leżałem na łożu u jej boku.
Patrzyła na mnie z zainteresowaniem - świeża blizna na policzku wywołała
wyraźną fascynację kobiety; wciągnęła spazmatycznie powietrze a nozdrza
zadrgały jej z podniecenia. Uśmiechnęła się szerzej - a po chwili wpiła
wargami w me usta, długim i lepkim językiem sięgając prawie migdałów.
Była wyraźnie zawiedziona moją reakcją - odsunęła się nieco a w jej
wzroku wyczytałem niemą groźbę. Ale cóż mogłem zrobić, nikt nie jest w
stanie być czymś więcej niźli stworzyła go natura. Pomyślałem z
przerażeniem, co się stanie, gdy Scilla odkryje prawdę. Rozejrzałem się
rozpaczliwie za markizem, ale ten przewrotny staruch zniknął jak
kamfora; pewnie siedział gdzieś teraz, oddzielony od małżonki grubym
murem i obserwował nasze igraszki przez ukryty wziernik. Scilla
gwałtownym ruchem chwyciła za mój pasek od spodni - opadłem bezwładnie,
pogodzony z losem. Wtedy przypadkiem wymacałem w kieszeni kulkę orgalu,
podarowaną mi przez Reicha. Wpadłem na pewien pomysł...
Tymczasem Scilla kontynuowała poszukiwania - na chwilę
znieruchomiała, jakby nie wierząc własnym zmysłom. Zaraz później
zadrgała konwulsyjnie. Dotarta wreszcie do meritum sprawy - pomyślałem.
- Donatien ! wrzasnęła przeraźliwie. - On tam nic nie ma! Kogo mi
przyprowadziłeś, stary durniu?!
Spojrzała na mnie z wściekłością i klapnęła metalicznie zębami. Nie
miałem innego wyjścia - za chwilę mogłem stracić nos. Kiedy ponownie
otworzyła szczęki, błyskawicznie wrzuciłem jej do ust kulkę orgalu i
chcąc zapobiec wypluciu uderzyłem ją lekko w brodę. Zamknęła usta z
trzaskiem pękającego orgalu. Nie czekając co dalej zeskoczyłam z łóżka i
z bezpiecznej odległości obserwowałem skutki całego zabiegu. Scilla
tkwiła w baranim stuporze - nosem i uszami puszczała niebieskie smużki
dymu. Sama zaczęła dziwnie pęcznieć i nadymać się w sobie, niczym
objedzona owadami ropucha. Całe ciało wpadło w rytmiczny dygot; piersi
falowały, uderzając o siebie z mlaszczącym odgłosem. Oczy powoli
wypełzały z orbit. W powietrzu rozszedł się charakterystyczny gorzki
zapach. Na ten moment do buduaru wszedł markiz.
- Co się stało, Scilciu - spytał zatroskanym głosem. Przecież on jest
najzupełniej normalny.
Wtedy ją zobaczył i stanął. Widziałem, jak z przerażenia zadygotały
mu łydki. Scilla wychodziła właśnie z pierwszego oszołomienia. Markiz,
zorientowawszy co się stało, usiłował uciec, ale nie dała mu szansy.
Jednym kocim skokiem dopadła go i obaliła na ziemię. Wrzasnął z
przestrachu - usłyszałem jakiś chlupot i mlaskanie. Nie zwlekając czym
prędzej poczołgałem się w kierunku najbliższego wyjścia.
Buduar opuściłem przez nikogo nie niepokojony. Poszedłem przed
siebie mrocznym korytarzem, oświetlonym gdzieniegdzie czerwonymi
żarówkami. Czas jakiś towarzyszyły mi wrzaski nieszczęsnego markiza, ale
dość szybko wszystko ucichło. Skręciłem w najbliższą przecznicę, gdzie
wydawało mi się nieco jaśniej. Rzeczywiście, prawie natychmiast trafiłem
na uchylone drzwi rzucające smugę światła.
- Tu jestem - usłyszałem czyjś głos. - Niech pan wejdzie.
Znalazłem się w niewielkim pokoju, przypominającym typowy biurowy
gabinet. Pod ścianą, na której dostrzegłem - rzecz nigdzie przedtem tu
nie spotykaną małe, zakratowane okienko, ustawiono obszerne biurko, za
którym siedział jakiś człowiek. Lekko chrząknął i poprawił się na krześle.
- Pan mnie szukał - powiedział. - Jestem Loth.
Nie sprawiał imponującego wrażenia - ot, mały, zapracowany urzędnik z
początkami łysiny. Niskie czoło nie zapowiadało wybitnej inteligencji.
Ubrany był w czarny, jedwabny mundur bez dystynkcji. Patrzył na mnie
beznamiętnym wzrokiem technika władzy. Zrozumiałem, że zagadka tego
człowieka dopiero czeka na rozwiązanie.
- Kim pan właściwie jest? - spytałem, nie mogąc się już powstrzymać.
Wzruszył ramionami.
- Szambelanem dworu markiza a tak naprawdę to rzeczywistym władcą
Sodomion.
- To co w takim razie łączy pana z organizacją Woltaire'a? - pytałem
automatycznie dalej.
- Jestem jej współzałożycielem - odparł spokojnie. Zamiast czekać na
opozycję wolałem sam ją zorganizować. Łatwiej nią wtedy manipulować.
No tak, mogłem się tego spodziewać - był to klasyczny chwyt co
bardziej rozgarniętych dyktatorów. Zwabić niezadowolonych pod swoje
skrzydła, aby potem tym łatwiej ich wydusić. I tego faceta szef mi nadał
jako jedynego sprawiedliwego. Też coś! Pomyślałem o krążących wśród
niższych hierarchów plotkach, jakoby z szefem... nie tak i w ogóle. Do
tej pory brałem to za zwykłą zazdrość bytów niższych.
- To jednak nie wystarcza - ciągnął wypranym z emocji głosem Loth. -
Sodomion jest na krawędzi kryzysu. Układ społeczny państwa traci
stabilność.
- Co pan przez to rozumie? - wreszcie mówił coś z sensem.
- Rzecz w tym, że ideowe założenia sadyzmu, na których oparto
strukturę społeczną Sodomiom nie odpowiadają już rzeczywistości.
Tu mnie zaskoczył - oczywiście wiedziałem siódmym zmysłem, że coś
jest w tym wszystkim fałszywego, ale nie sądziłem, że wie o tym także
władza. Oni mają zwyczaj budzić się z ręką w nocniku.
- Czymże jest szczęście? - zapytał i zaraz sobie odpowiedział. -
Szczęście oznacza pełne zaspokojenie. Człowiek to istota pełna
sprzeczności, rozdarta namiętnościami i popędami, które klasyczne
represywne społeczeństwo tłumi i odwraca. Obywatel w tym społeczeństwie
to bestia uwięziona w klatce własnych niemożności. Szczególnie wyraźnie
widoczne jest to w sferze seksu, gdzie konwencja każe większość zachowań
seksualnych traktować jako zboczenia. W majestacie prawa odbiera się
jednostkom ich autentyczność.
No tak - pomyślałem - to było do przewidzenia: freudyści. Od kiedy
wiele eonów temu Szatan natchnął niejakiego Freuda (a on z kolei
natchnął innych), całe to tałatajstwo rozpełzło się po wszystkich
zakątkach świata. Ich celem jest udowadnianie komu popadnie, że dusza
ludzka to błotne gniazdo wściekłych żmij. Tak jakby mogli o tym coś
naprawdę wiedzieć.
- Tak zwana normalność to szkodliwy wymysł - kontynuował Loth. - Nie
ma ludzi normalnych, każdy w mniejszym lub większym stopniu jest
zboczony. Cała reszta to kwestia warunków, pozwalających to ujawnić. Tak
jak to się dzieje w Sodomion.
- Sugeruje pan zatem - spytałem - że dany układ przyjmowany jest
tutaj na zasadzie pełnej dobrowolności?
- A jakże by inaczej?! - w jego głosie zabrzmiało niekłamane
oburzenie. - Już na samym początku nastąpił dobrowolny podział ró1.
Każdy mógł zostać kim chciał no i wyszło, że dziewięćdziesiąt procent to
masochiści, a reszta sadyści. Tak zresztą wynikało i z badań
statystycznych.
- No dobrze, a jeśli ktoś uprze się i koniecznie nie będzie chciał
być ani sadystą, ani masochistą?
Sądziłem, że go złapię na to dictum, ale Loth jedynie uśmiechnął się
chytrze.
- Dla takich jest miejsce, z którego podobno przybywasz, Gomorrah -
odparł i w tym momencie zrozumiałem, że on w i e . Więcej;
prawdopodobnie wiedział od samego początku.
- Założenia założeniami a życie życiem - ciągnął. - Nawet najbardziej
idealny układ w pewnym momencie zaczyna zgrzytać. Jeśli psychologię
można by nazwać fizyką umysłu, rzecz całą określiłbym jako zmęczenie
materiału.
- Co należy przez to rozumieć?
- Zmysły, przyjacielu, tak jak i wszystko wokół, podlegają procesom
degeneracyjnym - z czasem tępieją i zanikają. Przyjemność, a tym samym i
zadowolenie, czerpane z naszych praktyk, z czasem nam spowszedniało.
Owoc zakazany, początkowo aromatyczny i niezwykle smaczny, wraz z
przyzwyczajeniem stracił swe pierwotne walory. Czymże są zmysły bez
świeżych podniet? Niczym, jedynie dodatkowym powodem do egzystencjalnej
męki. W Sodomion staniało cierpienie, przyjacielu.
- Ale przecież sadomasochiści... - zacząłem i zamilkłem.
Sadomasochizm nie stanowił dla Lotha żadnego wyjścia. Taki
sadomasochista, będący sam dla siebie katem i ofiarą, nie potrzebował
żadnego, bodaj najprostszego układu społecznego, a tym samym markiza,
pałkarzy i Lotha. On po prostu sam był sobie społeczeństwem - w myśl,
oczywiście, sadystycznych definicji.
- Reich robi co może, ten orgal jest naprawdę niezły mówił dalej. -
Zdaje się, że widziałeś jego działanie. Mimo wszystko to jednak ersatz -
nie chcę, aby Sodomion przekształciło się w zbiorowisko chemicznie
napędzanych lalek, choć takie wyjście wydawałoby się najprostsze. Oni
muszą chcieć sami, a nie z powodu narkotycznego głodu. Nie można złamać
zasady dobrowolności.
Odniosłem raczej wrażenie, że nie tyle o ludzi mu chodzi, co o własną
satysfakcję. Był już dużym chłopcem i bawienie się lalkami przestało go
interesować. Z ludźmi to co innego.
Loth tymczasem wstał zza biurka i podszedł do mnie. Ujrzałem jego
oczy - dwa czarne tunele, wiodące zda się wprost do piekła. Pożerał mnie
wzrokiem; uśmiechnął się cynicznie.
- Nie wiem, przyjacielu, skąd jesteś i kto cię tu przysłał - łgał jak
pies, oczywiście że wiedział - uczynił to jednak w samą porę. Jesteś nam
bardzo potrzebny, a raczej twój autentyczny, nieskażony ból. Sodomion
potrzebuje oczyszczenia - i zbrodni.
Chwycił mnie za bark i pchnął do okratowanego okienka. Wychodziło na
centralną pieczarę. Po chwili dostrzegłem w dole, na dnie, niezwyczajny
ruch. Grupki sadystów kłębiły się wokół przedmiotu stojącego w środku
pieczary, oświetlonego kilkoma reflektorami. Poczułem nieprzyjemne
pieczenie w dołku - był to może dziesięciometrowy pal, wykonany z
jasnobłękitnego metalu. Ostrze lśniło złowrogo w słupach światła.
- To dla ciebie - szepnął Loth. - Przy pomocy tego urządzenia dasz
nam do ostatka każdą kroplę twego bólu, prawdziwego, niebiańskiego bólu,
w którym obmyjemy nasze grzeszne ciała i znużone dusze. Przez twą mękę
nasz gwałt i ich cierpienie (zasada naszego bytu) odzyskają ponownie
sens. To będzie nasze katharsis.
Niewątpliwie oszalał - gorączkowo szukałem argumentów, aby mu to
udowodnić, ale po chwili pojąłem swój błąd: mimowolnie w czasie rozmowy
zacząłem traktować go jako normalnego człowieka, a nie jak sadystę. To
co chciał uczynić mieściło się jak najbardziej w tej ostatniej konwencji.
Loth pstryknął palcami i do gabinetu weszło dwóch policjantów, tych
samych, którzy doprowadzili mnie do markiza. W ułamku sekundy zostałem
wzięty pod łokcie i unieruchomiony. Loth wrócił za biurko i otworzył
grubą teczkę z aktami. Widocznie moją sprawę uważał za załatwioną.
- Jeszcze jedno, ostatnie pytanie - rzuciłem mu od progu. - To
miasto, tam na górze...
- Czy nie uważasz, przyjacielu, że sadyzm powinien obowiązywać także
w architekturze? - odpowiedział, nie odrywając oczu od czytanych właśnie
papierów. - A tak w ogóle to chodzi przede wszystkim o szczęście. Tylko
o szczęście.
Tak go zapamiętałem - małego, skrupulatnego urzędnika, o
filozoficznych pretensjach, rzeczywistego władcę Sodomion. Nie mogłem
sobie przypomnieć, kto i kiedy ostrzegał świat przed rządami filozofów.
Ten ktoś zapomniał o psychoanalitykach.
Policjanci cisnęli mnie do małej, wilgotnej i dusznej celi. Kiedy
zamknęli drzwi, zapadła całkowita ciemność. Odruchowo zaświeciłem
aureolę, po to aby bliżej zapoznać się z kolekcją pająków, karaluchów i
paru sennymi nietoperzami. Cały czas kląłem w żywy kamień - misję,
hierarchię, szefa i wreszcie własną głupotę. Zrobiłem swą osobą Lothowi
prezent, o jakim nie mógł marzyć. Stary zboczeniec ledwo już dychał, a
teraz wyglądało na to, że przy mojej skromnej "pomocy" zafunduje sobie
nowy początek. Aż cały