Inglot Jacek - Inqulsitor II Czarownik
Szczegóły |
Tytuł |
Inglot Jacek - Inqulsitor II Czarownik |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Inglot Jacek - Inqulsitor II Czarownik PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Inglot Jacek - Inqulsitor II Czarownik PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Inglot Jacek - Inqulsitor II Czarownik - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacek Inglot
Inquisitor II: Czarownik
Tak więc Judym wyszedł z nędzy i doszedł do inteligencji, ale ta nie
przyjęła go w swe szeregi. No tak, nie mogło być inaczej - wszędzie
bełkot, na górze, na dole, we dnie, w nocy, w zdrowiu i przy skonaniu.
Bełkocze cały naród, w zdumiewającej, nie znanej od wieków solidarności
- dlaczego w takim razie nie uczniowie? Kto wie, może nie wiedząc o tym
sam produkuję te nieprzytomne brednie? Gdybym był choć odrobinę uczciwym
gogiem, powinienem się po czwartym tego typu wypracowaniu pochlastać -
porządnie, solidną brzytwą, od ucha do ucha. Chyba jednak byłem belfrem
mało zaangażowanym w sprawę oświecania narodu, ponieważ zamiast tego
sięgnąłem po piąte (nie piwo, niestety). Widać przywykłem - Witkac
powiadał, że ludzie to takie bydlęta, co to się do wszystkiego
przyzwyczają.
Uniosłem do góry zniechęcony wzrok - moi koledzy walki i męczeństwa,
niewolnicy kaganka (kagańca? kańczuga?) oświaty, pożywali właśnie drugie
śniadanie. Spijając jogurciki toczyli zwykłe szkolne dysputy: jedni
domagali się głowy ministra edukacji, drudzy, bardziej widać litościwi,
tylko kuratora. Inni klęli w żywy kamień co popadło, nie oszczędzając
nawet swych żon i małoletnich dziatek.
Drzwi uchyliły się i do pokoju zajrzała Krystyna - popatrzyła na
rozgdakane towarzystwo z niesmakiem, aż widać coś jej przyszło do głowy,
ponieważ przybrała marsowy wyraz twarzy i krzyknęła ze zgrozą:
- Rybak zrobił striptiz przed 3b!!!
Zapadła martwa cisza. Nauczyciele poderwali głowy i wpatrzyli się w
Krystynę w niemym przerażeniu.
- Co, znowu... - jęknął Teogderyk.
- O, to on to już zrobił przedtem? - zawołał z ożywieniem Herman,
który po półrocznym leżeniu w gipsie był pełen żwawości i ciekawości
świata. - A w której klasie?
- ... się zaczyna? - dokończył Teogderyk i spojrzał na mnie groźnie.
Przybrałem wyraz twarzy oburzonej niewinności: Patrycja przebywała na
studiach w innym mieście, a w komputerach dyżurował egzorcystyczny
wirus. Tym razem Rybak zwariował wyłącznie na własny rachunek.
- O co chodzi? - za plecami Krystyny pokazał się Rybak, niestety
kompletnie ubrany. - What's the matter, ladies and gentlemen?
- Oni uwierzyli, że zrobiłeś striptiz w 3b! - wyjaśniła
oskarżycielsko Krystyna. Anglista popatrzył na nas z niesmakiem.
- No tak, a potem pismacy wypisują w gazetach, że w zawodzie
nauczycielskim od lat obowiązuje dobór negatywny - burknął, usiadł i
ostentacyjnie zagłębił się w lekturze "Newsweeka". Reszta wróciła do
swych jogurcików i rytualnych przekleństw. Krystyna wzruszyła ramionami
i wyszła, niezadowolona, że dowcip nie wypalił. Ja zaś opuściłem wzrok
na kolejne wypracowanie.
Zasadniczy błąd doktora Tomasza to jego oderwanie od istotnej walki,
jaką toczył w tym czasie zrewolucjonizowany proletariat, zorganizowany w
partiach robotniczych. Tu już zabrakło mi tchu; cud prawdziwy, że obyło
się bez zawału. Jednocześnie chciało mi się wyć jak pokąsanemu do krwi
wilkowi stepowemu. Jeszcze ze trzy tego typu zdania i będzie po mnie. Z
jakiej socrealistycznej makulatury oni toto wygrzebują? Wciąż pełno było
tego śmiecia na półkach - uczniowie bezkrytycznie powtarzali każdą
bzdurę, jako że dokładnie mieli w dupie doktora Judyma i bezdomne losy
jego. Mnie zaś traktowali na zasadzie zła koniecznego, krwiożerczego
Mzimu, któremu trzeba rzucić jakiś ochłap, aby ujść cało.
Z boku dobiegł z lekka sataniczny chichot Rybaka - siedział tam
razem przy jednym stoliku z Teogderykiem i młodym wuefmenem, Zaporożcem.
Szeptali sobie konspiracyjnie. Instynktownie nadstawiłem ucha.
- Zalewasz, stary - stwierdził z niedowierzaniem Zaporożec. - Coś
się babie przywidziało...
- Nigdy w życiu - Rybak zacierał z uciechy ręce. - Ta na niego
wrzeszczy, a facet jak gdyby nigdy nic stoi przy umywalce, jedną ręką
pali papierosa, a drugą wali konia aż miło. Babsko nie wiedziało, gdzie
się ze wstydu podziać. Powiedział potem, że od tygodnia nie mógł nic
przeciąć i musiał koniecznie pojechać na ręcznym.
- Mogła mu pomóc - zauważył trzeźwo Zaporożec. - Pokazać cycki albo
coś w tym rodzaju. Szybciej by poszło...
- Nie było potrzeby. Wytrysk miał równo z dzwonkiem.
- Znaczy się, dobry uczeń - rzuciłem znad swego stosu makulatury. -
A i my nie najgorsi pedagodzy, skoro tak skutecznie wykształciliśmy w
nim odruch szkolnej punktualności.
- Co się dzieje w tej szkole?! - Teogderyk wyglądał jak człowiek
dopiero co przebudzony z głębokiego snu. - Nauczyciel rzuca się z okna
myśląc że jest Rambo, uczeń kopuluje z umywalką. Czyste wariactwo!
- That's right, my friend. This world is crazy - rzekł
sentencjonalnie Rybak i z powrotem zagłębił się w prasie. Do pokoju
wsunął się Norbert, niedawno zatrudniony młody polonista - a dokładniej
jego udręczone ostatnio oblicze. Coś się z facetem od paru dni działo.
- Nie mogę - wyjęczał. - Dłużej nie wytrzymam!
- A co ci, serdeńko? - zapytał troskliwie Teogderyk.
- Sam już nie wiem. Siądzie ci taka przed nosem i wypnie te swoje
bufory, takie, że rozwalają stanik. No i diabli wiedzą, co robić,
onanizować się już teraz, pod biurkiem, czy czekać na dzwonek... - w
jego głosie brzmiała prawdziwa rozpacz, typowa dla świeżego, jeszcze nie
zahartowanego belfra.
- Ach, seks, seks obrzydliwy! - zaskowytał w odpowiedzi Rybak,
odrywając się od "Newsweeka".
- Mam na to lekarstwo, chłopaki - oświadczyłem. - Trzy dni ścisłego
postu, leżenie krzyżem we włosienicy i samobiczowanie dyscypliną z
surowej skóry.
- Dobrze robi też czytanie brewiarza i regularny różaniec - dodał
Teogderyk.
- Brr, to już lepszy jednak onanizm, w myśl zdrowej zasady pt. Każdy
Swą Własną Żoną - prychnął pogardliwie Rybak, udowadniając przy okazji,
że przebrnął przez pierwsze trzysta stron "Ulissesa". Spojrzałem na
niego z uznaniem.
- I cóż pan sądzisz o Joysie?
- Prawdę mówiąc, nie mam zdania, lecę głównie po momentach.
Zawsze to u niego lubiłem - absolutną i bezwzględną szczerość. Nigdy
nie pozował na intelektualistę. Poza tym był skrupulatny i zasadniczy
niczym angielski gentlemen z czasów wiktoriańskich; wymownym gestem
pokazał mi zegarek, przypominając, że najwyższy czas wyjść na dyżur.
W czasie patrolowania szkolnych korytarzy pierwszego piętra znowu
natknąłem się na Norberta - sterczał jak wmurowany pod kolumną,
wpatrując się z natężeniem w okno, na parapecie którego siedziała
dorodna siedemnastka, pulchna blondyneczka, ubrana w przewiewną i kusą
sukienkę. Podciągnęła ku sobie kolana i materiał osunął się na podołek,
odsłaniając kształtne i gładkie udo - dzieweczka wachlowała się
zeszytem, wpatrując tęsknym wzrokiem w świat za szybą. Norbert obrócił
ku mnie udręczone oczy, z niemym pytaniem.
- Nie masz szans - odparłem. - Nie wiem dlaczego, ale młodzież
ostatnimi czasy zajmuje się bez reszty najnudniejszą i najbanalniejszą
rzeczą na świecie, czyli sobą.
- Sobą, powiadasz - warknął zirytowany. - A co w takim razie mam
zrobić z TYM?! - Podetknął mi pod nos kartkę białego papieru z napisanym
na maszynie tekstem. Przeczytałem kilka zdań ze środka.
Już od dawna marzyłam, by być blisko Ciebie. Zniecierpliwiony,
zwierzęcym ruchem przyciągasz mnie. Czuję zapach Twojego ciała i to
przyjemne ciepło, które emanuje na moje prężne piersi. Przesuwasz dłonią
po wewnętrznej stronie mych ud; powoli rozbierasz mnie, jednocześnie
namiętnie całując. Dreszcze przeszywają nasze ciała. Pieszczę Cię czule,
wodząc subtelnie dłońmi po Twoich ramionach, ustami muskam tors,
upajając się jednocześnie ciałem. Teraz czekamy tylko na wielkie
spełnienie. Zanurzasz się we mnie powoli, a jednak zdecydowanie. Czyżbyś
równie bardzo tego pragnął jak ja?
Złożyłem list i oddałem mu.
- Nic z tego nie będzie, stary - oświadczyłem. - Czysta literatura.
Naczytało się dziecko harlequinów, obejrzało dwa pornosy i myśli, że
może być drugą Ciccioliną. Tak naprawdę to uciekłaby na widok twojej
erekcji.
Oklapł na to dictum zupełnie - wzrok nasz, oderwany od niedosięgłych
cielesnych pokus okiennej dzieweczki, spoczął mimochodem na ścianie.
Wisiał na niej plakat następującej treści: Uwaga, zaczyna się miesiąc
kultury francuskiej. Baw się razem z nami, 3f. Ktoś przekreślił kultury
grubym czerwonym pisakiem, dopisując u góry miłości. Tego już było dla
Norberta za dużo. Zamknął oczy i po omacku ruszył przed siebie, znikając
w głębi szkolnych kazamatów.
Ja sam schroniłem się w sekretariacie, przerobionym ostatnio na coś
w rodzaju pubu: brakowało tylko stołków barowych, kufli i kranu z piwem.
Siedział tam już Zaporożec i jak zwykle smalił cholewki do Krystyny.
Leżał na urzędowym kontuarze, broniącym dostępu do sekretarki, i
spoglądał jej miłośnie w oczy. Musiałem im przerwać w niezwykle
ekscytującym momencie.
- A kolega co właściwie sądzi o miłości? - zapytała mnie nagle
Krystyna, nim jeszcze zdążyłem zamknąć za sobą drzwi.
Zastanowiłem się chwilę.
- Moja droga, przecież wiesz, że od lat kocham się tylko w tobie,
acz bez wzajemności i nadziei, niestety...
- Naprawdę? - uśmiechnęła się, rzucając mi powłóczyste spojrzenie.
Mrugnąłem do niej porozumiewawczo. Toczyliśmy ten flirt chyba ze trzy
lata z okładem. Popatrzyłem na nią wzrokiem zamglonym od palących żądz,
jakby się wyraził modernistyczny poeta, i przeciągle jęknąłem, niczym
bohater Przybyszewskiego.
Oberwujący to Zaporożec zgrzytnął mimowolnie zębami i wypiął do
przodu dobrze umięśnioną klatę. Ni cholery nie dawał się przekonać co do
ostatecznego triumfu ducha nad materią. Każda nasza sprzeczka kończyła
się wezwaniem na indiańskie zapasy. Rewanżowałem mu się zaproszeniem na
dysputę o neotomizmie.
- No dobrze, bawcie się dalej sami - powiedziałem. Przed dzwonkiem
musiałem jeszcze odwiedzić jedno miejsce.
W męskiej ubikacji w zgęstniałym od dymu powietrzu mógłbym spokojnie
zawiesić tuzin siekier. Tym razem, o dziwo, przebywał w niej tylko Marek
Modnicki, uczeń niepozorny, ale znany powszechnie ze swej zadziorności.
Belfrzy nie znosili go organicznie, jako że był przemądrzały i
bezczelny. Szkołę traktował jak prywatny zamtuz. Palił nerwowo grubego
jak palec ekstra mocnego, puszczając pod sufit kłęby dymu. Mówili, że
ostatnio dziczeje coraz bardziej. Poklepałem go delikatnie po ramieniu.
- Hej, kolego, zlituj się nad swoimi płucami!
Wzdrygnął się gwałtownie, obrzucił mnie ostrym spojrzeniem i wypadł
na korytarz, mieląc w ustach niewyraźne przekleństwo. No tak, dobry
belfer to martwy belfer: ta walka jest odwieczna, jak zmagania światła i
ciemności u manichejczyków. Na zawsze, bez końca, do ostatecznego
upodlenia. Nie będzie wygranych... A jaki, do licha, jest dobry uczeń?
Odezwał się dzwonek i wyszedłem z ubikacji, myśląc, że szkoła to nic
więcej niż koszmarna parodia walki klas. Byliśmy dla nich ONYMI. Nic w
tym dziwnego - szkoła to społeczny mikrokosmos, skupiała jak w soczewce
stan całego społeczeństwa: nienowoczesna, zaskorupiała w starych,
scholastycznych formach. Z drugiej strony może tak było póki co lepiej,
skoro większość, podobnie jak buntowszczik Modnicki, nie odróżniała
demokracji od anarchii. Albo za pysk, albo hulaj dusza, piekła nie ma.
Jeśli tak, to chyba już lepiej za pysk?
- No to za pysk! - powiedziałem głośno, akurat do Zaporożca, który
mijał mnie na korytarzu, bardzo z czegoś rozradowany. Widocznie umówił
się na wieczór z Krystyną.
- Chłopie, coś taki spięty? - zawołał do mnie. - Cokolwiek cię
dręczy, czterdzieści pięć minut dobrego kosza i przejdzie jak ręką odjął!
Popatrzyłem na niego z zazdrością; facet na wszystko miał podobnie
nieskomplikowaną receptę. Pogwizdując wesoło zniknął w sali. Wstąpiłem
do pokoju po dziennik i poszedłem na lekcję.
Klasa przywitała mnie grobowym milczeniem - otworzyłem dziennik i
zacząłem sprawdzać obecność. Odzywali się niechętnie; najwyraźniej byli
dziś nie w sosie. Poza tym gapili się na mnie tak jakoś dziwnie... nie,
wcale nie na mnie, tylko na coś za moimi plecami.
Odwróciłem się - z tyłu wisiała oczywiście tablica. Ktoś wypisał na
niej u samej góry bladoróżowym, odblaskowym flamastrem HUJ CI W DUPĘ
pięknym, technicznym pismem, choć nieortograficznie. Naród (a wraz z nim
gros uczniów) uparcie tkwił w błędnym mniemaniu, że owo szlachetne słowo
pisze się przez samo "h". Zdaje się, że było to przeznaczone dla
wszystkich nauczycieli - gdyby chodziło tylko o mnie, posłużyliby się
kredą.
Obejrzałem się na klasę; obserwowali mnie uważnie, ciekawi, co
powiem - wielogłowa i wielooczna, anonimowa, niema masa. Co ja o nich
właściwie wiem? Tak naprawdę to byli mi równie obcy jak kosmici. Czy to
nie paradoks: dwadzieścia lat różnicy i już mamy do czynienia z inną
rasą, wręcz odrębnym gatunkiem? Ciekawe, kim ja jestem dla nich? -
przyszło mi nagle do głowy. Kto wie, czy nie jakimś potwornym oślizłym
krabem (jak z powieści Guya N. Smitha), któremu sprawia sadystyczną
satysfakcję prucie brzuchów i pożeranie parujących wnętrzności? Wszak
nie zajmuję się niczym innym poza patroszeniem ich opornych mózgownic...
Krzysztof, prymus, wpatrywał się we mnie z przerażeniem - czyżby myśli
wypełzły mi na twarz jak stado jadowitych węży?
- To nie my! - jęknął. - To już było, kiedy weszliśmy...
- Wcale o to nie pytam - przerwałem mu, zamykając dziennik. - Proszę
zapisać temat: Satyra na leniwych żaków wyrazem feudalnych stosunków
panujących w średniowiecznej szkole. Zapiszcie też tekst, ponieważ w
podręczniku go nie znajdziecie, przynajmniej nie w tym brzmieniu:
Chytrze bydlą ucznie z profesory.
Wiele się w jich sercu plecie.
Co dzień się uczyć mają,
Częstokroć silnie odpoczywają
A robią silno obłudnie:
Jedwo do szkoły wynidą w południe,
A na drodze wraz postawają,
Rzekomo na podwodę czekają.
Krzysztof podniósł do góry rękę. Skinąłem przyzwalająco.
- Czy pan przypadkiem nie zwariował? - zapytał z troską.
- Przeciwnie, moje dziecko, nigdy nie czułem się lepiej. Piszcie dalej:
Kajet swój doma słoży,
Chocia bułki w torbę włoży;
W szkole chory, ale czyni wszelki zbytek,
Chcąc złechmanić ten dzień wszytek:
Bo umyślnie na to godzi,
Iż się psorom źle powodzi.
Pierwszego trupa znaleźliśmy po szóstej lekcji. Na dyżurze był wtedy
Herman; widziałem, jak rakiem wycofał się z męskiej ubikacji. Oparł się
o przeciwległą ścianę i dygotał w milczeniu, głośno szczękając zębami. W
pierwszej chwili pomyślałem, że znowu próbował ramboidalnych skoków
przez okno - ale nie, wyglądał na nienaruszonego, poza tym drzwi do
ubikacji były przecież szeroko otwarte. Herman wpatrywał się w nie
osłupiałym wzrokiem. Podszedłem bliżej i trąciłem go w ramię.
- Hej, Pobożny, co się dzieje?
Nic nie odpowiedział, wskazał tylko trzęsącą się ręką na wejście do
toalety. Wyglądało na to, że trzeba tam zajrzeć. Wsunąłem się ostrożnie
do środka, trzymając ściany i stąpając tak cicho i delikatnie, jakbym
szedł po tafli nadpękniętego szkła.
Zupełnie niepotrzebnie. Chłopak wisiał w trzeciej kabinie od drzwi,
około piętnastu centymetrów nad ziemią, sztywny i nieruchomy. Nie żył od
dawna, może od pół godziny. Nie znałem go, zresztą trudno go było
rozpoznać - twarz miał sczerniałą i obrzmiałą, oczy wytrzeszczone, jezyk
spuchnięty i wywalony. Teraz wiedziałem, dlaczego wisielcom nakłada się
na głowy kaptury. Ten miał w dodatku pecha: pętla osunęła mu się pod
brodę i zaciskający się sznur nie przerwał dostatecznie szybko dopływu
krwi do mózgu. Męczył się co najmniej kilka minut, miotając na wszystkie
strony. Widziałem ślady jego obcasów na ścianach kabiny. Powybijał w
nich dziury na wylot. Straszna śmierć.
Spojrzałem w górę - sznur przerzucił przez grubą żeliwną rurę,
biegnącą pod sufitem. Drugi koniec przywiązał do haka podtrzymującego
rezerwuar, za stołek posłużyła muszla. Obejrzałem sznur, właściwie
cienką, może półcalową linkę wykonaną z tworzyw sztucznych. Moją uwagę
przykuł węzeł przy podwójnej pętli, fachowo spleciony węzeł kotwiczny,
jak mi się na pierwszy rzut oka wydawało. Pętla zadziałałaby bez
zarzutu, gdyby tylko chłopak staranniej ją sobie założył.
Noża przy sobie nie miałem, próbowałem więc odczepić koniec sznura
umocowany do haka w ścianie, ale został przywiązany jakimś
skomplikowanym systemem węzłów, też chyba marynarskich, i niewiele
mogłem zdziałać; zresztą, nic by to nie dało. Chłopak nie żył na pewno,
miał zmiażdżoną krtań, złamaną podstawę czaszki i zgruchotane kłykcie
potyliczne, sądząc po nienaturalnym położeniu głowy. Mógł też pęknąć
rdzeń kręgowy. Przyłożyłem mu rękę do serca, potem do tętnicy szyjnej.
Ciało zaczynało już stygnąć.
Nic nie mogłem dla niego zrobić - wyszedłem i starannie zamknąłem za
sobą drzwi. Herman nadal stał pod ścianą i gapił się na mnie, niemo
poruszając ustami. Nadal był w szoku.
- Nie wpuszczaj tutaj nikogo - poleciłem mu. - Idę zadzwonić na
policję i pogotowie. Znajdę jakiś nóż i spróbuję go odciąć.
Herman skwapliwie skinął głową. Wyglądał trochę lepiej, jak
człowiek, który wreszcie wie, co ma robić. Poszedłem do sekretariatu.
Cały dzień w pokoju nauczycielskim mówiono szeptem. Lekcje właściwie
się nie odbywały - w liceum, w gabinecie dyrektora, zainstalował się
inspektor z dochodzeniówki i prowadził od rana przesłuchania. Co i rusz
wyrywano z klasy to ucznia, to nauczyciela, niektórych po kilka razy.
- Nie mogę zrozumieć - mówił cicho Teogderyk. - Tego Piotra to
wszyscy lubili, nauczyciele i koledzy, miał dobre stopnie, nie był z
niczego zagrożony. Rodzina też porządna, ojciec jakaś fisza w PZU, matka
prowadzi modny butik... Ptasiego mleka mu nie brakowało.
- Może to pozory - zauważyłem. - Sielski obrazek, pod którym ukrywa
się domowe piekło.
- Może - Teogderyk nie wyglądał na przekonanego. - W każdym razie
szkoła nie ma z tym nic wspólnego. Nikt z belfrów go nie prześladował
ani się nie zawziął, jak to mówią. Naprawdę wszyscy go lubili.
- Może był narkomanem, i to dobrze zakonspirowanym? - wysunąłem
przypuszczenie.
- E, nie, za dobrze się uczył, zresztą to łatwo sprawdzić w czasie
sekcji...
Drzwi do pokoju uchyliły się i weszła Krystyna. Pomagała
inspektorowi doprowadzając mu świadków na przesłuchanie. Tym razem
wskazała na mnie.
W drzwiach gabinetu zderzyłem się z młodym, niewysokim blondynem o
szczupłej, nerwowej twarzy. Dopiero gdy mnie minął, przypomniałem sobie,
że to nowy biolog, niejaki Bielecki, który zaczął u nas pracę we
wrześniu. Właściwie nie zdążyłem go poznać, jako że praktycznie cały
czas siedział na zapleczu gabinetów biologicznych, w pokoju
nauczycielskim bywał raczej rzadkim gościem. Mignął mi do tej pory ledwo
parę razy.
Inspektor wyglądał na człowieka rzeczowego i kompetentnego; niewiele
mogłem mu pomóc, powtórzyłem tylko to, co powiedziałem wczoraj
policjantom, opisując okoliczności znalezienia Piotra i to, co zrobiłem
potem.
- Sądzi pan, że to morderstwo? - zapytałem. - Nie zauważyłem tam
żadnych śladów walki czy przemocy. A może chłopak był pod wpływem
środków odurzających?
- To już sprawdziliśmy - odparł. - Nie miał w organizmie niczego
podejrzanego. Pod tym względem jest czysty jak łza.
- A odciski palców na tej rurze pod sufitem? Mam wrażenie, że jest
pomalowana farbą olejną...
Policjant spojrzał na mnie z uznaniem.
- Nie znaleźliśmy żadnych poza jego.
- No to chyba wszystko jasne - chciałem wstać, ale powstrzymał mnie
ruchem ręki.
- Samobójstwo bez motywów? - spytał. - Normalny, zdrowy chłopak
wiesza się nagle w szkolnej toalecie. Czyżby wyłącznie z nudów?
- A może rodzina? - zasugerowałem to samo co Teogderykowi. - Jakieś
ukryte konflikty, kompleksy.
- Jego starych przycisnąłem wczoraj. Są w autentycznym szoku. Także
wywiad środowiskowy nie przyniósł nic istotnego. Przeciętna, normalna
rodzina. Przesłuchujemy jeszcze krewnych, ale to chyba nic nie da.
- Może był na przykład utajonym schizofrenikiem?
- Sam pan w to nie wierzy - powiedział ciężko. Wziął z biurka akta i
czegoś w nich szukał; odsłonił wtedy plastykowy worek zawierający
zwiniętą linkę zakończoną podwójną pętlą. Tę samą, wyraźnie widziałem
marynarski węzeł.
- Ten węzeł... - zacząłem.
- Ach, to - inspektor odłożył akta. - Rozmawiałem właśnie z
profesorem Bieleckim, prowadzi u was sekcję żeglarską, jak pan pewnie
wie. Ma tam ze dwudziestu chłopaków, których przygotowuje do obozu
żeglarskiego na Mazurach. Piotr był jednym z nich. Facet, jak to
zobaczył, złapał się za głowę... Na tej lince ćwiczyli wiązanie węzłów.
Sekcja żeglarska? Pierwszy raz o tym słyszałem. Nie sądziłem, że
taki sobek jak Bielecki jest w stanie prowadzić jakiekolwiek zajęcia
pozaplanowe. Od ciała gogicznego w każdym razie trzymał się z daleka,
widać z młodzieżą szło mu lepiej.
Kiedy wychodziłem, zauważyłem Marka Modnickiego - stał na schodach
wiodących na drugie piętro i z napięciem przypatrywał się każdemu, kto
wchodził do sekretariatu. Kiedy złapał mój wzrok, zmieszał się i
odwrócił, potem szybko zbiegł na dół. W jego wyglądzie i ruchach czuło
się nadzwyczajną nerwowość, dość daleką od ostentacyjnego luzu, który
zwykł świątek-piątek prezentować. Z tego, co wiedziałem, Piotr raczej
nie był jego bliskiem kumplem. Dlaczego się więc tak przejął? Chciałem
za nim pójść, ale z sekretariatu wychyliła się Krystyna. Najwidoczniej
inspektor chciał mnie jeszcze o coś zapytać.
- Zapomniałem, że mam coś dla pana - oświadczył, wyciągając ku mnie
zmiętą kserokopię. - To fragment jego dziennika, niezupełnie dla mnie
zrozumiały. Chciałbym, aby pan się nad tym zastanowił.
Wiem, że mnie obserwuje, mimo całkowitej ciemności. To już kolejna
noc oczekiwania, aż zostanę wybrany - jestem jego mięsem. Czasem
przechodzi tak blisko, że czuję jego kosmaty oddech, czasem dotyka mnie,
nawet tam, gdzie nie chcę. Powinno to być wstrętne i nieprzyjemne, ale
wcale nie jest. Potrafi być delikatny - jeśli chce.
Pomieszczenie, w którym przebywam, nie wydaje się duże. Kiedyś
obmacałem je całe: jest owalne, z litego kamienia. Nie wiem, jak tu się
dostałem, nie znalazłem żadnego otworu. Nie wiem też, jak on się tutaj
dostaje. W każdym razie wchodzi i wychodzi kiedy mu się spodoba.
Musi nas być tu więcej. Niekiedy słyszę zza ściany głosy, różne: raz
to są radosne krzyki, to znów wrzaski przerażenia. Raz słyszałem coś
jakby mlaskanie i chłeptanie, całkiem niedaleko, tuż za ścianą - to on
musiał zjadać jednego z nas.
Mówi, że nas kocha. Tak bardzo, że nie chce, aby kochał nas ktoś
jeszcze. Jego miłość jest wielka i ostateczna, aż po grób. On jest
naszym grobem.
Słyszałem kiedyś, bardzo dawno, że ten, którego sobie wybiera, widzi
przedtem światło. W tym świetle on staje przed nami taki, jaki naprawdę
jest. To wtedy krzyczymy najbardziej.
Wydaje mi się, że ciemność wokół mnie staje się jakby mniej gęsta.
Modlę się, aby było to tylko złudzenie - jeszcze nigdy tak nie bałem się
świtu.
Wyglądało mi to na wprawkę nowelistyczną, utrzymaną w stylistyce
onirycznego horroru, gatunku literatury coraz popularniejszego wśród
młodzieży. Piotr miał chyba pewne ambicje literackie, teraz
przypomniałem sobie, że sam czytałem jego wiersze, przyniesione na
szkolny konkurs poetycki, nawet niezłe.
Z drugiej strony miałem podświadome wrażenie, że chodzi tu o coś
więcej, nie tylko o sztuczną egzaltację upiornym nastrojem. Granica
między fikcją a życiem bywa bardzo płynna. Ale tego oczywiście
inspektorowi nie powiedziałem.
Na pogrzeb Piotra przyszła cała szkoła, uczniowie i profesorowie
stawili się praktycznie w komplecie. Dzielnie wytrwali do końca, mimo
nieprzyjemnego, zacinającego deszczu. Dyrektorka wygłosiła wzruszającą
mowę, przypominając sylwetkę zmarłego. Potem mówił szkolny katecheta,
całkiem mądrze, jak na zawodowego klechę. Nie potępiał, tylko współczuł.
Pytał, dlaczego Piotr nie przyszedł poszukać u niego pomocy. No właśnie,
dlaczego? - przemknęło mi przez głowę. Cokolwiek się z nim działo,
dlaczego milczał i tak to w sobie dusił? Policja ustaliła, że dokładnie
nikt nic nie wiedział, ani rodzina, ani koledzy.
Wychowawczyni klasy Piotra stała tuż przy jego trumnie, zapłakana
jak stara bobrzyca - uczyła w szkole przeszło trzydzieści lat i nigdy
czegoś takiego nie przeżywała. Obok niej dostrzegłem matkę, młodą
jeszcze kobietę; kiedy spuszczano trumnę do dołu, rzuciła się na nią
histerycznie, krzycząc, że nie pozwala - odciągnął ją dopiero mąż i
jeden z krewnych. Piotr był ich jedynym synem.
Ceremonia dobiegała końca, grabarze uporali się ze swoją robotą
szybko i sprawnie. Przed kopczykiem świeżej ziemi przedefilowała cała
szkoła; została po niej ogromna góra kwiatów. Ludzie zaczęli się
rozchodzić.
- Idziesz? - spytał Teogderyk, podnosząc kołnierz płaszcza i
poprawiając kapelusz; siąpiło coraz dokuczliwiej.
- Nie, postoję tu jeszcze trochę - chciałem chwilę zostać z Piotrem
sam na sam, właściwie nie wiem po co, przecież i tak nie mógł mi nic
powiedzieć. Teogderyk wzdrygnął się, szczęknął z zimna zębami, spojrzał
na grób i poszedł w kierunku bramy. Cofnąłem się nieco, chroniąc przed
deszczem pod fronton okazałego rodzinnego grobowca.
Długo jednak sam nie medytowałem; po paru minutach zobaczyłem, jak
do grobu Piotra zbliża się, a właściwie zakrada, Marek Modnicki, którego
na początku uroczystości jakoś nie zauważyłem - może przyszedł dopiero
teraz? Chłopak przystanął przy stosie wieńców. Nie zauważył mnie, za to
ja widziałem, jak wpatruje się w grób z hipnotyczną wręcz
intensywnością. Twarz miał bladą i zaciętą - było w niej coś jeszcze:
totalne przerażenie.
Chciałem się wychylić ze swojej kryjówki, ale wtedy spostrzegłem, że
na cmentarzu został ktoś jeszcze. Kilkadziesiąt metrów dalej, na
skrzyżowaniu cmentarnych alejek stał pod ogromnym czarnym parasolem
młody mężczyzna. Ten z kolei wpatrywał się nie tyle w grób Piotra, co w
Marka. Jego wąską, szczupłą twarz wykrzywiał szyderczy uśmieszek;
oczywiście znałem go - Bielecki.
Zerknąłem znowu na Marka - wyciągnął spod kurtki pognieciony
bukiecik polnych kwiatków i położył na szczycie stosu. Mamrotał coś przy
tym, jednak tak niewyraźnie, że nic nie zrozumiałem. Spojrzałem znowu w
kierunku skrzyżowania, ale Bieleckiego już tam nie było. Postąpiłem parę
kroków do przodu i położyłem Markowi rękę na ramieniu.
- Jesteś pewien, że nie masz mi nic do powiedzenia?
Chłopak wzdrygnął się, jakby na dotknięcie kostuchy, i odwrócił
gwałtownie.
- Ach, to pan? - powiedział z wyraźną ulgą.
- Spodziewałeś się kogoś innego?
Zmieszał się i spuścił wzrok.
- No nie.
- Wróćmy do mojego pytania - kontynuowałem. - Może jednak masz mi
coś do powiedzenia?
- Nie wydaje mi się - wciąż nie podnosił oczu; przestępował z nogi
na nogę i mimowolnie kopnął czubkiem buta grudkę jasnożółtej gliny.
- Może jednak? - nie rezygnowałem. - Dobrze znałeś Piotra?
Widywaliście się po lekcjach? Czy ostatnio nie spotkało go coś dziwnego,
niesamowitego?
Na ostatnie pytanie poderwał ostro głowę. Chwilę patrzyliśmy sobie
prosto w oczy. Białka miał zaczerwienione zapalenie spojówek? A może
kiepsko ostatnio sypiał?
- Muszę już iść - bąknął. - Do widzenia, panie profesorze.
Nie mogłem go zatrzymać. Patrzyłem bezradnie, jak znika w głębi alejki.
- Możesz się do mnie zgłosić w każdej chwili - krzyknąłem za nim. -
Wiesz, gdzie mnie szukać.
W domu ciężko klapnąłem za biurkiem: nie wiedziałem, co o tym
wszystkim myśleć. Mój swobodnie błądzący wzrok trafił na "Malleus
maleficarum"; mimo iż umiałem go praktycznie na pamięć, od czasu do
czasu zwykłem co celniejsze fragmenty czytywać sobie do poduszki.
Otworzyłem książkę na chybił trafił. Był to rozdział pod tytułem "O
trzech sposobach, którymi tylko mężczyzna, a nie białegłowy czarami się
parają". Siedemnastowieczny przekład Ząbkowica nie błyszczał gramatyczną
polszczyzną, niemniej ceniłem go za krotochwilny, bliski Paskowi styl.
Pociągnąłem jeszcze łyk kawy i zagłębiłem się w treść rozdziału. Tym
razem Sprenger i Kraemer klarowali, że ostatni jest rodzaj czarów, który
się między męską płcią znajduje trojakim obyczajem, są abowiem jedni z
nich strzelcy czarownicy, którzy na każdy dzień trzech, albo czterech
ludzi nieomylnie, jeśli chcą zabić mogą.
W szkole życie wróciło do normy w ciągu tygodnia: jak powiadają,
legioniści giną, ale Legia maszeruje dalej - coś tu było na rzeczy,
mieliśmy, zgodnie z nauczycielskim przyrzeczeniem, uczyć do ostatniego
żywego ucznia. Niemniej temat samobójstwa Piotra wciąż nie schodził z
wokandy. Ta śmierć wyglądała zbyt absurdalnie, aby można było o niej tak
sobie zapomnieć. Ustalenia śledztwa niczego nie wyjaśniły, przeciwnie,
jeszcze bardziej skomplikowały i tak zawikłaną sprawę. Wzorowość Piotra
jako ucznia, syna i kolegi została oficjalnie potwierdzona. Policja nie
mogła się niczego podejrzanego dogrzebać. Brak usprawiedliwiającego
samobójczy zamach motywu stał się wręcz ostentacyjny.
- To niemożliwe - kręcił z uporem głową Teogderyk. - Ludzie przecież
nie wieszają się z braku czegoś lepszego do roboty.
- A może się nieszczęśliwie zakochał i nikomu nic nie powiedział? -
zauważył Norbert. - Młodzi ludzie w jego wieku są kochliwi, sam,
pamiętam, w liceum, w wielkiej oczywiście tajemnicy, durzyłem się w
mojej matematyczce. Nawet po maturze mi nie przeszło.
- Rzekłbym, że i do tej pory - mruknąłem zgryźliwie, głośniej zaś
dodałem: - Policja znalazła jego pamiętnik. Kochał się umiarkowanie w
Cindy Crawford i od czasu do czasu onanizował przy jej zdjęciach. Nie ma
żadnych wzmianek o jakichkolwiek związanych z tym myślach samobójczych.
- Czekaj, to jest jakaś aktorka?
- Modelka. Miał kolekcję jej zdjęć, dość... wyeksploatowaną.
- No to może cierpiał na kompleks Edypa? - ani chybi Rybak musiał
wyczytać o tym w którymś ze swoich "Newsweeków". - Jego staruszka to
laska jeszcze całkiem na chodzie... - uśmiechnął się obleśnie.
- W pamiętniku nic o tym nie ma, z kobiet występuje tylko Cindy
Crawford.
- Do cholery, to dlaczego ten szczeniak właściwie się powiesił? -
uniósł się nagle milczący dotąd Herman. - I dlaczego akurat ja musiałem
go znaleźć?! Nawet go nie uczyłem...
- Racja, Hermanie - warknął Teogderyk. - Powinniśmy do tego
wydelegować jego wychowawczynię.
Historyk stropił się i skonfundowany zagłębił w "Polskę Piastów",
którą od rana mechanicznie kartkował. Zapadło ponure milczenie.
- Bez wodki nie razbieriosz - podsumował Rybak. - Mówcie co chcecie,
ja się dzisiaj urzynam jak świnia. Jak stypa to stypa.
- A wiesz co, chyba pójdę się napić z tobą - powiedział
niespodziewanie Herman. Rybak wybałuszył w zdumieniu oczy; Pobożny nigdy
nie tykał alkoholu, pono z powodu jakowychś ślubów poczynionych w czasie
młodzieńczej pielgrzymki do Częstochowy.
- OK., boy, ale ty stawiasz pierwszą połówkę.
- Niech i tak będzie - zgodził się bohatersko historyk.
Norbert popatrzył na nich z zainteresowaniem i wyglądało na to, że
się przyłączy. Wstałem i wyszedłem do sekretariatu. Siedział tam
oczywiście Zaporożec. ale jakiś smutny i osowiały. Krystyna też nie była
w lepszym nastroju; bazgrała bezmyślnie na kartce papieru, gapiąc się
pusto przed siebie.
- Herman i Rybak mają coś do ciebie - zwróciłem się do Zaporożca. -
Propozycję nie do odrzucenia, jak sądzę.
- Herman i Rybak? - zdziwił się. - To jakby pies z kotem szli na
wpólne łowy...
- Bystryś jak Sokrates, ale lepiej się pośpiesz.
Kiedy wyszedł, pochyliłem się nad Krystyną.
- Potrzebuję akta osobowe Bieleckiego - powiedziałem cicho. -
Skseruję je i przyniosę za pół godziny.
- To są dokumenty raczej tajne dla innych nauczycieli... - żachnęła
się, ale nie miałem ochoty na żadne dyskusje czy perswazje.
- Słuchaj, ja mam co czytać i gdybym ich naprawdę nie potrzebował,
to nie zawracałbym ci głowy. Tylko na pół godziny.
Coś jej chyba zaczęło świtać, ponieważ odsunęła się trochę i
spojrzała na mnie spod oka.
- Czy to w związku z tą sprawą?
- Powiedzmy. I nikomu ani słowa.
Chwilę walczyła ze sobą, w końcu wstała, podeszła do metalowej szafy
i po dłuższej grzebaninie wyciągnęła stamtąd zieloną papierową teczkę.
Natychmiast schowałem ją do swojej aktówki. W tym momencie do
sekretariatu wtargnął jak huragan Zaporożec.
- Coś ty mi napieprzył?! - zwrócił się do mnie głosem pełnym
pretensji. - To jakaś banda będących na wykończeniu alkoholików...
Rozłożyłem bezradnie ręce.
- A czy ktoś mówi, że jest inaczej?
W aktach personalnych Bieleckiego Jana Andrzeja nie znalazłem niczego
szczególnie frapującego. Liczył sobie raptem dwadzieścia dziewięć
wiosen, pięć lat temu ukończył bologię na Uniwersytecie Poznańskim;
pochodził ze środkowego Pomorza, z małej mieściny w okolicach Koszalina.
Pracę podjął w jednym z kołobrzeskich liceów, zaraz po studiach. W
aktach odnotowano kilka pochwał, dwie nagrody, w tym jedna od kuratora,
żadnych nagan. Ze świadectwa pracy wynikało, że zwolnił się stamtąd na
własną prośbę dobry miesiąc przed wakacjami. Zwykle dyrekcje nie lubią
takich numerów, ale w tym wypadku chyba nie było żadnych oporów. U nas
pracował od września.
Jeden papier przez chwilę mnie zastanowił - świadectwo ukończenia
trzymiesięcznego wstępnego kursu dla programistów. Bielecki zatem
interesował się komputerami. Zapytany o to Teogderyk potwierdził:
- I owszem, przyszedł do mnie zaraz na początku, z propozycją
założenia klubu miłośników gier komputerowych. Oczywiście pogoniłem go
do wszystkich diabłów, te komputery służą do nauki, nie do zabawy. I tak
grają za moimi plecami ile chcą.
- Czy to nie wtedy założył kółko żeglarskie?
- Tak mi się zdaje... Dlaczego właściwie interesujesz się tym
facetem? - zerknął podejrzliwie. - Znowu prowadzisz jakieś śledztwo?
- Nie, po prostu zbieram informacje. - Zrobiłem możliwie obojętną minę.
- Jak inkwizytor zbiera informacje, to znaczy, że na coś się zanosi
- stwierdził. - Aha, byłbym zapomniał, ktoś wykasował z komputerów ten
twój egzorcystyczny wirus. Ciekawe, dlaczego?
Bardzo ten nasz gnom komputerowy ostatnio wybystrzał, to musiałem mu
przyznać. Mnie zaś nadal brakowało kilku klocków do układanki; nie
czekałem na nie zbyt długo.
Drugiego trupa znaleziono równo tydzień po pierwszym, dokładnie o
tej samej porze. Z tą jedynie różnicą, że wisiał nie w trzeciej kabinie,
a piątej, i odkrył go nie Herman (który do uczniowskiej ubikacji
przestał w ogóle zaglądać), tylko inny uczeń, który zaalarmował szkołę
histerycznym wrzaskiem.
Inne okoliczności śmierci też się powtarzały: ten sam rodzaj linki,
identyczny węzeł na podwójnej pętli - z jedną dość istotną różnicą. Tym
razem samobójca znacznie staranniej założył pętlę, jakby nauczony
doświadczeniem poprzednika. Zaciskający się sznur natychmiast przerwał
dopływ krwi do mózgu. Umarł szybko i bez męczarni.
W czasie tragicznego incydentu przebywałem poza szkołą, na wycieczce
z moją klasą. Ominął mnie wybuch powszechnej paniki, atak histerii u
dyrektorki, najazd rozwścieczonych rodziców i wielogodzinne policyjne
przesłuchania. Liceum na żądanie inspektora zostało zamknięte do
odwołania. Zdążyłem akurat na uroczyste pieczętowanie i plombowanie
drzwi wejściowych. Oto szkoła naszych marzeń, bez uczniów i nauczycieli,
pomyślałem mimochodem.
- On chciał z tobą rozmawiać, ten Modnicki - powiedział Teogderyk,
obserwujący wraz ze mną bawiących się plombownicą policjantów. - Szukał
cię od samego rana. Pamiętam, bo mnie nawet pytał. Wyglądał na bardzo
zdenerwowanego. Kto mógł przypuszczać, że to się tak skończy?! I to
ledwo tydzień po pierwszym!
Marek zdecydował się na rozmowę, kiedy było za późno. Na odległość
nie mogłem mu pomóc. Będąc na miejscu przynajmniej bym próbował.
- Co mówi policja? - spytałem.
- Nic. Co prawda tutaj nie ma kłopotów z motywem, a nawet jest ich
nadmiar, chłopak zdaje się był skłócony z całym światem.
- Nadmiar motywów jest równoznaczny z ich brakiem - stwierdziłem. -
Zwykle nawzajem się znoszą.
- Inspektor chyba też tak uważa. Przesłuchuje do upadłego kogo się da.
- Bieleckiego też?
Teogderyk pstryknął palcami.
- Czekaj, tego nawet bardzo długo. Coś się inspektorowi te
marynarskie węzły nie podobają. Ale facet ma alibi, w czasie feralnej
lekcji wcale nie wychodził z klasy. Ma na to trzydziestu świadków.
- Może nie musiał - mruknąłem.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał podejrzliwie.
- Jeszcze nie wiem. - Policjanci właśnie skończyli sprawdzać
ostatnią plombę i załadowywali się do samochodu. Został tylko jeden,
mundurowy, który zaczął spacerować przed bramą. Rzucał ku nam co chwila
kontrolne spojrzenia. Chwyciłem Teogderyka za rękaw i odciągnąłem go na
bok, z dala od ciekawskich uszu.
- Jak się tylko dowiedziałem, zadzwoniłem do Kołobrzegu, do
dyrektora jego poprzedniej szkoły - powiedziałem.
- Po co? - zdziwił się.
- Żeby się co nieco o naszym biologu dowiedzieć. Dyrektor to miły
staruszek, od wakacji na emeryturze. Coś wie o Bieleckim, ale nie chciał
nic powiedzieć przez telefon. Trzeba do niego pojechać.
- Kołobrzeg to ładny kawałek drogi.
- Dlatego potrzebujemy dobrego samochodu. Czy twój syn nie kupił
przypadkiem niedawno nowego opla?
Tym razem mina Teogderyka przypominała wyraz twarzy dziecka, którego
złe rodzeństwo wrobiło w kradzież świątecznego ciasta.
- A co ja właściwie mam wspólnego z tą sprawą?! - wykrzyknął.
- Tyle co i my wszyscy. Siedzisz w tym po same uszy.
Wyruszyliśmy o czwartej rano, z ambitnym planem, aby dotrzeć do
Kołobrzegu w porze obiadowej. Samochód spisywał się znakomicie, rwał do
przodu jak wyścigowy mustang. Moglibyśmy być w Kołobrzegu około
południa, gdyby Teogderyk z komputerową dokładnością nie przestrzegał
wszystkich ograniczeń prędkości. Ale i tak, mimo przerwy na tankowanie
zaraz za Poznaniem, udało nam się dobić do morza kwadrans przed trzecią.
Po szybkim obiedzie w knajpce na bardzo ładnym rynku zjawiliśmy się
przed domem dyrektora, starą, odrapaną kamienicą, pamiętającą początki
naszego stulecia.
Dyrektor przyjął nas w czymś w rodzaju pracowni malarskiej
połączonej z biblioteką - jedną ścianę zajmowały półki z książkami,
drugą dziesiątki mniejszych i większych płócien, przeważnie morskich
pejzaży, raczej mało ciekawych. Sztalugi stały pod oknem. Dyrektor
wydawał się być wymierającym typem pedagogusa, zatwardziałego kawalera,
oddanego bez reszty zawodowi i uprawianemu hobby.
Środek pokoju zajmowały dwa skórzane i niezbyt wygodne fotele i
biurko z ogromnym, lotniskowym blatem. Staruszek najpierw podał herbatę,
potem długo nabijał fajkę i przyglądał nam się badawczo.
- Zatem panowie chcą się czegoś dowiedzieć o profesorze Bieleckim? -
zapytał i przyłożył do cybucha zapałkę. Pyknął parę razy, wypuszczając
na pokój kłęby wonnego dymu. - Dobry tytoń to jedyny luksus, na jaki
sobie pozwalam - wyjaśnił. - A dlaczego on was tak interesuje?
Opowiedziałem mu pokrótce, co się wydarzyło w naszej szkole w ciągu
ostatniego tygodnia. Słuchał uważnie, smakując tytoń małymi, oszczędnymi
łykami.
- I sądzicie, że macza w tym palce Bielecki? Na jakiej właściwie
podstawie?
- Obaj uczniowie popełnili samobójstwo w identyczny sposób, bez
widocznych motywów, obaj uczestniczyli w kółku żeglarskim. Stamtąd
pochodziły linki, to on ich nauczył węzłów. Za dużo tych zbiegów
okoliczności, aby je zignorować.
Dyrektor namyślał się chwilę, ssąc wygasłą już fajkę. Widać było, że
się nad czymś zastanawia.
- Dobrze, myślę, że trzeba wam o tym opowiedzieć. - Rozłożył fajkę,
wyjął wycior i zaczął ją czyścić. - Bieleckiego przyjąłem do pracy pięć
lat temu, zaraz po tym, jak skończył studia. Miał w kieszeni znakomity,
piątkowy dyplom, cieszył się też na uczelni świetną opinią. Dzwoniłem do
jego promotora; ten powiedział mi jeszcze, że proponowano Bieleckiemu
asystenturę, ale chłopak odmówił. Twierdził, że lekarz zalecił mu
dłuższy pobyt nad morzem - trudno powiedzieć, na ile to prawdziwe. W
każdym razie nie widziałem żadnego powodu, aby go nie zatrudnić.
Przerwał i sięgnął po pudełko z tytoniem. Fajkę nabijał przesadnie
długo i starannie, jakby zbierając myśli.
- Zrazu wszystko zapowiadało się jak najlepiej - podjął po chwili. -
Bielecki okazał się dobrym nauczycielem, kompetentnym i lubianym przez
młodzież. Stronił trochę od reszty grona pedagogicznego, ale braliśmy to
za objaw nieśmiałości początkującego nauczyciela. Założył koło
komputerowe, postarał się o sprzęt, sponsorów i urządził pracownię.
Równolegle prowadził też klub żeglarski, zainicjował zbiórkę na szkolną
żaglówkę - sporo nawet zebrali.
- Słowem - wtrąciłem - wzór nauczyciela. Coś jednak musiało się
wydarzyć?
- Przez cztery lata zupełnie nic. Pracował tak rzetelnie, że aż
przedstawiłem go kuratorowi do nagrody. Gdybym miał jeszcze ze dwóch
takich Bieleckich, prowadziłbym najlepsze liceum w województwie - tak
przynajmniej wtedy myślałem. Aż do tej nocy, kiedy przyleciała do mnie
pani Wanda. Jedna ze sprzątaczek - wyjaśnił. Chwilę patrzył na fajkę,
jakby niezbyt pewien, czy chce jeszcze palić. W końcu odłożył ją na bok.
- To było tej wiosny, tuż przed maturami. Sprawdzałem właśnie grafik
egzaminów ustnych, kiedy ktoś załomotał do drzwi, tak jakby się niebo
waliło. Otworzyłem: na korytarzu stała roztrzęsiona kobieta, ubrana w
kitel roboczy, pani Wanda. Nie mogła z siebie wykrztusić ani słowa,
wziąłem ją więc do kuchni i zrobiłem herbaty. Wyciągając od niej słowo
po słowie, dowiedziałem się, o co chodzi.
Tego wieczoru pracowała sama, jej koleżanka zachorowała. Miała
podwójną ilość roboty, toteż została w szkole dłużej niż zwykle. Przy
pracy marudziła trochę, nie jest już w końcu najmłodsza, tak że na
ostatnie piętro dotarła późnym wieczorem, właściwie w nocy. Od razu
zauważyła, że w pracowni komputerowej pali się światło. Myślała, że
przez przeoczenie, dlatego podeszła i korzystając z zapasowego klucza
otworzyła drzwi.
Dyrektor przestał mówić i sięgnął po odłożoną fajkę. Długo jej nie
zapalał.
- Tutaj opowieść kobiety stawała się co najmniej mętna - wyraźnie
nie wiedziała, jak opisać to, co widziała. Oto, wedle jej słów, w środku
zastała profesora Bieleckiego, całkowicie nagiego, siedzącego do niej
tyłem. W sali był ktoś jeszcze, jeden z uczniów, też nagi - ten klęczał
przed Bieleckim i... Niech panowie sami dopowiedzą sobie resztę.
Milczeliśmy; do mojej układanki dołączył kolejny klocek. Do kompletu
brakowało już niewiele.
- I co pan zrobił? - spytałem.
- To, co należało. Kazałem kobiecie iść do domu, a rano zgłosiłem
prokuraturze fakt przestępstwa seksualnego na terenie szkoły - chłopak
był nieletni, sprzątaczka rozpoznała go jako syna swojej sąsiadki.
- Dlaczego w takim razie Bielecki nie wylądował w pudle? odezwał się
milczący dotąd Teogderyk.
- No właśnie, dlaczego? - Dyrektor pyknął i wyjął fajkę z ust. -
Dlatego, że niczego nie udało mu się udowodnić. Kiedy prokurator wezwał
panią Wandę, ta była śmiertelnie zdziwiona, że czegoś od niej chcą. Nie
pamiętała dokładnie niczego - podkreślił. - Tak jakby nic się nie
wydarzyło, a jej nocna wizyta była wytworem mojej nadmiernie wybujałej
wyobraźni. Ba, ośmieliła się nawet sugerować, iż to są moje własne
fantasmagorie... - staruszek chrząknął, zorientowawszy się, że chyba za
daleko się zapędził.
- Ostro musiał się do niej dobrać - mruknąłem, głośniej zaś
spytałem: - A co z chłopakiem? Też nic nie powiedział?
- Nic a nic. Co prawda nie umiał określić, gdzie przebywał tego
wieczora, ale stanowczo zaprzeczył, jakoby Bielecki dopuszczał się
względem niego jakichkolwiek niedozwolonych praktyk seksualnych. W ten
oto sposób, moi panowie, wyszedłem na durnia i oszczercę.
- Co działo się dalej?
- Dziwna rzecz, ponieważ kiedy wezwałem Bieleckiego, aby go
przeprosić, ten niespodziewanie wręczył mi prośbę o zwolnienie. Prawdę
mówiąc, to było najlepsze wyjście, dla mnie i dla niego. Powiedział, że
musi nagle wyjechać na dłużej.
- Dał się raz złapać i to go spłoszyło - podsumowałem. - Nic więcej
ciekawego się nie działo?
- Czas jakiś po jego wyjeździe z miasta stara Wanda spadła ze
schodów i skręciła kark, zaś ten chłopak, to pewnie was zaciekawi, ów
chłopak próbował się powiesić.
Spojrzeliśmy z Teogderykiem porozumiewawczo. Następny element
układanki wpasował się na swoje miejsce.
- Ale się w końcu nie powiesił?
- Rodzina odratowała go w ostatniej chwili. Przebywa obecnie w
szpitalu psychiatrycznym. Podobno nie może spać, mówi, że jak tylko
zaśnie, śni mu się mroczna jaskinia, w której siedzi sam na sam z chcącą
go pożreć bestią. Budzi się wtedy z krzykiem. Nie pomagają żadne środki
uspokajające, chłopak, jak mówią, marnieje w oczach.
Wyjął z ust zimną już fajkę i stukając cybuchem o brzeg popielniczki
wytrząsał popiół.
- Czy w czymś panom pomogłem?
- O tak, nawet bardzo - Teogderyk wzdrygnął się i podniósł z fotela.
- Będziemy już jechać.
W drodze powrotnej milczeliśmy jak zaklęci; tym razem ja prowadziłem
i wóz mknął jak rakieta, rozgniatając reflektorami ciemność. W czasie
śledztwa nikt nigdy nie pytał o sny - a to tym właśnie zabijał Bielecki.
Wykorzystywał uczniów seksualnie, a potem, aby usunąć niepotrzebne już
ofiary i zarazem świadków, zsyłał na nich koszmarne sny. Takie, których
nie mogli wytrzymać.
Przypomniał mi się w tym momencie fragment dziennika Piotra.
Oczywiście, tutaj był pies pogrzebany. To, co brałem za młodzieńcze
wprawki literackie, było zapisem prawdziwego snu! Bydlak konsumował ich
podwójnie, cieleśnie i duchowo. Jak to możliwe? Czarownicy jego pokroju
przysięgę czynią szatanowi, oddając mu się duszą i ciałem, żeby takowe
rzeczy sprawować mogli. Tak twierdzili Sprenger i Kraemer. Natura nie
znosi próżni - jeśli sam dałeś się zjeść, to musisz zjadać innych, aby
móc dalej istnieć. Łańcuszek rośnie w nieskończoność, tak jak
nieskończone są apetyty Piekła.
Dodałem gazu - zapadła już głęboka noc, ale byliśmy blisko domu.
Teogderyk obudził się z płytkiej drzemki i z przerażeniem obserwował
migające po obu stronach drogi drzewa. Coś zaczął jęczeć, że to jedyny
opel jego syna, poza tym on sam nie wierzy w reinkarnację, a nawet gdyby
wierzył, to i tak nie mam prawa szafować jego cennym życiem. Puszczałem
to mimo uszu, dociskając gaz do granic bezpieczeństwa. Interesowało mnie
tylko to, aby możliwie najwcześniej znaleźć się w domu. Chciałem jak
najszybciej przygotować się do rozprawy z Bieleckim.
W granice miasta wjechaliśmy pół godziny przed północą - dopiero
wtedy zwolniłem, a Teogderyk zaczął oddychać normalnie. Podjechałem pod
blok, gdzie mieszkałem, i dopiero wtedy oddałem mu wóz. Trzymał rękę na
stacyjce, ale nie odjeżdżał.
- Co chcesz z nim zrobić? - spytał w końcu, patrząc gdzieś w bok.
Nie wiedziałem, co mu powiedzieć, na szczęście z klatki wyszła moja
sąsiadka i poinformowała, że już od godziny w moim mieszkaniu bez
przerwy dzwoni telefon.
Szybko wbiegłem na górę - kiedy szukałem kluczy, za drzwiami rozległ
się dzwonek telefonu, długi, niecierpliwy. Wpadłem do środka i złapałem
słuchawkę.
- Jestem matką Patrycji - usłyszałem podniesiony kobiecy głos. - Czy
mogę wiedzieć, gdzie jest moja córka? Czy jest może u pana?
Ze zdumienia o mało nie zapomniałem języka w gębie. Nie widziałem
jej blisk