Inglot Jacek - Inqulsitor II Czarownik

Szczegóły
Tytuł Inglot Jacek - Inqulsitor II Czarownik
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Inglot Jacek - Inqulsitor II Czarownik PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Inglot Jacek - Inqulsitor II Czarownik PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Inglot Jacek - Inqulsitor II Czarownik - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jacek Inglot Inquisitor II: Czarownik Tak więc Judym wyszedł z nędzy i doszedł do inteligencji, ale ta nie przyjęła go w swe szeregi. No tak, nie mogło być inaczej - wszędzie bełkot, na górze, na dole, we dnie, w nocy, w zdrowiu i przy skonaniu. Bełkocze cały naród, w zdumiewającej, nie znanej od wieków solidarności - dlaczego w takim razie nie uczniowie? Kto wie, może nie wiedząc o tym sam produkuję te nieprzytomne brednie? Gdybym był choć odrobinę uczciwym gogiem, powinienem się po czwartym tego typu wypracowaniu pochlastać - porządnie, solidną brzytwą, od ucha do ucha. Chyba jednak byłem belfrem mało zaangażowanym w sprawę oświecania narodu, ponieważ zamiast tego sięgnąłem po piąte (nie piwo, niestety). Widać przywykłem - Witkac powiadał, że ludzie to takie bydlęta, co to się do wszystkiego przyzwyczają. Uniosłem do góry zniechęcony wzrok - moi koledzy walki i męczeństwa, niewolnicy kaganka (kagańca? kańczuga?) oświaty, pożywali właśnie drugie śniadanie. Spijając jogurciki toczyli zwykłe szkolne dysputy: jedni domagali się głowy ministra edukacji, drudzy, bardziej widać litościwi, tylko kuratora. Inni klęli w żywy kamień co popadło, nie oszczędzając nawet swych żon i małoletnich dziatek. Drzwi uchyliły się i do pokoju zajrzała Krystyna - popatrzyła na rozgdakane towarzystwo z niesmakiem, aż widać coś jej przyszło do głowy, ponieważ przybrała marsowy wyraz twarzy i krzyknęła ze zgrozą: - Rybak zrobił striptiz przed 3b!!! Zapadła martwa cisza. Nauczyciele poderwali głowy i wpatrzyli się w Krystynę w niemym przerażeniu. - Co, znowu... - jęknął Teogderyk. - O, to on to już zrobił przedtem? - zawołał z ożywieniem Herman, który po półrocznym leżeniu w gipsie był pełen żwawości i ciekawości świata. - A w której klasie? - ... się zaczyna? - dokończył Teogderyk i spojrzał na mnie groźnie. Przybrałem wyraz twarzy oburzonej niewinności: Patrycja przebywała na studiach w innym mieście, a w komputerach dyżurował egzorcystyczny wirus. Tym razem Rybak zwariował wyłącznie na własny rachunek. - O co chodzi? - za plecami Krystyny pokazał się Rybak, niestety kompletnie ubrany. - What's the matter, ladies and gentlemen? - Oni uwierzyli, że zrobiłeś striptiz w 3b! - wyjaśniła oskarżycielsko Krystyna. Anglista popatrzył na nas z niesmakiem. - No tak, a potem pismacy wypisują w gazetach, że w zawodzie nauczycielskim od lat obowiązuje dobór negatywny - burknął, usiadł i ostentacyjnie zagłębił się w lekturze "Newsweeka". Reszta wróciła do swych jogurcików i rytualnych przekleństw. Krystyna wzruszyła ramionami i wyszła, niezadowolona, że dowcip nie wypalił. Ja zaś opuściłem wzrok na kolejne wypracowanie. Zasadniczy błąd doktora Tomasza to jego oderwanie od istotnej walki, jaką toczył w tym czasie zrewolucjonizowany proletariat, zorganizowany w partiach robotniczych. Tu już zabrakło mi tchu; cud prawdziwy, że obyło się bez zawału. Jednocześnie chciało mi się wyć jak pokąsanemu do krwi wilkowi stepowemu. Jeszcze ze trzy tego typu zdania i będzie po mnie. Z jakiej socrealistycznej makulatury oni toto wygrzebują? Wciąż pełno było tego śmiecia na półkach - uczniowie bezkrytycznie powtarzali każdą bzdurę, jako że dokładnie mieli w dupie doktora Judyma i bezdomne losy jego. Mnie zaś traktowali na zasadzie zła koniecznego, krwiożerczego Mzimu, któremu trzeba rzucić jakiś ochłap, aby ujść cało. Z boku dobiegł z lekka sataniczny chichot Rybaka - siedział tam razem przy jednym stoliku z Teogderykiem i młodym wuefmenem, Zaporożcem. Szeptali sobie konspiracyjnie. Instynktownie nadstawiłem ucha. - Zalewasz, stary - stwierdził z niedowierzaniem Zaporożec. - Coś się babie przywidziało... - Nigdy w życiu - Rybak zacierał z uciechy ręce. - Ta na niego wrzeszczy, a facet jak gdyby nigdy nic stoi przy umywalce, jedną ręką pali papierosa, a drugą wali konia aż miło. Babsko nie wiedziało, gdzie się ze wstydu podziać. Powiedział potem, że od tygodnia nie mógł nic przeciąć i musiał koniecznie pojechać na ręcznym. - Mogła mu pomóc - zauważył trzeźwo Zaporożec. - Pokazać cycki albo coś w tym rodzaju. Szybciej by poszło... - Nie było potrzeby. Wytrysk miał równo z dzwonkiem. - Znaczy się, dobry uczeń - rzuciłem znad swego stosu makulatury. - A i my nie najgorsi pedagodzy, skoro tak skutecznie wykształciliśmy w nim odruch szkolnej punktualności. - Co się dzieje w tej szkole?! - Teogderyk wyglądał jak człowiek dopiero co przebudzony z głębokiego snu. - Nauczyciel rzuca się z okna myśląc że jest Rambo, uczeń kopuluje z umywalką. Czyste wariactwo! - That's right, my friend. This world is crazy - rzekł sentencjonalnie Rybak i z powrotem zagłębił się w prasie. Do pokoju wsunął się Norbert, niedawno zatrudniony młody polonista - a dokładniej jego udręczone ostatnio oblicze. Coś się z facetem od paru dni działo. - Nie mogę - wyjęczał. - Dłużej nie wytrzymam! - A co ci, serdeńko? - zapytał troskliwie Teogderyk. - Sam już nie wiem. Siądzie ci taka przed nosem i wypnie te swoje bufory, takie, że rozwalają stanik. No i diabli wiedzą, co robić, onanizować się już teraz, pod biurkiem, czy czekać na dzwonek... - w jego głosie brzmiała prawdziwa rozpacz, typowa dla świeżego, jeszcze nie zahartowanego belfra. - Ach, seks, seks obrzydliwy! - zaskowytał w odpowiedzi Rybak, odrywając się od "Newsweeka". - Mam na to lekarstwo, chłopaki - oświadczyłem. - Trzy dni ścisłego postu, leżenie krzyżem we włosienicy i samobiczowanie dyscypliną z surowej skóry. - Dobrze robi też czytanie brewiarza i regularny różaniec - dodał Teogderyk. - Brr, to już lepszy jednak onanizm, w myśl zdrowej zasady pt. Każdy Swą Własną Żoną - prychnął pogardliwie Rybak, udowadniając przy okazji, że przebrnął przez pierwsze trzysta stron "Ulissesa". Spojrzałem na niego z uznaniem. - I cóż pan sądzisz o Joysie? - Prawdę mówiąc, nie mam zdania, lecę głównie po momentach. Zawsze to u niego lubiłem - absolutną i bezwzględną szczerość. Nigdy nie pozował na intelektualistę. Poza tym był skrupulatny i zasadniczy niczym angielski gentlemen z czasów wiktoriańskich; wymownym gestem pokazał mi zegarek, przypominając, że najwyższy czas wyjść na dyżur. W czasie patrolowania szkolnych korytarzy pierwszego piętra znowu natknąłem się na Norberta - sterczał jak wmurowany pod kolumną, wpatrując się z natężeniem w okno, na parapecie którego siedziała dorodna siedemnastka, pulchna blondyneczka, ubrana w przewiewną i kusą sukienkę. Podciągnęła ku sobie kolana i materiał osunął się na podołek, odsłaniając kształtne i gładkie udo - dzieweczka wachlowała się zeszytem, wpatrując tęsknym wzrokiem w świat za szybą. Norbert obrócił ku mnie udręczone oczy, z niemym pytaniem. - Nie masz szans - odparłem. - Nie wiem dlaczego, ale młodzież ostatnimi czasy zajmuje się bez reszty najnudniejszą i najbanalniejszą rzeczą na świecie, czyli sobą. - Sobą, powiadasz - warknął zirytowany. - A co w takim razie mam zrobić z TYM?! - Podetknął mi pod nos kartkę białego papieru z napisanym na maszynie tekstem. Przeczytałem kilka zdań ze środka. Już od dawna marzyłam, by być blisko Ciebie. Zniecierpliwiony, zwierzęcym ruchem przyciągasz mnie. Czuję zapach Twojego ciała i to przyjemne ciepło, które emanuje na moje prężne piersi. Przesuwasz dłonią po wewnętrznej stronie mych ud; powoli rozbierasz mnie, jednocześnie namiętnie całując. Dreszcze przeszywają nasze ciała. Pieszczę Cię czule, wodząc subtelnie dłońmi po Twoich ramionach, ustami muskam tors, upajając się jednocześnie ciałem. Teraz czekamy tylko na wielkie spełnienie. Zanurzasz się we mnie powoli, a jednak zdecydowanie. Czyżbyś równie bardzo tego pragnął jak ja? Złożyłem list i oddałem mu. - Nic z tego nie będzie, stary - oświadczyłem. - Czysta literatura. Naczytało się dziecko harlequinów, obejrzało dwa pornosy i myśli, że może być drugą Ciccioliną. Tak naprawdę to uciekłaby na widok twojej erekcji. Oklapł na to dictum zupełnie - wzrok nasz, oderwany od niedosięgłych cielesnych pokus okiennej dzieweczki, spoczął mimochodem na ścianie. Wisiał na niej plakat następującej treści: Uwaga, zaczyna się miesiąc kultury francuskiej. Baw się razem z nami, 3f. Ktoś przekreślił kultury grubym czerwonym pisakiem, dopisując u góry miłości. Tego już było dla Norberta za dużo. Zamknął oczy i po omacku ruszył przed siebie, znikając w głębi szkolnych kazamatów. Ja sam schroniłem się w sekretariacie, przerobionym ostatnio na coś w rodzaju pubu: brakowało tylko stołków barowych, kufli i kranu z piwem. Siedział tam już Zaporożec i jak zwykle smalił cholewki do Krystyny. Leżał na urzędowym kontuarze, broniącym dostępu do sekretarki, i spoglądał jej miłośnie w oczy. Musiałem im przerwać w niezwykle ekscytującym momencie. - A kolega co właściwie sądzi o miłości? - zapytała mnie nagle Krystyna, nim jeszcze zdążyłem zamknąć za sobą drzwi. Zastanowiłem się chwilę. - Moja droga, przecież wiesz, że od lat kocham się tylko w tobie, acz bez wzajemności i nadziei, niestety... - Naprawdę? - uśmiechnęła się, rzucając mi powłóczyste spojrzenie. Mrugnąłem do niej porozumiewawczo. Toczyliśmy ten flirt chyba ze trzy lata z okładem. Popatrzyłem na nią wzrokiem zamglonym od palących żądz, jakby się wyraził modernistyczny poeta, i przeciągle jęknąłem, niczym bohater Przybyszewskiego. Oberwujący to Zaporożec zgrzytnął mimowolnie zębami i wypiął do przodu dobrze umięśnioną klatę. Ni cholery nie dawał się przekonać co do ostatecznego triumfu ducha nad materią. Każda nasza sprzeczka kończyła się wezwaniem na indiańskie zapasy. Rewanżowałem mu się zaproszeniem na dysputę o neotomizmie. - No dobrze, bawcie się dalej sami - powiedziałem. Przed dzwonkiem musiałem jeszcze odwiedzić jedno miejsce. W męskiej ubikacji w zgęstniałym od dymu powietrzu mógłbym spokojnie zawiesić tuzin siekier. Tym razem, o dziwo, przebywał w niej tylko Marek Modnicki, uczeń niepozorny, ale znany powszechnie ze swej zadziorności. Belfrzy nie znosili go organicznie, jako że był przemądrzały i bezczelny. Szkołę traktował jak prywatny zamtuz. Palił nerwowo grubego jak palec ekstra mocnego, puszczając pod sufit kłęby dymu. Mówili, że ostatnio dziczeje coraz bardziej. Poklepałem go delikatnie po ramieniu. - Hej, kolego, zlituj się nad swoimi płucami! Wzdrygnął się gwałtownie, obrzucił mnie ostrym spojrzeniem i wypadł na korytarz, mieląc w ustach niewyraźne przekleństwo. No tak, dobry belfer to martwy belfer: ta walka jest odwieczna, jak zmagania światła i ciemności u manichejczyków. Na zawsze, bez końca, do ostatecznego upodlenia. Nie będzie wygranych... A jaki, do licha, jest dobry uczeń? Odezwał się dzwonek i wyszedłem z ubikacji, myśląc, że szkoła to nic więcej niż koszmarna parodia walki klas. Byliśmy dla nich ONYMI. Nic w tym dziwnego - szkoła to społeczny mikrokosmos, skupiała jak w soczewce stan całego społeczeństwa: nienowoczesna, zaskorupiała w starych, scholastycznych formach. Z drugiej strony może tak było póki co lepiej, skoro większość, podobnie jak buntowszczik Modnicki, nie odróżniała demokracji od anarchii. Albo za pysk, albo hulaj dusza, piekła nie ma. Jeśli tak, to chyba już lepiej za pysk? - No to za pysk! - powiedziałem głośno, akurat do Zaporożca, który mijał mnie na korytarzu, bardzo z czegoś rozradowany. Widocznie umówił się na wieczór z Krystyną. - Chłopie, coś taki spięty? - zawołał do mnie. - Cokolwiek cię dręczy, czterdzieści pięć minut dobrego kosza i przejdzie jak ręką odjął! Popatrzyłem na niego z zazdrością; facet na wszystko miał podobnie nieskomplikowaną receptę. Pogwizdując wesoło zniknął w sali. Wstąpiłem do pokoju po dziennik i poszedłem na lekcję. Klasa przywitała mnie grobowym milczeniem - otworzyłem dziennik i zacząłem sprawdzać obecność. Odzywali się niechętnie; najwyraźniej byli dziś nie w sosie. Poza tym gapili się na mnie tak jakoś dziwnie... nie, wcale nie na mnie, tylko na coś za moimi plecami. Odwróciłem się - z tyłu wisiała oczywiście tablica. Ktoś wypisał na niej u samej góry bladoróżowym, odblaskowym flamastrem HUJ CI W DUPĘ pięknym, technicznym pismem, choć nieortograficznie. Naród (a wraz z nim gros uczniów) uparcie tkwił w błędnym mniemaniu, że owo szlachetne słowo pisze się przez samo "h". Zdaje się, że było to przeznaczone dla wszystkich nauczycieli - gdyby chodziło tylko o mnie, posłużyliby się kredą. Obejrzałem się na klasę; obserwowali mnie uważnie, ciekawi, co powiem - wielogłowa i wielooczna, anonimowa, niema masa. Co ja o nich właściwie wiem? Tak naprawdę to byli mi równie obcy jak kosmici. Czy to nie paradoks: dwadzieścia lat różnicy i już mamy do czynienia z inną rasą, wręcz odrębnym gatunkiem? Ciekawe, kim ja jestem dla nich? - przyszło mi nagle do głowy. Kto wie, czy nie jakimś potwornym oślizłym krabem (jak z powieści Guya N. Smitha), któremu sprawia sadystyczną satysfakcję prucie brzuchów i pożeranie parujących wnętrzności? Wszak nie zajmuję się niczym innym poza patroszeniem ich opornych mózgownic... Krzysztof, prymus, wpatrywał się we mnie z przerażeniem - czyżby myśli wypełzły mi na twarz jak stado jadowitych węży? - To nie my! - jęknął. - To już było, kiedy weszliśmy... - Wcale o to nie pytam - przerwałem mu, zamykając dziennik. - Proszę zapisać temat: Satyra na leniwych żaków wyrazem feudalnych stosunków panujących w średniowiecznej szkole. Zapiszcie też tekst, ponieważ w podręczniku go nie znajdziecie, przynajmniej nie w tym brzmieniu: Chytrze bydlą ucznie z profesory. Wiele się w jich sercu plecie. Co dzień się uczyć mają, Częstokroć silnie odpoczywają A robią silno obłudnie: Jedwo do szkoły wynidą w południe, A na drodze wraz postawają, Rzekomo na podwodę czekają. Krzysztof podniósł do góry rękę. Skinąłem przyzwalająco. - Czy pan przypadkiem nie zwariował? - zapytał z troską. - Przeciwnie, moje dziecko, nigdy nie czułem się lepiej. Piszcie dalej: Kajet swój doma słoży, Chocia bułki w torbę włoży; W szkole chory, ale czyni wszelki zbytek, Chcąc złechmanić ten dzień wszytek: Bo umyślnie na to godzi, Iż się psorom źle powodzi. Pierwszego trupa znaleźliśmy po szóstej lekcji. Na dyżurze był wtedy Herman; widziałem, jak rakiem wycofał się z męskiej ubikacji. Oparł się o przeciwległą ścianę i dygotał w milczeniu, głośno szczękając zębami. W pierwszej chwili pomyślałem, że znowu próbował ramboidalnych skoków przez okno - ale nie, wyglądał na nienaruszonego, poza tym drzwi do ubikacji były przecież szeroko otwarte. Herman wpatrywał się w nie osłupiałym wzrokiem. Podszedłem bliżej i trąciłem go w ramię. - Hej, Pobożny, co się dzieje? Nic nie odpowiedział, wskazał tylko trzęsącą się ręką na wejście do toalety. Wyglądało na to, że trzeba tam zajrzeć. Wsunąłem się ostrożnie do środka, trzymając ściany i stąpając tak cicho i delikatnie, jakbym szedł po tafli nadpękniętego szkła. Zupełnie niepotrzebnie. Chłopak wisiał w trzeciej kabinie od drzwi, około piętnastu centymetrów nad ziemią, sztywny i nieruchomy. Nie żył od dawna, może od pół godziny. Nie znałem go, zresztą trudno go było rozpoznać - twarz miał sczerniałą i obrzmiałą, oczy wytrzeszczone, jezyk spuchnięty i wywalony. Teraz wiedziałem, dlaczego wisielcom nakłada się na głowy kaptury. Ten miał w dodatku pecha: pętla osunęła mu się pod brodę i zaciskający się sznur nie przerwał dostatecznie szybko dopływu krwi do mózgu. Męczył się co najmniej kilka minut, miotając na wszystkie strony. Widziałem ślady jego obcasów na ścianach kabiny. Powybijał w nich dziury na wylot. Straszna śmierć. Spojrzałem w górę - sznur przerzucił przez grubą żeliwną rurę, biegnącą pod sufitem. Drugi koniec przywiązał do haka podtrzymującego rezerwuar, za stołek posłużyła muszla. Obejrzałem sznur, właściwie cienką, może półcalową linkę wykonaną z tworzyw sztucznych. Moją uwagę przykuł węzeł przy podwójnej pętli, fachowo spleciony węzeł kotwiczny, jak mi się na pierwszy rzut oka wydawało. Pętla zadziałałaby bez zarzutu, gdyby tylko chłopak staranniej ją sobie założył. Noża przy sobie nie miałem, próbowałem więc odczepić koniec sznura umocowany do haka w ścianie, ale został przywiązany jakimś skomplikowanym systemem węzłów, też chyba marynarskich, i niewiele mogłem zdziałać; zresztą, nic by to nie dało. Chłopak nie żył na pewno, miał zmiażdżoną krtań, złamaną podstawę czaszki i zgruchotane kłykcie potyliczne, sądząc po nienaturalnym położeniu głowy. Mógł też pęknąć rdzeń kręgowy. Przyłożyłem mu rękę do serca, potem do tętnicy szyjnej. Ciało zaczynało już stygnąć. Nic nie mogłem dla niego zrobić - wyszedłem i starannie zamknąłem za sobą drzwi. Herman nadal stał pod ścianą i gapił się na mnie, niemo poruszając ustami. Nadal był w szoku. - Nie wpuszczaj tutaj nikogo - poleciłem mu. - Idę zadzwonić na policję i pogotowie. Znajdę jakiś nóż i spróbuję go odciąć. Herman skwapliwie skinął głową. Wyglądał trochę lepiej, jak człowiek, który wreszcie wie, co ma robić. Poszedłem do sekretariatu. Cały dzień w pokoju nauczycielskim mówiono szeptem. Lekcje właściwie się nie odbywały - w liceum, w gabinecie dyrektora, zainstalował się inspektor z dochodzeniówki i prowadził od rana przesłuchania. Co i rusz wyrywano z klasy to ucznia, to nauczyciela, niektórych po kilka razy. - Nie mogę zrozumieć - mówił cicho Teogderyk. - Tego Piotra to wszyscy lubili, nauczyciele i koledzy, miał dobre stopnie, nie był z niczego zagrożony. Rodzina też porządna, ojciec jakaś fisza w PZU, matka prowadzi modny butik... Ptasiego mleka mu nie brakowało. - Może to pozory - zauważyłem. - Sielski obrazek, pod którym ukrywa się domowe piekło. - Może - Teogderyk nie wyglądał na przekonanego. - W każdym razie szkoła nie ma z tym nic wspólnego. Nikt z belfrów go nie prześladował ani się nie zawziął, jak to mówią. Naprawdę wszyscy go lubili. - Może był narkomanem, i to dobrze zakonspirowanym? - wysunąłem przypuszczenie. - E, nie, za dobrze się uczył, zresztą to łatwo sprawdzić w czasie sekcji... Drzwi do pokoju uchyliły się i weszła Krystyna. Pomagała inspektorowi doprowadzając mu świadków na przesłuchanie. Tym razem wskazała na mnie. W drzwiach gabinetu zderzyłem się z młodym, niewysokim blondynem o szczupłej, nerwowej twarzy. Dopiero gdy mnie minął, przypomniałem sobie, że to nowy biolog, niejaki Bielecki, który zaczął u nas pracę we wrześniu. Właściwie nie zdążyłem go poznać, jako że praktycznie cały czas siedział na zapleczu gabinetów biologicznych, w pokoju nauczycielskim bywał raczej rzadkim gościem. Mignął mi do tej pory ledwo parę razy. Inspektor wyglądał na człowieka rzeczowego i kompetentnego; niewiele mogłem mu pomóc, powtórzyłem tylko to, co powiedziałem wczoraj policjantom, opisując okoliczności znalezienia Piotra i to, co zrobiłem potem. - Sądzi pan, że to morderstwo? - zapytałem. - Nie zauważyłem tam żadnych śladów walki czy przemocy. A może chłopak był pod wpływem środków odurzających? - To już sprawdziliśmy - odparł. - Nie miał w organizmie niczego podejrzanego. Pod tym względem jest czysty jak łza. - A odciski palców na tej rurze pod sufitem? Mam wrażenie, że jest pomalowana farbą olejną... Policjant spojrzał na mnie z uznaniem. - Nie znaleźliśmy żadnych poza jego. - No to chyba wszystko jasne - chciałem wstać, ale powstrzymał mnie ruchem ręki. - Samobójstwo bez motywów? - spytał. - Normalny, zdrowy chłopak wiesza się nagle w szkolnej toalecie. Czyżby wyłącznie z nudów? - A może rodzina? - zasugerowałem to samo co Teogderykowi. - Jakieś ukryte konflikty, kompleksy. - Jego starych przycisnąłem wczoraj. Są w autentycznym szoku. Także wywiad środowiskowy nie przyniósł nic istotnego. Przeciętna, normalna rodzina. Przesłuchujemy jeszcze krewnych, ale to chyba nic nie da. - Może był na przykład utajonym schizofrenikiem? - Sam pan w to nie wierzy - powiedział ciężko. Wziął z biurka akta i czegoś w nich szukał; odsłonił wtedy plastykowy worek zawierający zwiniętą linkę zakończoną podwójną pętlą. Tę samą, wyraźnie widziałem marynarski węzeł. - Ten węzeł... - zacząłem. - Ach, to - inspektor odłożył akta. - Rozmawiałem właśnie z profesorem Bieleckim, prowadzi u was sekcję żeglarską, jak pan pewnie wie. Ma tam ze dwudziestu chłopaków, których przygotowuje do obozu żeglarskiego na Mazurach. Piotr był jednym z nich. Facet, jak to zobaczył, złapał się za głowę... Na tej lince ćwiczyli wiązanie węzłów. Sekcja żeglarska? Pierwszy raz o tym słyszałem. Nie sądziłem, że taki sobek jak Bielecki jest w stanie prowadzić jakiekolwiek zajęcia pozaplanowe. Od ciała gogicznego w każdym razie trzymał się z daleka, widać z młodzieżą szło mu lepiej. Kiedy wychodziłem, zauważyłem Marka Modnickiego - stał na schodach wiodących na drugie piętro i z napięciem przypatrywał się każdemu, kto wchodził do sekretariatu. Kiedy złapał mój wzrok, zmieszał się i odwrócił, potem szybko zbiegł na dół. W jego wyglądzie i ruchach czuło się nadzwyczajną nerwowość, dość daleką od ostentacyjnego luzu, który zwykł świątek-piątek prezentować. Z tego, co wiedziałem, Piotr raczej nie był jego bliskiem kumplem. Dlaczego się więc tak przejął? Chciałem za nim pójść, ale z sekretariatu wychyliła się Krystyna. Najwidoczniej inspektor chciał mnie jeszcze o coś zapytać. - Zapomniałem, że mam coś dla pana - oświadczył, wyciągając ku mnie zmiętą kserokopię. - To fragment jego dziennika, niezupełnie dla mnie zrozumiały. Chciałbym, aby pan się nad tym zastanowił. Wiem, że mnie obserwuje, mimo całkowitej ciemności. To już kolejna noc oczekiwania, aż zostanę wybrany - jestem jego mięsem. Czasem przechodzi tak blisko, że czuję jego kosmaty oddech, czasem dotyka mnie, nawet tam, gdzie nie chcę. Powinno to być wstrętne i nieprzyjemne, ale wcale nie jest. Potrafi być delikatny - jeśli chce. Pomieszczenie, w którym przebywam, nie wydaje się duże. Kiedyś obmacałem je całe: jest owalne, z litego kamienia. Nie wiem, jak tu się dostałem, nie znalazłem żadnego otworu. Nie wiem też, jak on się tutaj dostaje. W każdym razie wchodzi i wychodzi kiedy mu się spodoba. Musi nas być tu więcej. Niekiedy słyszę zza ściany głosy, różne: raz to są radosne krzyki, to znów wrzaski przerażenia. Raz słyszałem coś jakby mlaskanie i chłeptanie, całkiem niedaleko, tuż za ścianą - to on musiał zjadać jednego z nas. Mówi, że nas kocha. Tak bardzo, że nie chce, aby kochał nas ktoś jeszcze. Jego miłość jest wielka i ostateczna, aż po grób. On jest naszym grobem. Słyszałem kiedyś, bardzo dawno, że ten, którego sobie wybiera, widzi przedtem światło. W tym świetle on staje przed nami taki, jaki naprawdę jest. To wtedy krzyczymy najbardziej. Wydaje mi się, że ciemność wokół mnie staje się jakby mniej gęsta. Modlę się, aby było to tylko złudzenie - jeszcze nigdy tak nie bałem się świtu. Wyglądało mi to na wprawkę nowelistyczną, utrzymaną w stylistyce onirycznego horroru, gatunku literatury coraz popularniejszego wśród młodzieży. Piotr miał chyba pewne ambicje literackie, teraz przypomniałem sobie, że sam czytałem jego wiersze, przyniesione na szkolny konkurs poetycki, nawet niezłe. Z drugiej strony miałem podświadome wrażenie, że chodzi tu o coś więcej, nie tylko o sztuczną egzaltację upiornym nastrojem. Granica między fikcją a życiem bywa bardzo płynna. Ale tego oczywiście inspektorowi nie powiedziałem. Na pogrzeb Piotra przyszła cała szkoła, uczniowie i profesorowie stawili się praktycznie w komplecie. Dzielnie wytrwali do końca, mimo nieprzyjemnego, zacinającego deszczu. Dyrektorka wygłosiła wzruszającą mowę, przypominając sylwetkę zmarłego. Potem mówił szkolny katecheta, całkiem mądrze, jak na zawodowego klechę. Nie potępiał, tylko współczuł. Pytał, dlaczego Piotr nie przyszedł poszukać u niego pomocy. No właśnie, dlaczego? - przemknęło mi przez głowę. Cokolwiek się z nim działo, dlaczego milczał i tak to w sobie dusił? Policja ustaliła, że dokładnie nikt nic nie wiedział, ani rodzina, ani koledzy. Wychowawczyni klasy Piotra stała tuż przy jego trumnie, zapłakana jak stara bobrzyca - uczyła w szkole przeszło trzydzieści lat i nigdy czegoś takiego nie przeżywała. Obok niej dostrzegłem matkę, młodą jeszcze kobietę; kiedy spuszczano trumnę do dołu, rzuciła się na nią histerycznie, krzycząc, że nie pozwala - odciągnął ją dopiero mąż i jeden z krewnych. Piotr był ich jedynym synem. Ceremonia dobiegała końca, grabarze uporali się ze swoją robotą szybko i sprawnie. Przed kopczykiem świeżej ziemi przedefilowała cała szkoła; została po niej ogromna góra kwiatów. Ludzie zaczęli się rozchodzić. - Idziesz? - spytał Teogderyk, podnosząc kołnierz płaszcza i poprawiając kapelusz; siąpiło coraz dokuczliwiej. - Nie, postoję tu jeszcze trochę - chciałem chwilę zostać z Piotrem sam na sam, właściwie nie wiem po co, przecież i tak nie mógł mi nic powiedzieć. Teogderyk wzdrygnął się, szczęknął z zimna zębami, spojrzał na grób i poszedł w kierunku bramy. Cofnąłem się nieco, chroniąc przed deszczem pod fronton okazałego rodzinnego grobowca. Długo jednak sam nie medytowałem; po paru minutach zobaczyłem, jak do grobu Piotra zbliża się, a właściwie zakrada, Marek Modnicki, którego na początku uroczystości jakoś nie zauważyłem - może przyszedł dopiero teraz? Chłopak przystanął przy stosie wieńców. Nie zauważył mnie, za to ja widziałem, jak wpatruje się w grób z hipnotyczną wręcz intensywnością. Twarz miał bladą i zaciętą - było w niej coś jeszcze: totalne przerażenie. Chciałem się wychylić ze swojej kryjówki, ale wtedy spostrzegłem, że na cmentarzu został ktoś jeszcze. Kilkadziesiąt metrów dalej, na skrzyżowaniu cmentarnych alejek stał pod ogromnym czarnym parasolem młody mężczyzna. Ten z kolei wpatrywał się nie tyle w grób Piotra, co w Marka. Jego wąską, szczupłą twarz wykrzywiał szyderczy uśmieszek; oczywiście znałem go - Bielecki. Zerknąłem znowu na Marka - wyciągnął spod kurtki pognieciony bukiecik polnych kwiatków i położył na szczycie stosu. Mamrotał coś przy tym, jednak tak niewyraźnie, że nic nie zrozumiałem. Spojrzałem znowu w kierunku skrzyżowania, ale Bieleckiego już tam nie było. Postąpiłem parę kroków do przodu i położyłem Markowi rękę na ramieniu. - Jesteś pewien, że nie masz mi nic do powiedzenia? Chłopak wzdrygnął się, jakby na dotknięcie kostuchy, i odwrócił gwałtownie. - Ach, to pan? - powiedział z wyraźną ulgą. - Spodziewałeś się kogoś innego? Zmieszał się i spuścił wzrok. - No nie. - Wróćmy do mojego pytania - kontynuowałem. - Może jednak masz mi coś do powiedzenia? - Nie wydaje mi się - wciąż nie podnosił oczu; przestępował z nogi na nogę i mimowolnie kopnął czubkiem buta grudkę jasnożółtej gliny. - Może jednak? - nie rezygnowałem. - Dobrze znałeś Piotra? Widywaliście się po lekcjach? Czy ostatnio nie spotkało go coś dziwnego, niesamowitego? Na ostatnie pytanie poderwał ostro głowę. Chwilę patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Białka miał zaczerwienione zapalenie spojówek? A może kiepsko ostatnio sypiał? - Muszę już iść - bąknął. - Do widzenia, panie profesorze. Nie mogłem go zatrzymać. Patrzyłem bezradnie, jak znika w głębi alejki. - Możesz się do mnie zgłosić w każdej chwili - krzyknąłem za nim. - Wiesz, gdzie mnie szukać. W domu ciężko klapnąłem za biurkiem: nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Mój swobodnie błądzący wzrok trafił na "Malleus maleficarum"; mimo iż umiałem go praktycznie na pamięć, od czasu do czasu zwykłem co celniejsze fragmenty czytywać sobie do poduszki. Otworzyłem książkę na chybił trafił. Był to rozdział pod tytułem "O trzech sposobach, którymi tylko mężczyzna, a nie białegłowy czarami się parają". Siedemnastowieczny przekład Ząbkowica nie błyszczał gramatyczną polszczyzną, niemniej ceniłem go za krotochwilny, bliski Paskowi styl. Pociągnąłem jeszcze łyk kawy i zagłębiłem się w treść rozdziału. Tym razem Sprenger i Kraemer klarowali, że ostatni jest rodzaj czarów, który się między męską płcią znajduje trojakim obyczajem, są abowiem jedni z nich strzelcy czarownicy, którzy na każdy dzień trzech, albo czterech ludzi nieomylnie, jeśli chcą zabić mogą. W szkole życie wróciło do normy w ciągu tygodnia: jak powiadają, legioniści giną, ale Legia maszeruje dalej - coś tu było na rzeczy, mieliśmy, zgodnie z nauczycielskim przyrzeczeniem, uczyć do ostatniego żywego ucznia. Niemniej temat samobójstwa Piotra wciąż nie schodził z wokandy. Ta śmierć wyglądała zbyt absurdalnie, aby można było o niej tak sobie zapomnieć. Ustalenia śledztwa niczego nie wyjaśniły, przeciwnie, jeszcze bardziej skomplikowały i tak zawikłaną sprawę. Wzorowość Piotra jako ucznia, syna i kolegi została oficjalnie potwierdzona. Policja nie mogła się niczego podejrzanego dogrzebać. Brak usprawiedliwiającego samobójczy zamach motywu stał się wręcz ostentacyjny. - To niemożliwe - kręcił z uporem głową Teogderyk. - Ludzie przecież nie wieszają się z braku czegoś lepszego do roboty. - A może się nieszczęśliwie zakochał i nikomu nic nie powiedział? - zauważył Norbert. - Młodzi ludzie w jego wieku są kochliwi, sam, pamiętam, w liceum, w wielkiej oczywiście tajemnicy, durzyłem się w mojej matematyczce. Nawet po maturze mi nie przeszło. - Rzekłbym, że i do tej pory - mruknąłem zgryźliwie, głośniej zaś dodałem: - Policja znalazła jego pamiętnik. Kochał się umiarkowanie w Cindy Crawford i od czasu do czasu onanizował przy jej zdjęciach. Nie ma żadnych wzmianek o jakichkolwiek związanych z tym myślach samobójczych. - Czekaj, to jest jakaś aktorka? - Modelka. Miał kolekcję jej zdjęć, dość... wyeksploatowaną. - No to może cierpiał na kompleks Edypa? - ani chybi Rybak musiał wyczytać o tym w którymś ze swoich "Newsweeków". - Jego staruszka to laska jeszcze całkiem na chodzie... - uśmiechnął się obleśnie. - W pamiętniku nic o tym nie ma, z kobiet występuje tylko Cindy Crawford. - Do cholery, to dlaczego ten szczeniak właściwie się powiesił? - uniósł się nagle milczący dotąd Herman. - I dlaczego akurat ja musiałem go znaleźć?! Nawet go nie uczyłem... - Racja, Hermanie - warknął Teogderyk. - Powinniśmy do tego wydelegować jego wychowawczynię. Historyk stropił się i skonfundowany zagłębił w "Polskę Piastów", którą od rana mechanicznie kartkował. Zapadło ponure milczenie. - Bez wodki nie razbieriosz - podsumował Rybak. - Mówcie co chcecie, ja się dzisiaj urzynam jak świnia. Jak stypa to stypa. - A wiesz co, chyba pójdę się napić z tobą - powiedział niespodziewanie Herman. Rybak wybałuszył w zdumieniu oczy; Pobożny nigdy nie tykał alkoholu, pono z powodu jakowychś ślubów poczynionych w czasie młodzieńczej pielgrzymki do Częstochowy. - OK., boy, ale ty stawiasz pierwszą połówkę. - Niech i tak będzie - zgodził się bohatersko historyk. Norbert popatrzył na nich z zainteresowaniem i wyglądało na to, że się przyłączy. Wstałem i wyszedłem do sekretariatu. Siedział tam oczywiście Zaporożec. ale jakiś smutny i osowiały. Krystyna też nie była w lepszym nastroju; bazgrała bezmyślnie na kartce papieru, gapiąc się pusto przed siebie. - Herman i Rybak mają coś do ciebie - zwróciłem się do Zaporożca. - Propozycję nie do odrzucenia, jak sądzę. - Herman i Rybak? - zdziwił się. - To jakby pies z kotem szli na wpólne łowy... - Bystryś jak Sokrates, ale lepiej się pośpiesz. Kiedy wyszedł, pochyliłem się nad Krystyną. - Potrzebuję akta osobowe Bieleckiego - powiedziałem cicho. - Skseruję je i przyniosę za pół godziny. - To są dokumenty raczej tajne dla innych nauczycieli... - żachnęła się, ale nie miałem ochoty na żadne dyskusje czy perswazje. - Słuchaj, ja mam co czytać i gdybym ich naprawdę nie potrzebował, to nie zawracałbym ci głowy. Tylko na pół godziny. Coś jej chyba zaczęło świtać, ponieważ odsunęła się trochę i spojrzała na mnie spod oka. - Czy to w związku z tą sprawą? - Powiedzmy. I nikomu ani słowa. Chwilę walczyła ze sobą, w końcu wstała, podeszła do metalowej szafy i po dłuższej grzebaninie wyciągnęła stamtąd zieloną papierową teczkę. Natychmiast schowałem ją do swojej aktówki. W tym momencie do sekretariatu wtargnął jak huragan Zaporożec. - Coś ty mi napieprzył?! - zwrócił się do mnie głosem pełnym pretensji. - To jakaś banda będących na wykończeniu alkoholików... Rozłożyłem bezradnie ręce. - A czy ktoś mówi, że jest inaczej? W aktach personalnych Bieleckiego Jana Andrzeja nie znalazłem niczego szczególnie frapującego. Liczył sobie raptem dwadzieścia dziewięć wiosen, pięć lat temu ukończył bologię na Uniwersytecie Poznańskim; pochodził ze środkowego Pomorza, z małej mieściny w okolicach Koszalina. Pracę podjął w jednym z kołobrzeskich liceów, zaraz po studiach. W aktach odnotowano kilka pochwał, dwie nagrody, w tym jedna od kuratora, żadnych nagan. Ze świadectwa pracy wynikało, że zwolnił się stamtąd na własną prośbę dobry miesiąc przed wakacjami. Zwykle dyrekcje nie lubią takich numerów, ale w tym wypadku chyba nie było żadnych oporów. U nas pracował od września. Jeden papier przez chwilę mnie zastanowił - świadectwo ukończenia trzymiesięcznego wstępnego kursu dla programistów. Bielecki zatem interesował się komputerami. Zapytany o to Teogderyk potwierdził: - I owszem, przyszedł do mnie zaraz na początku, z propozycją założenia klubu miłośników gier komputerowych. Oczywiście pogoniłem go do wszystkich diabłów, te komputery służą do nauki, nie do zabawy. I tak grają za moimi plecami ile chcą. - Czy to nie wtedy założył kółko żeglarskie? - Tak mi się zdaje... Dlaczego właściwie interesujesz się tym facetem? - zerknął podejrzliwie. - Znowu prowadzisz jakieś śledztwo? - Nie, po prostu zbieram informacje. - Zrobiłem możliwie obojętną minę. - Jak inkwizytor zbiera informacje, to znaczy, że na coś się zanosi - stwierdził. - Aha, byłbym zapomniał, ktoś wykasował z komputerów ten twój egzorcystyczny wirus. Ciekawe, dlaczego? Bardzo ten nasz gnom komputerowy ostatnio wybystrzał, to musiałem mu przyznać. Mnie zaś nadal brakowało kilku klocków do układanki; nie czekałem na nie zbyt długo. Drugiego trupa znaleziono równo tydzień po pierwszym, dokładnie o tej samej porze. Z tą jedynie różnicą, że wisiał nie w trzeciej kabinie, a piątej, i odkrył go nie Herman (który do uczniowskiej ubikacji przestał w ogóle zaglądać), tylko inny uczeń, który zaalarmował szkołę histerycznym wrzaskiem. Inne okoliczności śmierci też się powtarzały: ten sam rodzaj linki, identyczny węzeł na podwójnej pętli - z jedną dość istotną różnicą. Tym razem samobójca znacznie staranniej założył pętlę, jakby nauczony doświadczeniem poprzednika. Zaciskający się sznur natychmiast przerwał dopływ krwi do mózgu. Umarł szybko i bez męczarni. W czasie tragicznego incydentu przebywałem poza szkołą, na wycieczce z moją klasą. Ominął mnie wybuch powszechnej paniki, atak histerii u dyrektorki, najazd rozwścieczonych rodziców i wielogodzinne policyjne przesłuchania. Liceum na żądanie inspektora zostało zamknięte do odwołania. Zdążyłem akurat na uroczyste pieczętowanie i plombowanie drzwi wejściowych. Oto szkoła naszych marzeń, bez uczniów i nauczycieli, pomyślałem mimochodem. - On chciał z tobą rozmawiać, ten Modnicki - powiedział Teogderyk, obserwujący wraz ze mną bawiących się plombownicą policjantów. - Szukał cię od samego rana. Pamiętam, bo mnie nawet pytał. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Kto mógł przypuszczać, że to się tak skończy?! I to ledwo tydzień po pierwszym! Marek zdecydował się na rozmowę, kiedy było za późno. Na odległość nie mogłem mu pomóc. Będąc na miejscu przynajmniej bym próbował. - Co mówi policja? - spytałem. - Nic. Co prawda tutaj nie ma kłopotów z motywem, a nawet jest ich nadmiar, chłopak zdaje się był skłócony z całym światem. - Nadmiar motywów jest równoznaczny z ich brakiem - stwierdziłem. - Zwykle nawzajem się znoszą. - Inspektor chyba też tak uważa. Przesłuchuje do upadłego kogo się da. - Bieleckiego też? Teogderyk pstryknął palcami. - Czekaj, tego nawet bardzo długo. Coś się inspektorowi te marynarskie węzły nie podobają. Ale facet ma alibi, w czasie feralnej lekcji wcale nie wychodził z klasy. Ma na to trzydziestu świadków. - Może nie musiał - mruknąłem. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał podejrzliwie. - Jeszcze nie wiem. - Policjanci właśnie skończyli sprawdzać ostatnią plombę i załadowywali się do samochodu. Został tylko jeden, mundurowy, który zaczął spacerować przed bramą. Rzucał ku nam co chwila kontrolne spojrzenia. Chwyciłem Teogderyka za rękaw i odciągnąłem go na bok, z dala od ciekawskich uszu. - Jak się tylko dowiedziałem, zadzwoniłem do Kołobrzegu, do dyrektora jego poprzedniej szkoły - powiedziałem. - Po co? - zdziwił się. - Żeby się co nieco o naszym biologu dowiedzieć. Dyrektor to miły staruszek, od wakacji na emeryturze. Coś wie o Bieleckim, ale nie chciał nic powiedzieć przez telefon. Trzeba do niego pojechać. - Kołobrzeg to ładny kawałek drogi. - Dlatego potrzebujemy dobrego samochodu. Czy twój syn nie kupił przypadkiem niedawno nowego opla? Tym razem mina Teogderyka przypominała wyraz twarzy dziecka, którego złe rodzeństwo wrobiło w kradzież świątecznego ciasta. - A co ja właściwie mam wspólnego z tą sprawą?! - wykrzyknął. - Tyle co i my wszyscy. Siedzisz w tym po same uszy. Wyruszyliśmy o czwartej rano, z ambitnym planem, aby dotrzeć do Kołobrzegu w porze obiadowej. Samochód spisywał się znakomicie, rwał do przodu jak wyścigowy mustang. Moglibyśmy być w Kołobrzegu około południa, gdyby Teogderyk z komputerową dokładnością nie przestrzegał wszystkich ograniczeń prędkości. Ale i tak, mimo przerwy na tankowanie zaraz za Poznaniem, udało nam się dobić do morza kwadrans przed trzecią. Po szybkim obiedzie w knajpce na bardzo ładnym rynku zjawiliśmy się przed domem dyrektora, starą, odrapaną kamienicą, pamiętającą początki naszego stulecia. Dyrektor przyjął nas w czymś w rodzaju pracowni malarskiej połączonej z biblioteką - jedną ścianę zajmowały półki z książkami, drugą dziesiątki mniejszych i większych płócien, przeważnie morskich pejzaży, raczej mało ciekawych. Sztalugi stały pod oknem. Dyrektor wydawał się być wymierającym typem pedagogusa, zatwardziałego kawalera, oddanego bez reszty zawodowi i uprawianemu hobby. Środek pokoju zajmowały dwa skórzane i niezbyt wygodne fotele i biurko z ogromnym, lotniskowym blatem. Staruszek najpierw podał herbatę, potem długo nabijał fajkę i przyglądał nam się badawczo. - Zatem panowie chcą się czegoś dowiedzieć o profesorze Bieleckim? - zapytał i przyłożył do cybucha zapałkę. Pyknął parę razy, wypuszczając na pokój kłęby wonnego dymu. - Dobry tytoń to jedyny luksus, na jaki sobie pozwalam - wyjaśnił. - A dlaczego on was tak interesuje? Opowiedziałem mu pokrótce, co się wydarzyło w naszej szkole w ciągu ostatniego tygodnia. Słuchał uważnie, smakując tytoń małymi, oszczędnymi łykami. - I sądzicie, że macza w tym palce Bielecki? Na jakiej właściwie podstawie? - Obaj uczniowie popełnili samobójstwo w identyczny sposób, bez widocznych motywów, obaj uczestniczyli w kółku żeglarskim. Stamtąd pochodziły linki, to on ich nauczył węzłów. Za dużo tych zbiegów okoliczności, aby je zignorować. Dyrektor namyślał się chwilę, ssąc wygasłą już fajkę. Widać było, że się nad czymś zastanawia. - Dobrze, myślę, że trzeba wam o tym opowiedzieć. - Rozłożył fajkę, wyjął wycior i zaczął ją czyścić. - Bieleckiego przyjąłem do pracy pięć lat temu, zaraz po tym, jak skończył studia. Miał w kieszeni znakomity, piątkowy dyplom, cieszył się też na uczelni świetną opinią. Dzwoniłem do jego promotora; ten powiedział mi jeszcze, że proponowano Bieleckiemu asystenturę, ale chłopak odmówił. Twierdził, że lekarz zalecił mu dłuższy pobyt nad morzem - trudno powiedzieć, na ile to prawdziwe. W każdym razie nie widziałem żadnego powodu, aby go nie zatrudnić. Przerwał i sięgnął po pudełko z tytoniem. Fajkę nabijał przesadnie długo i starannie, jakby zbierając myśli. - Zrazu wszystko zapowiadało się jak najlepiej - podjął po chwili. - Bielecki okazał się dobrym nauczycielem, kompetentnym i lubianym przez młodzież. Stronił trochę od reszty grona pedagogicznego, ale braliśmy to za objaw nieśmiałości początkującego nauczyciela. Założył koło komputerowe, postarał się o sprzęt, sponsorów i urządził pracownię. Równolegle prowadził też klub żeglarski, zainicjował zbiórkę na szkolną żaglówkę - sporo nawet zebrali. - Słowem - wtrąciłem - wzór nauczyciela. Coś jednak musiało się wydarzyć? - Przez cztery lata zupełnie nic. Pracował tak rzetelnie, że aż przedstawiłem go kuratorowi do nagrody. Gdybym miał jeszcze ze dwóch takich Bieleckich, prowadziłbym najlepsze liceum w województwie - tak przynajmniej wtedy myślałem. Aż do tej nocy, kiedy przyleciała do mnie pani Wanda. Jedna ze sprzątaczek - wyjaśnił. Chwilę patrzył na fajkę, jakby niezbyt pewien, czy chce jeszcze palić. W końcu odłożył ją na bok. - To było tej wiosny, tuż przed maturami. Sprawdzałem właśnie grafik egzaminów ustnych, kiedy ktoś załomotał do drzwi, tak jakby się niebo waliło. Otworzyłem: na korytarzu stała roztrzęsiona kobieta, ubrana w kitel roboczy, pani Wanda. Nie mogła z siebie wykrztusić ani słowa, wziąłem ją więc do kuchni i zrobiłem herbaty. Wyciągając od niej słowo po słowie, dowiedziałem się, o co chodzi. Tego wieczoru pracowała sama, jej koleżanka zachorowała. Miała podwójną ilość roboty, toteż została w szkole dłużej niż zwykle. Przy pracy marudziła trochę, nie jest już w końcu najmłodsza, tak że na ostatnie piętro dotarła późnym wieczorem, właściwie w nocy. Od razu zauważyła, że w pracowni komputerowej pali się światło. Myślała, że przez przeoczenie, dlatego podeszła i korzystając z zapasowego klucza otworzyła drzwi. Dyrektor przestał mówić i sięgnął po odłożoną fajkę. Długo jej nie zapalał. - Tutaj opowieść kobiety stawała się co najmniej mętna - wyraźnie nie wiedziała, jak opisać to, co widziała. Oto, wedle jej słów, w środku zastała profesora Bieleckiego, całkowicie nagiego, siedzącego do niej tyłem. W sali był ktoś jeszcze, jeden z uczniów, też nagi - ten klęczał przed Bieleckim i... Niech panowie sami dopowiedzą sobie resztę. Milczeliśmy; do mojej układanki dołączył kolejny klocek. Do kompletu brakowało już niewiele. - I co pan zrobił? - spytałem. - To, co należało. Kazałem kobiecie iść do domu, a rano zgłosiłem prokuraturze fakt przestępstwa seksualnego na terenie szkoły - chłopak był nieletni, sprzątaczka rozpoznała go jako syna swojej sąsiadki. - Dlaczego w takim razie Bielecki nie wylądował w pudle? odezwał się milczący dotąd Teogderyk. - No właśnie, dlaczego? - Dyrektor pyknął i wyjął fajkę z ust. - Dlatego, że niczego nie udało mu się udowodnić. Kiedy prokurator wezwał panią Wandę, ta była śmiertelnie zdziwiona, że czegoś od niej chcą. Nie pamiętała dokładnie niczego - podkreślił. - Tak jakby nic się nie wydarzyło, a jej nocna wizyta była wytworem mojej nadmiernie wybujałej wyobraźni. Ba, ośmieliła się nawet sugerować, iż to są moje własne fantasmagorie... - staruszek chrząknął, zorientowawszy się, że chyba za daleko się zapędził. - Ostro musiał się do niej dobrać - mruknąłem, głośniej zaś spytałem: - A co z chłopakiem? Też nic nie powiedział? - Nic a nic. Co prawda nie umiał określić, gdzie przebywał tego wieczora, ale stanowczo zaprzeczył, jakoby Bielecki dopuszczał się względem niego jakichkolwiek niedozwolonych praktyk seksualnych. W ten oto sposób, moi panowie, wyszedłem na durnia i oszczercę. - Co działo się dalej? - Dziwna rzecz, ponieważ kiedy wezwałem Bieleckiego, aby go przeprosić, ten niespodziewanie wręczył mi prośbę o zwolnienie. Prawdę mówiąc, to było najlepsze wyjście, dla mnie i dla niego. Powiedział, że musi nagle wyjechać na dłużej. - Dał się raz złapać i to go spłoszyło - podsumowałem. - Nic więcej ciekawego się nie działo? - Czas jakiś po jego wyjeździe z miasta stara Wanda spadła ze schodów i skręciła kark, zaś ten chłopak, to pewnie was zaciekawi, ów chłopak próbował się powiesić. Spojrzeliśmy z Teogderykiem porozumiewawczo. Następny element układanki wpasował się na swoje miejsce. - Ale się w końcu nie powiesił? - Rodzina odratowała go w ostatniej chwili. Przebywa obecnie w szpitalu psychiatrycznym. Podobno nie może spać, mówi, że jak tylko zaśnie, śni mu się mroczna jaskinia, w której siedzi sam na sam z chcącą go pożreć bestią. Budzi się wtedy z krzykiem. Nie pomagają żadne środki uspokajające, chłopak, jak mówią, marnieje w oczach. Wyjął z ust zimną już fajkę i stukając cybuchem o brzeg popielniczki wytrząsał popiół. - Czy w czymś panom pomogłem? - O tak, nawet bardzo - Teogderyk wzdrygnął się i podniósł z fotela. - Będziemy już jechać. W drodze powrotnej milczeliśmy jak zaklęci; tym razem ja prowadziłem i wóz mknął jak rakieta, rozgniatając reflektorami ciemność. W czasie śledztwa nikt nigdy nie pytał o sny - a to tym właśnie zabijał Bielecki. Wykorzystywał uczniów seksualnie, a potem, aby usunąć niepotrzebne już ofiary i zarazem świadków, zsyłał na nich koszmarne sny. Takie, których nie mogli wytrzymać. Przypomniał mi się w tym momencie fragment dziennika Piotra. Oczywiście, tutaj był pies pogrzebany. To, co brałem za młodzieńcze wprawki literackie, było zapisem prawdziwego snu! Bydlak konsumował ich podwójnie, cieleśnie i duchowo. Jak to możliwe? Czarownicy jego pokroju przysięgę czynią szatanowi, oddając mu się duszą i ciałem, żeby takowe rzeczy sprawować mogli. Tak twierdzili Sprenger i Kraemer. Natura nie znosi próżni - jeśli sam dałeś się zjeść, to musisz zjadać innych, aby móc dalej istnieć. Łańcuszek rośnie w nieskończoność, tak jak nieskończone są apetyty Piekła. Dodałem gazu - zapadła już głęboka noc, ale byliśmy blisko domu. Teogderyk obudził się z płytkiej drzemki i z przerażeniem obserwował migające po obu stronach drogi drzewa. Coś zaczął jęczeć, że to jedyny opel jego syna, poza tym on sam nie wierzy w reinkarnację, a nawet gdyby wierzył, to i tak nie mam prawa szafować jego cennym życiem. Puszczałem to mimo uszu, dociskając gaz do granic bezpieczeństwa. Interesowało mnie tylko to, aby możliwie najwcześniej znaleźć się w domu. Chciałem jak najszybciej przygotować się do rozprawy z Bieleckim. W granice miasta wjechaliśmy pół godziny przed północą - dopiero wtedy zwolniłem, a Teogderyk zaczął oddychać normalnie. Podjechałem pod blok, gdzie mieszkałem, i dopiero wtedy oddałem mu wóz. Trzymał rękę na stacyjce, ale nie odjeżdżał. - Co chcesz z nim zrobić? - spytał w końcu, patrząc gdzieś w bok. Nie wiedziałem, co mu powiedzieć, na szczęście z klatki wyszła moja sąsiadka i poinformowała, że już od godziny w moim mieszkaniu bez przerwy dzwoni telefon. Szybko wbiegłem na górę - kiedy szukałem kluczy, za drzwiami rozległ się dzwonek telefonu, długi, niecierpliwy. Wpadłem do środka i złapałem słuchawkę. - Jestem matką Patrycji - usłyszałem podniesiony kobiecy głos. - Czy mogę wiedzieć, gdzie jest moja córka? Czy jest może u pana? Ze zdumienia o mało nie zapomniałem języka w gębie. Nie widziałem jej blisk