Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Imajica tom 1 - Piąte Dominium PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
CLIVE BARKER
IMAJICA
PIĄTE DOMINIUM
Przełożył Wojciech Szypuła
Wydawnictwo MAG
Warszawa 2002
Strona 2
Tytuł oryginału:
Imajica
Copyright © 1991 by Clive Barker
Copyright for the Polish translation
© 2002 by Wydawnictwo MAG
Redakcja:
Maria Rawska
Korekta:
Urszula Okrzeja
Ilustracja na okładce:
© Michael Whelan /via Thomas Schlück GmbH
Opracowanie graficzne okładki:
Jarosław Musiał
Projekt typograficzny, skład i łamanie:
Tomek Laisar Fruń
ISBN 83-89004-00-3
Wydanie I
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Cypryjska 54, 02-761 Warszawa
tel./fax (0-22) 642 45 45 lub (0-22) 642 82 85
e-mail:
[email protected]
Strona 3
Strona 4
Spis treści
Spis treści 3
ROZDZIAŁ 1 7
ROZDZIAŁ 2 17
ROZDZIAŁ 3 24
ROZDZIAŁ 4 31
1 31
2 33
3 34
ROZDZIAŁ 5 45
1 45
2 47
ROZDZIAŁ 6 51
1 51
2 52
ROZDZIAŁ 7 60
1 60
2 61
3 67
4 70
ROZDZIAŁ 8 72
ROZDZIAŁ 9 81
1 81
2 83
3 88
ROZDZIAŁ 10 90
1 90
Strona 5
2 91
ROZDZIAŁ 11 96
ROZDZIAŁ 12 105
1 105
2 112
ROZDZIAŁ 13 116
1 116
2 118
3 119
ROZDZIAŁ 14 122
1 122
2 124
3 130
ROZDZIAŁ 15 133
1 133
2 137
3 139
ROZDZIAŁ 16 147
1 147
2 149
ROZDZIAŁ 17 155
ROZDZIAŁ 18 161
1 161
2 162
ROZDZIAŁ 19 178
1 178
2 179
3 184
ROZDZIAŁ 20 187
1 187
2 190
Strona 6
3 195
4 197
5 200
ROZDZIAŁ 21 205
1 205
2 206
3 211
4 217
ROZDZIAŁ 22 221
1 221
2 227
ROZDZIAŁ 23 232
1 232
2 235
ROZDZIAŁ 24 248
1 248
2 250
ROZDZIAŁ 25 265
1 265
2 276
3 283
ROZDZIAŁ 26 287
1 287
2 289
ROZDZIAŁ 27 303
1 303
2 305
3 312
ROZDZIAŁ 28 319
1 319
2 325
Strona 7
ROZDZIAŁ 29 336
1 336
2 341
ROZDZIAŁ 30 343
1 343
2 346
3 349
ROZDZIAŁ 31 355
1 355
2 360
3 368
ROZDZIAŁ 32 375
1 375
2 379
ROZDZIAŁ 33 389
ROZDZIAŁ 34 400
1 400
2 405
ROZDZIAŁ 35 410
1 410
2 416
ROZDZIAŁ 36 421
1 421
2 425
Strona 8
ROZDZIAŁ 1
Kluczowe twierdzenie Pluthero Quexosa, najsłynniejszego dramatopisarza
Drugiego Dominium, brzmiało następująco: W każdym dziele, bez względu na to, jak
byłoby ambitne i głębokie, jest miejsce tylko dla trzech postaci. Dwóch zwaśnionych
królów - i rozjemca; dwoje kochających się małżonków - i uwodziciel lub dziecko;
bliźnięta - i duch matczynego łona; dwoje kochanków - i śmierć. Przez utwór mogą się
naturalnie przewinąć setki, a nawet tysiące innych osób, wyłącznie jednak jako widma,
słudzy i - z rzadka - odbicia trojga rzeczywistych, obdarzonych wolną wolą głównych
bohaterów. Co więcej, wedle nauk Quexosa nawet to kluczowe trio nie ma prawa ostać
się nietknięte. W miarę rozwoju fabuły będzie się zmniejszać - z trzech postaci zostaną
dwie, potem jedna, a na końcu scena całkiem opustoszeje.
Rzecz jasna, wielu pisarzy próbowało podważyć jego dogmaty. Autorzy bajek i
komedii szczególnie głośno wyrażali swoją pogardę, przypominając świetnemu
Quexosowi, że ich utwory nieodmiennie kończą się ślubem i ucztą. On jednak pozostał
nieugięty. Miał ich za oszustów, którzy pozbawiają widzów tego, co nazywał ostatnią
wielką procesją: po odśpiewaniu weselnych pieśni i odtańczeniu radosnych pląsów
pogrążeni w melancholii bohaterowie powinni odejść i zniknąć w mrokach zapomnienia.
Był w swej filozofii bezlitosny, utrzymywał jednak, że jest ona absolutnie
niezmienna, uniwersalna - prawdziwa i w Piątym Dominium, zwanym Ziemią, i w
Drugim.
A co najważniejsze, obowiązywała z taką samą bezwzględnością zarówno w
sztuce, jak i w życiu.
*
Jako człowiek z natury skryty i opanowany Charlie Estabrook nie miał
cierpliwości do teatru. Jego zdaniem - a wyrażał się prosto - teatr był stratą czasu:
kaprysem, kłamstwem, stekiem bzdur. Gdyby jednak w tę zimną listopadową noc jakiś
uczeń Quexosa zacytował mu pierwsze prawo dramatyczne, Charlie pokiwałby ponuro
Strona 9
głową i powiedział: - Szczera prawda. Szczera prawda.
Jego osobiste doświadczenie potwierdzało słowa dramaturga. Wszystko zaczęło
się od trojga bohaterów: był on, był John Furie Zacharias - i Judith pomiędzy nimi. Układ
ten nie utrzymał się długo. W kilka tygodni po poznaniu Judith Charlie zajął miejsce
Zachariasa w jej sercu i trio zmieniło się w błogi duet. Ożenił się z nią, przez pięć lat
wiedli szczęśliwy żywot - do czasu aż z przyczyn dotąd dla niego niepojętych ich radość
gdzieś zniknęła i na scenie został tylko jeden bohater.
Czyli on sam, naturalnie. Noc zastała go na tylnej kanapie samochodu. Krążył po
ściętych mrozem londyńskich ulicach, szukając kogoś, kto pomógłby mu dokończyć
opowieść - w stylu, którym Quexos nie byłby pewnie zachwycony, ale który pomógłby
Charliemu zaleczyć rany.
Nie był w tych poszukiwaniach osamotniony. Towarzyszył mu jedyny w miarę
godny zaufania człowiek, kierowca, przewodnik i alfons w jednej osobie, tajemniczy pan
Chant. Jednakże mimo współczucia, jakie okazywał Charliemu, był tylko zwyczajnym
służącym: chętnie opiekował się swoim panem, dopóki terminowo dostawał pensję. Nie
miał pojęcia, jak okrutny ból dręczy Estabrooka; na to był zbyt oschły i pełen rezerwy.
Estabrook próżno by też szukał pociechy w szacownym rodzie, z którego się wywodził.
Mógł wprawdzie wskazać swoich przodków wstecz aż do czasów Jakuba I, nie znalazł
jednak w drzewie genealogicznym ani jednego (chociaż dogrzebał się aż do samych
przeklętych korzeni!), który - osobiście lub obcymi rękoma - dopuściłby się tego, co on
teraz planował. Zamordowania żony.
Gdy o niej myślał (a kiedy tego nie robił?), zasychało mu w gardle i dłonie
zaczynały się pocić. Oddychał ciężko, drżał na całym ciele. Widział ją oczyma wyobraźni
jako istotę z innego, doskonalszego świata. Miała idealnie gładką skórę, zawsze chłodną i
bladą; gibkie ciało, długie włosy, smukłe palce; lubiła się śmiać, a jej oczy... Ach, oczy
potrafiły mienić się wszystkimi odcieniami liści: soczystą zielenią wiosny i późnego lata,
złotem jesieni, a w gniewie - czernią zimowej zgnilizny.
Charlie natomiast był zupełnie przeciętnym człowiekiem - przyzwoitym, z ogładą,
ale przeciętnym. Dorobił się fortuny na sprzedaży wanien, bidetów i sedesów, co
bynajmniej nie dodawało mu uroku. Dlatego też gdy pierwszy raz ujrzał Judith - siedziała
przy biurku w gabinecie jego księgowego, olśniewając urodą w tym raczej zgrzebnym
Strona 10
otoczeniu - pomyślał najpierw: „Chcę mieć tę kobietę", a zaraz potem: „Ale ona mnie nie
zechce". Kiedy jednak zbliżył się do niej, doznał uczucia, jakiego nigdy przedtem nie
doświadczył. Poczuł, że Judith należy do niego i że jeśli trochę wysili mózgownicę,
zdobędzie ją bez trudu.
Zaloty rozpoczął tego samego dnia, którego się poznali; na biurko Judith trafił
pierwszy z licznych dowodów jego uczucia. Charlie szybko jednak się zorientował, że
przekupstwem i pochlebstwami niewiele wskóra. Podziękowała mu grzecznie i dała do
zrozumienia, że nie życzy sobie dalszych prezentów. Przestał więc je przysyłać, próbując
wszystkiego się o niej dowiedzieć. Nie było tego dużo. Prowadziła spokojne życie, miała
wąski krąg znajomych, trącący lekko cyganerią. W tym kręgu znalazł jednak mężczyznę,
który pierwszy zaczął się ubiegać o względy Judith - i najwyraźniej je zdobył. Nazywał
się John Furie Zacharias, był powszechnie znany jako Gentle i cieszył się reputacją
takiego lowelasa, że Charlie zmyłby się jak niepyszny, gdyby nie przepełniająca go
niezwykła pewność siebie. Postanowił uzbroić się w cierpliwość i czekać na odpowiednią
chwilę, która musiała kiedyś nadejść.
Tymczasem zaś obserwował swoją wybrankę z oddalenia, aranżując krótkie, niby
przypadkowe spotkania, i cały czas próbował poznać przeszłość rywala. I tym razem
niewiele udało mu się ustalić. Zacharias najczęściej pędził żywot żigolaka, a w wolnych
chwilach próbował bez większego powodzenia malować obrazy. Miał opinię rozpustnika
- spotkawszy go przypadkiem, Charlie odniósł wrażenie, że uzasadnioną. Gentle istotnie
okazał się niezwykle przystojnym facetem, ale zdaniem Estabrooka wyglądał jak
człowiek, który dopiero co otrząsnął się z gorączki. Miał w sobie coś pierwotnego,
surowego, jakby wypocił wszystko co zbędne ze swojej istoty i została mu sama jej
esencja. Na jego pięknej twarzy malowały się jakieś tajemne żądze, przywodzące na myśl
człowieka opętanego przez diabła.
Kilka dni po tym spotkaniu Charlie dowiedział się, że jego ukochana odeszła od
Gentle'a i, pogrążona w smutku, potrzebuje czułej opieki. Czym prędzej pospieszył jej z
pomocą. Wdzięczność, z jaką Judith przyjęła uczucie, zdawała się potwierdzać
prawdziwość przekonania, że są dla siebie stworzeni.
Rzecz jasna, wspomnienie tego triumfu zblakło, gdy odeszła. Teraz twarz
Charliego przybrała taki sam tęskny, pożądliwy wyraz, który wcześniej widział u
Strona 11
Zachariasa, tylko że do niego grymas ten znacznie mniej pasował. Twarz Estabrooka
nikomu nie wydałaby się piękna. W wieku pięćdziesięciu sześciu lat wyglądał na
sześćdziesiąt, rysy miał równie toporne, jak Gentle subtelne, równie mocne, jak Gentle
łagodne. Jedynym ustępstwem na rzecz osobistej próżności był delikatnie podkręcony
wąsik, tuż pod patrycjuszowskim nosem. Zasłaniał górną wargę, którą w młodości
Charlie uważał za nazbyt pełną i wyrazistą. Dolna wystawała lekko nad podbródkiem.
W czasie przejażdżki po skrytych w mroku ulicach dostrzegł odbicie swojej
twarzy w szybie. Co za maszkara! Zaczerwienił się na myśl o tym, jak bezwstydnie
paradował po mieście z Judith u boku; jak żartował, że żona kocha go za zamiłowanie do
czystości i dobry gust, jeśli idzie o bidety. Ci sami ludzie, którzy słuchali jego dowcipów,
teraz śmiali się z niego w najlepsze. Uważali go za durnia. Nie mógł tego znieść. W jeden
tylko sposób mógł ukoić ból upokorzenia - musiał ukarać Judith za to, że go zostawiła.
Oparł się czołem o szybę i wyjrzał na zewnątrz.
- Gdzie jesteśmy?
- Na południowym brzegu rzeki, proszę pana - odparł Chant.
- To wiem, ale gdzie?
- W Streatham.
Mimo że nieraz tędy przejeżdżał - mieli w pobliżu magazyn - nie poznawał
okolicy. Nigdy dotąd miasto nie wydawało mu się tak obce i paskudne.
- Jak ci się wydaje, jakiej płci jest Londyn? - zagadnął.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
- Kiedyś był damą - stwierdził Estabrook. - Ale już nie wygląda kobieco.
- Teraz nie - odparł Chant. - Co innego wiosną.
- Parę krokusów w Hyde Parku niewiele zmieni. Londyn stracił swój urok -
westchnął Estabrook. - Daleko jeszcze?
- Zaraz będziemy na miejscu.
- Twój człowiek na pewno będzie na nas czekał?
- Oczywiście.
- Nieraz już to robiłeś, prawda? Grałeś rolę pośrednika czy... Jak ty to mówisz?
Ułatwiacza?
- Naturalnie - przytaknął Chant. - Mam to we krwi.
Strona 12
A nie była to w pełni angielska krew. Skóra i gramatyka Chanta zdradzały jego
imigrancką przeszłość. Mimo to Estabrook przekonał się, że można mu czasem zaufać.
- Nie jesteś ciekawy, co planuję? - zapytał.
- To nie moja sprawa, proszę pana. Pan płaci za usługę, ja ją wykonuję. Gdyby
chciał mi pan wyjawić swoje motywy...
- Tak się składa, że nie mam na to ochoty.
- Rozumiem. Więc moja ciekawość nie ma chyba sensu, prawda?
Zgrabnie powiedziane, uznał Estabrook. Kiedy człowiek nie pragnie tego, czego i
tak nie może mieć, na pewno łatwiej mu się żyje. Kto wie, czy nie powinien nauczyć się
tej sztuczki, nim za bardzo się zestarzeje - nim zacznie marzyć o czasie, którego nikt mu
nie podaruje. Nie żeby miał wygórowane wymagania; na przykład nie wymagał seksu od
Judith. Patrzenie na nią sprawiało mu tyle samo przyjemności, co kochanie się z nią. Nie
wiedziała o tym, ale na jej widok czuł, że coś przeszywa go do głębi, tak jakby to ona w
niego wchodziła. Chociaż... Może i wiedziała. Może uciekła od jego bierności, od
łatwości, z jaką ulegał jej urodzie. Jeżeli tak było, to po dzisiejszej nocy zmieni zdanie.
On, Estabrook, pokaże, że jest mężczyzną - wynajmie mordercę; ona zaś w chwili śmierci
zrozumie swój błąd. Ta myśl sprawiała mu przyjemność. Pozwolił sobie na nikły
uśmieszek, który jednak zniknął mu z ust, gdy tylko samochód zaczął zwalniać.
Przed maską wozu ciągnęła się pordzewiała żelazna ściana, na całej długości
pomazana sprayem. Za nią - co było widać przez dziury wydarte w przeżartym korozją
metalu - znajdowało się złomowisko, na którym stały przyczepy kempingowe.
Najwyraźniej tam właśnie mieli się udać.
- Zwariowałeś?! - Estabrook pochylił się i złapał Chanta za ramię. - Tu jest
niebezpiecznie!
- Obiecałem panu najlepszego płatnego zabójcę w całej Anglii, panie Estabrook.
Tu właśnie go znajdziemy. Może mi pan wierzyć.
Estabrook odburknął coś wściekle. Spodziewał się dyskretnej atmosfery,
zasłoniętych okien i szczelnie zamkniętych drzwi, a nie obozowiska Cyganów. Byłby to
szczyt ironii losu: zostać zamordowanym, próbując zlecić morderstwo.
- Zawiodłem się na tobie - stwierdził Estabrook.
- Obiecuję panu, że to naprawdę niezwykły człowiek - powiedział Chant. - W całej
Strona 13
Europie nie ma nikogo, kto mógłby się z nim równać. Pracowałem dla niego, zanim...
- Byłbyś tak miły i podał mi nazwiska paru waszych ofiar?
Chant odwrócił się do swojego pracodawcy.
- Ja nie nalegałem, kiedy chciał pan zachować dyskrecję. Proszę tylko o to samo.
Estabrook chrząknął cicho.
- Czy chce pan, żebyśmy wrócili do Chelsea? - ciągnął Chant. - Mogę znaleźć
panu kogoś innego. Nie będzie może równie dobry, ale spotkacie się w przyjemniejszym
otoczeniu.
Sarkazm w słowach kierowcy był wyraźny. Estabrook rozumiał, że jeżeli chce być
czysty, nie może podjąć tej gry.
- Nie, nie, skoro już tu jesteśmy, spotkam się z nim - zapewnił Chanta. - Jak się
nazywa?
- Ja go nazywam Pie.
- Pie?! To imię czy nazwisko?
- Po prostu Pie.
Chant wysiadł i otworzył Estabrookowi drzwi. Mroźny wiatr dmuchnął do środka
śniegiem. Tego roku zimie naprawdę było spieszno. Estabrook postawił kołnierz, wcisnął
ręce głęboko do pachnących miętą kieszeni i wszedł za swoim przewodnikiem w
najbliższą wyrwę w skorodowanej ścianie. W powietrzu unosił się zapach palonego
drewna - pomiędzy przyczepami dogasało ognisko. Woń spalenizny mieszała się z
odorem zjełczałego tłuszczu.
- Proszę iść blisko mnie, żywym krokiem - poradził Chant. - I niech się pan nie
rozgląda. Ci ludzie bardzo sobie cenią prywatność.
- Co ten twój as tu robi? - zdziwił się Estabrook. - Ukrywa się?
- Twierdził pan, że chce wynająć człowieka, którego nikt nie zdoła wytropić. Użył
pan słowa „niewidzialny". Taki właśnie jest Pie. Nie ma go w żadnych kartotekach. Ani
policyjnych, ani ubezpieczeniowych, ani nawet w rejestrze urodzeń.
- Wydaje mi się to nieprawdopodobne.
- Specjalizuję się w sprawach nieprawdopodobnych.
Do tej pory Estabrook nigdy się nie przeląkł złowrogiego błysku w oku Chanta,
ale tym razem nie potrafił kierowcy spojrzeć w twarz. Chant musiał kłamać. Jaki dorosły
Strona 14
człowiek w dzisiejszych czasach mógłby się uchować poza wszelkimi rejestrami? Jednak
myśl o spotkaniu z człowiekiem, który się za takiego uważa, była intrygująca. Estabrook
skinął głową na Chanta, żeby szli dalej.
Znaleźli się na słabo oświetlonym terenie. Wszędzie walały się śmieci i złom,
mijali zardzewiałe szkielety samochodów, sterty gnijących odpadków, których smrodu
nie był w stanie przytłumić mróz, niezliczone wygasłe ogniska. Zwracali na siebie
powszechną uwagę. Jakiś pies, w którego krwi zmieszało się więcej ras, niż miał kudłów
na grzbiecie, jazgotał jak opętany, szarpiąc się na napiętym powrozie. Piana kapała mu z
pyska. W kilku przyczepach niewidoczne ręce odsunęły firanki. Dwie młode dziewczyny,
o włosach tak jasnych i długich, jakby ochrzczono je w płynnym złocie (w takim miejscu
wyglądały wręcz niewiarygodnie pięknie), wstały od ogniska. Jedna gdzieś pobiegła,
jakby chciała zawiadomić straż, druga obserwowała przybyszów z na wpół anielskim, na
wpół debilnym uśmiechem na twarzy.
- Proszę na nią nie patrzeć - upomniał Estabrooka Chant, ale Charlie nie mógł się
powstrzymać.
Z przyczepy wynurzył się albinos z białymi dredami, ciągnąc za sobą blondynkę.
Na widok obcych krzyknął głośno i ruszył w ich stronę. Otworzyło się jeszcze dwoje
drzwi. Na plac wychodziło coraz więcej ludzi, ale Estabrook nie dojrzał, czy są uzbrojeni.
- Niech pan idzie prosto, nie rozgląda się - przypomniał mu Chant. - To ta
przyczepa ze słońcem wymalowanym na ścianie, widzi ją pan?
Zostało im jeszcze jakieś dwadzieścia metrów. Albinos z dredami wydawał
rozkazy - nie wszystkie brzmiały sensownie, ale na pewno miały na celu zatrzymanie
intruzów. Estabrook zerknął na Chanta, który zacisnął zęby i szedł ze wzrokiem
utkwionym w przyczepę. Za ich plecami rozlegał się coraz głośniejszy tupot nóg.
Sekundy dzieliły ich od ciosu w głowę albo pchnięcia nożem pod żebra.
- Nie uda nam się - mruknął Estabrook.
Kiedy zbliżyli się na dziesięć metrów do przyczepy i albinos deptał im już po
piętach, drzwi się otwarły. Wyjrzała przez nie kobieta w nocnej koszuli, z dzieckiem na
ręku. Była niska i tak drobna, że chyba tylko cudem mogła podnieść malucha. Dzieciak
rozpłakał się, gdy dosięgnął go mróz.
Żałosne kwilenie przyspieszyło reakcję goniących ich ludzi. Albinos zatrzymał
Strona 15
Estabrooka, kładąc mu dłoń na ramieniu. Chant - tchórz perfidny - nawet nie zwolnił
kroku, gdy albinos odwrócił Estabrooka do siebie. Tak właśnie wyglądały najgorsze
koszmary Charliego: stał naprzeciwko paskudnych, ospowatych facetów, którzy nie mieli
nic do stracenia i mogli go śmiało wypatroszyć. Albinos przytrzymał go, a drugi
mężczyzna, błyskając złotymi siekaczami, rozchylił mu płaszcz i z wprawą iluzjonisty
przeszukał kieszenie. Tu nie chodziło o zwykły profesjonalizm - chcieli szybko
zakończyć robotę, zanim ktoś zdąży im przeszkodzić. Kieszonkowiec wyciągnął właśnie
portfel Estabrooka, gdy z przyczepy rozległ się głos:
- Puśćcie tego dżentelmena. Jest prawdziwy.
Bez względu na to, co znaczyło ostatnie stwierdzenie, rozkaz został natychmiast
wykonany. Złodziejaszek zdążył jednak przełożyć portfel Estabrooka do swojej kurtki, po
czym cofnął się i podniósł ręce, pokazując puste dłonie. Mimo opieki, którą Pie - bo to
zapewne Pie - najwyraźniej otoczył gościa, upominanie się o portfel byłoby chyba
nierozsądne. Estabrook odsunął się od napastników z lekkim sercem i kieszenią.
Odwrócił się i ujrzał stojącego w drzwiach przyczepy Chanta. Kobieta z
dzieckiem i człowiek, który przed chwilą się odezwał, zniknęli w środku.
- Nie zrobili panu krzywdy? - upewnił się Chant.
Estabrook obejrzał się przez ramię. Złodzieje wrócili do ogniska, pewnie
zamierzali w jego świetle podzielić się łupem.
- Nie - odparł. - Sprawdź, co z samochodem, zanim go ze wszystkiego oskubią.
- Najpierw chciałbym pana przedstawić...
- Idź do auta. - Wysłanie Chanta w pojedynkę na ziemię niczyją, ciągnącą się aż
do żelaznej ściany, sprawiło Estabrookowi pewną satysfakcję. - Sam się przedstawię.
- Jak pan sobie życzy.
Chant oddalił się, a Estabrook wszedł po schodkach do przyczepy. Powitał go
zapach i dźwięk, oba równie słodkie. Woń niedawno obranych pomarańczy unosiła się
jeszcze w powietrzu. Ktoś - jakiś Murzyn siedzący w ciemnym kącie przyczepy - grał na
gitarze kołysankę. Obok niego spało jedno dziecko, a w łóżeczku leżał maluch, którego
matka wyniosła na zewnątrz. Gulgotał radośnie i wyciągał pulchniutkie rączki do góry,
jakby chciał paluszkami chwycić melodię z powietrza. Z drugiej strony przy stole
siedziała kobieta uprzątająca skórki pomarańczowe. Wnętrze przyczepy było urządzone i
Strona 16
posprzątane z taką samą precyzją, z jaką wykonywała to zadanie; wszystkie powierzchnie
lśniły.
- Pan musi być Pie - stwierdził Estabrook.
- Proszę, niech pan zamknie drzwi - powiedział gitarzysta. Kiedy Estabrook to
zrobił, dodał: - Proszę usiąść. Thereso, podaj naszemu gościowi coś do picia. Na pewno
jest zmarznięty.
Brandy w porcelanowym kubeczku smakowała jak najsłodszy nektar. Estabrook
wypił ją duszkiem, a Theresa od razu napełniła kubek ponownie. Kiedy i tym razem
pochłonął brandy kilkoma haustami, dostał drugą dolewkę. Pie przez ten czas uśpił swoją
grą dzieci i przysiadł się do stołu. Alkohol przyjemnie szumiał Estabrookowi w głowie.
W całym swoim życiu znał z nazwiska tylko dwóch Murzynów: jeden był
kierownikiem fabryki płytek ceramicznych w Swindon, drugi - kolegą jego brata.
Żadnego z nich nie miał ochoty poznawać bliżej. Ludzie w jego wieku i z jego klasy
społecznej wciąż napawali się wspomnieniami ery kolonialnej. Fakt, że w żyłach Pie
płynęła czarna krew (chyba nie tylko czarna, pomyślał Estabrook), dodatkowo
przemawiał przeciw Chantowi. A jednak - może to przez brandy - facet, który siedział po
drugiej stronie stołu, wydał się Charliemu intrygujący.
Pie nie wyglądał na zabójcę. Jego twarz nie była może pozbawiona wyrazu, ale
wydawała się niepokojąco delikatna, nawet (chociaż to słowo nie przeszłoby
Estabrookowi przez gardło) piękna. Wysokie kości policzkowe, pełne usta, ciężkie
powieki. Włosy, w których czarne pasemka przeplatały się z jasnymi, opadały mu na
ramiona drobnymi loczkami. Musiał być chyba starszy, niż wydawało się na pierwszy
rzut oka. Zwłaszcza biorąc pod uwagę wiek jego dzieci. A może nie, może miał dopiero
trzydziestkę, tylko życie dało mu w kość? Sepiowy odcień gładkiej skóry ledwie
maskował jej chorobliwy, dziwnie metaliczny połysk. Trudno było się zdecydować, jaki
właściwie ma kolor, zwłaszcza gdy oczy przesłaniała człowiekowi mgiełka brandy.
Najlżejszy ruch głowy Pie sprawiał, że po jego skórze przebiegały delikatne fale, mieniąc
się ulotnymi barwami, jakich Estabrook nigdy nie widział u żywej istoty.
Theresa zostawiła ich samych i usiadła przy kojcu. Po części przez wzgląd na
śpiące dzieci, a po części ze strachu przed wyrażeniem głośno swoich myśli Estabrook
mówił szeptem:
Strona 17
- Czy Chant powiedział panu, dlaczego tu jestem?
- Naturalnie. Chce pan, żeby ktoś został zamordowany. - Pie wyjął paczkę
papierosów z kieszeni dżinsowej koszuli. Poczęstował Estabrooka, który odmówił
ruchem głowy. - Po to właśnie pan tu przyjechał, prawda?
- Tak - przytaknął Estabrook. - Tylko...
- Patrzy pan na mnie i myśli, że się do tego nie nadaję - podsunął mu Pie. Włożył
papierosa do ust. - Niech pan będzie ze mną szczery.
- Inaczej sobie pana wyobrażałem.
- To świetnie. - Pie zapalił papierosa. - Gdybym był taki, jak pan się spodziewał,
wyglądałbym na zawodowego mordercę, a pan by wtedy stwierdził, że za bardzo się
rzucam w oczy.
- Może i tak.
- Jeżeli nie chce pan skorzystać z moich usług, nie ma sprawy. Chant na pewno
znajdzie kogoś innego. Jeżeli jednak chce mnie pan wynająć, proszę mi powiedzieć, o co
chodzi.
Estabrook spojrzał, jak dym przesłania szare oczy mordercy, i ani się obejrzał, jak
zaczął zwierzać się ze wszystkiego. Na śmierć zapomniał o zasadach, które miały rządzić
tym spotkaniem. Zamiast wypytać Pie o wszystko i ukryć co tylko się da z własnej
biografii, żeby nie dawać mu niepotrzebnie jakiegoś punktu zaczepienia, przedstawił
swoją tragedię ze wszystkimi niechlubnymi szczegółami. Kilkakrotnie próbował się
powstrzymać, ale tak dobrze się czuł, pozbywając się tego brzemienia, że przełamał
barierę rozsądku. Gospodarz ani razu mu nie przerwał. Dopiero kiedy rozległo się
pukanie do drzwi, oznajmiające przybycie Chanta, Estabrook przypomniał sobie, że tej
nocy na świecie są jeszcze inne żywe istoty poza nim i jego spowiednikiem. Zresztą już
skończył.
Pie otworzył drzwi, ale nie wpuścił Chanta do środka.
- Odprowadzę go do samochodu - powiedział. - To nie potrwa długo. - Zamknął
drzwi i wrócił do stołu. - Napije się pan czegoś jeszcze?
Estabrook odmówił, ale przyjął papierosa. Pie wypytywał o szczegóły dotyczące
miejsca pobytu i zwyczajów Judith, a Estabrook monotonnym głosem udzielał wyjaśnień.
Na koniec poruszyli kwestię zapłaty. Zgodzili się na dziesięć tysięcy funtów, płatne w
Strona 18
dwóch ratach: zaliczka, kiedy dobiją targu, reszta po wykonaniu zadania.
- Chant ma pieniądze - dodał Estabrook.
- W takim razie możemy chyba iść?
Zanim wyszli, Estabrook zajrzał do dziecinnego łóżeczka.
- Ma pan śliczne dzieci - powiedział, gdy znaleźli się na dworze.
- Nie są moje. Ich ojciec zmarł przed rokiem, w Boże Narodzenie.
- Co za tragedia.
- To stało się bardzo szybko. - Pie zerknął przelotnie na Estabrooka, który znalazł
w jego spojrzeniu potwierdzenie, że to jest sprawca osierocenia dzieci. - Na pewno
pragnie pan śmierci tej kobiety? W tych sprawach nie wolno mieć wątpliwości. Jeżeli
jeszcze się pan waha...
- Nie waham się - przerwał mu Estabrook. - Przyszedłem tu, żeby znaleźć
człowieka, który zabije moją żonę. Pan nim jest.
- Nadal ją pan kocha, prawda? - spytał Pie, gdy ruszyli do samochodu.
- Oczywiście. Dlatego chcę, żeby zginęła.
- Zmartwychwstania nie będzie, panie Estabrook. W każdym razie nie dla pana.
- To nie ja mam umrzeć.
- Chyba się pan myli. - Mijali właśnie ognisko, którego nikt już nie podsycał. -
Kiedy człowiek zabija to, co kocha, w nim też coś musi umrzeć. To chyba jasne?
- Jeżeli mam umrzeć, zgoda. Pod warunkiem, że ona będzie pierwsza. Chcę, żeby
stało się to jak najszybciej.
- Powiedział pan, że jest teraz w Nowym Jorku. Mam tam za nią polecieć?
- A zna pan Nowy Jork?
- Tak.
- W takim razie niech pan to tam załatwi. Byle szybko. Każę Chantowi
uregulować rachunek za przelot. To wszystko. Więcej się nie zobaczymy.
Chant czekał na nich przy żelaznej ścianie. Wyjął zza pazuchy kopertę z
pieniędzmi, którą Pie przyjął bez pytań i bez podziękowań. Uścisnął Estabrookowi rękę
na pożegnanie i pozwolił intruzom bezpiecznie wrócić do samochodu. Zapadając się w
wygodne, skórzane siedzenie, Estabrook zdał sobie sprawę, że ręka, którą podał na
pożegnanie, drży. Splótł palce obu dłoni i trzymał je ściśnięte przez całą podróż do domu.
Strona 19
Strona 20
ROZDZIAŁ 2
„Zrób to dla wszystkich kobiet tego świata", głosiła kartka, którą John Furie
Zacharias podniósł z podłogi. „Poderżnij sobie gardło, łgarzu".
Obok karteczki Vanessa i jej przyboczni (miała dwóch braci; prawdopodobnie do
spółki z nimi wyczyściła dom) zostawili zgrabną kupkę potłuczonego szkła, na wypadek
gdyby jej prośba poruszyła go na tyle, żeby od razu chciał pożegnać się z życiem.
Wpatrywał się tępo w jej słowa, czytając je po raz setny i szukając w nich - na próżno,
rzecz jasna - śladu pocieszenia. Poniżej ptaszka i bohomazu, łączących się w podpis
Vanessy, papier był lekko pofałdowany. Czyżby płakała, pisząc to pożegnanie?
Niewielka byłaby to pociecha, a jeszcze mniejsze prawdopodobieństwo, że to prawda.
Vanessa do płaczliwych nie należała. John nie wyobrażał też sobie, żeby kobieta, która
żywiłaby wobec niego jakiekolwiek cieplejsze uczucia, potrafiła tak metodycznie ograbić
go ze wszystkiego. Co prawda ani mieszkanko w zapomnianym zaułku, ani żaden mebel
zgodnie z prawem do niego nie należały, ale przecież mnóstwo sprzętów wybrali razem:
ona ceniła jego zmysł estetyczny, on - jej pieniądze, za które kupowali wszystko, co
wpadło mu w oko. Wszystko zniknęło, włącznie z perskim dywanem i lampą w stylu art
deco. Dom, który razem urządzili i którym cieszyli się przez rok i dwa miesiące, został
dokumentnie ogołocony. John też czuł się nagi, jak odarty z ciała. Nie miał nic.
Nie stała się żadna tragedia. Vanessa nie była pierwszą kobietą gotową zaspokajać
jego zamiłowanie do ręcznie tkanych koszul i jedwabnych kamizelek; nie będzie też
ostatnią. Była jednak jedyną w ostatnich czasach - przeszłość ulatniała się z pamięci
Gentle'a po mniej więcej dziesięciu latach - która w pół dnia zaplanowała i
przeprowadziła taką grabież.
Jego błąd nie pozostawiał wątpliwości. Kiedy obudził się obok niej w łóżku,
Vanessa upomniała się, żeby sprawił jej przyjemność swoją poranną erekcją. Odmówił,
wiedząc, że po południu spotka się z Martine. Roztrząsanie kwestii, skąd Vanessa
wiedziała, gdzie opróżnia swoje jądra, było bezcelowe. Wiedziała i już. W południe