Holmberg Ake - Latający detektyw
Szczegóły |
Tytuł |
Holmberg Ake - Latający detektyw |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Holmberg Ake - Latający detektyw PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Holmberg Ake - Latający detektyw PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Holmberg Ake - Latający detektyw - podejrzyj 20 pierwszych stron:
AKE HOLMBERG
LATAJĄCY DETEKTYW
(PRZEŁOŻYLI: TERESA CHŁAPOWSKA)
SCAN-DAL
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kłopoty Ture Sventona
Długa i wąska ulica Królowej leży mniej więcej w centrum Sztokholmu. Ruch na
niej
nieustanny. Zrozumiałe, że jest to najbardziej odpowiednie miejsce na biuro
prywatnego
detektywa - tam jest się naprawdę w samym sercu wszystkich spraw. Idąc ulicą
Królowej w
piękny letni dzień, nie zdziwisz się ujrzawszy na drzwiach domu napis:
T. SVENTON
Praktykujący Prywatny Detektyw
Ów Sventon był małym, chudym człowieczkiem o ostrym profilu. Stroskany, siedział
właśnie przy biurku i gładził w zamyśleniu czarną brodę. Długi, cienki nos
upodabniał go do
jastrzębia (o ile można sobie wyobrazić jastrzębia z brodą). Nie wyglądał na
zadowolonego.
Cechowała go przecież bystrość i odwaga, chętnie podejmował nawet najbardziej
niebezpieczne zadania i wcale niewykluczone, że był najsprytniejszym prywatnym
detektywem w kraju. A jednak nigdy nie otrzymywał żadnych poleceń. Jeśli już
ktoś
zadzwonił do drzwi, prawie zawsze był to sprzedawca sznurowadeł, a prawie nigdy
ktoś, kto
by mu zlecił śledzenie jakiegoś podejrzanego osobnika czy też odnalezienie
wartościowego
naszyjnika z pereł, którego szukano od zeszłego piątku. Nikt więc nie mógł się
nawet
domyślać, jakim zdolnym detektywem był Sventon. Wiedział to tylko on sam.
Każdy człowiek posiada swoje drobne właściwości różniące go od innych. Sventon
miał ich dwie. Po pierwsze, nie mógł wymówić Sture Svensson, tak jak się
rzeczywiście
nazywał. Wychodziło mu raczej Ture Sventon, więc koniec końców zmienił nazwisko
i teraz
naprawdę nazywa się Ture Sventon. Poza tym nie mógł wymówić słowa ptyś -
brzmiało jak
psyś. A gdy chciał powiedzieć pistolet, mówił piftolet. Nie ma co ukrywać,
Sventon nieco
seplenił.
Drugą dziwną właściwością było to, że zawsze wyglądał na bardzo zajętego, choć
nigdy nic nie robił. Jeżeli czasem jakiś klient odwiedził go w biurze, odnosił
wrażenie, że
Sventon ugina się pod ciężarem najbardziej niebezpiecznych zadań. Co chwila
dzwonił
telefon, a Sventon odpowiadał na przykład tak: “Halo! Dobrze, w porządku. Ale
pamiętajcie!
Piftoletu użyć tylko w razie konieczności. Nie zapominajcie o tym, chłopcy!"
Albo też klient
słyszał ku swemu wielkiemu zdziwieniu, że Sventon “...śledził go aż do Rio de
Janeiro...
współpracuje z policją brazylijską. Do widzenia". To wszystko było bardzo
dziwne. Gość nie
mógł jednak wiedzieć, że Sventon mówił tylko ze swoją sekretarką, panną Jansson,
która
dzwoniła z drugiego pokoju. Miała ścisłe polecenie telefonowania, gdy tylko
zjawiał się
klient.
Biuro składało się z dwóch pokoi. Pierwszy od wejścia zajmowała panna Jansson.
Była to starsza, siwiejąca pani w okularach, taka, na której można polegać.
Teraz właśnie
bardzo się jej śpieszyło. Szydełkowała łapki do garnków, które miały być gotowe
na urodziny
siostry. Więc zniecierpliwiła się trochę, słysząc telefon. Dzwonił ze swego
pokoju jej szef,
prywatny detektyw Ture Sventon.
- Panno Jansson, jak pani myśli, może byśmy tak zjedli po jednym psysiu? Niech
pani
będzie taka dobra i zadzwoni do Rofalii po dwa psy się!
Sventon ogromnie lubił ptysie. Gdy był szczęśliwy, miał ochotę na ptysia, żeby
uczcić
tę okoliczność; gdy czuł się przygnębiony, chciał ptysia na pociechę. Tylko w
ciastkarni
Rozalii można je było dostać jak rok długi.
- Czy z bitą śmietaną? - spytała panna Jansson.
- Oczywiście! Jak najwięcej śmietany. Weźmiemy je na razie na kredyt.
Wkrótce pojawiły się ptysie od Rozalii, rzeczywiście wspaniałe; duże, w miarę
rumiane, a śmietany było tyle, że aż kapała ze wszystkich stron. Takie właśnie
ptysie są
potrzebne, gdy się jest przygnębionym.
Ture Sventon, prywatny detektyw, zdjął brodę, włożył ją do szuflady i zabrał się
do
ptysia.
ROZDZIAŁ DRUGI
Pewnego letniego dnia w Lingonboda
Daleko w południowej Szwecji leży małe miasteczko zwane Lingonboda. Jest tak
małe, że wiele osób nigdy o nim nie słyszało. Ma tylko jedną krótką ulicę, którą
nazywają
Główną, choć jest to raczej kawałek ulicy. Największym i zarazem najpiękniejszym
budynkiem przy ulicy Głównej jest Grand Hotel.
Pewnego letniego dnia miasteczko Lingonboda drzemało w upale. W cieniu wysokich
drzew, w maleńkim trójkątnym parku, siedziało kilka osób przyglądając się
kwiecistym
rabatom. Lecz na ulicy Głównej nie było żywej duszy. Na przedmieściu, od strony
Wzgórza
Świętojańskiego, stała ładna willa, małe szafranowożółte pudełko z oszklonymi
werandami.
Willa nazywała się Fredriksro. Otaczał ją uroczy, cienisty ogród z dużą ilością
krętych
ścieżek wysypanych piaskiem.
W willi Fredriksro mieszkały dwie poczciwe, sympatyczne stare panny. Nazywały
się
Sigrid i Fryderyka Fredriksson. Obie były siwe i kochały dzieci. Widać je było,
gdy
przechadzały się po ogrodzie i przyglądały kwiatom - szczególnie rezedzie; można
też było
dostrzec ich siwe głowy na górnej werandzie, gdzie często siadywały patrząc na
zachód
słońca za Wzgórzem Świętojańskim.
Sigrid i Fryderyka żyły w wielkiej przyjaźni. Nigdy się nie kłóciły, jak to się
nieraz
zdarza innym ludziom; między nimi zawsze panowała zgoda. Była tylko jedna jedyna
rzecz
na świecie, co do której się różniły, a mianowicie duży pistolet kawaleryjski,
pochodzący z
czasów wojny trzydziestoletniej. Ten stary, wspaniały pistolet o kolbie
inkrustowanej masą
perłową wisiał na ścianie w hallu wśród innych licznych okazów starej broni.
Jego
właścicielem był kiedyś Fryderyk Fredriksson, przodek panien Sigrid i Fryderyki.
Co do tego
zgadzały się całkowicie. Jednakże panna Sigrid twierdziła, że pistolet służył w
bitwie pod
Lutzen, panna Fryderyka natomiast była przekonana, że ich przodek zdobył go w
bitwie pod
Breitenfeld. Poza tą jedną sprawą siostry były zawsze tego samego zdania o
wszystkim. Ich
przyjaciele i krewni, wiedząc o tym, nigdy nie mówili z nimi o pistoletach
kawaleryjskich.
Na parapecie w hallu stał duży, srebrny puchar. Widać go było aż z drogi,
zwłaszcza
gdy błyszczał w słońcu. Ojciec panien Fredriksson był budowniczym i kiedy
obchodził
pięćdziesięciolecie pracy, dwustu siedmiu jego przyjaciół złożyło się na
jubileuszowy
podarunek. Kupili srebrny puchar, ten właśnie, który widać z drogi. Zwano go
jubileuszowym. Był to kosztowny przedmiot i równocześnie cenna pamiątka.
Każdego lata siostry Fredriksson miały zwyczaj zapraszać do Fredriksro czworo
małych dzieci z rodziny. Gdy dopisywała pogoda, piło się sok truskawkowy w
altanie, a w
dnie deszczowe - czekoladę z bitą śmietaną na górnej werandzie. Nawet kiedy w
całym
miasteczku Lingonboda było cicho i pusto, koło willi Fredriksro prawie zawsze
coś się działo.
To Liza, Janek, Bjorn i Krystyna urządzali wesołe zabawy wśród peonii i nagietek
lub też
wciskali się wszyscy razem do dużej zielonej beczki przy rogu domu i udawali
rozbitków.
Właśnie była pora na wypicie soku. Przy tak ładnej pogodzie można to było
rzeczywiście zrobić w altanie. Czekano tylko na Lizę, która poszła do piekarni
Larssona po
ciasto biszkoptowe i czternaście bułeczek. Miłe starsze panie zwykle same piekły
ciasto i
bułeczki, ale tym razem było zbyt gorąco, by stać przy piekarniku. Czekano
również na
Janka, który poszedł gdzieś grać w piłkę z chłopcami. Słońce prażyło. Ach, żeby
już wróciła
Liza z bułeczkami! Wszyscy mieli ochotę na szklankę soku.
Jest wreszcie Liza, czas zawołać Janka! Lecz Bjorn i Krystyna zauważyli, że Liza
nic
nie niesie. Gdzie są bułeczki? Gdzie jest biszkopt?
Liza nie miała ani bułeczek, ani ciasta. Szlochając otworzyła furtkę.
- Lizo, dziecko drogie, co się stało?... - wykrzyknęła ciocia Fryderyka spiesząc
w jej '
stronę.
Liza tak płakała, że łzy lały się strumieniem.
- Jakaś ty brudna!
Tego ranka Liza włożyła czystą, żółtą sukienkę, uprasowaną przez ciocię
Fryderykę.
Sukienka była teraz całkiem brudna; zabłocona i zakurzona, wyglądała okropnie.
- Coś ty robiła? Gdzie byłaś? - pytała przerażona ciotka Fryderyka; ale Liza tak
płakała, że nie była w stanie odpowiedzieć.
Ciocia Sigrid też przybiegła i przeraziła się, tak samo jak ciocia Fryderyka.
- A może się turlałaś wracając do domu? - spytał Bjorn.
Trochę się uspokoiwszy, Liza opowiedziała, co się stało. Tak jak było
powiedziane,
kupiła w piekarni Larssona ciasto biszkoptowe i bułeczki. W drodze powrotnej
spotkała na
ulicy Głównej nieznajomego mężczyznę, który podszedł do niej patrząc - jak się
jej zdawało -
na niesione przez nią torebki. Liza zeszła na jezdnię, żeby go wyminąć. Wówczas
mężczyzna
coś powiedział, a ona tak się przestraszyła, że zaczęła biec. On biegł za nią i
w pewnej chwili
podstawił jej nogę. Przewróciła się w najbrudniejszym miejscu ulicy.
- Ależ to niewiarygodna historia! - zawołała ciocia Sigrid patrząc na oniemiałą
ciocię
Fryderykę.
- Upuściłam obie torebki, a on je porwał - mówiła Liza, trochę już
spokojniejsza, choć
wciąż bliska płaczu. - Natychmiast wsadził jedną bułeczkę do ust i zdaje mi się,
że całą
połknął. Potem wziął drugą i tak je zjadł po kolei.
- Nie do wiary! - oburzyła się ciocia Fryderyka.
- Powiedziałam mu, że bułeczki są moje i żeby ich nie ruszał.
- A co on na to? - wtrącił podniecony Bjorn. Niesłychana historia! Przecież on
sam
przechadzał się nieraz ulicą Główną, lecz nigdy nic podobnego mu się nie
zdarzyło.
- Ten idiota! - rozgniewała się Liza przełykając ostatnie łzy. - Gdy mu
powiedziałam,
że to są moje bułeczki, on odparł: “Czy pozwolisz?", i w jednej chwili pożarł
całe czternaście
sztuk. A potem zabrał się do ciasta. Trzymał je oburącz i jadł tak, jakby to
była kanapka.
- A dalej? Co zrobił potem? - zniecierpliwił się Bjorn.
- Nie wiem, bo pobiegłam do domu. Ale wołał za mną, że jutro wolałby piernik.
- Nigdy czegoś podobnego nie słyszałam - jęknęła ciocia Fryderyka.
- Jak wyglądał? - spytała ciocia Sigrid.
- Był bardzo duży i gruby. Właściwie nie tyle gruby, co bardzo duży i szeroki.
- Czy umiałabyś go opisać?
- Oczywiście. Miał na głowie białą czapkę, taką - wiecie, cyklistówkę z
daszkiem. Był
w szarym ubraniu i niebieskiej koszuli. Duży i niezgrabny, co najmniej jak byk.
- Że też coś takiego mogło się zdarzyć właśnie tu, w Lingonboda! Kto to mógł
być?
- Wyglądał jak byk. Taki idiotyczny byk! - dodała Liza. Przestała płakać, ale
była zła.
- Wiesz co, zdejmij lepiej tę sukienkę i włóż niebieską - poradziła ciocia
Fryderyka.
Krystyna stała obok i słuchała nie odzywając się. “Nigdy już nie odważę się
pójść do
piekarni Larssona" - myślała.
Tymczasem wrócił Janek. Biegł utykając. Już z daleka widać było, że coś mu jest.
I
rzeczywiście: gdy się zbliżył, zobaczyli, że ma zakrwawioną nogę. Dokładnie się
przypatrując, można też było dostrzec ślady łez na zakurzonych, opalonych
policzkach.
- Janku, kochanie, co to? - zawołała ciocia Sigrid.
- Na litość boską, co się znów stało? - przeraziła się ciocia Fryderyka.
- Snap mnie ugryzł - odparł gniewnie Janek.
Snap to był pies sąsiada. Był zły i z tego powodu nigdy nie mógł biegać, gdzie
chciał.
Musiał się zadowalać szczekaniem zza wysokiego płotu.
- Snap? Jak to się mogło stać? Czy nie był uwiązany?
- Kiwaliśmy się na drodze...
Ciocia Fryderyka zwróciła się do Bjorna i zapytała po cichu:
- Co on robił?
- Kiwał się, to znaczy kopał piłkę - objaśnił Bjorn.
- Kiwaliśmy się na drodze, gdy zjawił się jakiś facet...
- Facet? - zdziwiła się ciocia Sigrid patrząc pytająco na Bjorna.
- No tak, facet. Taki gość - rzucił zniecierpliwiony Bjorn. Chciał jak
najszybciej
dowiedzieć się, co było dalej.
- Kopnął piłkę tak, że przeleciała na drugą stronę płotu - opowiadał Janek. - I
wcale
nie dla zabawy. Co za bezczelność, prawda? Oczywiście nikt nie chciał pójść po
piłkę, bo
każdy bał się Snapa. Więc powiedzieliśmy facetowi, żeby sam się po nią
pofatygował, a on na
to, że nie umie już tak dobrze przełazić przez płoty, jak dawniej. Z powodu
podagry, jak
twierdził. Miał podagrę w jednej nodze. Ale powiedział, że za przyniesienie
piłki da
pięćdziesiąt óre . Uznaliśmy, że to dość przyzwoicie z jego strony, no i
oczywiście każdy
chciał mieć te pięćdziesiąt ore. Snapa nie było widać, więc zdawało się nam, że
jeśli przelezie
się przez płot cicho i ostrożnie, wszystko dobrze się skończy. Postanowiliśmy
ciągnąć losy na
kawałkach trawy, żeby było wiadomo, kto ma to zrobić. Ja wyciągnąłem najdłuższą
trawę.
Przelazłem przez płot, jak tylko mogłem najciszej. Piłka leżała na środku
trawnika, więc dość
daleko. Ale byłoby się udało całkiem dobrze, bo Snap akurat gdzieś zniknął.
Tymczasem w
chwili, gdy już ją prawie miałem, ten wstrętny facet zaczął gwizdać i krzyczeć,
jak mógł
najgłośniej. Oczywiście Snap natychmiast przyleciał. A ja nie zdążyłem uciec.
Właśnie gdy
byłem na płocie, Snap podskoczył i ugryzł mnie w nogę.
- Nigdy czegoś podobnego nie słyszałam! - wybuchnęła ciocia Sigrid.
- Nie do wiary! Tu, w Lingonboda! - oburzyła się ciocia Fryderyka.
- Kiedy znalazłem się z powrotem na drodze, ten idiota stał uśmiechając się i
powiedział, że nie dostanę pięćdziesiąt ore, ponieważ nie przyniosłem piłki.
“Następnym
razem przyniosę ją sam - powiedział - bo mam wrażenie, że moja podagra ma się
trochę
lepiej". I poszedł sobie.
- Jak on wyglądał? - zaciekawiła się panna Sigrid.
- Czy był podobny do byka? - pytał Bjorn bardzo podniecony.
- Czy miał na głowie białą czapkę, jak byk... Chciałam powiedzieć, czy nie miał
białej
czapki? - pytała równie przejęta Krystyna.
- Miał - odparł Janek.
Spojrzeli po sobie w milczeniu, czując się bardzo nieswojo.
- Nie powinniście już dziś wychodzić - oświadczyła ciocia Fryderyka czwórce
małych
siostrzeńców.
- Pod żadnym warunkiem - potwierdziła ciocia Sigrid. - Musicie siedzieć w domu
dopoty, dopóki ten człowiek będzie w Lingonboda. Jak tu mieszkam siedemdziesiąt
lat, nigdy
czegoś podobnego nie słyszałam.
- Ani ja - powiedziała ciocia Fryderyka. - Choć żyję już siedemdziesiąt jeden
lat.
W końcu zasiedli wszyscy razem w altanie i pili sok, ale tego dnia musieli
poprzestać
na sucharach. Jak wiecie, suchary wcale nie przypominają świeżo upieczonych
bułeczek, a
już w żadnym razie nie smakują jak biszkopt. Lecz nikt nie odważyłby się wyjść
poza furtkę,
dopóki ów człowiek w białej czapce chodził swobodnie po mieście.
Więc Liza, Janek, Bjorn i Krystyna siedzieli maczając sucharki w ciemnoczerwonym
soku, żeby miękły.
Liza przebrała się w niebieską sukienkę. Janek miał bandaż na nodze.
Nagle usłyszeli szelest w skrzynce na listy koło furtki.
- Listonosz! - zawołał Bjorn i pobiegł po list. Był zaadresowany do “Panien z
Fredriksro".
- Jakie to śmieszne - zdziwiła się ciocia Sigrid otwierając kopertę. - Panny z
Fredriksro... od kogo to może być?
Siostry pochyliły siwe głowy i czytały:
Niżej podpisany byłby wdzięczny, gdyby Panie zechciały dostarczyć mu we czwartek
trzy tysiące koron, gdyż tej właśnie sumy potrzebuje. Najpewniejszym i
najprostszym
sposobem jest włożyć pieniądze do koperty, a kopertę do dużego pustego dębu na
stoku
Wzgórza Świętojańskiego. W przeciwnym razie nie wiadomo, co się może stać. Na
przykład
może łatwo zniknąć jakiś srebrny puchar i jeszcze to i owo.
W żadnym razie nie powinny Panie dopuścić, by wmieszała się w to policja. Gdyby
się
tak stało, przeczucie mi mówi, że jeszcze gorsze rzeczy mogłyby się zdarzyć.
Słyszałem, że
kiedyś cała willa wyleciała w powietrze. To była co prawda czerwona willa, lecz,
o ile mi
wiadomo, to samo mogłoby się stać z żółtą willą, a byłoby szkoda, teraz, przy
tak ślicznej
pogodzie. Jedyna rzecz, którą Panie mają zrobić, to najpóźniej we czwartek
wieczór włożyć
kopertę zawierającą trzy tysiące koron do dziupli tego pięknego, nieco
wypróchniałego dębu,
który jest królem puszczy.
Z najlepszymi życzeniami powodzenia w przyszłości, mając nadzieję, iż piękna
pogoda
będzie trwać nadal, mam zaszczyt pisać się
Waszym oddanym przyjacielem
Wilhelm Łasica
Dobrotliwe siwe panie z początku nic nie zrozumiały.
- Srebrny puchar... - szepnęła panna Sigrid.
- Król puszczy?... - zastanowiła się panna Fryderyka.
Gdy przeczytały list po raz drugi, ogarnął je niepokój. A gdy go przeczytały
półgłosem po raz trzeci, uprzytomniły sobie, że zagraża im wielkie
niebezpieczeństwo.
- O co tam chodzi w tym liście? - spytał Bjorn odgryzając kawałek siódmego
suchara.
- Czy ktoś chce ukraść Puchar Jubelowy? - spytał Janek. Dzieci nie bardzo
wiedziały,
co oznacza słowo jubileuszowy; srebrny puchar nazywały Pucharem Jubelowym.
- Czy list jest od Byka? - spytała przestraszona Liza.
Starsze panie westchnęły.
- Teraz wypijcie sok - powiedziała smutno ciocia Fryderyka.
- A potem... potem lepiej, żebyście się położyli do łóżek.
- Do łóżek! - wykrzyknęły dzieci topiąc suchary w soku. Była dopiero trzecia po
południu.
- Tak - powiedziała ciocia Sigrid. - Najlepiej będzie, jak wszyscy się
położycie. Każdy
dostanie po tabliczce czekolady.
Słońce nad Lingonboda świeciło nadal bardzo mocno. Miasteczko, które było tak
malutkie, że mało kto o nim słyszał, drzemało w upale. W ogrodzie otaczającym
szafranowożółtą willę peonie jaśniały przepysznymi barwami, bzyczały pszczoły i
trzmiele. I
choć niebo było niebieskie jak nigdy, kochane starsze panie z Fredriksro miały
wrażenie, że
nadciągnęła duża, groźna, czarna chmura, która pogrążyła wszystko w cień.
ROZDZIAŁ TRZECI
Ture Sventon otrzymuje polecenie
W Sztokholmie było tak gorąco, że nad ulicą Królowej drżało powietrze, a asfalt
był
miękki i kleisty. Chodnikiem szła wolno panna Fryderyka Fredriksson trzymając w
ręku
torebkę. Miała w niej szczoteczkę do zębów, dwie pomarańcze oraz szereg innych
drobiazgów potrzebnych w podróży. Panna Fryderyka odbyła długą drogę do stolicy,
aby
znaleźć mądrego i odpowiedzialnego prywatnego detektywa. W Lingonboda był co
prawda
policjant Klang, na pewno godny zaufania, lecz w liście od pana Łasicy stało
przecież
wyraźnie, że policja nie powinna być w tę sprawę wmieszana.
Panna Fryderyka była bardzo zmęczona. W głowie jej się kręciło od gorąca i
hałasu
Gdzie tu znaleźć detektywa? Nie miała pojęcia, w którą stronę się kierować.
Wtem, zupełnie
przypadkiem, zobaczyła tabliczkę na drzwiach:
T. SVENTON
Praktykujący Prywatny Detektyw
“Ach, co za szczęście - pomyślała sobie - bo jestem u kresu sił".
Dzwonek do drzwi w biurze Sventona oznaczał przeważnie kogoś sprzedającego
sznurowadła lub papier listowy. Sekretarka, panna Jansson, otworzyła i już
chciała
powiedzieć, że nie potrzebuje sznurowadeł, zobaczyła jednak starszą, siwowłosą
panią o
miłym, choć zmęczonym wyrazie twarzy. Widać było, że jest bardzo zdenerwowana.
- Czy zastałam detektywa Fredrikssona?... albo... nie... chciałam powiedzieć,
pannę
Sventon? - spytała nieznajoma.
- Proszę łaskawie wejść - zapraszała kojącym głosem panna Jansson. - Kogo mam
przyjemność zameldować.
- Pana Łasicę - odparła nieznajoma pani opadając na krzesło. - Ach, co też ja
mówię,
chciałam powiedzieć Wilhelma Fredrikssona. Ojej, co za nieznośny upał!
Panna Jansson weszła do pokoju Sventona, który siedział męcząc się nad
krzyżówką, i
oznajmiła: “Niejaka panna Fredriksson-Łasica chciałaby z panem mówić".
- Aha! Niech pani poprosi, żeby zaczekała chwilę, zaraz będę wolny - rzekł
Sventon i
dalej głowił się bezskutecznie nad numerem dziewiątym poziomo: “wschodnia
moneta" (pięć
liter, z których pierwsze trzy muszą być din...) “Wschodnia moneta - równie
dobrze mogłoby
być trochę-szwedzkich pieniędzy" - mruknął Sventon grzebiąc ręką w kieszeni (w
której była
tylko jedna półkoronówka i jedne dziesięć ore).
Po chwili otworzył drzwi do pierwszego pokoju. Weszła siwowłosa pani o miłym,
lecz nieśmiałym wyglądzie. Przywitała się i powiedziała, że nazywa się
Fredriksson.
- Sventon - przedstawił się Sventon.
- Przyjechałam prosto ze Sztokholmu - wyjaśniła panna Fredriksson opadając na
krzesło.
- Skąd? - zdziwił się Sventon.
- Chciałam powiedzieć z Lingonboda.
Sventon nie przypominał sobie żadnej miejscowości o takiej nazwie. “Nie było
Lingonboda w moim podręczniku geografii, kiedy chodziłem do szkoły" - pomyślał.
- Lingonboda... hm. Gdzie to jest?
- Daleko na południe, a w pociągu było tak gorąco - tłumaczyła panna
Fredriksson. -
Gdybym nie miała ze sobą pomarańcz... - Podała Sventonowi list prosząc, by go
przeczytał.
Sventon usiadł za biurkiem i spojrzał na podpis. Ujrzawszy nazwisko Wilhelm
Łasica
zerwał się tak gwałtownie, jak gdyby krzesło było usiane pinezkami.
- Łasica! - przestraszył się niczym na widok ducha w biały dzień.
- Czy pan zna pana Łasicę? - zdziwiła się panna Fredriksson.
Zanim Sventon zdążył odpowiedzieć, zadzwonił telefon.
- Przepraszam - powiedział podnosząc słuchawkę. - Halo. Dobrze. Ale użyjcie
piftoletów tylko w razie konieczności. Pamiętaj, tylko w razie konieczności. Do
widzenia.
Gdy Sventon skończył czytać list, panna Fredriksson zapytała:
- Kto to jest ten Łasica?
- Łatwo pani pytać. Kim On jest? Wiemy jedynie, że zawsze znika.
- Zawsze znika?
- Tak. Znika, gdy tylko policja ma na nim położyć rękę. Nikt nigdy nie widział
Wilusia Łasicy. Nikt nie może go opisać. Pojawia się raz tu, raz tam. Lecz jak
tylko policja
chce go schwytać, umyka jej. Nikt go nigdy nie widział.
- To brzmi bardzo nieprzyjemnie - rzekła panna Fredriksson.
- Czy ma pani jakiś klucz do tej tajemnicy? - spytał Sventon.
- Klucz? - powtórzyła panna Fredriksson i już chciała otworzyć torebkę.
- Czy nie widziano ostatnio w Lingonboda jakiejś obcej osoby? Proszę sobie
dokładnie przypomnieć. Czy nie spotkała pani na ulicy kogoś, kogo pani nie zna?
- Nie... tak, teraz gdy pan detektyw o tym wspomniał... ach, to okropne. On jest
taki
niedobry, że trudno uwierzyć.
Panna Fredriksson opowiedziała, co zdarzyło się Lizie i Jankowi. Zapytała, czy
Sventon myśli, że ten człowiek w białej czapce mógł być Łasicą.
- Za wcześnie na razie, by wypowiadać się w tej sprawie. Wszystko, co wiemy, to
tyle, że Łasica jest mały i cienki jak łasica. Wydostał się kiedyś przez dziurkę
od klucza.
- Czyż to możliwe? - zakrzyknęła panna Fredriksson.
- Było to w Dalarnie...
Znów zadzwonił telefon.
- Nie mam nigdy chwili spokoju - mruknął Sventon zniecierpliwiony i podniósł
słuchawkę.
- Halo. Tak, ukrywa się we włazie do kanału na Źródlanej. Przebrany jest za
stroiciela
fortepianów, ale nie ma żadnych szans na ucieczkę. Kazałem otoczyć całą
dzielnicę.
Dziękuję. Do widzenia.
(“Ten Sventon wygląda na kogoś w pełni godnego zaufania. - pomyślała panna
Fredriksson. - Stroiciel fortepianów na ulicy Źródlanej... takiej sprawy
policjant Klang nie
potrafiłby załatwić").
- A więc, jak już mówiłem, Łasica wydostał się przez dziurkę od klucza. Była to
co
prawda wyjątkowo duża dziurka. Zdarzenie miało miejsce w Dalarnie. Schował się
tam w
pewnej małej przybudówce niedaleko jeziora
Siljan, w takim bardzo starym gospodarstwie pamiętającym czasy Gustawa Wazy.
Dziurka od klucza była wielkości mniej więcej... no, powiedzmy, patelni.
Niemniej jednak,
jak pani widzi, panno Fredriksson, mamy do czynienia z człowiekiem, który może
przejść
przez dziurkę od klucza.
- Jakie to okropne - westchnęła panna Fredriksson i otarła czoło chusteczką. Po
pokoju rozszedł się miły zapach wody kolońskiej.
Nagle coś sobie przypomniała.
- Ach, w takim razie to nie może być on! Dzieci mówiły, że ten człowiek w białej
czapce był duży jak byk!
- Hm... no dobrze. Nie chcę się na razie wypowiadać na ten temat.
- Najlepiej, żeby pan przyjechał do Lingonboda i zajął się tą sprawą osobiście.
Czulibyśmy się znacznie spokojniejsi.
Sventon zdał sobie sprawę, że oto trafia mu się wielka szansa życiowa. Gdyby mu
się
udało złapać Wilhelma Łasicę, dokonałby czegoś, czego nikt dotąd nie potrafił.
Oczyma
wyobraźni widział już wspaniałe nagłówki w gazetach:
TURE SVENTON ROZWIĄZAŁ ZAGADKĘ ŁASICY
Niesłychany wyczyn w Lingonboda!
Lecz jak daleko można dojechać za sześćdziesiąt óre? W każdym razie nie do
Lingonboda. Skąd by tu zdobyć trochę pieniędzy na początek? Ciocia Hilda w
Soderhamn
była jedyną osobą posiadającą jakieś kapitały, lecz ją najbardziej interesowała
rozmowa o
reumatyzmie i podłogach, od których ciągnie.
- Czulibyśmy się tak bezpiecznie, gdyby pan zechciał przyjechać do Lingonboda -
mówiła dalej panna Fredriksson.
- Sprawa mnie interesuje, owszem. Ale właśnie teraz jestem bardzo zajęty. Muszę
jechać na Źródlaną - mruczał Sventon.
- Ach, jaka szkoda... Miałam nadzieję... - zmartwiła się miła, starsza pani.
Wyglądała
bardzo zmęczona.
- Panno Fredriksson, najdalej dziś po południu dam pani znać, czy mogę podjąć
się tej
sprawy.
Ture Sventon był już zdecydowany. Mimo wszystko zamówi rozmowę z Soderhamn i
podyskutuje z ciocią Hildą o pożyczce.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Nieznajomy z dywanem
Ledwo panna Fryderyka Fredriksson wyszła z biura Prywatnego Detektywa Ture
Sventona, gdy znów ktoś zadzwonił do drzwi. Panna Jansson otworzyła. Przed nią
stał
nieznajomy o ciemnej cerze, w meloniku na głowie. Wyglądał zupełnie inaczej niż
wszyscy.
Najdziwniejsze były jego oczy. Bardzo ciemne, można by powiedzieć, że czarne jak
noc i
równie niezgłębione. Pod pachą trzymał coś, co wyglądało jak zwinięty dywan.
- Nie mamy zamiaru nic kupować - rzekła panna Jansson patrząc nań podejrzliwie.
Nieznajomy skłonił się w milczeniu.
- Czego pan sobie życzy? - spytała panna Jansson.
Nieznajomy zdjął melonik. Panna Jansson zobaczyła ku swemu zdziwieniu, że pod
melonikiem miał jeszcze jedno nakrycie głowy - czerwoną czapkę z pomponem, czyli
fez.
- Czego pan sobie życzy? - spytała ponownie panna Jansson, tym razem głosem
bardzo niepewnym.
- Moja skromna wizyta dotyczy detektywa Sventona - odpowiedział tajemniczy gość
i
znów się ukłonił. Czarny pompon kiwał się tam i z powrotem.
Panna Jansson wpuściła go do gabinetu Sventona. Po prostu nie śmiała mu odmówić.
Na widok gościa Sventon oniemiał. Oto stał przed nim wysoki i szczupły
nieznajomy,
o oczach jak czarny aksamit i dziwnym spojrzeniu. To coś czerwonego na jego
głowie też
było dziwne. Nawet bardzo dziwne. Wyglądało wschodnio. Pod pachą trzymał jakiś
zwinięty
przedmiot, prawdopodobnie dywan.
- O co chodzi? - spytał Sventon ostro.
- Nazywam się Omar - odparł człowiek o niezgłębionych, aksamitnych oczach.
Skłonił się powoli, z godnością.
- Sventon - przedstawił się Sventon.
Obaj milczeli chwilę. Nieznajomy stał zupełnie bez ruchu. Sventon poczuł się
nieswojo.
- Jest dla mnie wielkim zaszczytem móc poznać pana osobiście - oznajmił gość.
Sventon bębnił nerwowo palcami po stole. I znów zapadło milczenie. Słychać było
tylko
stłumiony hałas uliczny. Sventon starał się nie patrzeć na nieznajomego. Nie
wiedział, co
powiedzieć. Gdy tylko próbował się odezwać, gość natychmiast się kłaniał, jak za
pociągnięciem sznurka. Detektywi zawsze są narażeni na różnego rodzaju
niebezpieczeństwa
i Sventon czuł, że ten człowiek albo ma jakiś groźny zamiar, albo chce coś
sprzedać.
- Czy chodzi o sznurowadła? - spytał. - Nie kupuję takowych.
Gość ukłonił się powoli, z ledwo dostrzegalnym uśmiechem.
- Ja też nie kupuję sznurowadeł - powiedział. - Nigdy ich nie używam.
Sventon, zbity z tropu, zerknął na jego nogi. Człowiek ów nosił rodzaj
spiczastych
pantofli, które, choć miękkie i wygodne, nie nadawały się zupełnie do chodzenia
po ulicy
Królowej w Sztokholmie.
- Odziedziczyłem po moim ojcu dwa dywany - rzekł pan Omar.
Sventon aż usta otworzył że zdziwienia. Lecz potem rozgniewał się:
- Czyżby? A ja w takim razie odziedziczyłem znacznie więcej. I wycieraczkę, i
dywanik w przedpokoju, i chodnik w czerwone paski, i dywan pod stołem w jadalni,
i dwa
dywaniki, które się kładzie przed łóżkiem. Czyli odziedziczyłem dostateczną
ilość dywanów.
Nieznajomy ze Wschodu przytaknął, schylając lekko głowę.
- Według mojego skromnego mniemania brakuje panu jeszcze jednego dywanu.
“Ha! - pomyślał Sventon - powinienem był się domyślić. To sprzedawca dywanów".
- Na pewno nie! - wykrzyknął uderzając pięścią w stół. - Dwa lata temu kupiłem
dywan na raty i dotychczas... ale mniejsza z tym. Nie kupię żadnego dywanu.
- Jeżeli pan nie kupi ode mnie żadnego dywanu, oczywiście ja panu żadnego nie
sprzedam - odpowiedział tajemniczo nieznajomy rozkładając dywan na ziemi.
Żeby to był chociaż nowy dywan, bez skaz, kolorowy i lśniący. Ale gdzie tam!
Spłowiały, wytarty na brzegach i w środku. Nawet wstyd próbować coś takiego
sprzedać.
- Odziedziczyłem po ojcu dwa dywany - powtórzył nieznajomy - i oto jeden z nich.
- Tak, widzę - rzekł Sventon.
- Niewiele ludzi posiada dwa dywany - mówił dalej nieznajomy nie zwracając uwagi
na słowa Sventona.
- Och, znam takich, co ich mają siedem lub osiem.
- Niewątpliwie - odparł człowiek o niezgłębionych oczach. - Lecz nie mają
dywanów
latających. - Skłonił się niemal do ziemi.
- Co takiego? - wykrzyknął Sventon, zdenerwowany tym ustawicznym kłanianiem się.
- Nie posiadają latających dywanów - powtórzył gość nie zmieniając wyrazu
twarzy.
“Co on ma na myśli? - zastanawiał się Sventon. - Latające dywany?" Czytał o
czymś
takim w książkach. Wiele lat temu ojciec podarował mu na gwiazdkę zbiór Baśni z
tysiąca i
jednej nocy. Występowały tam latające dywany i inne podobne głupstwa. Może na
Wschodzie rzeczywiście są latające dywany. Podobno w tej części świata trafiają
się różnego
rodzaju dziwne rzeczy, lecz tu, na ulicy Królowej, w centrum Sztokholmu, nigdy
nie było
latających dywanów. Ture Sventon zaczął podejrzewać, że człowiek w czerwonym
fezie, o
czarnych, aksamitnych oczach, miał cośkolwiek źle w głowie. Mógł nawet być
niebezpieczny.
- Gdyby łaskawy pan zechciał wypróbować dywan, można by zrobić próbny lot -
zaproponował człowiek o aksamitnych oczach. - Proszę usiąść - wskazał na dywan.
Sventon słyszał kiedyś, że jeśli się ma do czynienia z niebezpiecznymi
wariatami,
zawsze lepiej jest im ustąpić.
- Zechce pan usiąść - powtórzył nieznajomy wskazując na rozłożony między nimi
dywan.
Sventon pomyślał, że najbezpieczniej będzie, jeśli usiądzie.
- A teraz, gdzie pan chce lecieć? - spytał cudzoziemiec.
- Ach, mógłbym może zrobić mały spacerek... na przykład do parku miejskiego -
wybrał Sventon, po prostu żeby coś powiedzieć. Czuł się głupio siedząc na
dywanie, a poza
tym był niespokojny, nie wiedział, co dalej nastąpi.
- Humlegarden jest pięknym parkiem - powiedział przybysz ze Wschodu, kłaniając
się
jak zwykle. - Chociaż, według mojej skromnej opinii, brak mu wspaniałych
kaktusów, które
ozdabiają parki w moim rodzinnym kraju. A teraz, jedyna rzecz, którą należy
zrobić, to
dotknąć ręką frędzli i powiedzieć “Humlegarden" - objaśnił nieznajomy.
- Ach, oczywiście, nic prostszego - mruknął Sventon uważając, że najlepiej
zgadzać
się na wszystko. I już chciał dotknąć frędzli, lecz pan Omar powstrzymał go.
- Chwileczkę! - zawołał. - Zapomniałem o oknie.
- Okno... ach, tak, oczywiście - mruknął Sventon coraz bardziej zaniepokojony.
Nie
wiedział, co ten człowiek zamierza jeszcze zrobić.
Zobaczył z przerażeniem, że Omar podszedł do okna i otworzył je na roścież.
Potem
zwrócił się do Sventona i rzekł: “Teraz!"
Sventon posłusznie przesunął ręką po frędzlach i powiedział: “Humlegarden".
Ledwie
to uczynił, dywan uniósł się i wyfrunął przez okno.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Pierwszy lot Ture Sventona
Sventon leciał nad miastem! Nic równie wspaniałego nie zdarzyło mu się dotąd.
Hen
w dole widział dachy, kominy i ulice. Ulica Królowej wyglądała jak długa, wąska
rynna, a
ludzie jak mrówki. Dostrzegł błyszczącą wodę na kanale Północnym. Cudowne!
Dywan skręcił nad plac Kolejowy, na którym liczne tramwaje i autobusy wyglądały
jak małe, ładne klocki. Sventon nigdy nie przypuszczał, że plac Kolejowy jest
tak pięknym
placem. A potem wylądował powoli i miękko na trawniku w Humlegarden, tuż obok
klombu
z czerwonych i żółtych kwiatów.
Ture Sventon przeciągnął się w słońcu i westchnął ze szczęścia. Pogłaskał
cudowny
dywan.
“W tych starych arabskich historiach jest więcej prawdy, niż się wydaje" -
pomyślał.
A gdy sobie przypomniał, jak uprzejmy był pan Omar, jak się kłaniał przy każdym
słowie, i
jak on sam zachował się niegrzecznie - zrobiło mu się bardzo wstyd. “Zaproszę go
na psysia i
będę się kłaniał równie często jak on".
Sventon przyjrzał się bliżej dywanowi. Pachniał lekko koniem... nie, nie
koniem...
znał skądś ten zapach. Ale skąd? Z cyrku? Tak, teraz sobie przypomniał. Ostatnio
oglądał w
cyrku wielbłądy, a nawet poszedł w przerwie do stajni, żeby je pogłaskać, bo
bardzo kochał
zwierzęta, a zwłaszcza wielbłądy. Tak, to było to. Dywan roztaczał przytulną,
zastarzałą woń
wielbłądzią.
Poza tym przypominał byle jaki, zniszczony i brzydki dywan. Taki, który wiesza
się w
okresie wiosennych porządków na sznurze w ogrodzie i trzepie się mówiąc: ,,Co
też pomyślą
sąsiedzi! Koniecznie musimy kupić nowy dywan do przedpokoju".
Potem przypomniał sobie o Wilusiu Łasicy, który w tym właśnie czasie znajdował
się
daleko na południu w małym miasteczku Lingonboda i tam w najlepsze planował nowy
zamach. Wówczas zrozumiał, co by to było za ułatwienie mieć latający dywan.
“Stanowczo
przecenia się samochody - pomyślał. - A także pociągi". Nie wiedział, jaka mogła
być bieżąca
cena latającego dywanu z drugiej ręki, podejrzewał jednak, że Omar nie odstąpi
mu go za
sześćdziesiąt ore. Nawet żeby się kłaniał i zapraszał na ptysie. Omar zwinie
dywan, wykona
pożegnalny ukłon, włoży melonik na czerwony fez i zniknie na zawsze w tłumie.
,,Gdyby tylko ciocia Hilda była bardziej podobna do innych ludzi" - mruczał
leżąc na
trawie koło kwietnika i rozmyślając. Ciocia Hilda z jakiegoś powodu nie bardzo
lubiła mówić
o pieniądzach. Znacznie bardziej wolała rozmowę o reumatyzmie, który ją trapił w
lewej
nodze. To znów Sventon uważał za mało ciekawe. ,,No cóż, różne są gusty" -
westchnął
macając monety w kieszeni od kamizelki. Potem westchnął jeszcze raz.
W końcu usiadł, uderzył ręką w dywan i wykrzyknął:
- Będziesz mój! Zadzwonię do cioci Hildy do Sóderhamn! Powiem, że potrzebuję
dywanu, bo ciągnie od podłogi. To ją przekona!
Był najwyższy czas wracać do biura. Za długo już leżał oddając się rozmyślaniom.
Zobaczywszy zbliżającego się policjanta, który pewno chciał mu powiedzieć, że
nie wolno
leżeć na trawniku, Sventon dotknął frędzli i szepnął:
,,Do biura". Przeszedł go dreszcz emocji i zadowolenia: dywan, jakby uniesiony
niewidzialną ręką, natychmiast wzbił się w powietrze i poszybował nad drzewami.
I zanim Sventon zdołał się obejrzeć, wlecieli przez okno do biura i opadli na
podłogę z
lekkim wstrząsem. Pan Omar skłonił się nisko i zamknął okno. Detektyw Ture
Sventon
skłonił się jeszcze niżej, niemal do samej ziemi.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Ture Sventon kupuje latający dywan
- Czy jest pan zadowolony z dywanu? Moim skromnym zdaniem lata on nie tylko
szybko, ale i miękko.
- Czy mogę pana poczęstować psysiem? - spytał Sventon. Człowiek ze Wschodu nie
wiedział, co to psyś.
- Byłoby dla mnie wielkim zaszczytem spożyć z panem psysia - odparł kłaniając
się z
uszanowaniem.
Sventon poprosił pannę Jansson, żeby była tak dobra i zaraz zamówiła u Rozalii
trzy
ptysie.
- Z bitą śmietaną, oczywiście. - A po cichu dodał: - Weźmiemy je na razie na
kredyt.
Czekając na posłańca od Rozalii, Sventon ostrożnie rozpoczął rozmowę o dywanach.
Nie
chciał pokazać, że mu na tym dywanie zależy, bo wówczas Omar mógłby zażądać zbyt
wysokiej ceny. I tak będzie dość trudno dostać pożyczkę od cioci Hildy.
Powiedział więc, że
niestety odziedziczył siedem dywanów po swoim ojcu (a nawet dziewięć, licząc dwa
małe
leżące przy łóżku, które były co prawda zniszczone, ale jeszcze mogły służyć w
razie
potrzeby).
- Dziewięć sztuk! Więc właściwie nie potrzebuję już żadnego.
- Czy któryś z tych dziewięciu dywanów umie latać? - spytał pan Omar.
- Latać?... Tego nie wiem. Prawdę mówiąc, nigdy nie próbowałem!
- Jeżeli pan nie potrzebuje tego dywanu, nie będę pana namawiał na kupno - rzekł
Arab.
- No tak... To zależy... Nie bardzo wiem... - wahał się Sventon. - Wydaje mi
się, że ma
zniszczone frędzle.
- Tak - zgodził się nieznajomy. - Ma zniszczone brzegi.
- I środek też. Może nawet jeszcze bardziej
- Tak - zgodził się pan Omar. - Na środku jest jeszcze bardziej zniszczony. Bo
tam
siedział zawsze mój ojciec podczas lotu. - Wskazał na część tak wytartą, że nie
było widać
wzoru. - To było jego ulubione miejsce. Często latał między Medyną a Mekką,
gdzie
handlował wielbłądami. A przed nim mój dziadek. Często latał między Mekką a
Medyną i
handlował starymi namiotami. On też zawsze siedział na tym samym miejscu, a to
niszczy.
- Okropnie niszczy - zauważył Sventon. - Nie mogę dużo zapłacić za tak
zniszczony
dywan.
Arab ukłonił się nie odpowiadając. Sventon zaczynał się niecierpliwić.
Przeważnie
ludzie nie chcą uznać najmniejszej wady przedmiotu, który usiłują sprzedać. A
ten człowiek
spokojnie zgadza się ze wszystkimi zarzutami.
- Prawdę mówiąc, uważam, że dywan pachnie wielbłądem - krytykował dalej Sventon.
- Tak - zgodził się pan Omar z ukłonem. - Pachnie wielbłądem.
- Nawet bardzo silnie - dodał Sventon.
- Daje się to zauważyć, zwłaszcza gdy nie ma wiatru, tak jak dzisiaj -
przytaknął pan
Omar wykonując ukłon pełen szacunku.
- To niezbyt przyjemne - zauważył Sventon.
- Tak. Dni bez wiatru są szczególnie nieprzyjemne, gdy się płynie po morzu. -
Arab
znów się zgodził.
- Chcę powiedzieć, że nie jest przyjemnie, kiedy dywan czuć wielbłądem. Niech
pan
powącha. - Sventon pociągnął mocno nosem. - W całym pokoju pachnie wielbłądem!
Wschodni gość też wciągnął powietrze, a twarz jego zajaśniała szczęściem.
- Można by powiedzieć, że się jest w stajni dla wielbłądów - ciągnął Sventon
zdecydowany kupić dywan możliwie najtaniej.
- To samo właśnie chciałem powiedzieć. Po naszemu taka stajnia to karawanseraj.-
Omar stał się melancholijny i jeszcze raz głęboko wciągnął przez nos powietrze.
Sventon bębnił niecierpliwie palcami po stole. Nigdy czegoś podobnego nie
słyszał.
Trudno było mówić o interesach z kimś, kto tylko kłaniał się i zgadzał na
wszystko.
- Jaka cena? - spytał bez ogródek.
- Byłoby dla mnie wielkim zaszczytem, gdybym mógł sprzedać dywan panu
Sventonowi za pięćset dinarów - odparł właściciel dywanu.
- Pięćset czego? - zdziwił się Sventon.
- Dinarów - odpowiedział Arab wykonując wyjątkowo niski ukłon.
- Ach, oczywiście, dinarów. - Sventon przypomniał sobie nagle, że spotkał się z
tym
słowem w krzyżówce, którą ostatnio udało mu się do połowy rozwiązać. Dinar
akurat
pasował do “monety wschodniej" (nr dziewiąty poziomo, pięć liter). Teraz sobie
przypomniał. Nie miał najmniejszego pojęcia, jaką wartość przedstawiało pięćset
dinarów,
przekonany był jednak, że to dużo.
- Pięćset to za dużo za taką starą, zniszczoną rzecz, którą w dodatku czuć
wielbłądem.
- Tak - powiedział Omar i zaczął pomału zwijać dywan. - Pięćset to jest o sto
więcej
niż czterysta, a czterysta jest okrągłą sumą. - Przybrał wyraz twarzy jeszcze
bardziej
nieprzenikniony. Oczy miał czarne jak noc.
Sventon przypomniał sobie o Wilhelmie Łasicy i zrozpaczony podrapał się w głowę.
Wtem do drzwi zapukała panna Jansson. Wsunęła głowę i szepnęła cichutko, żeby
nie
przeszkadzać:
- Proszę bardzo, wszystko gotowe.
W sąsiednim pokoju stał pięknie nakryty stolik do czarnej kawy, a w środku, na
talerzu, leżały trzy duże, dobrze wypieczone ptysie z dużą ilością bitej
śmietany i marcypanu,
grubo posypane cukrem waniliowym.
- Proszę się częstować nie czekając na mnie - rzekł Sventon. - Muszę
zatelefonować.
Zamknął drzwi, złapał za słuchawkę i zamówił błyskawiczną rozmowę z ciocią Hildą
w Soderhamn.
- Czy nie mogłaby mi ciocia pożyczyć przypadkiem pięciuset dinarów? - zaczął. -
To
na latającą Łasicę... Chciałem powiedzieć dywan.
- Sventon aż się zadyszał z podniecenia. - Dywan, żeby nie ciągnęło od podłogi.
Gdy ciocia Hilda usłyszała, że Sventon potrzebuje dywanu, żeby nie ciągnęło od
podłogi, nie była w stanie odmówić. Obiecała pójść tego samego dnia do oddziału
Banku
Wschodniego i wymienić odpowiednią sumę koron na pięćset dinarów. (“Będę jej
musiał
wytłumaczyć później - myślał Sventon. - Gdy złapię Łasicę, a ona przeczyta
ogromne
nagłówki w gazetach, na pewno zrozumie").
W międzyczasie panna Jansson i pan Omar zaczęli jeść ptysie.
- Pierwszy raz uczestniczę w spożywaniu psysi - rzekł arabski nieznajomy
kłaniając
się.
- Ach tak? - odpowiedziała panna Jansson (“A więc on też sepleni - pomyślała. -
Co
za szkoda! Bo taki jest przystojny, czarny i romantyczny").
Wszedł Sventon i usiadł przy stole.
- Właśnie telefonowałem do Soderhamn - oświadczył. - Poleciłem Bankowi
Wschodniemu przesłać pięćset dinarów. Powinny tutaj jutro być. Czy to panu
odpowiada?
Pan Omar ukłonił się tak nisko, że grudka śmietany przykleiła mu się do prawego
ucha.
- Dywan zmienił właściciela - odparł zachowując ten sam wyraz twarzy.
- Dobra jest - rzekł Sventon i zabrał się do swojego ptysia.
- Słyszę właśnie, że w kraju pana Omara nie jada się ptysi - odezwała się panna
Jansson.
- Naprawdę? - zdziwił się Sventon. - Cóż więc się jada?
- Czasem jemy chepchouka .
- Przepraszam... co takiego?
- Nie szkodzi - Arab znów się ukłonił. - Jemy chepchouka.
- Ach, tak - rzekł Sventon niepewnie. - Rozumiem.
- Jak to brzmi apetycznie - zauważyła panna Jansson. - Chep...?
- Chepchouka. Smaczna i lekka potrawa z jarzyn, nadająca się szczególnie w
gorące
dnie, kiedy dmie wiatr pustynny. A ten dmie prawie zawsze.
- Jakie macie jeszcze rozrywki na waszych pustyniach? - spytał Sventon.
- Czasem wybieramy się na przejażdżkę.
- Konno? - spytała panna Jansson.
- Nie, na wielbłądach - oświadczył Omar kłaniając się nisko. - Pijemy też dość
często
kawę.
Sventonowi wydało się, że widzi bezkresne morze piasku zalane słońcem. Na
horyzoncie rysowały się sylwetki palm w jakiejś oazie. Po piasku, wolno i
uroczyście,
kroczyły wielbłądy w długim szeregu. Słyszał bicie dzwonów w strzelistych
minaretach.
Ludzie siedzieli w namiotach jedząc chepohouka i popijając kawę, a wszystko
tonęło w
słońcu jak w płynnym złocie.
“Muszę kiedyś polecieć w te strony" - pomyślał. A głośno zapytał:
- Na waszej pustynnej pustyni nie macie jednak niczego tak smacznego jak psysie,
prawda? Z bitą śmietaną i marcypanem.
Cudzoziemiec uśmiechnął się tajemniczo. Jego oczy stały się jeszcze bardziej
nieprzeniknione.
- Psysi nie mamy - odparł kłaniając się.
(“Jaka szkoda, że on sepleni" - pomyślała panna Jansson).
- Tak też sądziłem - rzekł Sventon ścierając z nosa odrobinę bitej śmietany.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Kiedy nareszcie przyjedzie Sventon
Ludzie w Lingonboda nie pamiętali tak słonecznego lata. Nawet ci, którzy byli w
tym
samym wieku, co panny Fredriksson, nie mogli sobie przypomnieć równie pięknej
pogody.
Codziennie był taki upał, że trawniki pożółkły i droga pokryła się grubo kurzem.
W Fredriksro miano poważne trudności z podlewaniem peonii, nagietek, róż i
rezedy.
Liza, Bjorn, Janek i Krystyna pomagali zwykle przy tym. Każdy miał swoją małą
konewkę.
Zabawnie było nimi podlewać. Konewka Lizy była biała, Bjorna czerwona, Janka
zielona, a
Krystyny żółta. Lecz teraz wszystkie cztery konewki stały rzędem w składziku na
narzędzia i
wcale ich wieczorem nie używano.
Dzieci nie mogły wychodzić, nawet do ogrodu. Nie tylko kazano im siedzieć w
domu,
ale w dodatku musiały leżeć w łóżku.
Trudno wyleżeć w łóżku, gdy się ma katar, a bez kataru jeszcze trudniej. Mrówki
po
tobie chodzą, w nogach rwie i czujesz, że jeżeli nie wstaniesz zaraz, to
naprawdę się
rozchorujesz jak każdy normalny człowiek.
- Moje biedne maleństwa - powiedziała ciocia Sigrid dając każdemu tabliczkę
czekolady z orzechami. - Musicie zrozumieć, że to tylko dla waszego własnego
dobra.
Przypomnijcie sobie człowieka w białej czapce.
- Ale przecież nie musimy leżeć - protestowała Krystyna.
- Właśnie, dlaczego byśmy nie mieli wstać? - wołał Janek z drugiego pokoju. -
Wystarczy chyba nie wychodzić.
- Tak, tak! - krzyczał Bjorn. - To wystarczy. Dlaczego mamy leżeć w łóżku?
Przecież
nie jesteśmy śmiertelnie chorzy?
- Ja w każdym razie nie - oświadczyła Liza, odgryzając kawałek czekolady.
- Widzicie - starała się wytłumaczyć ciocia Sigrid. - Jestem pewna, że gdybyście
wstali i ubrali się, nie potrafilibyście pozostać w domu. Zapomnielibyście
natychmiast, że
trzeba być ostrożnym. Przecież lubicie latać tu i tam, niczym młode ptaszki. No
i
przypuśćmy, że człowiek w białej czapce złapałby was!
- On nie poluje na nas, tylko na Puchar Jubelowy - powiedział Janek czując się
urażony.
Starsze panie byłyby najchętniej odesłały dzieci do rodziców, to jednak nie było
możliwe, bo rodzice wyjechali. Zdawało im się, że tylko trzymając dzieci w łóżku
mogą
odpowiadać za ich bezpieczeństwo. Nic więcej nie mogły zrobić.
Czy ten detektyw Sventon nigdy nie przyjedzie? Była już środa, a w czwartek
wieczór
najdalej pieniądze miały być złożone w starym spróchniałym dębie na Wzgórzu
Świętojańskim - a jeżeli nie...
- Jesteś pewna, że przyjedzie? - spytała panna Sigrid.
- Tak, kochanie - odpowiedziała panna Fryderyka. - Gdy tylko usłyszał, że chodzi
o
Wilhelma Łasicę, od razu zapalił się do tej sprawy. Po prostu marzy, żeby się
znaleźć w
Lingonboda.
Oczekując przyjazdu detektywa Sventona obie panie żyły w nieustannym strachu,
czy
aby nie pojawi się człowiek w białej czapce. Były przekonane, że on właśnie jest
Wilhelmem
Łasicą. Co chwila wyglądały z górnej werandy obserwując z niepokojem drogę, tak
jak
marynarz wypatrujący z bocianiego gniazda zdradliwych skał i innych
niebezpieczeństw na
morzu.
- Co byście dziś woleli, filiżankę czekolady czy sok owocowy? - spytała ciocia
Fryderyka zaglądając do czwórki małych siostrzeńców, którzy leżeli w łóżkach w
dwóch
pokojach.
- Sok - odpowiedział zaraz Janek.
- Czekoladę! - krzyknęła Krystyna.
Chwilę później siedzieli wszyscy razem przy okrągłym stole na górnej werandzie.
Cała czwórka miała zielone piżamy. Dostali i czekoladę, i sok, bo starszym