Holland Bruce Roger - Buty w których umarli obcy
Szczegóły |
Tytuł |
Holland Bruce Roger - Buty w których umarli obcy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Holland Bruce Roger - Buty w których umarli obcy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Holland Bruce Roger - Buty w których umarli obcy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Holland Bruce Roger - Buty w których umarli obcy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
BRUCE HOLLAND ROGERS
Buty, w których umarli obcy
Latem czterdziestego drugiego rozpoczęła się kampania
obligacji wojennych. Po kronice, a przed filmem propagandowy
rządowy klip pokazywał japońskiego żołnierza, który przebija
bagnetem chińskie dziecko. Nagrany głos powtarzał raz po raz:
"Kup obligacje. Zabij Japońca. Kup obligacje. Zabij Japońca".
Karabin z bagnetem wznosił się i opadał. Później ludzie
wychodzący z kina oglądali się na mnie, młodego człowieka
dostatecznie dorosłego, żeby się golić. Kilku zapytało mnie
wprost, czemu się nie zaciągnąłem.
- We wrześniu skończę wymagany wiek - odpowiadałem.
Kiedy kino opustoszało, zamiatałem przejścia między rzędami,
a potem siadałem na jednym ze środkowych miejsc, zwykle
zajmowanych nawet na porankach i nocnych seansach. Zamykałem
oczy i chwytałem drewniane poręcze. Pod moimi palcami radość,
strach, gniew i ulga, które widzowie przeżywali w kinie,
poruszały się w słojach drewna jak zwierzęta w legowisku.
Kup obligacje. Zabij Japońca.
Uczucia splątane w ciasny węzeł, nie do rozwiązania.
- Zabij Japońca. Bądź Japońcem - powiedziałem do zasłoniętego
ekranu.
Dom, w którym teraz mieszkam, został zbudowany według mojego
własnego projektu na północnym zboczu kanionu, gdzie drzewa
rosną gęsto. Parter jest częściowo zakopany w ziemi, żeby
pierwsze piętro nie wystawało nad korony drzew i nie zdradzało
położenia domu. Dojazd wyznaczają podwójne ślady kół, skręcające
ze żwirowej drogi pięć mil wcześniej. Poszycie maskuje koleiny,
jeśli ktoś nie wie, gdzie patrzeć. W zimie nie wyjeżdżam z domu.
Przez pięć miesięcy w roku pomiędzy domem a drogą leży
nienaruszony śnieg.
Na piętrze mam narożny pokój bez okien. Drzwi zabezpiecza
kłódka i żelazna zasuwa. W środku na jednej ścianie wiszą
nazistowskie flagi i zdjęcia obozów. Czarno-białe zdjęcia żywych
i martwych. Część miejsca zajmują wojenne plakaty Japończyków o
wystających zębach. Jest tam moja fotografia z 1943 roku: świeżo
upieczony żołnierz, pozujący z nastawionym bagnetem, wpatrzony
groźnym wzrokiem w obiektyw niczym w samego Tojo.
Kup obligację. Zabij Japońca.
Tamta wojna, moja wojna, ogranicza się do tej ściany.
Pozostałe ściany wytapetowane są innymi zdjęciami: piramidy
czaszek w Kambodży, zwłoki puchnące w słońcu Burundi czy Rwandy,
masowe groby otwarte niczym przejrzałe owoce, które pękają i
rozsiewają nasiona. Niektóre wycinki z gazet są świeże. Inne już
pożółkły.
Nina, moja agentka, widziała zamknięte drzwi, ale nigdy nie
pytała, co kryje się po drugiej stronie. Ma inne zmartwienia.
- Zbuduj sobie pracownię w Boulder albo w Denver - prosi mnie
dwa razy do roku. - Blisko galerii. I wszystko będzie
znacznie łatwiejsze.
Nina chce mnie wyciągnąć z gór. Gdybym dostał wylewu albo
zawału, nikt się nie dowie, dopóki sam nie wezwę pomocy przez
radio. Parkowa Służba Ratownicza musiałaby dojechać tymi samymi
koleinami, które pokonuje wynajęta ciężarówka Niny dwa razy do
roku, wiosną i jesienią, żeby dostarczyć moje prace do galerii.
- Mogę polować na jelenie z ganku - mówię jej. - Czy to
możliwe w Denver albo w Boulder?
W szafie w zamkniętym pokoju trzymam buty, półbuty, mundury.
Buty są zdarte, spękane od słońca - prawy but ukryty wśród
wysokich chwastów w Salwadorze, lewy but, który ukradłem z
Bergen-Belsen, prawy, który wykopałem z gnijącego błota w
Kambodży. Buty, w których umarli obcy. Buty, które na mnie
pasują. Przechowuję tylko te w odpowiednim rozmiarze.
Niektóre z wysokich butów również są zniszczone, popękane na
szwach. Inne należą do mundurów, paradne oficerki ze skóry,
wypastowane ręcznie, aż błyszczą jak czarne szkło.
Na wewnętrznej stronie drzwi szafy wisi wysokie lustro.
Mam kilka zwykłych mundurów: polowe uniformy służb
bezpieczeństwa z Ugandy, Czerwonych Khmerów, brazylijskich lub
chilijskich oddziałów przydzielonych do zadań wewnętrznych.
Khaki przeplata się z brązem, szarością, błękitem.
Czarny mundur cenię najwyżej ze wszystkich. To czarny mundur
nakładam, kiedy staję przed lustrem. Na ścianie, którą
poświęciłem drugiej wojnie światowej, młodzi mężczyźni w takich
mundurach uśmiechają się swobodnie.
Uśmiecham się do lustra tak jak oni, czując to, co naturalne
dla tego munduru. Niepokonaną siłę. Dumę. Podwójna błyskawica
na kołnierzu ma wiele wspólnego i nie ma nic wspólnego z
historią. Trupia czaszka na otoku czapki jest ponadczasowa.
Mówię do mojego uśmiechniętego odbicia:
- I co z tobą zrobimy? Co mamy zrobić?
To nie jest abstrakcyjne pytanie. To praktyczna kwestia.
Każdego dnia muszę zadawać sobie to pytanie, zanim zacznę
rzeźbić.
Dzisiaj jednak kwestia nabiera szczególnie praktycznego
znaczenia.
Na dole, na mojej kanapie leży młody mężczyzna, związany i
zakneblowany.
Co mam z nim zrobić?
Srebrna czaszka błyszczy.
Odwieszam mundur i przebieram się do pracy.
Śnieg zakrywa świetlik pracowni. Cienie są miękkie, głębokie
i błękitne. Zanim włączę światło, przesuwam dłonią po surowym
bloku drewna.
Kiedy zaczynam nową rzeźbę, nawet jeśli wczuwam się w drewno
i wiem dokładnie, do czego zmierzam, pierwsze godziny pracy
zawsze przypominają walkę. Drewno stawia opór. Dłuto się
ześlizguje, a ostrza piły wyginają się, jakbym próbował ciąć
granit. Za każdym razem muszę sprawdzać swoje zdolności,
wywabiać echa ze słojów.
Potem, kiedy już z grubsza obrobiłem pień, serce drzewa
mięknie, ustępuje, zaprasza mnie do środka. Ostrza tną gładko,
jakbym rzeźbił w maśle. Drewno prowadzi moje narzędzia i
stopniowo wyłania się twarz, ręka, ramiona.
Przy kawałku, nad którym pracuję dzisiaj, wczesny etap trwa
długo. Drewno jest surowe. Zwykle suszę drewno przed pracą, ale
tym razem nie mam czasu. Żywica przywiera do narzędzi.
Po dwóch godzinach w pracowni strzepuję trociny z kombinezonu
i schodzę na dół, żeby spojrzeć na gościa. Oczy ma szeroko
otwarte, ale nie umiem określić, czy widać w nich strach. Jest
młody. Młody, ale dostatecznie dorosły, żeby się golić.
Przy piecu, gdzie je umieściłem, żeby wyschły, wiszą jego
czarne dżinsy, czarny podkoszulek i motocyklowe buty. Ma na
sobie dżinsy i roboczą koszulę, w które go ubrałem, o numer za
duże.
Związane ręce trzyma na kolanach. Na kostkach lewej dłoni ma
wytatuowane F-U-C-K, a na prawej K-I-L-L. Chociaż związałem mu
nogi, strącił kopniakami książki z jednej półki, tej, której
zdołał dosięgnąć. Shirer, Arendt, Camus. Historia i filozofia
zwalone na niewielki stos u jego stóp.
- Gdybyś tylko miał zapałkę, co? - mówię.
Piorunuje mnie wzrokiem. Patrzę, jak oddycha.
Wydaje mi się, że drewniane twarze w pokoju również na niego
patrzą - tekowe twarze zastygłe we wrzasku, udręka zamknięta w
sośnie, świerku czy hebanie. Wszystkie puste drewniane oczy
pochłaniają go żarłocznie.
Wyjęcie knebla to jak przerwanie tamy. Przekleństwa płyną z
niego strumieniem.
- Nie musiałbym cię kneblować - mówię mu - gdybyś lepiej się
wyrażał.
- Pierdol się.
Przypominam, że uratowałem mu życie.
- Gówno prawda - odpowiada. - Oni by po mnie wrócili.
- Mówiłem ci. Nie ma żadnych świeżych śladów na śniegu. Oni
nie wrócili.
- Pierdol się - powtarza, ale z pewnością zna swoich
kompanów, z pewnością rozumie prawdę, którą mu wyjaśniam.
- Gdyby nie ja, zamarzłbyś na śmierć - mówię - więc
cokolwiek z tobą teraz zrobię, to lepsze, nie? Lepsze niż
zamarznięcie.
Wpycham mu knebel z powrotem do ust, zanim zdążył
odpowiedzieć. Gdybym go nie zakneblował, nie mógłbym się skupić
przez jego wrzaski.
Wracam do pracy.
Zarabiam dla Niny więcej niż wszyscy pozostali klienci do
spółki. Jeśli się martwi, że dostanę zawału, to tylko z powodu
pieniędzy.
Nie jest pozbawiona współczucia, ale stała się twarda przez
pewne rzeczy, które dla mnie zrobiła. Na przykład belka z
Oświęcimia.
Rzadko zgadzam się na wywiady. Czyż dzieło nie powinno mówić
samo za siebie? Ale czasami wywiady przynoszą niespodzianki.
Pewnego razu wyraziłem ubolewanie, że nie mogę rzeźbić w drewnie
z Oświęcimia. Miesiąc po wydrukowaniu moich słów Nina odebrała
telefon od rządu Izraela. Woleliby żydowskiego artystę, ale nikt
inny nie osiąga takich efektów jak ja.
Belka pochodziła z jednego z baraków, zburzonych po wojnie.
Przez jakiś czas podpierała dach polskiej stodoły.
Kiedy tam przyleciałem, żeby ją obejrzeć, nie pytałem, w jaki
sposób trafiła do Izraela, do magazynu, gdzie spoczywała na
platformie wojskowej ciężarówki niczym pocisk.
Wiceminister kultury, stojący obok ciężarówki, pomachał mi
przed nosem jakimiś dokumentami. Ominąłem go i dotknąłem drewna.
Nawet po czterdziestu latach żyły w nim duchy.
- Oddamy ją panu - powiedział wiceminister - pod warunkiem,
że przetnie ją pan na pół i wykona dwie rzeźby, z których jedną
nam pan zwróci. Jako pamiątkę.
Zgodziłem się.
Nie mogli wiedzieć, jak gęsto wypełniały drewno umęczone
twarze, gesty bólu i rozpaczy. Po powrocie do Stanów przeciąłem
belkę na pół, tak jak obiecałem. Potem rozszczepiłem wzdłuź
każdą połowę i wykonałem cztery rzeźby zamiast dwóch. Niech
Izraelczycy myślą, że muszę rzeźbić głęboko, żeby wydobyć
obrazy, które im podarowałem. Niech myślą, że brakujące drewno
zaścieliło podłogę mojej pracowni jako wióry i trociny.
Wszystkie cztery ukończone prace przedstawiały splątane
kłębowisko ofiar.
- Nie możesz sprzedać nadwyżek - powiedziała Nina. - To się
wyda.
- Sprzedamy je - odparłem. - Tajna aukcja. Zamknięta aukcja.
Damy slajdy Hauptmannowi, do rozprowadzenia wśród potencjalnych
klientów.
Nina skrzyżowała ramiona.
- Tylko nie Hauptmann. Nie chcę więcej mieć do czynienia z
Hauptmannem. Nawet kiedy rozmawiam z nim przez telefon, czuję
się brudna.
- Więc napisz do niego. Wyślij mu slajdy.
- Ale ci klienci, których on nastręczy...
- Tego właśnie chcę, Nino.
- Ostatni raz zgadzam się na Hauptmanna.
Nic nie odpowiedziałem. Nikt inny nie znał ludzi, których znał
Hauptmann.
Miesiąc później Nina rzuciła mi listę w twarz.
- Widzisz, skąd przyszły te oferty? Widzisz?
Zebrałem rozrzucone kartki z podłogi, spojrzałem na nazwiska
i oferty.
- Ta - oświadczyłem i pokazałem ofertę z Salwadoru. - To
może być tylko sam Rosado. Nie daje najwyższej ceny, ale chcę,
żebyś to jemu sprzedała.
- Gdybyśmy nie korzystali z listy Hauptmanna, znalazłabym
kogoś innego - powiedziała Nina. - Kolekcjonera. Inwestora,
który zamknąłby to w piwnicy dla spadkobierców. Dostalibyśmy
lepszą cenę i...
- Sprzedaj to Rosado.
- Na litość boską, dlaczego? - zawołała Nina. - Dlaczego
chcesz, żeby ktoś taki to dostał?
- Jeśli będę miał szczęście - powiedziałem - zawiesi to nad
łóżkiem.
Nina zbladła.
- Sprzedaj to jemu, Nino. W pewnym sensie to już do niego
należy.
Potem wybrałem następną ofertę, która również nie zachwyciła
Niny.
Ostatnią rzeźbę sprzedaliśmy jawnie do Muzeum Sztuki
Nowoczesnej.
Raz czy dwa razy do roku szukam drzew na polach bitewnych.
Nietóre pola są stare. Niektóre świeże. Obchodzę drzewa dookoła,
dotykam pni, wyczuwam echa. Potem wskazuję sztuki do wyrębu.
Kłody wysyła się drogą morską do Stanów, a potem ciężarówka
przewozi je z Denver do mojego domu i pracowni w górach.
Zwykle najtrudniej dotrzeć do najświeższych źródeł. Ale nie
zawsze. Nie zawsze.
Po drugiej stronie grani, równolegle do mojego kanionu biegnie
leśna przecinka. Jeśli mam nieproszonych gości, zwykle
przyjeżdżają stamtąd.
Tej nocy, kiedy znalazłem mojego gościa, czytałem. Usłyszałem
trzask karabinu.
Zgasiłem światła, wyłączyłem generator.
Padał śnieg. Od wielu godzin z nieba leciały drobne płatki,
ten rodzaj śniegu, który sypie nieprzerwanie przez cały dzień i
następny.
Kiedy wyszedłem na dwór, usłyszałem ich głosy na szczycie
grani.
Następny strzał. Młodzieńczy śmiech. Podniesione głosy.
Potem cisza.
Kiedy ponownie usłyszałem głos, nie brzmiał wesoło.
Niewyraźne słowa. Potem następny głos, błagalny.
Znowu cisza. Przedłużająca się cisza.
Czekałem długi czas, zanim zapaliłem naftową latarnię i
naciągnąłem buty. Zwykłe buty. Nie wiedziałem, czy coś
niezwykłego czeka na mnie na szczycie grani.
Oświetlając sobie drogę latarnią, wspiąłem się po zboczu do
małej polanki. Świeży śnieg nie zakrył jeszcze łusek po nabojach
i butelek po piwie, które pojawiły się w kręgu żółtego światła
latarni.
Kątem oka dostrzegłem jakiś cień i przysunąłem do niego
latarnię. Na zakrwawionym śniegu spoczywało ciało. Łysa głowa
była obnażona. Z ust unosiły się obłoczki oddechu. Oczy były
zamknięte.
Stary człowiek, pomyślałem. Światło latarni bywa zdradliwe.
Dopiero po chwili spostrzegłem, że na twarzy nie ma zmarszczek.
On był młody. Podchodząc bliżej, zobaczyłem swastyki wytatuowane
na ramieniu.
Kiedy nachyliłem się nad nim, oparłem się ręką o pień drzewa
i znieruchomiałem na chwilę, chłonąc wszystko.
Po raz pierwszy zakosztowałem wojny jesienią czterdziestego
czwartego roku, w lesie Hurtgen. Drzewa w lesie Hurtgen
wyglądały dla mnie po prostu jak drzewa. Czułem wobec nich to
samo, co każdy żołnierz piechoty. Kochałem je, kiedy osłaniały
ruchy mojego oddziału. Kiedy niemieckie pociski wybuchały wśród
gałęzi nad naszymi głowami, z drzew spadały konary ciężkie jak
kamienie, drzazgi ostre jak szrapnele. Zwalaliśmy drzewa
granatami, żeby odsłonić zakamuflowane pułapki, żeby przerzucić
tymczasowe mosty nad zasiekami z drutu kolczastego. Drzewa były
pożyteczne, drzewa były przeszkodą. Zapach świeżej żywicy wisiał
w powietrzu.
Więcej uwagi poświęcałem Niemcom.
Z bliska, kiedy nad nimi przechodziłem, Niemcy zabici w lesie
Hurtgen wyglądali jak moi kuzyni. Nawet po wiadomościach z
Malme'dy nie czułem do nich nienawiści. Rozumiałem, co trzeba
zrobić. Robiłem to.
Kup obligacje. Zabij Japońca.
Zabij Szkopa. Hitlerowca.
Swastyki wytatuowane na ramionach chłopca są bardzo czarne, o
ostrych krawędziach. Zrobił je sobie niedawno.
- Wiesz, co myślę? - pytam go. Tym razem nie wyjąłem knebla.
Oczy chłopca wwiercają się we mnie.
- Myślę - mówię do niego - że kiedy nie ma pod ręką ofiary,
trzeba ją sfabrykować. Mam rację?
Oczy zwężają się, wędrują w stronę strzelby na jelenie
wiszącej obok drzwi. Ale nawet gdyby chłopak uwolnił się z
więzów pod moją nieobecność, odkryje, że strzelba jest nie
nabita.
- Miałem szczęście, że ty i twoi kompani nie wiedzieli o
mnie... o starym człowieku, mieszkającym samotnie. Artysta z
półkami pełnymi historycznych książek. Stanowiłbym bardziej
interesującą ofiarę, nie uważasz? Nadaję się idealnie. Mógłbyś
teraz popijać piwo z kumplami, śmiać się i wspominać. Zamiast
tego spotkała cię mała niespodzianka. Jak niespodzianka Rohma.
Oczywiście słyszałeś o Rohmie, o tym, co mu się przytrafiło.
Wiesz o wszystkim, co może się zdarzyć.
Porusza ustami wokół knebla, ale próbuje tylko przełknąć
ślinę. W jego oczach nie ma pytań, nie ma zrozumienia.
- Aha, nigdy nie słyszałeś o Rohmie. No, to bardzo stara
historia. Twoi przyjaciele, twoi ziomkowie naprawdę zrobili ci
niespodziankę, co?
Nie przytakuje, ale emocje przesuwają się po jego twarzy jak
cień. Nie spodziewał się tego. Nadal nic nie rozumie.
- Twoja siła może zrobić wszystko. - Pochylam się nad nim,
zniżam głos. - Wszystko, co zechcesz. - Uśmiecham się do niego.
- Ale jest również niebezpieczna. Rozumiesz? Hitler zrobił
czystkę wśród swoich oficerów. Powinieneś o tym wiedzieć.
Powinieneś wiedzieć, czego historia może cię nauczyć.
Spośród książek na podłodze wybieram "Rozkwit i upadek"
Shirera.
- Zaczniemy od tego - mówię, ważąc w ręku ciężki tom. -
Przeczytać ci rozdział? Zaczniemy od początku?
Och, ta nienawiść w jego oczach.
- Nie - mówię. - To nie jest odpowiednia lektura dla ciebie.
Potrzebujesz czegoś na twoją miarę, prawda? Czegoś bardziej
osobistego, bardziej pasującego do twojej obecnej sytuacji.
Właściwie to nie będzie historia. Nazwijmy to kryminalnym
opowiadaniem, rozgrywającym się w zimie czterdziestego czwartego
roku. Kryminał. Zagadka. Pokażę ci zbrodnię, a ty odgadniesz
motyw.
Śnieg był głęboki, a w niektórych miejscach wiatr nawiał
jeszcze głębsze zaspy. Chwilami zapadałem się po pas.
Trzymałem karabin w pozycji do strzału i zachowywałem
odległość dobrych dziesięciu stóp pomiędzy sobą a jeńcem. Nie
przypuszczałem, żeby rzucił się na mnie - jego armia wycofała
się już daleko, wracając do Niemiec - ale żołnierze SS byli
podstępną bandą.
Żałowałem, że nie mogę iść po koleinach. Chociaż jeniec
przecierał szlak, zmęczyło mnie maszerowanie w kopnym śniegu, a
do kwatery głównej batalionu było jeszcze daleko.
Niczym odpowiedź na moje modlitwy usłyszałem warkot
silników. Kilka dżipów wyjechało z pobliskiego lasu i skręciło w
naszą stronę. Ślady ich kół wyglądały zapraszająco i moje serce
zaśpiewało: Alleluja!
Chciałem zaczekać, aż dżipy przejadą, więc powiedziałem do
jeńca:
- Stój. Halt.
Wybuch wstrząsnął moimi wnętrznościami niczym zdradziecki
cios. Padłem plackiem, ale Niemiec dalej stał spokojnie, z
rękami założonymi na karku. Wyszczerzył do mnie zęby.
- Nur eine Landmine - powiedział takim tonem, jakby
wyjaśniał dziecku zjawisko błyskawicy. - Nichts befurchten.
Pamięć jest zawodna. Pewnie powiedział co innego. Nauczyłem
się niemieckiego dopiero po wojnie.
Jeden dżip leżał przewrócony do góry nogami, a śnieg wokół
niego zdmuchnęło w promieniu dziesięciu stóp.
Wstałem i ostrzegawczo wycelowałem karabin w Niemca, kiedy
wolną ręką otrzepywałem przód kurtki ze śniegu.
Wokół nas drzewa kołysały się na wietrze.
- Okay - powiedziałem najgroźniej, jak potrafiłem. - Naprzód
marsz.
Trzeci dżip podjechał do pozostałych, po czym zawrócił po
sanitariuszy. Ze zbocza naprzeciwko, rozgarniając śnieg jak pług
śnieżny, zbiegał jakiś szeregowiec, który widocznie wyskoczył z
okopu. Na ramieniu dźwigał apteczkę.
Nie musiałem poganiać jeńca. Energicznie brnął naprzód, jakby
spieszyło mu się do wypadku.
Jeden z pasażerów dżipa, żołnierz piechoty, leżał twarzą do
dołu w kraterze. Nie miał nóg. Drugiego cisnęło o pień drzewa;
poruszały się tylko jego usta. - Jezu, słodki Jezu - powtarzał w
kółko.
Trzeci pasażer, porucznik, leżał na plecach, z klatką
piersiową przygniecioną przez samochód. Sanitariusz pochylił się
niżej, żeby sprawdzić, czy ten człowiek oddycha.
Nie oddychał.
Cmokając językiem, kiedy przechodziliśmy obok, mój jeniec
powiedział, i tego jestem prawie pewien:
- Das ist also das Kriegsgluck.
Sanitariusz podniósł wzrok. Na ramieniu miał naszywkę 82
Lotniczej.
- Co on powiedział?
- Nie wiem - przyznałem. - Nie znam niemieckiego.
Człowiek z drugiego dżipa odezwał się:
- Myśli, że cwaniak z niego, nie?
Miał rację. Niemiec uśmiechał się pod nosem, oglądając scenę
wypadku.
Martwy porucznik wyglądał, jakby spał, półprzymknięte oczy,
rozchylone usta. Był młody, świeżo po szkoleniu.
- Zabierz tego sukinsyna szkopa do lasu - poradził mi
sanitariusz - i zestrzel mu z gęby ten drański uśmieszek.
Jeniec nieznacznie pokręcił głową i znowu cmoknął.
Szturchnąłem go lufą karabinu.
- Dosyć tego. Ruszaj.
Sanitariusz przykucnął obok żołnierza, którego rzuciło na
drzewo, ale przez ramię dodał:
- Gdybyś służył w lotnictwie, posłuchałbyś mojej rady.
Łatwiej było maszerować po śladach kół.
Po chwili dżip, który wcześniej zawrócił po pomoc, znowu
wyjechał z lasu, wioząc lekarzy na miejsce wypadku. Jechał
powoli, trzymając się kolein z obawy przed następną miną.
Zeszliśmy na bok, żeby go przepuścić.
Bardzo cicho jeniec zaczął śpiewać, kiwając głową do taktu.
To był marsz. Pieśń prawdziwego wyznawcy.
- Dosyć tego - powiedziałem do jego pleców.
Zamilkł, ale wkrótce zaczął od nowa.
- Przestań - zażądałem. - Osiągnąłeś swój cel.
Przestał śpiewać, ale ciągle kiwał głową na boki i odwracał
się do mnie, niezręcznie, bo ręce miał splecione na karku. Na
jego twarzy dostrzegłem ten sam drwiący uśmieszek.
- Co jest z tobą? - zapytałem. - Halt!
Zatrzymał się i odwrócił do mnie.
Patrzyliśmy na siebie.
Oczy miał jak lód, w kolorze zimowego nieba.
- Pójdziemy dookoła. Tamtędy. - Wskazałem głową na zbocze
doliny, ponad śladami kół.
Rozplótł dłonie i pytająco wskazał palcem.
- Właśnie - potwierdziłem. - Idziemy.
Kiedy brnęliśmy przez głębokie zaspy, znowu zaczął śpiewać.
Głośno. Tym razem go nie uciszyłem.
Im dalej szliśmy, tym bardziej gęstniał sosnowy las.
Pamiętaj, to jest zagadka. Dlaczego to robiłem? Podpowiem ci,
że nie z powodu masakry w Malme'dy. I całej reszty, wszystkich
pogłosek, zalatujących propagandą.
Kazałem mu stanąć i odwrócić się do mnie.
Drzewa otaczały nas kręgiem jak świadkowie.
Podniosłem M1 do ramienia i wycelowałem w jego pierś.
- Zalecenie lekarza - powiedziałem mu. - Z pozdrowieniami od
82 Lotniczej.
Patrzyłem, gdzie celuję - w środek klatki piersiowej.
Strzał rozległ się echem wśród wzgórz.
Niemiec padł na wznak i nawet nie wierzgnął. To było czyste
trafienie, strzał myśliwego. Na moment wygiął plecy w kabłąk i
osunął się bezwładnie.
Wtedy, kiedy już było za późno, zapragnąłem wiedzieć, jak
wyglądała jego twarz, zanim strzeliłem. Czy był zdziwiony? Czy
uśmiechał się drwiąco?
Nie wiedziałem. Po śmierci jego twarz zmieniła się w maskę.
Kolana ugięły się pode mną. Ukląkłem w śniegu obok niego.
Tam kryła się tajemnica.
Krew pachniała miedzią w zimnym powietrzu. Znowu przypomniało
mi się polowanie, zabijanie i oprawianie jeleni, wyrzucanie
parujących wnętrzności na śnieg.
Zdjąłem bagnet z karabinu, rozchyliłem Niemcowi płaszcz i
koszulę, rozpiąłem pas. Bagnet to nie nóż myśliwski.
Przeznaczony jest do dźgania, nie do krojenia. Ostrze jest za
długie jak na dźwignię. Ale poradziłem sobie, rozpłatałem go,
wypatroszyłem ciało, szukając wskazówek. We krwi po łokcie.
Po kilku miesiącach, kiedy zaczęliśmy wyzwalać obozy,
powiedziałem sobie, że wymierzyłem sprawiedliwość. Ale zabójstwo
poprzedziło motyw. Wprawdzie słyszałem pogłoski, ale uwierzyłem
w obozy dopiero wtedy, kiedy je zobaczyłem na własne oczy.
- A więc - mówię do niego - to zagadka, prawda? Dlaczego go
zabiłem?
Słuchał uważnie. Klepię go po nodze, a on nie próbuje mnie
kopnąć.
- A teraz ty, następna zagadka. Następny nazista, który wpadł
mi w ręce. Ale coś się zmieniło. Nie zabiłem cię, ocaliłem ci
życie. Po co? Co teraz będzie?
Oczy ma szeroko otwarte.
To nie wszystko. Kiedy już wypatroszyłem esesmana i rozłożyłem
jego nieczytelne wnętrzności na śniegu, ściągnąłem mu buty.
Dłonie miałem lepkie. Umyłem je w śniegu, po czym
zdrętwiałymi palcami rozwiązałem własne sznurowadła.
Musiałem mocno tupać, żeby wcisnąć stopy w jego buty.
Obszedłem go dookoła, w jego butach, szukając. Potem
przypadkowo oparłem rękę o pień sosny.
I poczułem go w środku.
Jeśli bagnet może od biedy zastąpić myśliwski nóż, jeszcze
gorzej nadaje się do rzeźbienia. Mogłem najwyżej zerwać korę w
miejscu, gdzie wyczuły go moje drżące palce. Ale on tam był.
Gdybym uwolnił go z drewna, wiedziałbym, jak wyglądała jego
twarz w ostatniej chwili.
Ale brakowało mi narzędzi.
Przez resztę wojny ciągle znajdowałem inne twarze w innych
drzewach. W Stavelot, gdzie SS rozstrzelało belgijskie dzieci,
znalazłem twarz w brzozie, która rosła w ogrodzie. Łamanym
francuskim wyjaśniłem. Rolnik pożyczył mi siekierę, a szczegóły
wykonałem składanym nożem innego człowieka.
Rolnik patrzył na moją pracę, patrzył na twarz, która
wyłoniła się z drewna, i płakał bezgłośnie. Twarz, jak mi
wytłumaczono, należała do jego siostrzenicy.
Wiele razy po wojnie przeszukiwałem las w Ardenach. Nigdy nie
znalazłem miejsca, gdzie zabiłem tego esesmana. Nigdy nie
znalazłem tego drzewa.
Wyjmuję mu knebel.
On milczy.
- Tak lepiej - mówię. - Znacznie lepiej.
On patrzy na drewniane twarze, potrząsa głową.
- Gówno prawda - mówi w końcu. - Wcale ci nie wierzę.
- W którą część nie wierzysz? - pytam.
- W duchy - odpowiada. - Nie wierzę w duchy.
- Nie w duchy - poprawiam go. - To nie są duchy.
Wracam do pracowni, żeby dokończyć to, nad czym pracowałem
przez cały czas, odkąd on się pojawił.
Naprawdę muszę nakładać mundur, naciągać te wysokie,
błyszczące buty, uśmiechać się i pozować. Mam lugera, który
pasuje do munduru. Nie jest ciężki, ale mundur i zawarta w nim
prawda są niekompletne bez broni w lśniącej kaburze.
Dowódcą oddziałów SS w Malme'dy, w Stavelot, był podpułkownik
Jochen Peiper. Skazany na powieszenie, wierząc w odroczenie
wyroku, nazwał wojnę "dumnym i bohaterskim czasem. Gdziekolwiek
staliśmy, tam były Niemcy, a moje królestwo sięgało tak daleko,
jak strzał z czołgu".
Buty są dumne i bohaterskie.
Kabura jest dumna i bohaterska.
Insygnia błyszczą.
Kiedy znowu schodzę na dół, on uwolnił ręce i próbuje
rozwiązać nogi. Słyszy moje kroki, ale nie zwraca uwagi, dopóki
nie podniósł wzroku i nie zobaczył munduru.
Wyjmuję lugera z kabury.
On prawie nie zauważa butów i brezentowego worka, który
trzymam w drugiej ręce. Całą uwagę skupia na broni.
- Piękny, prawda? - pytam, ale mam na myśli mundur, nie
pistolet. - No, dalej. - Niedbale kieruję na niego lufę. - Pora
na nas. Dokończ rozwiązywać nogi.
On nieruchomieje.
- Szybciej - ponaglam go. - Nie mam całego dnia.
- Co chcesz zrobić?
- Zamknij się - ucinam - i zdejmij te sznury z nóg.
Kiedy się uwolnił, każę mu wstać. Stęka i masuje sobie bok w
miejscu, gdzie chyba dostał kopniaka w żebra. Mówię, żeby się
przebrał we własne rzeczy, oprócz butów.
- Nałżż te - mówię. Rzucam mu buty, bardzo podobne do tych,
które sam noszę, tylko nie takie błyszczące. Te drugie buty
widziały pole bitwy. Są porysowane, skóra spękana.
- Nie gap się, tylko je wkładaj - rozkazuję.
Nie miał płaszcza, kiedy go znalazłem. Każę mu wziąć koc z
kanapy. To stary wełniany pled, który mogę odżałować.
- Teraz idziemy - mówię. - Wracamy tam, gdzie cię znalazłem.
- Głodny jestem - mówi on - i chce mi się pić.
- Gdybyś ty miał broń, a ja byłbym głodny, dałbyś mi jeść?
On zastanawia się nad pytaniem.
- Tak.
- No dobrze. - Prowadzę go do kuchni. Nie spuszczając z niego
wzroku, wyjmuję pudełko krakersów. Przy zlewie on pije wodę ze
złożonych dłoni. Potem zjada garść krakersów.
- Wystarczy - mówię. - Weź pudełko. Resztę zjesz później.
Śnieg padał prawie przez cały czas, kiedy miałem gościa. Nie
widzę żadnych śladów. Śnieg sięga nam do kolan.
Potrzebujemy melodii do marszu. Pogwizduję marsz pułkowy
"Liebstandarte Adolf Hitler".
On mówi bardzo cicho:
- Proszę.
Przestaję gwizdać.
Maszerujemy.
On pyta:
- Co będzie?
- Co mamy zrobić z zabójcami, z ludźmi przepełnionymi
nienawiścią? - odpowiadam.
- Nigdy nikogo nie zabiłem - protestuje.
- Ale krzywdziłeś ludzi. Nie każ mi wierzyć, że tego nie
robiłeś.
Znowu zaczynam gwizdać marszową melodię. Potem przerywam i
mówię:
- Wiesz, że w Niemczech ta muzyka jest zakazana? Wsadzą cię
do więzienia za samą melodię. Jest długa lista zakazanych
piosenek. Co o tym myślisz?
- Nie rozumiem cię - odpowiada. - Kim jesteś?
Co na pewno znaczy: po której stronie jesteś?
Raz byłem w galerii na otwarciu swojej najnowszej wystawy.
Ta kolekcja rzeźb była szczególnie wymagająca. Podobnie jak
belka z Oświęcimia, każda praca przedstawiała dziesiątki
wykrzywionych twarzy, setki wykręconych kończyn. Wyczerpało mnie
ich rzeźbienie. Ledwie mogłem na nie patrzeć.
Drewno pochodziło z kambodżańskich drzew.
Galeria była przepełniona. Goście, z kieliszkami wina w
rękach, przechodzili od jednej pracy do drugiej. Czasami
wernisaż jest hałaśliwy jak przyjęcie koktajlowe. Moje bywają
dość ciche. Ten był milczący.
Nina i właściciel galerii widzieli już prace i stojąc obok
nich na środku sali, spostrzegłem z ulgą, że oni także, zupełnie
jak ja, marzyli o czym innym, czymkolwiek innym. Zdołaliśmy
nawiązać rozmowę pośrodku sali, skupialiśmy się tylko na sobie,
ignorowaliśmy małe drewniane piekła, otaczające nas ze
wszystkich stron. I to podziałało. Wkrótce naprawdę
zapomnieliśmy o otoczeniu.
Właściciel galerii powiedział coś, co mnie rozbawiło.
Odrzuciłem głowę do tyłu i ryknąłem śmiechem.
Jakaś kobieta odwróciła się od rzeźby i krzyknęła do mnie:
- Jak pan może śmiać się tutaj? Jak pan może?
Z łatwością odszukuję miejsce na grani, gdzie go znalazłem.
Jest tam pniak sosny, którą zrąbałem, kiedy on był nieprzytomny.
- Stań tutaj - rozkazuję. - Dokładnie tutaj, gdzie cię
znalazłem.
On nie rusza się z miejsca.
Macham pistoletem i mówię:
- No, dalej.
On spogląda na mnie, waha się, wreszcie staje na wskazanym
miejscu.
- Nic o tobie nie wiem - mówię. - Nie wiem, jak daleko
zabrnąłeś, dlaczego zszedłeś na tę drogę.
- Ja nie...
- Zamknij się - przerywam. - Nieważne, czy wiem, czy nie
wiem. Mam tylko jedną odpowiedź. Mogę zrobić tylko jedno dla
ciebie i takich jak ty.
Rzucam mu brezentowy worek. Łapie go, upuszczając pudełko
krakersów.
- Otwórz - mówię. On otwiera worek, wyjmuje rzeźbę dłoni i
nie wie, co to znaczy, dopóki nie obróci jej we właściwą stronę,
dopóki nie zrozumie znaczenia rozczapierzonych palców,
niedwuznacznego gestu.
"Proszę. Boli. Cierpię. Przestańcie. Proszę".
- Wydobyłem ją z tego drzewa - mówię, wskazując pieniek.
On wolną ręką dotyka boku, gdzie wciąż bolą go żebra. W jego
twarzy jest więcej gniewu niż smutku, więcej mściwości niż
łagodnej mądrości. Ale kto wie?
On otwiera usta, zaczyna formułować słowo.
- Nie - mówię. - To bez znaczenia. Już skończyliśmy.
On spogląda na buty na swoich stopach. Buty, w których umarli
obcy. Kiedy podnosi wzrok, celuję z pistoletu w jego pierś.
Obserwuję jego twarz. Nie potrafię odczytać wyrazu.
Odwracam się, cofam się po własnych śladach. Ja też mam na
nogach buty. Lśniąca skóra miękko przylega do moich łydek,
topniejące płatki śniegu błyszczą na czarnym tle jak wschodzące
gwiazdy. Jeden punkcik światła. Potem drugi. Potem jeszcze
jeden. Wkrótce będą niezliczone jak zmarli. I równie zimne.