Hill Reginald - Dalziel i Pascoe 07 - Sciete glowy
Szczegóły |
Tytuł |
Hill Reginald - Dalziel i Pascoe 07 - Sciete glowy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Hill Reginald - Dalziel i Pascoe 07 - Sciete glowy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Hill Reginald - Dalziel i Pascoe 07 - Sciete glowy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Hill Reginald - Dalziel i Pascoe 07 - Sciete glowy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Reginald Hill
ŚCIĘTE GŁOWY
DALZIEL I PASCOE
Tytuł oryginału: Deadheads
Przełożył Wojciech Szypuła
ISBN 978-83-7534-049-5
Wydanie I
Wydawca: Nowa Proza 2011
Strona 2
Istnieje taki cudowny rodzaj gnuśności, kiedy człowiek, mimo że
zniechęcony ciążącymi nań, nużącymi obowiązkami, nie zaniedbuje
swego umysłu, i gdy tylko wolnym jest od przypisanych mu zajęć,
uwagę swą poświęca innym sprawom, nie mniej w życiu istotnym,
którym, jak odkrywa, oddawać się jest zdolny z wielką swobodą i
satysfakcją.
Daniel Defoe, Żywot i przypadki pana Duncana Campbella
Nie będzie już przyjaźni między mną i różami.
Algernon Charles Swinburne, Triumf czasu
Strona 3
Część pierwsza
Dobrze, iż łatwiej zapach do mózgu nie sięga,
Zabiłaby cię róży wonność nazbyt tęga.
Alexander Pope, Esej o człowieku (przeł. L. Kamiński)
Strona 4
Psota
(Mischief. Mieszaniec herbatni. Koralowo-łososiowy, o słodkim zapachu, doskonały
do ogrodu. Podatny na czarną plamistość).
Panią Florence Aldermann przygnębiały otaczające ją zewsząd dowody zaniedbania.
Stary Caldicott i jego tykowaty synalek Dick zachowywali się gburowato, odkąd na jesieni
dała im jednoznacznie do zrozumienia, że w żadnym razie nie zamierza zatrudnić
bezczelnego, dłubiącego w nosie piętnastolatka i że wręcz rozważa obciążenie jego rodziców
kosztami owoców, które całymi taczkami kradł z sadu. To było niewinne podbieranie,
powiedział stary Caldicott. Zwykła kradzież, odparła na to, a ponieważ - o czym wiedziała od
znajomych z adwokatury - młody Caldicott już kilkakrotnie stawał przed sądem dla
nieletnich, woleli z nią nie dyskutować.
Po tym wydarzeniu chłopak gdzieś przepadł, a jego ojciec i dziadek od tamtej pory
żywili do niej urazę i nie omieszkali wykorzystać jej niedawnej niedyspozycji, by to okazać.
Powinna z nimi poważnie porozmawiać. Chociaż nie, tu rozmowa nie wystarczy. Gdy tylko
znajdzie kogoś na ich miejsce, polecą głowy.
Ta myśl sprowokowała ją do działania. Gniewnym gestem ujęła Mme Louis
Laperriere w odzianą w rękawiczkę dłoń, chwyciła mocno, żeby zapobiec nieestetycznemu
rozpadowi, przyłożyła ostry jak brzytwa nóż i jednym fachowym, gładkim ruchem odcięła
obwisły smętnie kwiat. Wyrzuciła go do plastikowego kubła.
Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że ktoś ją obserwuje.
Za krętą jak labirynt kratą porośniętą groszkiem pachnącym, oddzielającą ogród
różany od biegnącego przez cały sad podłużnego trawnika (pani Aldermann ze złością
zauważyła przy tym, że zaniedbany groszek wykształcił strączki z nasionami, które, jeśli się
Tytuły rozdziałów w książce to autentyczne nazwy odmian róż. Ponieważ mają odniesienie do treści
rozdziałowi w kilku przypadkach pozwoliłem sobie na przekład odbiegający od oryginału by lepiej oddad
znaczenie 1 jakie mają w języku angielskim (przyp. tłum.).
Strona 5
ich nie usunie, uniemożliwią pojawienie się nowych kwiatów), czaiła się drobna, całkowicie
nieruchoma sylwetka.
- Patricku! - zawołała ostrym tonem pani Aldermann. - Chodź no tutaj!
Chłopiec powoli wynurzył się z ukrycia.
Miał około jedenastu lat, ale był drobny jak na swój wiek. Duże piwne oczy były
osadzone w bladej owalnej twarzy, której kompletny brak wyrazu nadawał nieco orientalny
charakter. Pani Aldermann spojrzała na niego z niesmakiem. Nie chodziło nawet o to, że
należał do tego samego upiornego podgatunku co Brent Caldicott - chociaż już samo to by
wystarczyło. Najgorsze było to, że patrząc na
Patricka, nie mogła nie myśleć o jego pochodzeniu, a wtedy wzbierała w niej złość.
Niewiele było trzeba, żeby uwolnić rozległe zasoby jej gniewu, a wszelkie oznaki ludzkiej
słabości wyzwalały je ze szczególną łatwością.
Była wściekła jedenaście lat temu, kiedy jej siostrzenica, Penelope, oznajmiła, że jest
w ciąży. Rozzłościła się jeszcze bardziej, gdy nieodpowiedzialna dziewucha odmówiła
wskazania ojca, a już do białej gorączki doprowadziła ją spokojna zapowiedź Penelope, że
zamierza sama wychować dziecko. Nawet nieodpowiedzialna matka Penelope, młodsza
siostra Florence Aldermann, miała dość rozumu, żeby wycyganić ślubną obrączkę od obiektu
swojego młodzieńczego zaślepienia, George’a Highsmitha, handlarza dywanami - chociaż ani
to, ani fakt, że oboje już nie żyli, nie uchronił ich przed gniewem pani Aldermann. Śmierć nie
stanowiła przeszkody dla jej rozdrażnienia; ba, mogła wręcz stać się jego przyczyną. Pani
Aldermann wciąż czuła złość na swojego męża za to, że przed dwoma laty jak ostatni
mięczak zmarł na skutek zatoru tętnicy wieńcowej, kiedy w ogrodzie było jeszcze tyle do
zrobienia, tyle do naprawienia.
Skończyło się na tym, że własny gniew obrócił się przeciwko niej i przed sześcioma
miesiącami zasłabła w Knightsbridge podczas przedświątecznej eskapady zakupowej. Każda
choroba była godna najwyższej pogardy - ale zawał, który przywykła uważać za typowo
męską formę słabości, był czymś niewybaczalnym.
Całe szczęście (zrozumiała to dopiero później, bo wtedy, w grudniu, miała pretensje
do siebie samej, tak jakby „słabość” była jakąś chorobą zakaźną), że była z nią wtedy
Penelope - dobroduszna, zawsze niewzruszona Penny, która nie poczuła się w najmniejszym
stopniu urażona, (bo i czemu miałaby się poczuć?), kiedy po śmierci wuja Eddiego
dowiedziała się, że skończyło się hojne kieszonkowe, jakie wypłacał jej latami. Cóż, czasy
były ciężkie, a podatki wiadomo jakie. Wyglądało na to, że jednak w zupełności wystarczą jej
Strona 6
herbatki w Harrodsie podczas przydarzających się dwa razy do roku odwiedzin cioteczki Flo
w Londynie.
Kilka tygodni później nastały lata sześćdziesiąte. Gdyby pani Aldermann potrafiła
przewidzieć flower-power, popart, swingujący Londyn i inne niedorzeczne osiągnięcia tej
epoki, powitałaby ją z najwyższym niesmakiem. Ponieważ jednak przebywała w stanie
całkowitej niewiedzy na oddziale intensywnej opieki, zamiast najwyższego niesmaku musiała
się zadowolić najwyższą obojętnością. Wkrótce potem, odzyskawszy nieco sił, przeniosła się
do luksusowej prywatnej kliniki, gdzie pierwszy raz okazała prawdziwe emocje (i przy okazji
niemal dostała drugiego zawału), gdy zapytała, ile kosztuje pobyt w takiej placówce. Przy
pierwszej nadarzającej się sposobności zadeklarowała, że czuje się już wystarczająco dobrze,
żeby wrócić do Rosemont, swojego domu w Yorkshire, i tam odbyć rekonwalescencję.
Ponieważ było oczywiste, że nie jest w stanie należycie o siebie zadbać, z pomocą lekarza
nakłoniła swoją niefrasobliwą i z nikim niezwiązaną siostrzenicę, by jej towarzyszyła, co
pozwoliło jej zaoszczędzić znaczną sumę, którą musiałaby zapłacić zawodowej pielęgniarce.
W następnych tygodniach doceniła obecność Penelope także z powodów
pozaekonomicznych. Penny okazała się ucieleśnieniem marzeń wszystkich szanujących się
średnio zamożnych przedstawicielek klasy średniej. Była prawdziwym skarbem: pracowita,
wyrozumiała, zabawna, łatwo zapominająca upokorzenia... Jedyną jej wadą było
nieokazywanie służalczej wdzięczności. No i posiadanie Patricka.
Jednakże, pomimo tych jej niedoskonałości, pani Aldermann, dochodząc do siebie,
zaczęła przemyśliwać nad zaproponowaniem jej przeprowadzki do Rosemont, które i tak było
za duże dla samotnej starszej kobiety. Nie przy- szłoby jej do głowy płacić Penny za pomoc w
domu, były przecież spokrewnione, ale jakieś niewygórowane kieszonkowe byłoby całkiem
na miejscu - zwłaszcza gdyby poparła je kuszącą obietnicą zmiany testamentu na jej korzyść.
Przedstawiła więc swoją propozycję Penny, która - ku jej irytacji i zdumieniu -
zamiast z wdzięcznością przyjąć atrakcyjną ofertę, pokręciła nosem i zaczęła coś z nostalgią
przebąkiwać o Londynie. A cóż takiego Londyn miał do zaoferowania w porównaniu z
przyjemnym starym Rosemont, jego wypielęgnowanym ogrodem, cudownymi widokami i
najpiękniejszymi miasteczkami Yorkshire w zasięgu ręki? Widziała kiedyś takie mieszkanie,
w jakim gnieździła się jej siostrzenica: zapuszczoną dwupokojową norę w suterenie, w
dzielnicy, w której pasażerowie autobusów wyglądają jak żywcem wyjęci z castingu do
musicalu dla czarnych. Dlaczego Penny miałaby się w ogóle zastanawiać nad tak hojną ofertą,
w której została zawarta nawet nie całkiem bezinteresowna propozycja umieszczenia Patricka
w skromnej, choć przyzwoitej prywatnej szkole z internatem?
Strona 7
Dlatego właśnie widok szpiegującego ją chłopca powiększył i tak niemałe brzemię jej
gniewu.
Pani Aldermann już otworzyła usta, żeby udzielić mu kategorycznej reprymendy, ale
zanim zdążyła przemówić, odezwał się Patrick:
- Wuj Eddie też tak robił.
Zaskoczona, (jeśli pamięć jej nie myliła, był to pierwszy bodaj przypadek w historii
odwiedzin Patricka w Rosemont, kiedy zainicjował rozmowę z nią), odpowiedziała mu w taki
sposób, jakby był prawie rzeczywistą osobą.
- Owszem - przytaknęła. - Także i Caldicott mógł to robić, ale nie robił. Dlatego teraz
ja muszę się tym zajmować.
Samą intonacją tych słów umieściła starego Caldicotta i swojego nieżyjącego męża we
wspólnej kategorii ludzi zaniedbujących obowiązki. Z demonstracyjną zręcznością odcięła
następną słodko pachnącą, ale nadmiernie rozwiniętą Mme Louis Laperriere.
- Ale dlaczego ciocia to robi? - zainteresował się Patrick.
Ton jego głosu był może odrobinę opryskliwy, ale pani Aldermann łaskawie złożyła to
na karb nieobycia nowicjusza.
- Dlatego - zaczęła belferskim tonem - że kwiaty, które przekwitną i zaczynają
obumierać, uniemożliwiają rozwój i rozkwit innych, młodszych. Poza tym płatki osypują się
na ziemię, przez co krzew i cała grządka wyglądają bardzo niechlujnie. Dlatego obcina się
stare kwiaty. Nazywamy to odgławianiem.
- Odgławianiem - powtórzył jak echo Patrick.
- Właśnie. - Pani Aldermann zaczynał się podobać ten pedagogiczny styl rozmowy. -
Dlatego że obcina się kwiatom głowy.
- Żeby mogły wyrosnąć młode? - Patrick zmarszczył brwi.
- Otóż to.
Pierwszy raz widziała, żeby ten chłopak czymś się zainteresował. Kiedy przyglądał się
jej przy pracy, twarz naprawdę nieco mu się ożywiła. Pani Aldermann była z siebie bardzo
zadowolona, jak naukowiec, któremu udało się dokonać niespodziewanego przełomu. Nigdy
wcześniej nie przeszkadzało jej, że ze sobą nie rozmawiają, przeciwnie - bardzo jej to
odpowiadało, ale ta konkretna forma dyskursu, podkreślająca jej wyższość nad
interlokutorem, nie była jej wcale niemiła. Prawie zapomniała o swoim gniewie, ale na
szczęście, zalegające w kuble dowody indolencji starego Caldicot- ta nie pozwalały mu
całkowicie wygasnąć.
Strona 8
Jakby czytając jej w myślach, Patrick podstawił kubeł, żeby łapać do niego spadające
kwiaty.
Kiedy spojrzała na chłopca, w jej oczach zapalił się pierwszy ognik aprobaty. Przyszło
jej do głowy, że może przypadkiem znalazła klucz do jego duszy. Zaskoczona tą wymyślną
metaforą wahała się przez moment, zaraz jednak jej niespodziewana fantazja rozpostarła
skrzydła i zerwała się do lotu jak ptak wypuszczony z ciasnej klatki. Przypuśćmy, że w tym
miejskim, wyrosłym w kawalerce ciele, kryje się urodzony ogrodnik, który tylko czeka na to,
żeby ktoś go wywabił z ukrycia. Z miejsca stałby się cennym - i darmowym! - pracownikiem.
A potem, zdobywszy wiedzę i doświadczenie, mógłby przejmować coraz więcej
prawdziwych obowiązków i świadomie planować hodowlę. Całkiem niedługo, może już za
parę lat, smętne rządy starego Caldicotta dobiegłyby satysfakcjonująco gwałtownego kresu i
zniknęłaby groźba domniemanej sukcesji ze strony tykowatego Dicka i tego odrażającego
Brenta.
Pierwszy raz w życiu obdarzyła chłopca pełnym blaskiem swojego uśmiechu.
- Chciałbyś spróbować, Patricku? - spytała bezprecedensowo ciepłym tonem. - Chodź,
pokażę ci. Musisz dobrze chwycić głowę kwiatu, żeby żaden płatek nie spadł na ziemię. Przy
okazji mocno trzymasz łodygę. Potem spoglądasz w dół i szukasz pierwszego liścia od góry,
najlepiej takiego wyrastającego ze środka krzewu i złożonego z pięciu małych listków.
Spójrz, tu jest taki jeden. W miejscu, w którym wyrasta z łodyżki, widać mały pączek. Ten
pączek chcielibyśmy zachęcić do rozkwitu. W tym celu ścinamy łodygę mniej więcej ćwierć
cala powyżej niego, na skos, jednym cięciem. O tak. Proszę bardzo. Widzisz? Cięcie musi być
czyste, żadnego piłowania i szarpania, żeby nie wdała się infekcja. Niektórzy używają do tego
sekatorów, ale moim zdaniem, nawet przy najlepszym sekatorze istnieje ryzyko częściowego
zmiażdżenia łodygi. Dlatego wolę nóż. Z najlepszej stali, najostrzejszy. Nigdy nie oszczędzaj
na narzędziach, Patricku. Proszę. Chcesz spróbować? Weź nóż, tylko uważaj: jest naprawdę
bardzo ostry. Należał do twojego ciotecznego wuja, Eddiego. Wiesz, że to on zasadził
większość tych róż? A do ich przycinania i odgławiania zawsze używał tylko i wyłącznie tego
noża. No, masz. Chwyć mocno trzonek i pokaż, co potrafisz.
Oddała chłopcu nożyk. Patrick wziął go ostrożnie do ręki i przyjrzał mu się z
przyjemnie należytym szacunkiem.
- Zobaczymy, jak sobie poradzisz z usunięciem tej głowy. Pamiętaj, co ci
powiedziałam. Mocno chwyć kwiat. Patricku! Chwyć kwiat. Patricku, czy ty mnie w ogóle
słuchasz?
Strona 9
Chłopiec oderwał spojrzenie piwnych oczu od błyszczącego ostrza, któremu
przyglądał się z czułą fascynacją. Jego twarz znów zmartwiała i stała się znajomą, obojętną,
choć czujną maską. Coś się w niej jednak zmieniło.
Powoli uniósł nóż, aż słońce zalśniło na wypolerowanej stali. Zignorował podsuwaną
mu martwą różę i pani Aldermann wypuściła w końcu kwiat, który z takim impetem
odskoczył na łodyżce w głąb krzewu, że płatki zafurkotały w powietrzu i osypały się na
ziemię.
- Patricku... - powiedziała, cofając się o krok. - Patricku!
Poczuła ukłucie na odsłoniętym przedramieniu, gdy kolce intensywnie pachnącej róży
wbiły się w jej ciało. A potem następne, powyżej łokcia i dalej, pod pachą - cała seria
przenikliwych, gwałtownych ukłuć, które nie miały nic wspólnego ze zwykłymi różanymi
cierniami.
Pani Aldermann krzyknęła, podniosła kościstą, okrytą suchą jak pergamin skórą dłoń
do przywiędłej piersi i upadła na wznak pomiędzy róże. Z potrząśniętych krzewów posypały
się na nią płatki kwiatów.
Patrick patrzył na nią z nieprzeniknioną twarzą, aż wszystko znieruchomiało. Potem
upuścił nóż, który upadł na ziemię obok starej kobiety, i pobiegł w stronę domu, wołając
matkę.
Strona 10
Część druga
Rzekła róża ranną mgłą zroszona:
Pięknam jest;
Lecz cała ma uroda Z cierni narodzona.
Christina Rosetti, Przypatrzcie się liliom na polu
Strona 11
Dick Dandys
(Dandy Dick. Odmiana wielokwiatowa. Wyraziście różowa, prosta i smukła,
przypomina mieszańce herbatnie).
Richard Elgood był niskim, wytwornym mężczyzną o drobnych stopach, na których
eleganckie, wypolerowane do połysku skórzane buty leżały jak balerinki. I rzeczywiście,
mimo swoich sześćdziesięciu lat poruszał się z lekkością i gracją tancerza, aż Peter Pascoe
zaczął się zastanawiać, czy powinien uścisnąć podaną mu dłoń, czy może raczej wykręcić pod
nią piruet. Uścisnął ją i uśmiechnął się.
- Proszę siadać, panie Elgood. W czym mogę pomóc?
Elgood nie odwzajemnił uśmiechu, chociaż miał pogodną, krągłą twarz, która -
zdaniem Pascoe - musiała się prezentować całkiem atrakcyjnie, gdy rozświetlał ją przebłysk
dobrego humoru. Ale teraz najwyraźniej nie było mu do śmiechu.
- Nie bardzo wiem, od czego zacząć, panie komisarzu, choć zacząć przecież muszę.
Inaczej przyjście tu nie miałoby sensu.
Jego słowa miały rytm i brzmienie charakterystyczne dla przemysłowego południa
Yorkshire, zauważył Pascoe; były pozbawione typowej dla wiejskiej północy głębi. Pascoe
rozsiadł się wygodniej, złożył dłonie jak rozmodlone postaci z obrazów Durera i zachęcająco
skinął głową.
Elgood przygładził jedwabny krawat, jakby chciał się upewnić, że złota spinka jest na
swoim miejscu, a następnie zajął się chyba przeliczaniem perłowych guzików brokatowej
kamizelki pod statecznie kosztownym garniturem. Potwierdziwszy ich liczbę, przez chwilę
jeszcze flirtował z rozporkiem spodni, zanim w końcu przemówił:
- To, co za chwilę powiem, mogłoby zapewne zostać uznane za oszczerstwo, dlatego
po wyjściu z tego pokoju nie potwierdzę swoich słów.
- Chce pan powiedzieć, że będzie pańskie słowo przeciw mojemu - przytaknął
życzliwie Pascoe.
Strona 12
Był jak najdalszy od życzliwości wobec kogokolwiek. Większość nocy przesiedział w
gąszczu rododendronów, wyczekując przybycia gangu włamywaczy, którzy nie raczyli się
pojawić. W ostatnim czasie w okolicy doszło do trzech włamań do dużych rezydencji -
pustych, ponieważ ich właściciele wyjechali na urlop, i chronionych systemami alarmowymi,
które unieszkodliwiono w sposób, którego pracownicy Wydziału Kryminalnego na razie nie
umieli określić. Dlatego nie mogli zlekceważyć niedzielnego „gorącego cynku”, że w
poniedziałkową noc jest zaplanowane włamanie do takiego a takiego domu. O świcie Pascoe
wyczołgał się spod krzaka i wrócił do komisariatu, gdzie - zbyt zmęczony, żeby od razu
spisać raport - zdrzemnął się dwie godzinki na połówce. Pół litra stołówkowej kawy dodało
mu akurat tyle sił, żeby sporządzić raport i już, już miał wyjść do domu, gdzie mógłby
naprawdę się przespać, kiedy podinspektor detektyw Andrew Dalziel podrzucił mu tego
zbiega z hollywoodzkiego musicalu.
- Słucham, panie Elgood - powiedział. - Zapewniam, że może pan być ze mną szczery.
Elgood wziął głęboki wdech.
- Jest taki facet... - zaczął. - U nas, w firmie. Ja myślę, że on zabija ludzi.
Pascoe oparł nos na czubku złożonej z palców iglicy. Wolałby oprzeć czoło na biurku.
- Zabija ludzi - powtórzył znużonym tonem.
- Na śmierć! - podkreślił Elgood, jakby urażony brakiem reakcji.
Pascoe z westchnieniem wziął do ręki długopis i zawiesił go wyczekująco nad kartką
papieru.
- Mógłby pan wyrażać się odrobinę konkretniej? - zaproponował.
- Mógłbym. I zrobię to.
Po tym potwierdzeniu z Elgooda chyba spłynęło napięcie, bo nagle się odprężył,
uśmiechnął uroczo, odsłaniając przy tym dwie duże złote plomby, i z iście prestidigitatorską
zręcznością wyciągnął z kieszeni równie złotą papierośnicę.
- Papierosa?
- Nie palę - odparł Pascoe z samozadowoleniem. - Ale proszę się nie krępować.
Elgood wsunął papierosa do hebanowej cygarniczki ze złotą obrączką. Złota
zapalniczka w kształcie latarni morskiej nie wiadomo skąd pojawiła się w jego dłoni, błysnęła
przelotnie i zniknęła. Dwa razy zaciągnął się dymem i wyrzucił papierosa do popielniczki.
- Pan Dalziel bardzo dobrze się o panu wyrażał, kiedy rozmawiałem z nim przez
telefon - powiedział. - Albo naprawdę jest pan dobry, albo jest mu pan winien pieniądze.
Znów się uśmiechnął i Pascoe ponownie docenił czar tego uśmiechu. Odpowiedział
tym samym.
Strona 13
- Pan Dalziel jest bardzo spostrzegawczy - przyznał. - Kazał mi jeszcze raz przeprosić,
że nie może pana przyjąć osobiście.
- No cóż, nie będę ukrywał, że wolałbym rozmawiać z nim. Bo widzi pan, my
jesteśmy starymi znajomymi.
- Jutro powinien być uchwytny - zasugerował Pascoe z nadzieją w głosie.
- Nie, nie. Ponieważ już się tu pofatygowałem, wolę od razu załatwić sprawę, póki
mam ją świeżo w pamięci. Andy Dalziel powiedział, że pan jest w porządku, i mnie to
wystarczy.
- Mnie z kolei zapewnił, że warto pana wysłuchać - powiedział Pascoe, licząc
przynajmniej na zwięzłość, skoro odroczenie wyroku nie wchodziło w grę.
Prawdę mówiąc, Dalziel powiedział tak:
- Dziś rano mam za mało czasu, żeby jeszcze go tracić na Dicka Dandysa, ale uparł
się, że natychmiast musi z kimś porozmawiać, więc skierowałem go do ciebie. Zaopiekuj się
nim, dobrze? Jestem mu coś winien.
- Rozumiem - powiedział Pascoe. - Zawsze spłacasz długi w ten sposób, że
odmawiasz wierzycielom spotkania?
Oczy Dalziela błysnęły złowrogo w jego ufortyfikowanej twarzy. Przywodziły na
myśl dwójkę obrońców średniowiecznej twierdzy, którzy zastanawiają się, czy wylać wrzący
olej na napastnika.
- A o czym dokładnie chce ten cały Elgood pogadać? - spytał pośpiesznie Pascoe.
- Na razie tylko Bóg jeden to wie, ale ty będziesz następny. Potraktuj go poważnie,
chłopcze. Nawet jeśli zacznie ględzić nie na temat, co mu się czasem zdarza, nawet jeśli
będzie cię zanudzał, a ciebie zacznie kusić, żeby z wyższością wyśmiać jego fantazyjną
kamizelkę i złote ozdóbki, nie lekceważ go. Sam do wszystkiego doszedł. Jest bystry,
wpływowy, kasiasty i prawdziwy z niego pies na baby. Naopowiadałem mu cudów na twój
temat, więc mnie nie zawiedź.
W tej samej chwili Dalziel został pilnie wezwany na audiencję u nadinspektora, którą
tłumaczył niemożność spotkania się z Elgoodem.
- Zaraz, potrzebuję więcej informacji - zaprotestował spanikowany Pascoe. - Co to w
ogóle za facet? Czym się zajmuje?
Ale Dalziel tylko posłał mu od progu uśmiech, odsłaniając pożółkłe zęby niczym rafę
koralową przezierającą z morskiej piany.
- Na pewno znasz to nazwisko, chłopcze. Ręczę ci.
Po tych słowach wyszedł.
Strona 14
Pascoe, który wciąż nic nie rozumiał, zrobił poważną, rzeczową minę.
- Możemy przejść do szczegółów, panie Elgood? Ten człowiek, o którym pan
wspomniał... Pracuje w pańskiej firmie, tak? No właśnie... Czym dokładnie się pan zajmuje?
- Czym się zajmuję? Opowiem panu, czym się zajmuję. W wieku osiemnastu lat
poszedłem do wojska. To był sam początek wojny. Nie musiałem tego robić; pracowałem
wtedy w kopalni, na dole, a tacy byli pod ochroną, ale pomyślałem sobie: „Chrzanić to,
jeszcze zdążę wrócić na przodek. Wtedy do końca życia będę mógł rąbać węgiel”.
Przytuliłem żołd od króla i pojechałem oglądać świat przez szczerbinkę i muszkę. Było
ciężko, ale zdarzały się też dobre chwile i kiedy wyszedłem z wojska, okazało się, że nie
jestem gotowy do tego, żeby wrócić do kopalni. Trochę pokombinowałem, udało mi się
zebrać ładny grosz, miałem też kumpla, który myślał podobnie jak ja, no i razem
próbowaliśmy wymyślić, co by tu dalej robić. W tamtych czasach, na rynku nie było
dosłownie nic, więc okazji do zarobku nie brakowało, rozumie pan. W końcu postanowiliśmy
wejść w interes budowlany. Wiadomo: remonty, odbudowa, modernizacja... To musiało
wypalić.
- Zajął się więc pan budownictwem - podsumował Pascoe, czując, że zrobił krok
naprzód.
- Skądże! Czy pan naprawdę nic o mnie nie wie? - obruszył się Elgood. - Owszem,
przyznaję, poważnie to rozważaliśmy, ale potem przypadkiem napatoczyliśmy się na taką
małą firemkę, która w czasie wojny cienko przędła, niewiele brakowało, żeby padła.
Produkowali ceramikę. Robili głównie takie stare zestawy, miska plus dzbanek; na pewno
widział je pan w sklepach z antykami. A jakich pieniędzy za to chcą, mój Boże! Czasem mi
się płakać chce, jak pomyślę...
- Elgoodware! - wykrzyknął triumfalnym tonem Pascoe. - Ten napis! Widziałem go na
muszlach klozetowych.
- Widział go każdy, kto jest w tych stronach dostatecznie długo, żeby choć raz iść się
wysikać - odparł zadowolony z siebie Elgood. - Chociaż te z nazwiskiem są rzadkie, pomału
stają się gratką dla kolekcjonerów. Muszle, umywalki, wanny, zlewy... Wszystko robiliśmy.
Trudno było nadążyć za popytem. Nadmiar przepisów i niedobór materiałów, to były główne
problemy, ale jak już się udało zdobyć surowce, to, mówię panu, chrzanić przepisy! Firma
rozwijała się jak szalona. Aż nagle zaczęła się zmieniać technologia: weszły plastiki, włókno
szklane, kompozyty... Musieliśmy się modernizować na bieżąco, żeby za tym nadążyć.
Pieniędzy nam nie brakowało, byliśmy dynamiczną firmą, mieliśmy świetną reputację, ale
wie pan, jak to jest, duża kasa przyciąga dużych graczy. Krótko mówiąc, zostaliśmy przejęci.
Strona 15
Mogliśmy dalej walczyć sami, ja osobiście całym sercem popierałem takie rozwiązanie, ale
mój wspólnik chciał się już wymiksować z biznesu, a I.C.E. złożył cholernie dobrą ofertę,
włącznie z gwarancją dla mnie, że dalej będę szefem. Owszem, moje nazwisko zniknęło z
firmowej papeterii, ale co z tego? W każdej chwili mogę pana zabrać w setki miejsc, w
których nadal jest doskonale widoczne. Niektórzy zapisują swoje nazwisko na wodzie, panie
Pascoe. Ja zapisywałem swoje głównie pod wodą, i kiedy woda spłynie, ono dalej jest na
swoim miejscu!
Pascoe się uśmiechnął. Mimo własnego zmęczenia i gadatliwości Elgooda, zaczynał
lubić tego gościa.
- Ta firma... Nazywała się I.C.E., tak? - zapytał.
- To skrót od Industrial Ceramics of Europe. Ja kieruję oddziałem brytyjskim.
Produkujemy pod marką Perfecta.
- Naturalnie. Przejeżdżam czasem obok waszej fabryki. Czy to tam dochodzi do tych...
ehm... zabójstw?
- Tego nie powiedziałem. Ale on tam jest. A właściwie bywa. Czasami.
- On?
- Ten, który zabija.
Pascoe westchnął.
- Panie Elgood, wiem, że zależy panu na dyskrecji, i rozumiem, że niepokoi pana fakt
rzucenia poważnego oskarżenia na kolegę z pracy, ale ja naprawdę potrzebuję jakiegoś
konkretu. Zacznijmy może od nazwiska, dobrze? Jego nazwiska. Tego, który zabija.
Elgood wahał się jeszcze chwilę, ale w końcu podjął decyzję. Nachylił się do Pascoe i
wyszeptał:
- Aldermann. Patrick Aldermann.
Strona 16
Błogosławieństwo
(Blessing. Mieszaniec herbatni. Obficie kwitnący, o intensywnym zapachu, bardzo
odporny na choroby i niekorzystne warunki pogodowe).
Patrick Aldermann stał w swoim ogrodzie różanym, napawał się wonią porannego
powietrza i liczył swoje błogosławieństwa.
Było ich ponad tuzin. Należały do jego ulubionych róż herbatnich, nawet jeśli miały
wielu groźnych rywali: Doris Tysterman - niezwykle elegancka, lśniąca intensywnym
oranżem; Wendy Cussons - czerwona jak wino, przesycająca powietrze upojnym aromatem;
Piccadilly - dwukolorowa, złoto-szkarłatna i tak olśniewająca, że wzrok z ulgą przesuwał się
na intensywnie żółtą Kings Ransom.
Prawdę mówiąc, całe to wybieranie ulubionych odmian czy rodzajów było trochę
niemądre. Pnące się po wysokim żywopłocie dzikie róże napawały go niemal takim samym
zachwytem, jak różane niczym jutrzenka kwiaty na olbrzymim Etisie, górującym nad
otaczającymi go mniejszymi krzewami. Czerwiec miał się ku końcowi i najlepszy dla Eosów
czas z wolna mijał, ale ogród w Rosemont przynosił nowe kwiaty i kolory o każdej porze
roku, szkoda więc było czasu na żale.
Patrick przeszedł na drugą stronę szerokiego kwadratowego trawnika - jedynego
kawałka rozległego ogrodu, który nie prezentował się idealnie. To tutaj jego syn, David,
obecnie jedenastolatek i uczeń pierwszej klasy szkoły z internatem - grywał zimą w piłkę
nożną, a latem w krykieta. To tu jego córka, Diana, tryskająca energią sześciolatka, uwielbiała
się chlapać w brodziku, ryć w piaskownicy i fruwać na huśtawce. Nadejdzie czas, kiedy te
dziecięce przyjemności pójdą w zapomnienie i trawnik odzyska dawną perfekcyjną czystość i
aksamitną gładkość. Trzeba coś stracić, żeby coś zyskać. W taki właśnie sposób wynagradza
straty natura - wielka artystka, która czasem dopuszcza człowieka do roli usługującego jej
rzemieślnika.
Patrick Aldermann, mężczyzna po trzydziestce, pokazywał światu twarz niezniszczoną
ani wrzącą lawą ambicji, ani powolnie działającym trądem pobłażania samemu sobie. Była to
Strona 17
twarz delikatna, niemal dziecięca, która rumieńce zawdzięczała nie wewnętrznemu żarowi,
lecz wiatrowi i słońcu; najczęściej pozostawała pusta i nieprzenikniona, leciutko tylko
ożywiona cieniem utajonego rozbawienia. W chwilach spoczynku głębokie piwne oczy były
czujne i bystre, kiedy zaś coś pobudziło uwagę ich właściciela, otwierały się szeroko,
emanując zniewalającą niewinnością, szczerością i bezbronnością.
Teraz właśnie otworzyły się w ten sposób, gdy przez przeszklone drzwi wybiegła na
taras jego córeczka.
- Tato! - zawołała przenikliwie, nie bacząc na dzielące ich pięćdziesiąt jardów. -
Mama mówi, że musimy już jechać, bo inaczej się spóźnię i panna Dillinger będzie ze mnie
niezadowolona!
Aldermann się uśmiechnął. Panna Dillinger była nauczycielką Diany w St. Helena
School, małej prywatnej szkole podstawowej, która w swoich reklamach z wielkim
upodobaniem używała słowa „ekskluzywna”. Wyraz niezadowolenia panny Dillinger - „Nie
jestem zachwycona” - stał się już elementem folkloru miejscowej zamożnej klasy średniej.
- Powiedz mamie, że zamienię jeszcze tylko dwa słowa z panem Caldicottem, i
jedziemy.
Już wcześniej mignęła mu znikająca na wyboistej dróżce za domem zielona
furgonetka Caldicottów. Zatrzymała się przy ceglanym magazynie ogrodowym. Cioteczna
babka Aldermanna, Florence, z przyjemnością dowiedziałaby się, że stary Caldicott przeżył ją
zaledwie o parę lat, zanim zmarł na posocznicę wywołaną paskudnym skaleczeniem, którego
dorobił się podczas pracy w ogrodzie i które najpierw zignorował, a następnie próbował
leczyć domowymi sposobami. Tykowaty Dick przejął interes po ojcu, po czym, do spółki z
odrażającym Brentem, uszlachetnił go nazwą „Architekci krajobrazu”. Dzisiaj Patrick
Aldermann płacił za świadczone dwa razy w tygodniu usługi ich firmy więcej niż cioteczka
Flo staremu Caldicottowi za cały miesiąc pracy. Trzeba przyznać, że mieli wyższe koszty;
zdarzało im się, na przykład, wynajmować sezonowych pomocników - wysokiego
dwudziestoparolatka, który reagował na imię „Art”, oraz nastoletnią, niemal karłowatą
miniaturkę Caldicotta, która zwykle nie reagowała na imię „Pete”. Daphne, żona Aldermanna,
której zdarzały się czasem celne powiedzonka, nazywała ich łącznie „Art longa, Peter brevis.
Zanim Aldermann do nich podszedł, zdążyli już wysiąść i szykowali się do pracy: Art
szedł właśnie w stronę domu, żeby wyprosić czajnik herbaty i wyżebrać od Daphne lub Diany
kawałek ciasta albo herbatniki; oparty o furgonetkę Brent dopalał papierosa; karłowaty Peter
gdzieś zniknął; Dick - dziś już szpakowaty pięćdziesięciopięciolatek - wpatrywał się w dwa
Strona 18
trzymane w garści klucze, usiłując wydedukować, który z nich otworzy olbrzymią kłódkę,
otwieraną przezeń od marca do listopada w każdy wtorek i środę.
- Panie Caldicott... - zagaił Aldermann. - Można prosić na słówko? Wczoraj ktoś był w
mojej cieplarni, zostawił uchylone drzwi wewnętrzne. Tymczasem bardzo ważne jest, żeby
obie pary drzwi były zawsze zamknięte i żeby otwierać je pojedynczo.
- Przecież sam pan powiedział, że tylko jedne były uchylone - odparował triumfalnym
tonem Caldicott.
- Owszem, ale te drugie, zewnętrzne, ten ktoś musiał i tak otworzyć, żeby wyjść. A
potem ja również je otworzyłem, wchodząc do środka, i wtedy obie pary drzwi były otwarte,
nieprawdaż? - tłumaczył cierpliwie Aldermann. - Tak czy inaczej, nie widzę powodu, dla
którego ktokolwiek miałby wchodzić do cieplarni.
Art wrócił, niosąc dzbanek wrzątku i puszkę z ciastkami.
- Pani Aldermann pyta, czy jeszcze dużo czasu pan potrzebuje - powiedział wesoło.
Aldermann pokiwał głową i ruszył w stronę domu. Za jego plecami Caldicott wsunął
do kłódki niewłaściwy klucz.
Córka i żona Aldermanna siedziały już w przykurzonej zielonej cortinie. Zwykle
Daphne odwoziła córkę do szkoły swoim volkswagenem polo, ale dwa dni wcześniej jacyś
wandale porysowali wóz na parkingu i trzeba go było odstawić do lakiernika.
- Przepraszam. - Aldermann wśliznął się za kierownicę. - Musiałem chwilę pogadać z
Caldicottem.
- A ja chciałam podjechać do szkoły wcześniej, żeby pogadać z panną Dillinger -
odparła Daphne.
Zmarszczyła przy tym brwi, ale tylko odrobinę. Przyzwyczaiła się, że u męża jest
druga w kolejce po ogrodnictwie. - Przyszedł listonosz - ciągnęła. - Przyniósł ci jakieś listy.
Włożyłam je do schowka w desce rozdzielczej, żebyś w wolnej chwili mógł przeczytać.
- Ciekawe, czy znajdę wolną chwilę - mruknął Aldermann.
Cortina ruszyła po żwirowej alejce dojazdowej. Daphne Aldermann wodziła
niewidzącym wzrokiem po rozległych ogrodach Rosemont. Była ładna w sposób typowy dla
przedstawicielek angielskiej klasy średniej, których atrakcyjność trwa, dopóki szeroki
uśmiech, jędrne ciało, płynne ruchy i wysportowana sylwetka odwracają uwagę od zasadniczo
końskiej budowy ciała; a ponieważ była cztery lata młodsza od męża, od tej chwili wciąż
dzieliło ją sporo czasu. Młodo wyszła za mąż: w dniu osiemnastych urodzin obwieściła, że
jest zaręczona, czym nieco zaniepokoiła swojego owdowiałego ojca, archidiakona Kościoła
Anglii, o gasnących z wiekiem biskupich ambicjach. Ojciec, człowiek mądry, zamiast
Strona 19
wywrzeć rodzicielski nacisk i zmusić córkę do zerwania zaręczyn, wykorzystał swój na nią
wpływ do maksymalnego ich przedłużenia, licząc na to, że związek albo potwierdzi swoją
trwałość, albo nie wytrzyma presji i pęknie. Nieoczekiwanie jednak śmierć upomniała się o
niego, i jego sprzeciwy, a także ewentualne ambicje, spoczęły wraz z nim w grobie.
Po krótkiej, choć boleśnie intensywnej żałobie, Daphne znalazła pociechę i wsparcie
w związku małżeńskim. Dalsza rodzina nie pochwalała jej pośpiechu; nie szczędzono jej
pełnych dezaprobaty spojrzeń i uwag, pojawiły się nawet jakieś zawoalowane oskarżenia - na
szczęście, większość krewnych (charakteryzujących się wielkodusznością, z której słusznie
słyną anglikańscy przedstawiciele wyższej klasy średniej) doszła do wniosku, że w obliczu
przedwczesnej śmierci ojca można Daphne zarzucić co najwyżej zabójstwo przez nieuwagę,
nie zaś zaplanowane morderstwo.
Na całe szczęście, Daphne, mimo targającego nią żalu i wyrzutów sumienia,
zachowała dość przytomności umysłu, żeby nie poczuwać się do związków ze zwietrzałym
kamulcem, który, spadłszy ze strzelistej wieży smętnie zaniedbanego i dopominającego się o
renowację kościoła parafialnego, zgładził wizytującego parafię archidiakona. Obecnie zaś,
dwanaście lat i dwoje dzieci później, zdawała sobie doskonale sprawę, że wprawdzie życie
nie szczędzi jej swych łask, ale bliski związek z mężem z pewnością do nich nie należy.
Patrick otaczał się niemożliwym do przebicia pancerzem uprzejmości, o który bezsilnie
rozbijały się jej lęki. Chociaż, może nie, może wcale to nie był żaden „pancerz”, tylko
nieprzenikniona kapsuła czasowa, zanurzona w zwykłej chronologii śmiertelników, ale
bynajmniej nie stanowiła jej części. Dla Patricka przyszłość była równie pewna i ustalona jak
przeszłość. Właściwie to aż dziwne, że ta jego pewność potrafiła doprowadzać Daphne na
skraj paniki. I pchnąć dalej, w przepaść.
Rozmiękłe boczne dróżki, składające się na krętą drogę dojazdową do Rosemont,
pławiły się w blasku porannego słońca, za to nad główną drogą czaiły się już chmury i zanim
wjechali na teren dostojnego przedmieścia, gdzie znajdowała się szkoła, niebo zdążyło
poczernieć. Aldermann obserwował je z zadowoleniem, jakie mógłby okazywać człowiek,
który widzi, że róże z powodzeniem wchłonęły zaaplikowany im dzień wcześniej
specjalistyczny środek owadobójczy.
- O rety... - stropiła się Daphne.
- Mogę poczekać i podwieźć cię potem do centrum - zaofiarował się mąż, myśląc, że
zaniepokoiła ją pogarszająca się pogoda.
- Dzięki, ale mną się przejmuj. Chętnie się przejdę. Zresztą, to na pewno będzie
przelotny deszczyk. To ta gromadka mnie tak poruszyła.
Strona 20
Aldermann zdążył już obrzucić „tę gromadkę” zaciekawionym spojrzeniem,
zwolniwszy przed dużą wiktoriańską willą mieszczącą St. Helena School. „Gromadka”
składała się z czterech kobiet, trzymających w górze ręcznie wymalowane transparenty:
JAK WAM SIĘ WYDAJE, ZA CO PŁACICIE?
GDZIE TU RÓWNOŚĆ CEN?
PRYWATNE SZKOŁY = PUBLICZNY SKANDAL,
oraz czwarty, nieco dłuższy:
ŚWIĘTA HELENA ZNALAZŁA PRAWDZIWY KRZYŻ, DZIŚ MY WSZYSCY
GO DŹWIGAMY.
Dwie z kobiet miały na plecach dzieci w nosidełkach.
Aldermann przejechał wolniutko wzdłuż rzędu wypluwających dzieci volvo, aż
znalazł miejsce przy krawężniku.
- To legalne? - spytał, parkując. - Może podpada pod utrudnianie ruchu drogowego?
- Najwyraźniej nie. Nikomu nie przeszkadzają i nikogo nie zaczepiają, nie odzywają
się niepytane. Ale dzieci się pewnie denerwują.
Aldermann spojrzał na córkę. Nie sprawiała wrażenia zdenerwowanej. Przeciwnie,
chyba nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie wysiądzie z samochodu. Wyglądała
prześlicznie w niebieskiej spódniczce, niebieskiej bluzie z kremową lamówką, kremowej
bluzeczce i słomianym kapeluszu z dwiema wstążkami, kremową i niebieską.
- Byle nie próbowały ich zagadywać - powiedział. - Pa, kochanie.
Pocałował żonę i córkę na pożegnanie i odprowadził je wzrokiem, gdy szły
chodnikiem. Zgodnie z przewidywaniami, grupka pikietujących kobiet nie wykonała żadnego
gestu groźniejszego niż lekkie uniesienie transparentów. Daphne i Diana dotarły do bramy,
odwróciły się i pomachały Aldermannowi. Odmachnął im i odjechał spod szkoły, myśląc o
tym, jak mu się wszystko w życiu układa. Nawet deszcz, który właśnie rozpadał się na dobre,
był najlepszym prezentem dla udręczonego blisko dwutygodniową suszą ogrodu.
Włączył wycieraczki.
Kiedy Daphne Aldermann kwadrans później wychodziła ze szkoły, miała znacznie
mniej filozoficzny stosunek do padającego deszczu. Rozmowa z panną Dillinger, choć krótka,
zajęła jej wystarczająco dużo czasu, żeby kolejka samochodów przy krawężniku, które mogły
ją gdzieś podwieźć, praktycznie zniknęła.
Postawiła kołnierz lekkiej bawełnianej kurtki, spuściła głowę dla osłony przed
wzmagającym się wiatrem i, przemykając wśród posadzonych na chodniku drzew, ruszyła w
stronę centrum. Pięćdziesiąt jardów dalej stał jeszcze jeden samochód - pięcio-, może