Herman Richard - Żelazne Wrota
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Herman Richard - Żelazne Wrota |
Rozszerzenie: |
Herman Richard - Żelazne Wrota PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Herman Richard - Żelazne Wrota pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Herman Richard - Żelazne Wrota Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Herman Richard - Żelazne Wrota Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Powieści
Richarda Hermana
w Wydawnictwie Amber
Bariera
Brzemię władzy
Czarne Skrzydła
Na ratunek Polsce
Orle szpony
Sam przeciw wszystkim
Żelazne Wrota
Richard Herman
Żelazne Wrota
Przekład
Krzysztof Bednarek
AMBER
Tytuł oryginału IRON GATE
Redakcja stylistyczna ANNA TŁUCHOWSKA
Ilustracja na okładce MILLER
Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE
Strona 2
WYDAWNICTWA AMBER
Skład WYDAWNICTWO AMBER
Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa
AMBER
oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie
Internetu
Copyright © 1996 by Richard Herman, Jr. All rights reserved
For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp, z
o.o. 1997
ISBN 83-7169-440-7
WYDAWNICTWO AMBER Sp, z o.o.
00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62
Warszawa 2000. Wydanie 11
Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza
Książka ta jest poświęcona pamięci ośmiu dzielnych ludzi,
którzy zginęli 25 kwietnia 1980 roku, próbując uwolnić
pięćdziesięcioro troje amerykańskich zakładników,
więzionych w Iranie.
Nasi przodkowie obmyli tę ziemię własną krwią, walcząc z
barbarzyńcami, którzy zniewolili tę krainę. Siły ciemności nie
zostały pokonane, i teraz atakują wrota naszej cywilizacji. Ale to
potężne wrota; to brama wykuta z żelaza i krwi naszych ojców.
Strona 3
Kiedy myślicie o Żelaznych Wrotach, myślcie o swojej krwi! Krew i
ziemia! - Blut und Boden!
Hans Beckmann
- bohater niniejszej powieści, w książce:
Krew i ziemia - moja walka o państwo Afrykanerów
Prolog
Środa, 30 lipca
Soweto, Republika Południowej Afryki
Dwaj kilkunastoletni chłopcy stali koło postoju taksówek, pod
jedynym wiaduktem w murzyńskim Soweto. Z uwagą przyglądali się
pasażerom wysiadającym z mikrobusów, które przyjeżdżały z
Johannesburga. Stali spokojnie. Nie spieszyło im się. Wykonywali
swoje pierwsze zadanie. Prędzej czy później zobaczą człowieka
odpowiadającego podanemu opisowi.
A jeśli przez pomyłkę zabiją kogoś innego - to nie szkodzi.
Poczekają na właściwego. Tak postępują tsotsi - młodociani, okrutni
członkowie grup przestępczych, w czarnej części miasta,
specjalizujący się w rozboju ulicznym.
Kierowca kolejnej furgonetki, z czarnymi robotnikami
wracającymi z Johannesburga nadjechał szybko, nie zważając na
tłum idących po jezdni ludzi. Rozstępowali się, żeby go przepuścić.
Zatrzymał się, szarpiąc ostro.
Na szczupłych twarzach tsotsich nie pojawił się żaden szczególny
wyraz, kiedy z samochodu wysiadł schludnie ubrany człowiek o
Strona 4
jaśniejszej od innych skórze. To był ich cel. Bez słowa ruszyli za nim.
Nie zauważyli nawet wysokiego mężczyzny, który także czekał na
postoju.
John Author MacKay miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, dzięki
czemu widział daleko ponad tłumem. Czarna, pobrużdżona twarz
Johna nie zwracała niczyjej uwagi. Poszedł za tsotsimi,
niezadowolony z takiej komplikacji; nie była mu ona potrzebna.
Zbliżył się i spostrzegł, że jeden z chłopców wyciąga z rękawa długą,
cienką klingę, zaostrzoną z obu stron - typową w tych stronach broń
zabójcy. Drugi wyrostek ruszył szybko naprzód, wyprzedził ofiarę i
zastąpił jej drogę.
Całe zdarzenie wyglądało na zwykłą scenkę w przeludnionym
mieście, gdzie spokój i bezpieczeństwo można odnaleźć jedynie w
domach bogaczy. Dwaj tsotsi zamierzali zadźgać mężczyznę i
pozostawić na ziemi jego martwe ciało.
Zanim jednak chłopak zdążył uderzyć, MacKay skoczył i złapał go
za nadgarstek. Wykręcił mu rękę i szarpnął nią w górę, po czym z
całej siły lewą pięścią uderzył w wyprostowany łokieć. Rozległ się
trzask pękającej kości. Nóż wypadł na ziemię, a chłopak zachłysnął
się z bólu.
Napadnięty odwrócił się, zaniepokojony hałasem. Odepchnął
chłopaka blokującego mu drogę i spróbował kopnąć go w kolano.
Nie udało mu się to i trafił w goleń.
Chłopak zatoczył się, krzycząc z bólu, i, zdezorientowany wpadł
prosto na MacKaya. Podniósł wzrok i zamarł na widok potężnego
mężczyzny o groźnym wyglądzie. MacKay miał wysokie czoło,
wielkie, odstające uszy, zniekształcony nos, cofniętą brodę i pokryte
Strona 5
bliznami policzki. Uśmiechnął się, wiedząc, że wówczas wygląda
jeszcze okropniej.
Trzasnął chłopaka otwartą dłonią w czoło; powtórzył to kilka razy.
Wystarczyło.
- Tędy - odezwał się mężczyzna i poprowadził Johna w kierunku
gęsto stłoczonych obok postoju taksówek chałupek. MacKay ruszył
za nim, zaskoczony jego spokojem. Skręcili w boczną uliczkę.
Nieznajomy upewnił się, że nie są śledzeni i wszedł przez bramę na
teren ogrodzony niewysokim płotem z drutu.
Zatrzymali się przy małym, dwupokojowym domku, czy właściwie
nędznej chacie, z jakich składała się większa część Soweto.
Mężczyzna wziął głęboki oddech i zapytał:
- Pan jest John Arthur? - MacKay skinął głową na znak
potwierdzenia. - Jak rozumiem, jest pan zainteresowany Numerem
Jeden? - John przytaknął po raz drugi. - My także - powiedział
nieznajomy. - Ale mamy problemy.
- Finansowe? - spytał MacKay. - Teraz przytaknął tamten. John
podał mężczyźnie wypchaną kopertę. Nieznajomy otworzył ją i
szybko przeliczył pieniądze. Na jego twarzy pojawiły się kropelki
potu. Widać suma bardzo mu odpowiadała.
- Możemy pomóc - rzucił mężczyzna.
- Jest pan z Inkatha? - zapytał MacKay.
Mężczyzna pokręcił głową.
- Bardzo proszę - żadnych pytań.
John pokazał palcem na kopertę.
- Jest tego więcej - powiedział. Nieznajomy uśmiechnął się.
Nareszcie MacKayowi udało się nawiązać kontakt.
Strona 6
Czwartek, 31 lipca
Pomnik Voortrekkerów
Pretoria, Republika Południowej Afryki
Od strony parkingu zbliżyła się duża grupa ludzi. Weszli przez
bramę w obręb otaczających wierzchołek wzgórza murów. Mury
pokryte były płaskorzeźbami. Sześćdziesiąt cztery granitowe wozy
tworzyły laager, czyli obronny krąg, symbol oporu Afrykanerów.
Świtało. W dole widać było jeszcze światła miasta. Przybysze w
milczeniu wspięli się po stopniach mauzoleum. Ogromny pomnik -
prostokątna masa granitu - odcinał się od ciemnego jeszcze nieba.
Nagle rozbłysły reflektory. Z półmroku wyłoniły się brązowe posągi
kobiety i dwojga dzieci, strzegących wejścia.
Ludzie zatrzymali się jak na zawołanie. Było ich niemal czterystu.
Pięćdziesiąt lat wcześniej przychodziło tu kilkadziesiąt tysięcy; ci,
którzy przyszli teraz, byli ostatnimi przywódcami - starszyzną
plemienia, które nie chciało poddać się niepomyślnym czasom. Byli
to sami mężczyźni; poubierani w ciemne garnitury, odpowiednie na
uroczyste okazje, takie jak pogrzeb - bo przecież uczestniczyli dziś w
rodzaju pogrzebu. Wielu z potężnych, barczystych mężczyzn nosiło
tradycyjne brody. Wszyscy trzymali egzemplarze Biblii - duże,
oprawne w skórę, zużyte przez czas; inne mniejsze, nowsze,
poręczniejsze. Wszystkie jednak nosiły ślady regularnego czytania.
W tych książkach zapisywano historie rodzin - imiona nowo
narodzonych i daty urodzin, chrztów, ślubów i zgonów.
Okazja była nadzwyczaj poważna. Mężczyźni przyszli w to
symboliczne, tak ważne dla nich miejsce, aby spalić Biblie i zerwać,
Strona 7
w imieniu całego narodu, przymierze z Bogiem. Jeden z nich
wysunął się naprzód i położył swój egzemplarz świętej księgi.
W cieniu monumentu krył się jakiś człowiek. Przyglądał się
zgromadzeniu, po czym wkroczył w krąg światła i podniósł Biblię.
- Dlaczego to robicie? - zapytał. Przemówił w afrikaans - mowie
potomków holenderskich osadników, którzy przybyli do Afryki w
XVII stuleciu. Obok flamandzkiego rdzenia w skład tego narzecza
weszły przez stulecia elementy innych języków Europy, Azji i Afryki.
- Hans Beckmann... - rozszedł się wśród tłumu cichy pomruk.
Wiedzieli, kim był oczekujący ich mężczyzna. Odpowiedział
najstarszy z przybyszów:
- Przyszliśmy, ponieważ przymierze zostało zerwane. Bóg nie
wydaje już w nasze ręce nieprzyjaciół, abyśmy mogli nad nimi
zatryumfować. Straciliśmy naszą ziemię, nasz kraj.
- Tylko częściowo - odparł Beckmann, oddając Biblię
właścicielowi. Był ubrany inaczej niż pozostali - miał na sobie
polowy mundur i wojskowe buty. Pod jednym z naramienników
tkwił złożony beret. Nie miał jednak przy sobie broni. Ścisnął poły
kurtki pasem, chroniąc się przed zimnym wiatrem. Beckmann był
gładko ogolony; miał też krótko przystrzyżone blond włosy.
Średniego wzrostu i budowy, nie wyróżniał się posturą. Jednak jego
głos i sposób bycia wskazywały na kogoś, kto przyzwyczajony jest do
wydawania rozkazów; łatwo znajdował posłuch.
- Straciliśmy władzę nad Afryką Południową, ale to jeszcze nie
znaczy, że nie mamy już ojczyzny.
- Gdziekolwiek pójdziemy, znajdziemy się w mniejszości -
odezwał się jeden z tłumu. - Cały świat opowiedział się przeciwko
Strona 8
nam.
Beckmann założył ręce na piersi i spojrzał na Pretorię.
- My stworzyliśmy ten kraj i przynieśliśmy mu dobrobyt. To my
sprowadziliśmy cywilizację. - Zgromadzeni słuchali słów, w które od
zawsze głęboko wierzyli. - Nie mogę odmienić tego, co się stało, ale
uważam, że jestem w stanie przywrócić nam własny, ukochany kraj.
- W jaki sposób? - rzucił ktoś głośno z tylnych szeregów.
- Dajcie mi Numer Jeden - odparł Beckmann - a wykroję dla nas
Boerstaat - Państwo Burów. Dam wam ojczyznę, w której będziemy
mogli wspólnie żyć i samodzielnie się rządzić. - Odczekał, aż ci,
którzy nie wiedzą, co znaczy „Numer Jeden”, zostaną oświeceni
przez innych. Dyskusje przedłużały się; na wschodzie pojawił się
pierwszy promień słońca.
- Ale Numer Jeden to nie broń... - odezwał się w końcu ktoś.
Beckmann patrzył śmiało przed siebie, ponad głowami zebranych.
- Potrafię zamienić go w potężną broń.
- Cały świat jest przeciw nam - powtórzył ten sam głos. - Nigdy
nie będziemy mieli własnego państwa.
- Świat rozumie język siły. Jeśli wykorzystamy Numer Jeden,
uzna naszą suwerenność. Boerstaat stanie się rzeczywistością.
- To tylko marzenie - powiedział ktoś z tłumu. - Mrzonka, bez
szans na realizację.
- Apartheid jest już skończony - stwierdził Beckmann. - Musimy
więc teraz przyjąć politykę przetrwania. Dajcie mi Numer Jeden, a
Państwo Burów nie będzie tylko mrzonką. Dostaniecie kraj, w
którym będziecie wychowywać dzieci.
Podczas gdy słońce wzniosło się nad horyzont, mężczyźni zawarli
Strona 9
nowe przymierze.
Czwartek, 31 lipca
Fredericksburg, stan Virginia,
Stany Zjednoczone Ameryki Północnej
Starszy wysoki, siwowłosy mężczyzna stał w różanym ogrodzie i
patrzył na rosnący przed nim krzak z takim samym szacunkiem, z
jakim witałby zagranicznego szefa rządu czy głowę państwa.
Uwielbiał róże, po dwudziestu pięciu latach pracy w Departamencie
Stanu, następnie jako ambasador w ówczesnym Związku
Radzieckim, później w Japonii, wreszcie sekretarz stanu w
administracji świętej pamięci prezydenta Pontowskiego nie przestał
ich kochać. Zresztą krzak był tak piękny, że zasługiwał na jego
uwagę.
Jego żona zajmowała się rosnącym nieopodal równie wspaniałym
krzakiem. Potrząsnęła głową, ścinając zwiędły kwiat i przywołała
męża do porządku:
- Cyrusie! Przestań stać i marzyć o młodych, długonogich
dziewczynach. Już nic z tego, wiesz?
Cyrus Piccard podniósł śnieżnobiałą, krzaczastą brew i spojrzał na
Jessikę. Po czterdziestu jeden latach małżeństwa, żona ciągle była w
stanie go zadziwić. Nie rozmyślał teraz bynajmniej o atrakcyjnych
dziewczętach; ani mu były w głowie. Jego myśli zaprzątał Matthew
Zachary Pontowski III, wnuk nieżyjącego prezydenta.
Emerytura, czas spędzany biernie w eleganckiej rezydencji na
przedmieściach Fredericksburga wpływał na starszego pana
negatywnie. Głowa Piccarda, pokryta bujnymi,
Strona 10
siwymi włosami, ostatnio jak gdyby trochę się pochyliła. Musi
znaleźć sobie jakieś zajęcie, zanim doprowadzi Jessikę do
szaleństwa. Żona zadziwiła go jednak ponownie.
- Chcesz stworzyć jeszcze jednego króla, prawda? - spytała.
Rzeczywiście, taki był zamiar Cyrusa Piccarda. Pragnął posadzić
wybranego przez siebie człowieka na fotelu prezydenta Stanów
Zjednoczonych.
- W takim razie lepiej się pospiesz - mówiła dalej Jessica, nie
czekając na odpowiedź. - Nie zostało ci zbyt wiele czasu.
Błękitne oczy Piccarda rozjaśniły się, a jego chude, choć odrobinę
brzuchate ciało wyprostowało. Nagle błysnął w słońcu trzymany w
lewym ręku sekator, i na ziemię spadł kolejny kwiat róży. Cięcie
zostało wykonane dokładnie, w odpowiednim miejscu i pod
właściwym kątem. Teraz będzie mógł rozwinąć się w tym miejscu
nowy kwiat, jeszcze w obecnym sezonie.
- Niech żyje król! - oznajmił z naciskiem Piccard.
- Masz na myśli Matta, prawda? - spytała Jessica.
- A kogóż by innego? - odparł jej mąż
Rozdział pierwszy
Piątek, 8 sierpnia
Johannesburg, Republika Południowej Afryki
Pułkownik armii Stanów Zjednoczonych, John Author MacKay,
stał przy krawężniku i czekał na taksówkę - mikrobus, którym
pojedzie do Katlehong, zamieszkanego przez Czarnych miasteczka,
Strona 11
położonego na południe od Johannesburga. Tak jak się spodziewał,
taksówki z licznikami, przewożące głównie białych, przejeżdżały
spokojnie obok. Kierowcy ignorowali go. Było wczesne popołudnie;
na ulicach roiło się więc od pustych mikrobusów, poszukujących
klientów. Z legalnymi, posiadającymi licencję taksówkami
konkurowały także liczne „pirackie”. Było to dla MacKaya dziwne
zjawisko, charakterystyczne dla Południowej Afryki.
Czekając tak, podzielił uwagę. Podczas gdy część umysłu
pułkownika pracowała nad bieżącym problemem - poszukiwaniem
właściwej taksówki - druga część zajmowała się zupełnie czym
innym. Przywiodła mnie tu zarówno możliwość wybicia się, jak i
chęć zemsty - zdecydował wreszcie.
MacKay przeszedł długą drogę od śródmiejskiej dzielnicy
murzyńskiej biedoty w Waszyngtonie. Kiedyś był tylko jeszcze
jednym czarnoskórym nastolatkiem, zamkniętym w zaklętym kręgu
ubóstwa, przestępczości i beznadziei, jakie panowały wokół.
Jednakże matka Johna była silną kobietą, która po odejściu męża
zdołała wychować dzieci i utrzymać resztę rodziny w całości. Młody
MacKay cierpiał skrycie z powodu swojej brzydkiej, dziobatej
twarzy; działo się tak do czasu szkoły średniej, kiedy zrozumiał, że
jest mężczyzną nie tylko rosłym, ale też zręcznym i inteligentnym.
Dokładniej mówiąc, jedna z nauczycielek kazała mu wypełnić test na
inteligencję, i wtedy okazało się, że IQ Johna Authora wynosi 140.
Był więc wybitny. Do tej pory pamiętał słowa tamtej kobiety:
- Wykorzystaj to, co masz. Nie zmarnuj tego.
Kiedy do domu Johna przyjechał kuzyn, będący na przepustce z
wojska, młody MacKay słuchał z zaciekawieniem opowiadanych
Strona 12
przez niego historii i zdecydował, w jaki sposób wydostanie się z
getta. Z pomocą tej samej nauczycielki zmienił szkołę na lepszą. Nie
tylko świetnie się uczył, był też znakomity z wychowania fizycznego.
Po ukończeniu szkoły złożył
papiery do West Point i nie zdziwił się, kiedy je przyjęto. Przystąpił
do egzaminów i zdał.
To było ponad dwadzieścia lat temu... - myślał, nie odrywając
wzroku od ulicy. Jak ten czas leci. Stał teraz na rogu ulicy w
Johannesburgu, pod pseudonimem John Arthur. Wybór tego
nazwiska nie był przypadkowy. Zdarzało się, że agenci w
krytycznych momentach zapominali swoich pseudonimów.
Przedstawiając się niemal tak samo jak normalnie, unikał tego
ryzyka. Poza tym, gdyby się pomylił, mało kto zwróciłby uwagę na
różnicę.
Do krawężnika podjechał jasnoniebieski mikrobus. John rzucił
okiem na tablicę rejestracyjną i stwierdził, że to taksówka, na którą
czekał. Zatrzymała się; pułkownik wspiął się więc do środka,
pochylając się. Czasami jego wzrost okazywał się cechą niepożądaną.
- Osiem randów, człowieku - powitał go czarny kierowca, żądając
zapłaty z góry. Panowały tu prawdziwe wojny taksówkowe, często
kończące się strzelaniną, w której ginęli pasażerowie... Odebranie
zapłaty z góry było więc uważane za rozsądną, a właściwie
podstawową zasadę w tym biznesie. Jednak osiem randów
oznaczało podwójną stawkę.
- Masz pan swoją inflację - odparł MacKay. Kierowca odebrał
pieniądze i skinął głową. Wymiana sygnałów rozpoznawczych
wypadła pozytywnie. Taksówka ruszyła, a kierowca schował z
Strona 13
powrotem mały pistolet do pochewki, którą nosił na przedramieniu.
I bardzo dobrze. Gdyby doszło do nieporozumienia, MacKay mógłby
z łatwością wyciągnąć automat i zabić swojego przewoźnika, zanim
ten zdołałby się obrócić za kierownicą. John odetchnął z ulgą.
Skoro formalności zostały dopełnione, kierowca odwrócił się z
najszczerszym, przyjaznym uśmiechem i zapytał:
- Powiedz no, przyjacielu, nie jesteś z Afryki, co? Skąd pan
przyjechał?
MacKay opowiedział mu swoją historyjkę o tym, że jest
amerykańskim biznesmenem z Pittsburgha w Pensylwanii.
- Nie wiedziałem, że tam też są Czarnuchy - zdziwił się kierowca.
MacKay zapłonął ze złości na dźwięk znienawidzonego słowa. Ile
to razy rzucali nim w niego biali rasiści i jego czarni, rozwścieczeni
bracia? Wtedy zdał sobie sprawę, że dla kierowcy nie ma ono
żadnych złych konotacji.
- W Stanach Zjednoczonych „czarnuch” to obraźliwe słowo -
wyjaśnił. - My nazywamy się Afroamerykanami.
Kierowca roześmiał się.
- Ale to głupie, człowieku! Nie można żyć w dwóch miejscach
naraz. - Zamilkł i zamyślił się na chwilę. W końcu dodał: - Żal mi
pana. Nie wiecie, skąd tak naprawdę jesteście. Żebym był szczęśliwy,
muszę wiedzieć, skąd jestem. Pan jest Amerykaninem.
John zastanowił się. Zawsze uważał się za Afroamerykanina. Na
kontynencie, z którego przywieziono kiedyś jego przodków, był
jednak po prostu Amerykaninem. MacKay nigdy nie zajmował się
zbytnio analizowaniem własnej tożsamości, jednak słowa kierowcy
zasmuciły go. Zrozumiał, że ten człowiek żył we własnej
Strona 14
rzeczywistości, w swojej rodzinie, klanie,
plemieniu. Miał swoje miejsce, które uważał za dom. Tymczasem
MacKay ciągle jeszcze poszukiwał własnego...
Taksówka zatrzymała się; wsiadł drugi pasażer. Dobrze ubrany
mężczyzna, którego John ocalił przed tsotsimi w Soweto. Kierowca
dodał gazu, wyprzedzając inny mikrobus. MacKay złapał się czegoś i
zapytał przybysza:
- Charles, czy oni wszyscy prowadzą w taki sposób?
- Panu Arthurowi nie podobają się nasze Zola Budd’y - rzucił
Charles kierowcy. Mikrobusy pędziły zawsze na złamanie karku;
nazywano je „Zola Budd” - imieniem bosej biegaczki z RPA, która
startowała na olimpiadzie. Dwaj mężczyźni roześmiali się. -
Wszystko musi wyglądać normalnie - wyjaśnił Johnowi Charles. -
Jesteśmy po prostu dwoma pasażerami tej samej taksówki. Możemy
rozmawiać, dopóki nie dojedziemy do Kathelong. BOSS ciągle
stanowi problem.
Charles użył skrótu starej nazwy Narodowej Rady Wywiadowczej,
którą nazywano niegdyś Bureau of State Security - Biuro
Bezpieczeństwa Państwa. MacKay nie dziwił się, że czarni
mieszkańcy kraju ciągle obawiali się południowoafrykańskich służb
wywiadowczych. BOSS było bardzo skuteczne w wyłapywaniu
aktywnych politycznie Murzynów i przekazywaniu ich w ręce SAP -
państwowej policji. Czarnoskóry mieszkaniec RPA mógł spodziewać
się bardzo brutalnego traktowania. Wraz ze zniesieniem apartheidu
skończyły się doniesienia o torturach i zabijaniu; lęk jednak
pozostał.
Sześć samochodów dalej znalazł się czerwony mikrobus; od
Strona 15
dłuższej chwili trzymał się za nimi mniej więcej w tej samej
odległości.
Charles oparł się spokojnie na siedzeniu, nie zwracając uwagi na
lekkomyślny i gwałtowny sposób prowadzenia samochodu przez
taksówkarza.
- Są problemy - stwierdził. MacKay wyciągnął więc kolejną
kopertę pełną pieniędzy.
- Z kim pan współpracuje? - spytał pułkownik. Charles
uśmiechnął się i potrząsnął przecząco głową. - Wie pan, ja płacę za
rezultaty - wyjaśnił John. - Jak dotąd, nie dostarczył mi pan
żadnych.
- Jedna z naszych jest podwładnym niejakiego doktora Slavina,
który pracuje przy reaktorze atomowym w Pelindaba - uchylił rąbka
tajemnicy Charles. MacKay podniósł brwi. Slavin był izraelskim
naukowcem, który kierował realizacją projektu Numer Jeden.
Pułkownik podał kopertę, nie mówiąc ani słowa więcej. Charles
przeliczył pieniądze.
- Ona panu pomoże - oznajmił.
- Ona? - zdziwił się MacKay. Nie sądził, że czarna kobieta może
zostać dopuszczona do Numeru Jeden.
- Nie wie pan wielu rzeczy o naszym społeczeństwie - odparł
Charles. - Służące są w domach białych ludzi zwykłym elementem
wyposażenia, tak jak meble. Nie było trudno umieścić ją w domu
Slavina jako sprzątaczkę i nianię.
Charles mówił śpiewną angielszczyzną, charakterystyczną dla
czarnych południowoafrykańskich pastorów. Pewien dziennikarz
powiedział MacKayowi, że dobrze będzie skontaktować się z jakimś
Strona 16
duchownym, ponieważ pracując wśród ludzi, pastorzy byli dobrze
zorientowani, co się dzieje wokół. Inny dziennikarz przedstawił
Johna pewnemu pastorowi, a ten, poprzez swoje znajomości,
doprowadził go do Charlesa. Całe przedsięwzięcie okazało się dość
żmudne, jednak teraz MacKay znajdował się blisko celu.
Mikrobus zahamował gwałtownie; wsiadła do niego młoda
kobieta, dźwigająca dwie duże torby. Pułkownik rzucił na nią okiem,
rozumiejąc, że to owa służąca, o której mówił Charles. Czerwony
mikrobus za nimi przystanął także, mimo że nie zabierał żadnych
pasażerów. MacKay naliczył wewnątrz ośmiu ludzi - samych
młodych mężczyzn. Po chwili oba pojazdy włączyły się z powrotem
do ruchu.
- Nie odwracajcie się - zarządził John. - Jesteśmy śledzeni. Ten
czerwony mikrobus, o trzy samochody z tyłu. Jedzie za nami, od
kiedy wsiadł Charles.
Kierowca zatrzymał się w niewielkim korku i skupił uwagę na
lusterku wstecznym.
- Tsotsi - powiedział tylko. Po chwili już ruszał.
- Może to BOSS? - rzucił MacKay.
Charles wymienił z kierowcą kilka zdań w języku Zulusów, po
czym odparł po angielsku:
- Nie sądzę. Może chodzi po prostu o wojnę taksówkową.
Właściciele taksówek często płacili tsotsim, żeby likwidowali - w
sensie fizycznym - konkurencję. Inni młodzi bandyci zarabiali na
taksówkach w ten sposób, że pobierali od kierowców słone opłaty za
„ochronę”. Gangsterzy stanowili kolejny element i tak już
dziwacznego biznesu taksówkowego. Często zdarzało się, że zanim
Strona 17
sprawdzono, kto jest po czyjej stronie, odzywała się broń. Oto wolna
przedsiębiorczość w ujęciu południowoafrykańskim...
- Czy to ludzie z tej samej grupy, która próbowała pana zabić w
Soweto? - spytał pułkownik. Charles nie przejął się zbytnio swoim
wypadkiem, uznając, że była to zwykła próba napadu rabunkowego.
MacKay był jednak zdania, że musiało chodzić o zaplanowane przez
kogoś zabójstwo.
- Nie - odpowiedział pastor. - Dlatego właśnie jedziemy do
Kathelong. Poszczególne gangi tsotsich nie współpracują ze sobą;
każdy działa tylko na swoim terytorium.
Kierowca jechał tak szybko, że zdołał znacznie zwiększyć odległość
od podążającej za nim, pełnej ludzi furgonetki.
- Dobrze się prowadzi, malutka... - Uśmiechnął się.
John był pewien, że silnik furgonetki, którą jechał, został
podrasowany. Czuł, jak przyspiesza... Wkrótce potencjalni
napastnicy zniknęli gdzieś z tyłu. MacKay zwrócił teraz uwagę na
nową pasażerkę. Od razu poczuł się staro. Miał czterdzieści dwa lata,
a ona - niewiele ponad dwadzieścia. Dziewczyna była wysoka i
szeroka w biodrach. Zapewne stanie się kiedyś potężną kobietą,
zwłaszcza po urodzeniu dziecka. Była ostrzyżona na krótko, tak jak
inne Zuluski. Kształt jej nosa i nieco jaśniejszy odcień skóry
wskazywały na domieszkę europejskiej, a może azjatyckiej krwi.
Miała jednak wyraźnie afrykański typ urody; Europejczyk nie
nazwałby jej piękną. Mimo to roztaczała wokół siebie jakąś aurę,
która pociągała MacKaya. Wyglądała jak młoda królowa, pełna
jednocześnie wrodzonej pogody ducha i godności.
Strona 18
Charles odczekał chwilę, zanim ich sobie przedstawił. Wiedział,
jakie wrażenie robi na ludziach Ziba Chembo.
- Ziba - odezwał się w końcu - oto człowiek, o którym ci mówiłem,
pan John Arthur.
- Pan Arthur - powtórzyła spokojnym, niskim głosem. - Człowiek
o dwu imionach. - Miała piękny głos. Mówiła z brytyjskim
akcentem.
MacKay nie odpowiadał. Z nie znanych sobie powodów pragnął
przedstawić się tej kobiecie swoim prawdziwym nazwiskiem. I
wyjaśnić, jak to jego matka, która ledwie umiała stawiać litery,
pomyliła się i wpisała na świadectwie urodzenia syna drugie imię
„Author” zamiast „Arthur”. Chciał, żeby Ziba wiedziała, że nigdy nie
zmieniłby tego imienia, żeby nie zranić matki. Nie mówił jednak nic.
- W jaki sposób mogę panu pomóc? - zapytała Ziba.
- Chcemy dowiedzieć się, co się dzieje w ośrodku Pelindaba.
- Panie Arthur, pracuję jako służąca. Wprawdzie u człowieka z
Pelindaba, nigdy jednak nie byłam w ośrodku.
- Ziba jest wykształcona - wyjaśnił Charles. - Skończyła dobrą
angielską szkołę średnią dla dziewcząt. Nie mogła jednak znaleźć
innej pracy. Dzisiaj ma wolne; jedzie odwiedzić matkę.
- Ten człowiek, u którego pani pracuje, doktor Slavin, to
naukowiec - nalegał pułkownik. - Na pewno słyszy pani różne
rzeczy, widuje pani jakieś dokumenty. - Ziba skinęła głową. - To, co
pani widzi i słyszy, może być dla pani niezrozumiałe; jednak nam
może posłużyć do zorientowania się w sytuacji.
- Doktor Slavin przyjechał razem z rodziną z Izraela - powiedziała
dziewczyna. - Są dla mnie bardzo mili. Dlaczego miałabym
Strona 19
wykorzystać ich zaufanie i zdradzić ich? Czemu tak bardzo
interesuje się pan doktorem?
- Podejrzewamy, że Slavin zajmuje się produkcją broni atomowej
- odpowiedział MacKay.
- I wiemy, przeciwko komu jej użyją - dorzucił pastor. Wymienili z
dziewczyną kilka zdań w języku, jak sądził pułkownik, zuluskim. Z
początku John uznał, że Charles próbuje nakłonić Zibę do
współpracy; po chwili zrozumiał jednak, że chodzi o coś zupełnie
innego. Oczy mężczyzny błyszczały pożądaniem. Charles usiłował
uwieść Zibę.
Dziewczyna odpowiedziała mu zimnym spojrzeniem, tak silnym,
że aż odwrócił wzrok. Nie udało mu się. Ziba nie była naiwną
pensjonarką.
- Nie robią żadnej broni atomowej - odezwała się w końcu po
angielsku. -Doktor Slavin chce produkować energię elektryczną, to
wszystko. O niczym więcej nigdy od niego nie słyszałam.
- Wiemy, że był na poligonie doświadczalnym na pustyni
Kalahari, kiedy przeprowadzano próbny wybuch - rzucił pułkownik.
- Słyszałam, jak rozmawiał o tym z żoną - przyznała Ziba. - Ale
mówił, że to była bardzo mała eksplozja i że dzięki niej wiele się
nauczył.
- Zniszczyła dwa kilometry kwadratowe pustyni - wyjaśnił John -
powstał krater o średnicy stu metrów, no i zabito przy okazji ponad
pięćdziesięciu ludzi... Nie nazwałbym tego małą eksplozją. -
Dziewczyna zesztywniała. MacKay zastanawiał się nad następnymi
słowami; przyjrzał się twarzy Ziby. W jej ciemnych oczach widać
było inteligencję. Postanowił więc powiedzieć prawdę, prosto z
Strona 20
mostu. - W rzeczywistości był to jeden z najmniejszych wybuchów
termojądrowych, jakie kiedykolwiek przeprowadzono. Jednak był
termojądrowy. Rozumie pani, co to znaczy?
Ziba była oszołomiona.
- Doktor Slavin nie zajmuje się produkcją broni atomowej -
odparła, najwyraźniej nie będąc w stanie zaakceptować ponurych
faktów. - Jest z tego bardzo dumny.
- W takim razie dlaczego pracuje w kompleksie jądrowym? -
spytał Charles.
- Chce zbudować elektrownię - powtórzyła. - Doktor Slavin jest
pacyfistą. - Niepewność w głosie Ziby już zniknęła. - To dobry
człowiek i na pewno nie robiłby broni do zabijania innych.
- Czyżby? - nie ustępował MacKay. - Dzisiaj rano w Pelindaba
nastąpiła kolejna eksplozja. - Twarz dziewczyny zachmurzyła się. -
Zginęło lub zostało rannych przynajmniej dwadzieścia osób; jeden z
budynków został zrównany z ziemią. W gazetach, oczywiście, nie
będzie o tym ani słowa.
- Czy doktorowi Slavinowi nic się nie stało? - spytała.
MacKay zaprzeczył ruchem głowy. Taksówka zatrzymała się. Ziba
dojechała na miejsce.
- To, o co prosicie, nie jest łatwe - zakończyła rozmowę. - Muszę
się nad tym zastanowić. - Charles chciał zaprotestować, ale znów
powstrzymało go ostre spojrzenie. Dziewczyna wysiadła i
zatrzasnęła drzwiczki.
- Eej, uwaga, z tyłu! - krzyknął kierowca, ruszając gwałtownie.
MacKay obejrzał się i zobaczył tuż za sobą czerwony mikrobus. Było
już za późno. Samochód uderzył w tył taksówki, wpadła w poślizg.