Helprin Mark - Zimowa opowieść
Szczegóły |
Tytuł |
Helprin Mark - Zimowa opowieść |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Helprin Mark - Zimowa opowieść PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Helprin Mark - Zimowa opowieść PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Helprin Mark - Zimowa opowieść - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Helprin Mark
Zimowa opowieść
Strona 3
Strona 4
MOJEMU OJCU
Nikt nie zna Miasta lepiej niż on
Strona 5
Byłem w innym świecie i wróciłem. Posłuchajcie mnie.
Strona 6
PROLOG
Wielkie miasto jest niczym więcej jak własnym portretem, prędzej czy później okazuje się
jednak, że zawarty w nim arsenał scen i obrazów jest częścią głęboko ukrytego planu. Jako
książka, w której można taki plan odczytywać, Nowy Jork jest niezrównany, między klifami
Palisades cały świat bowiem wlał weń swoje serce – dzięki czemu jest to miasto znacznie lepsze,
niż kiedykolwiek sobie na to zasłużyło.
W tej chwili jednak Nowy Jork jest zasłonięty – jak to często bywa – zbielałą masą,
w której spoczywa: pędzi ona wokół nas z niepojętą szybkością, poskrzypując niczym wiatr we
mgle, zimna w dotyku, połyskuje, rozsnuwa się, kłębi niczym para buchająca z maszyny lub
bawełna rozwijana z beli. Oślepiająca biała pajęczyna niekończących się dźwięków przepływa
obok nas bezlitośnie, w końcu jednak zasłona rozsuwa się… i odsłania wśród chmur jezioro
powietrza gładkiego i czystego jak lustro: głębokie, okrągłe oko białego huraganu.
Na dnie tego jeziora leży miasto. Z wielkiej wysokości wydaje się małe i odległe, widać
jednak, że krząta się i uwija, ponieważ nawet wówczas, gdy wydaje się nie większe od żuka, i tak
jest pełne życia. Zaczynamy spadać. Ten śmigły, niepostrzeżony lot przywróci nas do życia
kwitnącego w cichości innego czasu. Szybujemy w dół w absolutnej ciszy, prosto w tę
niezamarzającą ramę, aż wreszcie naszym oczom ukazuje się żywy obraz, namalowany barwami
zimy. Mocne są to barwy, zapraszają nas do środka.
Strona 7
I
MIASTO
Strona 8
BIAŁY KOŃ UCIEKA
Oto biały koń, w ciszy zimowego poranka, gdy ulice pokryte są niegłęboką, miękką
warstwą śniegu, a niebo wibruje od gwiazd – i tylko na wschodzie świt zalewa je już błękitną
falą. Powietrze jest nieruchome, lecz wkrótce drgnie, gdy wzejdzie słońce, a od rzeki Hudson
nadciągnie wiatr znad Kanady.
Koń uciekł z małej, zbitej z klepek stajni swego pana na Brooklynie. Przekłusował
samotnie drogą dla powozów przez Williamsburg Bridge, jeszcze po ciemku, gdy poborca myta
spał przy piecu, a nad miastem lśniły miriady gwiazd. Świeży śnieg na moście tłumił stukot
podków, niekiedy koń obracał więc głowę i spoglądał za siebie, bacząc, czy nikt go nie ściga.
Oddychał równo, rozgrzany od wysiłku: przebiegł już cztery czy pięć mil przez samo serce
Brooklynu, mijając milczące kościoły i zasłonięte okiennicami sklepowe witryny. Daleko na
południu, na czarnych, usłanych lodowymi krami wodach cieśniny Narrows, migotało światło:
jakiś prom płynął w stronę Manhattanu. Na Manhattanie zaś na nogach byli jedynie kupcy
z targowisk, czekający, aż łodzie rybackie prześlizną się przez przesmyk Hell Gate i wpłyną do
portu.
Koń był zwariowany, ale miał też na tyle rozsądku, by martwić się swoim postępkiem.
Wiedział, że jego państwo niedługo wstaną i napalą w piecu, że śpiący w kuchni kot dozna
najdotkliwszego upokorzenia, czyli zostanie zamaszyście wyrzucony za drzwi, wyleci na
podwórze ogonem do przodu i spadnie na przysypaną śniegiem stertę trocin, że zapach borówek
i gorącego kleiku zmiesza się ze słodką wonią sosnowego ognia, a niedługo potem pan wyjdzie
na podwórze i ruszy w stronę stajni, by go nakarmić i zaprząc do wozu z mlekiem. Lecz jego tam
nie będzie.
Niezły figiel! Na myśl o własnym nieposłuszeństwie koniowi serce drżało z trwogi:
wiedział, że pan zaraz zacznie go szukać. Zdawał sobie sprawę, że może to przypłacić solidnymi
cięgami, wyczuwał jednak, że jego bunty wprawiały też pana w rozbawienie, sprawiały mu
przyjemność, wzruszały go – pod warunkiem że przybierały stosowną formę i zostały odważnie
przeprowadzone. Bezładne, prostackie protesty (na przykład kopanie w drzwi stajni)
prowokowały do sięgnięcia po bat. Ale i to nie zawsze się zdarzało, pan cenił konia za żywość
charakteru, był mu wdzięczny za jego tajemniczą inteligencję – nawet on nie mógł jej
zignorować, mimo że czasem przysparzała mu kłopotów i smuciła. Zresztą kochał swojego
białego konia i właściwie wcale mu nie przeszkadzało, że musi go szukać po ulicach Manhattanu
(tam bowiem koń zazwyczaj się udawał). Dzięki temu miał sposobność spotkać się ze starymi
znajomkami i pozaglądać do gospód – w każdej wypijał po kufelku piwa i rozpytywał się, czy
ktoś przypadkiem nie widział jego olbrzymiego, pięknego białego ogiera, włóczącego się, jak go
Pan Bóg stworzył, bez wędziła, bez uzdy, bez derki.
Manhattan potrzebny był koniowi do życia. Przyciągał go jak magnes, jak próżnia, jak
owies, jak klacz, jak ciągnąca się w bezkresną dal, wysadzana drzewami droga. Zszedł z mostu
i zatrzymał się. Przed sobą miał tysiące ulic, pustych i białych od śniegu, rozkoszny labirynt,
zupełnie cichy, wypełniony jedynie świstem zrywającego się właśnie wiatru, muskającego
pokryte dziewiczym śniegiem koleiny. Mijał puste teatry, biura i portowe nabrzeża, przy których
sterczały w górę rzędy masztów podobne do czarnych, przyprószonych śniegiem sosnowych
zagajników. Mijał ciemne fabryki i opuszczone parki, mijał szeregi małych domków, które
rozniecany pod kuchniami ogień napełniał krzepiącym, słodkim ciepłem. Mijał przerażające
piwnice, w których tłoczyli się zbieracze szmat oraz bezręcy i beznodzy kalecy. Koło targu
Strona 9
otworzyły się drzwi jednego z barów, na ulicę chlusnął strumień wrzątku, wzbijając kłęby pary.
Koń mijał z daleka leżących gdzieniegdzie martwych bezdomnych, zamkniętych na głucho
w sztywnych trumnach swoich zamarzniętych ciał. Sanie i wozy wyjeżdżały z targów i ciągnięte
dziarsko przez przysadziste konie pędziły głównymi ulicami, podzwaniając dzwonkami. Koń
trzymał się jednak z dala od targów – życie wrzało tam nawet przed świtem – i szedł dalej
milczącymi wąwozami głównych arterii, co pewien czas mijając stalowe szkielety nowo
stawianych budynków, których gorączkową budowę przerwano na zimę. I rzadko tracił z oczu
nowe mosty, które spoiły małżeńskim węzłem piękny, kobiecy Brooklyn z bogatym wujem
Manhattanem, pozwoliły miastu sięgnąć ręką w głąb kraju, a przy tym kładły kres przeszłości –
nie tylko bowiem łączyły odległe ze sobą miejsca i pozwalały przekroczyć głęboką wodę, ale
spajały też czas i marzenia.
Powiewając ogonem, koń biegł szybkim kłusem przez puste aleje i bulwary. Poruszał się
jak tancerz, co zresztą nie jest dziwne: koń to piękne zwierzę, najbardziej zaś chyba niezwykłą
jego cechą jest to, że porusza się tak, jakby zawsze słyszał muzykę. Wiedziony nieokreśloną
pewnością, która nawet jego samego wprawiała w zdumienie, biały koń zdążał na południe,
w stronę parku Battery, widocznego u wylotu długiej, wąskiej ulicy jako biała równina
poprzecinana cieniami wysokich drzew. Prześwitujący za parkiem port nabierał barw w świetle
brzasku, falował warstwami zieleni, srebra i błękitu. U kresu tej zimowej tęczy, na horyzoncie,
stała masa zwartej bieli – tło, na którym rozpościerało się calutkie miasto – ozłacana pomału
promieniami wschodzącego słońca. To blade złoto drżało: wprawiane w ruch wznoszącymi się
falami gorąca i światła, wyglądało jak tysiąc odległych miast, jak próg samych niebios. Koń
przystanął i buchając parą z nozdrzy, chłonął wzrokiem złote światło, zapatrzył się z zachwytem
w niemożliwą i kuszącą dal. Stał na ulicy nieruchomy jak pomnik, złoto tężało zaś i kipiało na
horyzoncie w błękitnym łożu. Zdało mu się, że jest to miejsce doskonałe, postanowił więc pójść
w tamtą właśnie stronę.
Ruszył przed siebie, lecz szybko przekonał się, że dostęp do parku od strony ulicy
zagradza masywna żelazna brama. Cofnął się i spróbował innej drogi, druga brama była jednak
zamknięta w identyczny sposób. Skręcał w kolejne ulice, ale wszędzie napotykał ciężkie bramy,
żadna z nich nie była zaś otwarta. Gdy tak szamotał się w tym labiryncie, złoto nabrało
intensywności, wydawało się, że zakrywa pół świata. Pusta biała polana z pewnością musiała
być drogą do tego innego, doskonałego świata, i choć koń nie miał pojęcia, jak mógłby
przekroczyć dzielącą go odeń wodę, zapragnął wedrzeć się do Battery, jak gdyby był to jedyny
cel jego życia. Galopował rozpaczliwie po ulicach wiodących do bram, przez zaułki, przez
zasypane śniegiem zieleńce, nie spuszczając wzroku z ciemniejącego złota.
Gdy dotarł do końca ostatniej, jak mu się zdawało, ulicy wiodącej na polanę, również
natknął się na bramę, a ta była zamknięta jedynie na zwykły rygiel. Koń dyszał ciężko, kłęby
pary unosiły mu się wokół głowy. Spojrzał przez pręty. Nic z tego – nigdy nie wejdzie do
Battery, nigdy nie pocwałuje po błękitnozielonych wstęgach morza ku złotym obłokom. Już miał
zawrócić i ruszyć po własnych śladach do miasta, z nadzieją, że uda mu się odnaleźć most
i drogę powrotną do Brooklynu – gdy nagle, w ciszy tak głębokiej, że nawet jego własny oddech
brzmiał jak szum dalekich fal, usłyszał tupot wielu stóp.
Z początku nikły, narastał nieustannie, szybkie kroki łomotały głucho, aż koń poczuł, jak
ziemia lekko drży, jakby gdzieś niedaleko przebiegał inny rumak. Lecz nie był to koń, to byli
ludzie – przez pręty czarnej bramy ujrzał w końcu, jak biegną przez park. Pędzili długimi
susami, ponieważ wiatr zawiał polanę śniegiem niemal po kolana. Wytężali wszystkie siły,
a mimo to biegli jakby w zwolnionym tempie. Nieprędko dotarli na środek łąki, gdy zaś już się
Strona 10
to stało, koń spostrzegł, że jeden z nich, biegnący na czele, w istocie ucieka, pozostali zaś,
w liczbie może dwunastu, ścigają go. Uciekający mężczyzna ciężko dyszał, czasem przez chwilę
rzucał się naprzód jeszcze większym pędem i wysforowywał się kawałek dalej. Niekiedy upadał,
ale natychmiast podnosił się i pędził dalej. Jego prześladowcy od czasu do czasu również się
przewracali, lecz wstawali wolniej. Zwarta grupa szybko się rozproszyła. Mężczyźni krzyczeli
i machali rękoma. Uciekinier milczał głucho, biegł równo, sztywno przebierając nogami – i tylko
gdy przeskakiwał przez zaspy i niskie barierki, rozpościerał ramiona na podobieństwo skrzydeł.
Gdy zbliżył się nieco do bramy, koń poczuł do niego sympatię. Spodobały mu się jego
ruchy – nie miały tej gracji, co ruchy konia, tancerza, czyli kogoś, kto zawsze słyszy muzykę, ale
były zgrabne. Charakter tych ruchów wskazywał też, że nie jest to wcale zwykła gonitwa po
śniegu, lecz coś znacznie poważniejszego. Tak czy inaczej prześladowcy doganiali go. Trudno
było pojąć, jak to możliwe, okutani byli przecież w ciężkie płaszcze, mieli meloniki, uciekinier
zaś, z gołą głową, owinięty był tylko szalikiem i ubrany w zimową kurtkę. Na nogach miał
zimowe kamasze, tamci zaś niskie, miejskie buciki, na pewno wypełnione już szczypiącym
w stopy śniegiem. Biegli jednak co najmniej tak szybko jak on, może nawet szybciej, byli dobrzy
w tym, co robią, widać było, że mają duże doświadczenie.
Jeden z nich zatrzymał się, rozstawił szeroko nogi na śniegu, uniósł oburącz pistolet
i wypalił w stronę uciekiniera. Wystrzał huknął echem wśród budynków okalających park,
gołębie zerwały się z oblodzonych chodników. Uciekinier zerknął za siebie, a potem pobiegł na
ukos, w stronę ulicy, gdzie koń stał właśnie jak zahipnotyzowany. Tamci również zmienili
kierunek i doganiali go jeszcze szybciej: biegli po przeciwprostokątnej trójkąta, on zaś skręcił
pod kątem prostym. Gdy dzieliło ich nie więcej niż dwieście stóp, kolejny prześladowca
zatrzymał się i wypalił z pistoletu. Strzał huknął tak blisko, że koń otrząsnął się z odrętwienia
i odskoczył do tyłu.
Uciekinier dopadł do bramy. Koń cofnął się za jakąś szopę. Nie chciał mieszać się do
zajścia. Ciekawość sprawiła jednak, że nie był w stanie długo usiedzieć w ukryciu: zaraz
wychylił głowę za węgieł szopy i obserwował rozwój wypadków. Uciekinier gwałtownym
wymachem ręki otworzył rygiel, przebiegł przez bramę i zatrzasnął ją za sobą. Z trudem łapiąc
oddech, wyciągnął zza pasa masywny stalowy sztylet i zaklinował nim zasuwę. Potem obrócił
się i z udręką w oczach puścił się biegiem wzdłuż ulicy.
Pościg był już niemal przy płocie, gdy mężczyzna pośliznął się na zamarzniętej kałuży.
Upadł jak kłoda, uderzając mocno głową o ziemię, poturlał się na bok i znieruchomiał. Koń
z łomoczącym sercem przyglądał się, jak prześladowcy wspinają się na płot, zwarci jak oddział
żołnierzy. Od razu było widać, że to przestępcy: mieli dziwne, krzywe twarze, wydatne łuki
brwiowe, cofnięte podbródki, nosy i uszy jakby źle przyszyte, czoła groteskowo niskie (linia
włosów zaczynała im się niemal nad samymi brwiami, żaden lodowiec nigdy nie zawędrował tak
daleko na południe). Okrucieństwo biło od nich jak snopy iskier z kowadła. Któryś znów sięgnął
po pistolet, lecz inny, najwyraźniej przywódca, zawołał:
– Nie! Nie tak. Już go mamy. Zrobimy to pomału, nożem. – I dalej wspinali się na płot.
Gdyby Peter Lake – tak bowiem nazywał się ścigany mężczyzna – nie ujrzał konia
zerkającego zza szopy, może nie podniósłby się już z ziemi.
– Źle z tobą, durny łajdaku, skoro nawet koń się nad tobą lituje – powiedział głośno do
siebie, po czym poderwał się na równe nogi i wyciągnął rękę do zwierzęcia. Prześladowcy nie
widzieli, że za szopą stoi koń, sądzili więc, że postradał zmysły lub próbuje ich zmylić jakąś
sztuczką.
– Koniu! – zawołał Peter Lake. Koń cofnął głowę. – Koniu! – krzyknął raz jeszcze
Strona 11
i rozpostarł ramiona. – Błagam!
Prześladowcy zeskakiwali już z płotu na ulicę. Nie spieszyli się: ulica była pusta,
a ścigany, oddalony już ledwie o parę stóp, stał nieruchomo. Byli pewni, że już go mają.
Serce Petera Lake’a łomotało tak mocno, że trząsł się na całym ciele. Czuł się głupio, był
bezsilny jak psująca się maszyna.
– O mój Jezu – powiedział drżącym głosem, jak mechaniczna zabawka. – O Jezu, Maryjo
i święty Józefie, ześlijcie mi opancerzony walec drogowy.
W tym momencie wszystko już zależało od konia. Zwierzę rzuciło się naprzód przez
zamarzniętą kałużę i schyliło kark. Peter Lake sprężył się, zarzucił ramiona na tę białą, długą jak
u łabędzia szyję i wskoczył mu na grzbiet. Od razu odzyskał animusz, mimo że mroźne
powietrze znów zadrżało od pistoletowego wystrzału. Zespolony z uciekinierem w jedną istotę,
koń obrócił się i przysiadł leciutko na tylnych nogach, zbierając oddech i siłę do biegu. Peter
Lake odwrócił się w stronę prześladowców i zaśmiał im się prosto w twarz. Całe jego jestestwo
wypełnił czysty, lekki chichot. Koń wyprysnął wreszcie przed siebie i pogalopował ulicą,
pozostawiając Pearly’ego Soamesa i gang Krótkich Ogonów daleko za sobą, opartych o żelazne
pręty bramy, strzelających z pistoletów i miotających przekleństwa. Jedynie Pearly zachowywał
spokój: przygryzł dolną wargę, zmrużył oczy i obmyślał, jak inaczej schwytać ofiarę. Huk
wystrzałów był ogłuszający.
Peter Lake był już poza ich zasięgiem. Wzbijając tumany śnieżnego pyłu, koń galopował
między ciemnymi witrynami sklepów, unosił go na północ przez budzące się miasto.
Strona 12
PROM PŁONIE O ZIMNYM BRZASKU
Uciec Krótkim Ogonom nie było trudno, ponieważ żaden z nich (w tym Pearly,
wychowany w bandyckiej dzielnicy Five Points, podobnie jak cały gang) nie umiał jeździć
konno. Byli oni panami terenów portowych, umieli zdziałać cuda za pomocą jednej małej
łódeczki, na lądzie jednak chodzili pieszo, jeździli tramwajami lub metrem lub kolejką,
przeskakując przez bramki. Petera Lake’a ścigali od trzech lat. Tropili go nieustannie, czy lato,
czy zima, wpędzali go w coś, co Peter nazywał tunelem, czyli w stan nieustającej walki; Peter
wciąż miał nadzieję, że się z niego wyrwie, lecz wciąż mu się to nie udawało.
Czasami znajdował bezpieczne schronienie wśród zbieraczy małży na mokradłach
Bayonne, na ogół jednak nie opuszczał Manhattanu, nie trzeba więc było wiele czasu, by Krótkie
Ogony znów go zwietrzyły i wznowiły pościg. Musiał mieszkać na Manhattanie, ponieważ był
włamywaczem, a dla włamywacza praca w każdym innym miejscu oznaczała przyznanie się do
własnej miernoty. Podczas tych trzech gorączkowych lat Peter wiele razy zastanawiał się nad
przeprowadzką do Bostonu, lecz nieodmiennie dochodził do wniosku, że na pewno nie będzie
tam miał czego kraść, że Boston nie sprzyja włamywaczom i że prędzej czy później wejdzie tam
w drogę Małpom Cantarella (głównemu bostońskiemu gangowi, niezbyt znaczącemu), tak jak
w Nowym Jorku wszedł w drogę Krótkim Ogonom – choć oczywiście z innych powodów.
Mówiono zresztą, że gdy w Bostonie robi się ciemno, to jest naprawdę ciemno, nocą trudno się
tam ruszyć, by nie wpaść na policjanta. Został więc na Manhattanie, łudząc się, że Krótkie
Ogony w końcu dadzą mu spokój. Były jednak nieustępliwe, toteż przez trzy ostatnie lata (z
wyjątkiem chwil wytchnienia na mokradłach) jego życie było jedną wielką ucieczką.
Peter Lake przywykł już, że nieraz przed świtem budził go gromki tupot na
rozklekotanych schodach, świadczący niezbicie, że Krótkie Ogony wytropiły go w kolejnej
tymczasowej kryjówce. Ileż to razy musiał przerywać rozkoszny posiłek, schadzkę z kobietą czy
włamanie do bogatego, niestrzeżonego domu, bo gang wyrastał nagle przy nim jak spod ziemi;
jego członkowie materializowali się niekiedy w sposób dla niego niepojęty, niemal ma
wyciągnięcie ręki. Coraz trudniej było mu się wymknąć, coraz ciaśniejsze miał pole manewru,
coraz bardziej jego życie było zagrożone.
Lecz teraz, gdy miał konia, wszystko mogło potoczyć się inaczej. Dlaczego nigdy
wcześniej o tym nie pomyślał? Z koniem był nieporównanie bardziej bezpieczny, mógł
błyskawicznie uciec z każdej zastawionej przez Pearly’ego Soamesa pułapki, i to nie o marnych
parę jardów, lecz o całe mile. Latem mógł przepłynąć na koniu przez rzekę, zimą przejechać po
lodzie. Mógł szukać schronienia nie tylko na Brooklynie (ryzykując, rzecz jasna, że zgubi się
w tym nieskończenie zawiłym labiryncie), ale też na pustkowiach, w sosnowej puszczy, na
niekończących się plażach Montauk, w górach Watchung i Hudson Highlands. Dla
mieszczuchów były to miejsca omal niedostępne: wśród wielkomiejskiego zepsucia gangsterzy
czuli się wprawdzie jak ryba w wodzie, lecz za to bali się burz z piorunami, dzikich zwierząt,
lasów, a nawet nocnego rechotu żab.
Peter Lake spiął konia, ten jednak nie potrzebował zachęty – był przestraszony, zresztą
uwielbiał biegać, słońce zaś było już wysoko, płonęło nad dachami budynków niczym wielkie,
otwarte palenisko, wlewało żar w i tak rozgrzane już mięśnie. Bieganie było jego żywiołem. Gdy
pędził przed siebie, z uniesioną głową, opuszczonym ogonem i uszami położonymi do tyłu przez
wiatr, przypominał wielki biały pocisk. Sadził tak długimi susami, że Peterowi skojarzył się
z kangurem – chwilami miał wrażenie, że za chwilę obaj oderwą się od ziemi i ulecą w niebo.
Strona 13
Do Five Point nie było po co jechać. Peter Lake miał tam wprawdzie wielu przyjaciół,
mógł się ukryć w którejś z tysiąca podziemnych izb, w których urządzano tańce i grywano
w karty, lecz gdyby przybył tam na grzbiecie olbrzymiego konia, wszystkie wróble w okolicy od
razu rozćwierkałyby, co się święci. Zresztą Five Points było dość blisko, a on miał konia, mógł
uciec w znacznie odleglejsze miejsca.
Pędem przejechali ulicą Bowery i wkrótce znaleźli się na Washington Square – koń
wpadł na plac przez łukowatą bramę jak przez cyrkową obręcz. Ulice zdążyły już zaroić się od
przechodniów; niektórzy z dezaprobatą marszczyli brwi, widząc rozpędzonego jeźdźca na
białym koniu. Na Madison Square spostrzegł ich policjant siedzący w budce na podwyższeniu.
Widząc, jak nadciągają wzdłuż Fifth Avenue, i przewidując, że raczej się nie zatrzymają, zaczął
kierować ulicznym ruchem – widział już kiedyś, jak przeraźliwe skutki ma zderzenie
rozpędzonego konia z kruchym automobilem, i nie miał już ochoty oglądać czegoś podobnego.
Machając rękoma ze swej miniaturowej wieżyczki, zdołał zatrzymać płynące dokoła strumienie
automobili, elektrycznych tramwajów i konnych wozów, lecz nagle ujrzał, że Peter Lake gna
prosto na niego. Koń szybował niczym pocisk, wyglądał jak wojenny pomnik, w który nagle
wstąpiło życie. Policjant zadął w gwizdek i zamachał urękawicznionymi dłońmi. Tego jeszcze
nie było: intruzi chcieli stratować jego budkę, pędzili zaś co najmniej trzydzieści mil na godzinę!
Niańki żegnały się i przytulały dzieci do siebie, poganiacze bydła podnosili się na wozach,
staruszki odwracały oczy. Policjant zastygł bez ruchu w swojej złotej wieżyczce.
Peter Lake ponownie spiął konia i wyciągnął prawe ramię niczym lancę w stronę
znieruchomiałego funkcjonariusza. Gdy mijali go w chmurze śnieżnego pyłu, chwycił jego
czapkę i zerwał mu z głowy.
– Pozwól, że sobie wezmę! – zawołał.
Rozjuszony policjant obrócił się, chwycił notes i zaczął wściekle opisywać wygląd
końskich pośladków.
Peter Lake skręcił w lewo, w Tenderloin. Było tam jednak tak tłoczno, że wkrótce stanął
w miejscu zatrzymany przez cysternę i kilka zaklinowanych powozów. Woźnice krzyczeli, konie
głośnym rżeniem okazywały niecierpliwość, a grupa uliczników wykorzystała okazję i zaczęła
ostrzeliwać ulicę śnieżnymi i lodowymi pigułami. Uchylając się przed pociskami, Peter zerknął
za siebie i ujrzał, że od wschodu nadciąga kilka niebieskich punkcików. Były jeszcze daleko,
lecz zbliżały się, chytre i śmigłe. Policjanci! Nie mając siodła ani strzemion, Peter wdrapał się
koniowi na grzbiet i wyjrzał zza powozów. Ulica była zupełnie zatarasowana, przywrócenie
ruchu mogło potrwać nawet pół godziny. Peter usiadł i zawrócił konia, zamierzając szturmem
przełamać nadciągającą tyralierę. Koń jednak inaczej rozumiał odwagę, nie chciał się w to
mieszać, gdy więc Peter Lake po raz kolejny próbował spiąć go do biegu, zadrżał tylko
i potrząsnął łbem. Nie mógł iść naprzód ani się cofnąć, stąpał więc w bok, w stronę rozświetlonej
markizy, na której – choć był dopiero ranek – migotał napis: TUREK SAUL PRZEDSTAWIA:
CARADELBA, HISZPAŃSKA CYGANKA.
Teatr wypełniony był tylko w połowie i pogrążony w ciemności rozjaśnianej jaskrawym,
błękitno-zielonym wystrojem wnętrza; na scenie tańczyła półnaga Caradelba, spowita
w rozfalowane białe i kremowe atłasy. Peter Lake przystanął u szczytu środkowego przejścia
i przyglądał się Caradelbie z nadzieją, że nikt nie zauważył jego wtargnięcia. Lecz gdy policjanci
wdarli się do holu, spiął konia i ruszył galopem w stronę orkiestronu. Muzycy nie przerywali
gry, choć klęli pod nosem, widząc, jak z ciemności wyłania się biała głowa, a za nią tułów
olbrzymiego konia, niczym latarnia zawieszona na czele lokomotywy.
Koń nabierał szybkości.
Strona 14
– Nie wydaje mi się, byś umiał też skakać – powiedział Peter Lake i zamknął oczy. Koń
nie skoczył, tylko zrobił coś więcej: ku własnemu zdziwieniu poszybował nad orkiestrą i niemal
bezszelestnie wylądował na scenie obok hiszpańskiej Cyganki. Przeleciał dwadzieścia stóp
wzdłuż i osiem stóp wzwyż. Peter Lake był zdumiony potężnym skokiem i gładkim lądowaniem.
Caradelba nie mogła wydusić z siebie słowa. Była jeszcze dzieckiem, drobniutkim,
przyozdobionym tonami makijażu; z wyjątkiem chwil, gdy tańczyła, brakowało jej też śmiałości
wobec ludzi. Nagłe, niczym spod ziemi, pojawienie się konia z jeźdźcem na scenie, która miała
należeć tylko dla niej, odebrała jako wielką zniewagę – zupełnie jakby Peter Lake ją ośmieszył,
objawiając się na swoim olbrzymim rumaku. Łzy stanęły jej w oczach. Koń również nie do
końca panował nad sobą. Nigdy dotąd nie był w teatrze, nie wspominając o scenie. Światła
bijące z gęstego mroku, muzyka, miękka i subtelna woń makijażu Caradelby, potężna płachta
kurtyny z niebieskiego aksamitu – wszystko to zupełnie go oczarowało. Wypiął pierś jak na
paradzie.
Peter Lake nie mógł zdecydować się na zejście ze sceny, czuł, że musi jakoś pocieszyć
Caradelbę. Tymczasem policjanci przedzierali się przez orkiestron, okładając pięściami
rozstępujących się niechętnie muzyków. Zaczarowany światłami rampy koń dał się ponieść
teatralnej atmosferze i zapragnął popróbować przez chwilę różnych min. Peter Lake, który nigdy
nie tracił zimnej krwi, zastanawiał się przez chwilę, po czym zsiadł z konia i choć prześladowcy
wspinali się już po aksamitnych sznurach na proscenium, podszedł do Caradelby z policyjną
czapką w dłoni i przemówił do niej z irlandzkim akcentem:
– Droga panno Candelabro! W dowód mej miłości i podziwu dla mieszkańców tego
wspaniałego miasta chciałbym wręczyć ci pamiątkę: czapkę, którą zdjąłem niedawno
z maleńkiej główki policjancika stojącego w maleńkiej budce na Madison Square. Jak widzisz –
wskazał na grupę policjantów, którzy nie zdołali wspiąć się na proscenium i przeciskali się
z powrotem przez orkiestrę – jest to najprawdziwsza czapka policyjna. A ja już muszę zmykać.
Dziewczyna wzięła od niego czapkę i włożyła ją. Pękate nakrycie głowy w zgrzebnym
granatowym kolorze sprawiło, że jej nagie ręce i ramiona wyglądały jeszcze bardziej ponętnie.
Caradelba ponownie puściła się w arabeskowy pląs, tyle dla poklasku widzów, ile dla własnej
przyjemności. Peter Lake odciągnął konia od oślepiających świateł, dosiadł go i przedarłszy się
przez plątaninę sznurów i scenicznych dekoracji, wydostali się na zimową ulicę – która
tymczasem na powrót stała się przejezdna – po czym wrócili nią na Fifth Avenue i wznowili
galop w stronę przedmieść.
Stróże prawa zaprzestali pościgu, ich uwagę odwróciło świeże żniwo szalejącej
w mieście wojny gangów, czyli stosy trupów, znajdowane każdego ranka na ulicach Five Points,
na portowych nabrzeżach i wielu innych, bardziej niecodziennych miejscach: w kościelnych
dzwonnicach, dziewczęcych szkołach z bursą czy magazynach korzennych przypraw. Nie mieli
czasu na takie drobnostki, jak niezależni włamywacze, Peter Lake umyślił sobie jednak, że
galopując na oślep modnymi alejami, na pewno wzbudził oburzenie wśród „dżentylmanów”
(oddajmy mu sprawiedliwość: domyślał się, że nie wymawia tego słowa prawidłowo), policja
z pewnością wznowi więc pościg, a wtedy Krótkie Ogony ustąpią pola. Pozostawał tylko jeden
problem: gdy Krótkie Ogony wzięły kogoś na cel, nie odpuszczały już nigdy.
Peter wiedział jednak, jak uniknąć śmiertelnych pułapek w skutym mrozem mieście,
plany ucieczki rozkwitały przed nim jak burzowe chmury, pędziły mu w ramiona, chętne
i gotowe. Sposobów na zachowanie i postradanie życia w mieście było tyle, ile ulic, widoków
i linii tramwajowych. Lecz Krótkie Ogony były wyjątkowo sprawne i zręczne w swojej robocie,
wszystkie korytarze i zakręty tego labiryntu, wszystkie rzeki i rwące potoki ulic były dla nich
Strona 15
równie naturalnym środowiskiem, jak ziemne nory dla polnych szczurów. Gangsterzy pojawiali
się wszędzie z przerażającą szybkością i nieuchronnością – niczym nienasycony czas, niczym
pożar, niczym nurt wody wylanej z brzegów. Nawet tydzień bez spotkania z nimi zakrawał na
cud, Peter Lake był zaś ich głównym celem od trzech długich lat.
Ponieważ teraz po piętach deptały mu już i gang, i policja, Peter Lake postanowił, że
opuści Manhattan – niechaj kleszcze zacisną się same. Gdyby obie strony spotkały się twarzą
w twarz w poszukiwaniu zagubionej ofiary, mogły zewrzeć się w mocnym, długim starciu,
dzięki czemu Peter zyskałby trzy, może cztery miesiące wolności. Mogło to jednak nastąpić
tylko wówczas, gdyby wycofał się z pola walki. Postanowił więc, że wprowadzi się ponownie do
zbieraczy małży na mokradłach Bayonne. Wiedział, że znajdzie u nich schronienie i kawałek
suchej ziemi dla konia, ponieważ to właśnie oni go znaleźli i przygarnęli, gdy był dzieckiem,
i wychowywali (przez jakiś czas) jak przyjazne stado wilków. Zbieracze małży byli groźniejsi od
gangsterów. Krótkie Ogony nie śmiały zapuścić się choćby na długość wiosła na ich rozległy
akwen, bo wiedziały, że natychmiast zapłacą za to głową. Nikt dotąd nie był w stanie podbić
mieszkańców Bayonne – nie tylko dlatego, że byli to nadzwyczajni wojownicy i nie dało się ich
wytropić, ale też dlatego, że ich królestwo było tylko na poły rzeczywiste; każdy, kto wkraczał
tam bez ich zgody, mógł zostać pochłonięty przez ryczące kłębowisko chmur, które przetaczało
się po tamtejszych lustrzanych wodach. Władze New Jersey postanowiły kiedyś, że wtłoczą
zbieraczy małży w karby cywilizowanego życia, zmuszą do przestrzegania prawa i płacenia
podatków – z takim efektem, że trzydziestu szeryfów, policjantów stanowych i agentów
Pinkertona na zawsze rozpłynęło się w oślepiająco białej ścianie obłoków. Wicegubernatora
znaleziono w łóżku w jego posiadłości w Princeton przeciętego we śnie na pół. Jeden z promów
w Weehawken wyleciał w powietrze podczas rejsu: wystrzelił kulą ognia wysoką na dwadzieścia
pięter z takim łoskotem, że w promieniu pięćdziesięciu mil zadrżały wszystkie szyby w oknach.
Peter Lake wiedział, że choć na mokradłach ma zapewnione schronienie, światła
Manhattanu będą go nieustannie nęcić z drugiej strony rzeki bez względu na grożące mu tam
niebezpieczeństwo. Przymorzanie mieszkali zbyt blisko rozpędzonej nieskończoności. Byli
milkliwi, poważni i nieprzeniknieni, czas mknął bowiem obok nich niczym ściany tunelu
widziane z okien pociągu. Typowy Przymorzanin był krewkim dzikusem, umiał wróżyć z rybiej
wątroby, mówił zaś szybko, używając tajemnych, niezrozumiałych słów. Dla Petera Lake’a,
nawykłego do barów z pianinem i ślicznych, zgrywających się na nieprzystępne dziewcząt,
pobyt na mokradłach nie był łatwym doświadczeniem. W razie potrzeby umiał jednak
dostosować się do okoliczności, zawsze był gotów poddać duszę próbie.
Może udałoby mu się przesiedzieć tam tydzień czy dziesięć dni – łowiłby ryby
w przeręblach, chodził spać przed wschodem księżyca, objadał się po uszy pieczonymi
ostrygami, pływał łodzią po słonej, niezamarzającej delcie i szukał pociechy w objęciach kilku
kobiet, które uwielbiały zatracać się z nim w dzikich porywach cielesnej miłości, podczas gdy
pobliska ściana chmur wprawiała w drżenie jego chatę wśród trzcin, a zimowa wichura
zawiewała śnieżnymi zaspami wytyczone na lodzie ścieżki. Przypomniał sobie Anarindę
o ciemnych włosach, piersiach jak brzoskwinie i oczach jak gwiazdy… i ruszył w stronę
północnej przeprawy promowej.
– A niech to! – wykrzyknął, gdy wspięli się na wzniesienie naprzeciw doków
i południowej palisady. Prom tkwił nieruchomo pośrodku rzeki, wśród lodowych kier, i płonął. Z
początku trudno było doń dotrzeć, znad pomarańczowych jęzorów płomieni buchały skłębione
tumany czarnego dymu. Promy często płonęły: ich kotły łatwo wybuchały, zwłaszcza zimą, gdy
trzeba było odpierać ataki ciężkich, ostrych brył lodu. Jedynym lekarstwem na ten stan rzeczy
Strona 16
były cudowne nowe mosty, któż jednak potrafiłby wybudować most przez rzekę Hudson?
Dzień był idealnie pogodny, na drugim brzegu wszystko rysowało się ostro i wyraźnie:
smugi barw, poszczególne drzewa, małe białe domki o dwuspadowych dachach, żyły czerwieni
i purpury w wysokich brązowych skałach. Smagana zimnym wiatrem rzeka niosła w stronę
ujścia masy lodu. Wśród huku kier, gromkiego niczym bicie dzwonów, uwijały się
wielorybnicze łodzie i parowe holowniki z ubranymi na czarno strażakami na pokładach,
usiłującymi ratować rozbitków i zalewać płomienie lodowatą wodą. Mimo porannego chłodu na
brzegu było tłoczno od gapiów: dziewczynek z łyżwami i sankami, hydraulików i stolarzy,
którzy przystanęli w drodze do pracy, służących, dokerów, wozaków, flisaków i robotników
kolejowych. Sporo było też przekupniów, którzy oczekiwali, że gdy prom stanie się pływającą
ogniową pułapką, na brzegu zaroi się od ciekawskich, których będzie można nakarmić
kasztanami, pieczoną kukurydzą, gorącymi preclami i mięsem z rożna. Peter Lake kupił torebkę
kasztanów od sprytnego mężczyzny o rękach tak zgrubiałych, że niewrażliwych na żar –
wybierał nimi parujące kasztany spomiędzy rozmigotanych czerwono węgli na okrągłej patelni.
Kasztany były zbyt gorące, nie dało się zjeść ich od razu, Peter rozejrzał się więc szybko, czy nie
ma w pobliżu żadnych dam, po czym wetknął sobie parującą torebkę w spodnie, tuż przy
żołądku. Czując, jak po całym ciele rozlewa mu się przyjemne ciepło, przyglądał się płonącemu
promowi; wiatr wiał coraz mocniej, zginał w kierunku południowym długie rzędy wierzb,
otrząsając gałęzie z szadzi.
Jeden z gapiów nie patrzył w stronę promu, tylko na Petera Lake’a, ten jednak ze
wzgardą zignorował ten afront – mężczyzna był roznosicielem telegramów, czyli wykonywał
zawód, którego Peter szczerze nienawidził. Może dlatego, że wykonywali go niegodni następcy
uskrzydlonego Merkurego: pulchne, słoniowate, gęstokrwiste potwory człapiące z prędkością
jednej mili na godzinę i niebędące w stanie wspiąć się po byle schodach. Peter Lake nie
zamierzał rezygnować z widowiska, nie lękał się tego opasłego bałwana w workowatym
uniformie i pudełkowatej czapce z małą tabliczką POSŁANIEC BEALS. Jeżeli nawet posłaniec
Beals wmiesza się w tłum i zniknie, jeśli zaalarmuje Krótkie Ogony, to cóż z tego? Gdyby się
pojawiły, Peter Lake mógł w jednej chwili wskoczyć na konia i zostawić je w tyle.
Kilku strażaków portowych próbowało dostać się na pokład płonącego promu. Trudno
było dociec, po co to robią: wszyscy pasażerowie, którzy zdołali uniknąć śmierci, zostali już
uratowani, a zbliżenie się do ognia i tak nie pomogłoby w gaszeniu. Czemu więc tak mozolnie,
ręka w rękę, parli na pokład po linie, która to napinała się, to luźno zwisała, w pewnej chwili
zaczęła się palić, a do tego co jakiś czas zanurzała się wraz ze strażakami w lodowatej rzece, aż
gapie na brzegu wstrzymywali oddech z wrażenia? Peter Lake wiedział, dlaczego to robią:
strażacy czerpali z ognia swoją moc. Im mocniej zwierali się z nim w walce, tym stawali się
silniejsi. Wiedzieli, że choć ogień niekiedy zabija, użycza też bezcennych darów.
Peter Lake wraz z całym tłumem zaczął wiwatować, gdy strażacy dotarli po płonącej
linie na pokład. Patrzył, co się dzieje, a równocześnie łuskał kasztany i dzielił się nimi z koniem.
Po półgodzinie prom zaczął przechylać się na burtę. Jeden z holowników zmagał się
z napierającymi krami, usiłując zabrać dzielnych strażaków z pokładu – lina spłonęła do końca,
a oni stali bezradnie na pokładzie, widać było, że jeśli prom przewróci się do góry dnem
w głębokim kanale żeglugowym, pójdą pod wodę razem z nim.
Peter Lake kątem oka spostrzegł (złodzieje dobrze to umieją), że drogą nadjeżdżają dwa
automobile. Na pozór wyglądały tak jak wszystkie, nie wyróżniały się niczym szczególnym, tyle
że pędziły całą mocą silników, jeden za drugim, w środku siedziały zaś Krótkie Ogony.
Wskakując na grzbiet konia, Peter Lake zauważył, jak posłaniec Beals podskakuje (bardzo
Strona 17
powoli) z podniecenia. Krótkie Ogony zapewne wynagrodzą go sutym obiadem lub biletem do
kabaretu.
Peter Lake zostawił za sobą płonący prom i pogalopował na południe, ku otwartym
alejom, wzdłuż fabryk, mleczarni, browarów i torów kolejowych. Wraz z koniem szybko zniknął
wśród stosów beczek, płotów, sześciennych stert drewna, w labiryncie gazowni, garbarni,
przędzalni lin, czynszowych kamienic, teatrów rewiowych i wysokich, szarych wież mostów.
Krótkie Ogony znów zostały o krok w tyle, szybkie, lecz bezradne w swych
automobilach. Peter Lake nie dał się doścignąć, pędził na południe, koń sadził zaś tak potężnymi
susami, że omal nie wzniósł się w powietrze.
Strona 18
PEARLY SOAMES
W całym wszechświecie istniała tylko jedna fotografia Pearly’ego Soamesa.
Przedstawiała go w towarzystwie pięciu policjantów, z których czterech trzymało go za ręce
i nogi, a piąty za głowę. Pearly siedział rozciągnięty na krześle, mocno przywiązany w pasie i na
piersi. Twarz miał zaciętą, powieki mocno zaciśnięte i choć była to tylko zwykła czarno-biała
fotografia, niemal słychać było krzyk wyrywający mu się z gardła. Potężny funkcjonariusz
stojący za oparciem wyraźnie miał kłopot z utrzymaniem jego twarzy na wprost obiektywu,
ściskał Pearly’ego za włosy i brodę, jak gdyby trzymał rozjuszonego jadowitego węża. W chwili
gdy magnezja błysnęła w zasobniku, stojący z tyłu stojak na płaszcze przewrócił się w prawo,
jak gdyby był przypadkową ofiarą szamotaniny, i zastygł tak na zawsze niczym wskazówka
ozdobnego zegara wskazująca godzinę drugą. Pearly Soames naprawdę nie lubił się
fotografować.
Oczy miał jak brzytwy, jak diamenty. Były niewiarygodnie blade, przejrzyste i miały
barwę srebra. Ludzie mawiali: „Gdy Pearly Soames otwiera oczy, to jakbyś włączał światło
elektryczne”. Od kącika ust aż do ucha biegła mu blizna. Kto na nią spojrzał, czuł się tak, jakby
nóż rozcinał mu zimnym cięciem jego własną skórę – blizna Pearly’ego Soamesa była niczym
biały ornament boleśnie wyżłobiony zimnym ostrzem z kości słoniowej. Miał ją od czwartego
roku życia; była prezentem od ojca, który nieudolnie próbował poderżnąć synowi gardło.
Oczywiście źle jest być przestępcą. Każdy to wie, każdy mógłby przysiąc, że przestępcy
są zakałą tego świata. Pełnią też jednak pożyteczną funkcję: nadają miastu płynność. Można
wręcz założyć, że Nowy Jork nie byłby tak wspaniały, gdyby nie te legiony zbuntowanych
diabłów, które swą niewytłumaczalną krnąbrnością podsycają światło dobra. Można nawet
powiedzieć, że przestępcy są koniecznym składnikiem równania. Są cukrem i alkoholem miasta,
błyskiem czerwieni w mozaice, błyskawicą w parną noc. Taki był też Pearly.
Pearly był tym wszystkim po trosze – w każdej chwili swego życia wiedział też, kim jest,
i że wszystko, co robi, jest złe; opętany tą bolesną wizją samego siebie pojmował w lot sens
własnych bezlitosnych postępków. Mechanika miejskiej równowagi nie obchodziła go ani
trochę, ale i tak wiedział, że gdyby przestał robić to, co robi, życie miasta zupełnie by się
rozprzęgło. Potrzebowało ono bowiem równowagi między przeciwstawnymi i przypadkowymi
siłami, wszystkie one skupiały się zaś w nim. Pomyślmy tylko, jakiej magii potrzeba, by
człowiek wzdrygnął się z odrazy na widok małego dziecka i miał ochotę je zabić. Pearly miał
w sobie tę magię: nienawidził dzieci i miał ochotę je zabijać. Niemowlęta wrzeszczały jak koty
na płocie, miały ogromne, okrągłe usta i nie umiały nawet utrzymać pionowo swych przeklętych
główek. Doprowadzały go do szału swoimi zachciankami, swoimi pretensjami, swoją
niewinnością. Pearly miał ochotę zdławić te ich pretensje, skalać tę niewinność. Miał ochotę
wdawać się z nimi w dyskusje, choć przecież nie umiały mówić. Nienawidził też dzieci
starszych, lecz jeszcze zbyt młodych, by dało się je wykorzystać do kradzieży. Cóż za tragiczny
paradoks! Gdy były jeszcze małe i mieściły się między okiennymi kratami, nie wiedziały, co
robić, nie można było wysłać ich po łup. Gdy podrosły na tyle, że rozumiały, co i jak, nie mogły
już nigdzie się gładko przemknąć. Nie tylko zresztą dzieci Pearly darzył nienawiścią, nie tylko
przy nich dławiła go nieopanowana żądza gwałtu. Podobne uczucia żywił względem inwalidów.
Zgrzytał zębami na ich widok, miał ochotę ich pozabijać, porozgniatać na miazgę, połamać koła
ich wózków – żeby tylko wreszcie przestali tak okropnie litować się nad sobą. Pearly był
skrytobójcą, szaleńcem, mistrzem zbrodni, diabłem, złotym psem ulic.
Strona 19
Pragnął złota i srebra, lecz nie dla bogactwa, jak zwykli złodzieje, tylko dlatego, że
kruszce te miały w sobie czystość i blask. Ten dziwny, chory, spaczony człowiek próbował się
leczyć, wynajdując abstrakcyjne stosunki między barwami. Pociągały go piękne, intensywne
kolory. Nie był jednak koneserem; koneserzy malarstwa byli dziwnie obojętni na barwy same
w sobie, rzadko dawali im się owładnąć – przeciwnie, raczej starali się zawładnąć nimi. I
stosunkowo łatwo było ich zaspokoić. Byli jak smakosze, którzy muszą urządzić wielką ucztę,
by cokolwiek zjeść. Mylili piękno z wiedzą, a pasję ze znawstwem. Co innego Pearly. Jego
zamiłowanie do koloru było jak choroba, jak religia, jak głód, którego niepodobna nasycić.
Zdarzało się czasem, gdy szedł ulicą lub płynął szybkim czółnem wzdłuż nabrzeża, że
jednobarwna płaszczyzna miasta rozświetlała się nagle w blasku słońca, rozbłyskiwała
krótkotrwałą, jak wszystko w Nowym Jorku, różnorodnością: Pearly zatrzymywał się wówczas
jak wryty pośrodku ulicy, aż ludzie i powozy musiały go omijać, gdy zaś płynął łódką, odwracał
ją dziobem do wiatru i nieruchomiał wpatrzony w kolory, póki nie zagasły. Malarze pokojowi
niekiedy wpadali w przerażenie, gdy Pearly pojawiał się nagle, stawał tuż przy nich i wpatrywał
się swymi elektrycznymi oczyma w bujne, połyskliwe kolory wypływające grubymi warstwami
spod mokrych pędzli. Bali się nawet wtedy, gdy był sam (znali go doskonale, wiedzieli, jaką ma
reputację), a tym bardziej gdy towarzyszyła mu świta Krótkich Ogonów. Wtedy naprawdę drżeli
z trwogi: gangsterzy Pearly’ego karali ich potem za to, że musieli stać w nieskończoność
z rękoma w kieszeniach i obserwować działanie niewytłumaczalnej tajemnicy, jaką był
„magnetyzm barw” – bo tak właśnie Pearly nazywał swą skłonność. Nie mieli śmiałości mu się
poskarżyć, gdy więc Pearly odchodził, kilku z nich zostawało na miejscu i sprawiało malarzom
lanie.
Pewnego razu Pearly na czele sześćdziesięciu Krótkich Ogonów szedł na pole bitwy
z innym gangiem. Maszerowali przez miasto niczym florencka armia, uzbrojeni nie tylko
w zwyczajną w takich razach broń, ukrytą pod płaszczami, ale też w strzelby, granaty i miecze.
Rwali się do walki, podnieceni ponad wszelką miarę. Serca wyrywały im się z piersi. Oczy
płonęły. W połowie drogi na pole bitwy Pearly zauważył dwóch malarzy chlapiących świeżą
warstwę emalii na framugę drzwi do gospody. Miniaturowa armia zatrzymała się. Pearly
podszedł do drżących ze strachu malarzy. Przybliżył oczy do świeżej zielonej farby i zastygł na
chwilę; wdychał jej zapach, zupełnie się zatracił. Odświeżony, poruszony i zdumiony zrobił krok
wstecz ogarnięty magnetyzmem barw…
– Nałóżcie więcej – powiedział. – Lubię patrzeć, jak się ją nakłada, lubię, gdy jest mokra.
To wspaniała chwila.
Malarze zaczęli nakładać następną warstwę, szynkarz był zachwycony, Pearly przyglądał
się z zadowoleniem.
– Miły widok – przyznał. – Naprawdę miły. Przypominają mi się owe wydzielone
miejsca w posiadłościach bogaczy, gdzie nie wpuszcza się owiec i zieleń pozostaje nietknięta.
Tylko tak dalej, chłopcy. Wrócę tu za dzień czy dwa, zobaczę, jak to wygląda po wyschnięciu.
A potem ruszył dalej ze swym gangiem na wojnę, stanął w pierwszej linii i walczył jak
nikt, ponieważ napił się ze źródeł koloru.
Magnetyzm barw zmuszał go do kradzenia obrazów. Najpierw wziął na cel sklepy dla
malarzy, napadał na nie sam bądź wysyłał swych ludzi – lecz szybko odkrył, że nie ma tam nic
prócz sztalug i farb. Złodzieje zorientowali się, że obrazów należy szukać w bezpiecznie
zamkniętych skarbcach cenionych marszandów oraz najpilniej strzeżonych pałacach przy górnej
Fifth Avenue – i znajdowali je tam: najbardziej pożądane ze wszystkich płócien, sprzedawane za
dziesiątki tysięcy dolarów, obrazy, na widok których śliniły się wszystkie psy gończe z gazet i o
Strona 20
których krytycy nie śmieli powiedzieć złego słowa. Przywożono je z Europy na jachtach,
w osobnych kajutach, strzeżone przez trzyosobowe grupy agentów Pinkertona. Pearly wiedział,
które z nich kraść, ponieważ czytał gazety i prenumerował katalogi aukcyjne.
Pewnej nocy jego najlepsi włamywacze przynieśli pięć zrolowanych płócien z galerii
Knoedlera. Pearly nie wytrzymał do rana: kazał przynieść dwa tuziny sztormowych latarni
i luster na olbrzymie poddasze nieopodal mostów, gdzie mieściła się wówczas kwatera główna
gangu – wzorem hiszpańskiej partyzantki Krótkie Ogony często zmieniały miejsce pobytu –
a następnie rozwinąć obrazy. Płótna rozwieszono na stojakach i zakryto aksamitną zasłoną.
Zapalono lampy. Jaskrawe światło biło w miękką tkaninę. Pearly odsunął się do tyłu, gotowy do
uczty. Skinieniem głowy dał znak swoim ludziom, by spuścili zasłonę.
– Co?! – wrzasnął, odruchowo kładąc rękę na rękojeści pistoletu. – Czyście na pewno
ukradli to, co wam kazałem?
Włamywacze gorączkowo zaczęli wertować katalogi, porównywali tytuły zakreślone na
czerwono ręką Pearly’ego z tabliczkami, które odkręcili z ram i ukradli wraz z płótnami.
Wszystko się zgadzało.
– Nie rozumiem – powiedział Pearly, wpatrując się w kolekcję wielkich i sławnych dzieł.
– Sama czerń i brąz. Wyglądają jak błoto. Żadnego światła, ledwie widać kolory. Kto maluje
czarno-brązowe obrazy?
– Nie wiem, Pearly – odparł Blacky Womble, jego najbardziej zaufany zastępca.
– Po co? Po co się to robi? Co w nich widzą ci wszyscy bogacze i znawcy? Czy oni są
ślepi? Przecież to bogacze, muszą wiedzieć, ile to jest warte.
– Mówię ci, Pearly, nie mam pojęcia – rzekł Blacky Womble.
– Cicho bądź! Odnieście je z powrotem. Nie chcę ich tutaj. Włóżcie je z powrotem
w ramy.
– Ale myśmy je przecież wycięli – zaprotestowali włamywacze. – Poza tym za godzinę
będzie widno. Nie ma już czasu.
– No to odnieście je jutro w nocy. Do diabła z nimi! Co za śmieci!
Nazajutrz w mieście zapanowało wielkie poruszenie, gdy odkryto, że z galerii Knoedlera
zniknęły obrazy warte pół miliona dolarów. Następnego dnia prasa krzyczała, że obrazy zostały
zwrócone. Na pierwszych stronach gazety drukowały treść listu przypiętego do jednej z ram:
Nie chcę tych obrazów. Wyglądają jak błoto, jak zupa z soczewicy, nie mają w sobie
barw. Przynajmniej takich barw, do jakich przywykłem. Popatrzcie sobie na dowolne
amerykańskie miasto, zwłaszcza jesienią czy zimą, gdy kolory tańczą i płyną w świetle dnia,
spójrzcie na nie z odległego wzgórza lub z łodzi na rzece czy w zatoce: każdy fragment tego
widoku będzie o wiele lepszym obrazem niż te wasze bohomazy, które można kochać tylko wtedy,
kiedy jest się dobrze urodzonym. Może jestem złodziejem, ale umiem rozpoznać kolor, gdy z łaski
niebios lub wskutek diabelskich sztuczek ukaże się moim oczom – i wiem też, jak wygląda błoto.
Nie musi pan już się bać o swoje obrazy, panie Knoedler. Nie będę ich już kradł. Nie podobają
mi się.
Szczerze oddany
P. Soames