Hayden Torel L - Dziecko
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Hayden Torel L - Dziecko |
Rozszerzenie: |
Hayden Torel L - Dziecko PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Hayden Torel L - Dziecko pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Hayden Torel L - Dziecko Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Hayden Torel L - Dziecko Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
TOREY L. HAYDEN
DZIECKO
Dla Sheili R., oczywiście
Często pytają mnie o wiersz,
który wisi na ścianie w moim pokoju.
A mnie zależy tylko na tym,
aby ludzie poznali dziecko,
które go napisało. Mam nadzieję,
że mi się to udało.
Prolog
Przez znaczną część mojego dorosłego życia pracowałam z dziećmi, które cierpią
na zaburzenia emocjonalne. Jesienią, na pierwszym roku college'u, zgłosiłam się
na ochotnika do pracy z dziećmi w wieku przedszkolnym, które miały różne
zaburzenia rozwojowe oraz sprawiały spore trudności wychowawcze. Od tamtego
czasu interesują mnie złożone aspekty choroby psychicznej u dzieci. Zdobyłam
trzy stopnie naukowe, przez kilkanaście lat pracowałam jako asystentka
nauczyciela, potem jako nauczycielka, instruktorka na uniwersytecie oraz
pracownik naukowy na wydziale psychiatrii; mieszkałam w pięciu stanach,
pracowałam w prywatnych przedszkolach, szkołach publicznych, zamkniętych
oddziałach psychiatrycznych i innych instytucjach państwowych, a przez cały czas
usiłowałam znaleźć odpowiedzi na kluczowe pytania, dzięki którym potrafiłabym
dotrzeć do tych dzieci, zrozumieć je. Gdzieś w głębi duszy dawno już, co prawda,
wiedziałam, że takie odpowiedzi nie istnieją, a w przypadku niektórych dzieci
nawet miłość nie wystarczy. Jednakże wiara w człowieka wykracza poza granice
zdrowego rozsądku i wymyka się naszej kruchej wiedzy.
Ludzie często pytają mnie o moją pracę. Chyba najczęściej powtarzają: Czy to nie
jest frustrujące? Czy to nie jest frustrujące, pyta studentka college'u,
spotykać się dzień w dzień z przemocą, biedą, problemami alkoholizmu i
narkomanii, seksualnej i fizycznej przemocy, opuszczenia i apatii? Czy nie jest
frustrujące, pyta nauczyciel, pracować tak ciężko i tak mało otrzymywać w
zamian? Czy nie jest frustrująca świadomość, pytają wszyscy, że twoim
największym sukcesem może być co najwyżej zbliżenie się do normalności,
świadomość, że te małe dzieci są skazane na życie, które według naszych
standardów nie przynosi nikomu żadnych korzyści, nie jest normalne?
Nie. To nie jest frustrujące. To są po prostu dzieci, które, owszem, sprawiają
czasem kłopoty, tak jak wszystkie inne, lecz jednocześnie potrafią być
niezmiernie współczujące i wrażliwe. Czasami trzeba szaleństwa, żeby
wypowiedzieć całą prawdę.
Ale te dzieci to coś więcej. Są odważne. Dowiadujemy się w wieczornych
wiadomościach o nowych podbojach na odległych frontach i nie mamy pojęcia, że
prawdziwe dramaty rozgrywają się obok nas. A szkoda, ponieważ tam właśnie można
zobaczyć odwagę, jakiej nie ujrzymy nigdzie indziej. Niektóre spośród tych
dzieci żyją trapione nieustannie tak wielkimi koszmarami, że każdy ich ruch
niesie ze sobą coś nieoczekiwanego, strasznego. Życie wielu z nich wypełnia
przemoc i perwersja, jakich nie da się wyrazić słowami. Niektóre nie zaznały
nawet szacunku, na jaki zasługują zwierzęta. Inne żyją pozbawione nadziei. A
jednak przetrwały. I w większości wypadków zaakceptowały swoje życie, ponieważ
był to jedyny sposób na przetrwanie.
Książka ta opowiada tylko o jednym dziecku. Nie pisałam jej, aby wzbudzić czyjąś
litość albo pochwalić jedną nauczycielkę. Nie miałam też zamiaru pogrążać tych,
którzy dotąd żyli spokojnie w niewiedzy. Książka miała być odpowiedzią na
pytania dotyczące problemów pojawiających się podczas pracy z dziećmi chorymi
umysłowo. Jest ona hymnem na cześć ludzkiej duszy, ponieważ ta mała dziewczynka
jest uosobieniem wszystkich dzieci, z którymi pracowałam. Jest podobna do nas
wszystkich. Przetrwała.
1
Powinnam była wiedzieć.
Artykuł był krótki, zaledwie kilka akapitów pod komiksami na stronie szóstej.
Napisano w nim o sześcioletniej dziewczynce, która znęcała się nad dzieckiem z
sąsiedztwa. W zimny listopadowy wieczór wyprowadziła ze sobą trzyletniego
chłopca, następnie przywiązała go do drzewa w pobliskich zaroślach i podpaliła.
Chłopiec przebywał teraz w miejscowym szpitalu, a jego stan był krytyczny.
Dziewczynkę zatrzymano.
Artykuł przeczytałam pobieżnie, podobnie jak całą gazetę, kwitując go zdawkowym
do-czego-to-dochodzi-na-tym-świecie. Później, jeszcze tego samego dnia,
przypomniałam sobie o nim w czasie zmywania. Zastanawiałam się, co policja
zrobiła z dziewczynką. Czy można było aresztować sześciolatka? Doznałam iście
kafkowskiej wizji, w której ujrzałam małe dziecko kołaczące się po naszym
miejskim, starym i zimnym więzieniu. Rozważałam ten problem ogólnie, bez związku
z żadnym konkretnym przypadkiem, a przecież powinnam była wiedzieć.
Powinnam była się domyślić, że żaden nauczyciel nie zechce przyjąć dziecka z
taką przeszłością. Żaden rodzic nie zgodzi się, aby ktoś taki chodził do klasy z
jego pociechą. Nikt nie pozwoli, żeby zostawić takie dziecko samemu sobie.
Powinnam była się domyślić, że ona wyląduje u mnie.
W naszej szkole klasę, którą prowadziłam, nazywano pieszczotliwie "śmietnikiem".
Był to ostatni rok, zanim podjęto wysiłki, by dzieci specjalnej troski zaczęły
uczęszczać do normalnych klas, a także ostatni rok, w którym wszystkie
odbiegające od normy dzieci pakowano do klas specjalnych. Tak więc mieliśmy
klasy dla dzieci opóźnionych, klasy dla dzieci z zaburzeniami emocjonalnymi,
klasy dla dzieci upośledzonych fizycznie, klasy dla dzieci z zaburzeniami
zachowania, klasy dla dzieci z trudnościami w uczeniu się i wreszcie była moja
klasa. Miałam w niej ośmioro dzieci, które nie mieściły się w żadnej kategorii.
Stanowiłam dla nich ostatni przystanek przed jakąś instytucją. W mojej klasie
zbierano ludzkie odpadki.
Rok wcześniej, wiosną, pracowałam jako pedagog szkolny i pomagałam dzieciom z
zaburzeniami emocjonalnymi i kłopotami w uczeniu się, które uczęszczały do
zwykłych klas. Wcześniej w tym samym miejscu pracowałam na różnych stanowiskach,
dlatego nie zdziwiło mnie, kiedy Ed Somers, dyrektor Wydziału Szkolnictwa
Specjalnego, zwrócił się do mnie w maju z pytaniem, czy nie chciałabym zająć się
od jesieni "śmietnikiem". Wiedział, że mam doświadczenie w pracy z dziećmi z
poważnymi zaburzeniami i że lubię maluchy. A także, że lubię wyzwania.
Zachichotał nieśmiało, kiedy to powiedział, ponieważ zdawał sobie sprawę, że
jego pochlebstwa są dość wymuszone, lecz był wystarczająco zdesperowany, by się
do nich uciec.
Zgodziłam się, choć nie bez wahania. W głębi serca bardzo pragnęłam mieć znowu
własną klasę z własnymi dziećmi. Chciałam także uwolnić się od rygorystycznego -
być może nieświadomie - dyrektora. Wprawdzie był poczciwym człowiekiem, lecz
mieliśmy inny punkt widzenia na wiele spraw. Nie podobał mu się mój zbyt
codzienny strój, moja nieokiełznana klasa, jak również to, że dzieci zwracały
się do mnie po imieniu. Wszystkie te drobiazgi, jak to zwykle bywa, urastały do
wielkich problemów. Wiedziałam, że jeśli wyświadczę Edowi przysługę, nikt nie
będzie się czepiał moich dżinsów i mojej poufałości z dziećmi. Tak więc
przyjęłam jego propozycję przeświadczona, że zdołam pokonać wszelkie trudności,
jakie niesie ze sobą.
Moja wiara w siebie znacznie osłabła między chwilą podpisania umowy a końcem
pierwszego dnia w szkole. Pierwszy cios otrzymałam w momencie, gdy dowiedziałam
się, że będę pracowała w tej samej szkole, w której pracowałam poprzednio. Teraz
jej dyrektor miał na głowie nie tylko mnie, lecz także ósemkę bardzo
szczególnych dzieci. Natychmiast umieszczono nas w dobudowanym do budynku
szkolnego pawilonie, w którym mieściła się jeszcze tylko sala gimnastyczna.
Byliśmy całkowicie odizolowani od reszty. Moja sala lekcyjna wystarczyłaby,
gdyby dzieci były starsze i bardziej samodzielne. Jednakże dla ośmiorga małych
dzieci i dwojga dorosłych oraz dziesięciu ławek, trzech stołów, czterech
biblioteczek i niezliczonej liczby krzeseł, które wydawały się rozmnażać w nocy,
klasa okazała się beznadziejnie ciasna. Dlatego wyrzuciłam biurko
nauczycielskie, dwie biblioteczki, szafkę, wszystkie krzesła oprócz dziewięciu
małych i wreszcie wszystkie ławki. Co więcej, klasa była długa i wąska, z jednym
oknem w końcu. Pierwotnie urządzono tam pokój konsultacyjny i salę testów,
dlatego ściany obito boazerią, a podłogę wyłożono wykładziną. Gotowa byłam oddać
cały ten przepych za klasę, w której nie trzeba by było palić światła przez cały
dzień albo w której na podłodze leżałoby linoleum, o wiele bardziej odporne na
plamy.
Przepisy mówiły, że w klasie z pełną liczbą uczniów z poważnymi zaburzeniami
nauczyciel ma prawo do pomocy asystenta pracującego w pełnym wymiarze godzin.
Miałam nadzieję, że przydzielą mi jedną z dwóch kompetentnych kobiet, z którymi
współpracowałam w poprzednim roku, lecz tak się nie stało. Do pomocy otrzymałam
nowo przyjętego asystenta. W naszej niewielkiej społeczności, w której mieliśmy
szpital stanowy, więzienie stanowe oraz ogromny obóz dla emigrantów, lista
opieki społecznej była imponująca. W związku z tym zajęcia nie wymagające
kwalifikacji pozostawały zwykle zarezerwowane dla bezrobotnych z listy usług
społecznych. Osobiście uważałam,, że stanowisko mojego asystenta wymaga
kwalifikacji, lecz opieka społeczna była innego zdania. Tak więc już w pierwszym
dniu mojej pracy stanął przede mną wysoki Amerykanin meksykańskiego pochodzenia,
który mówił głównie po hiszpańsku. Anton miał dwadzieścia dziewięć lat i nigdy
nie ukończył szkoły średniej. Nie, przyznał, nigdy wcześniej nie pracował z
dziećmi. Nie, nigdy specjalnie tego nie pragnął. Bo, widzisz, wyjaśnił mi,
trzeba brać taką pracę, jaką dają, żeby nie stracić zasiłków. Umieścił swoje
długie ciało na przedszkolnym krzesełku i zauważył, że jeśli ta praca wypali, to
po raz pierwszy zostanie na zimę na północy; dotąd zawsze wyjeżdżał do
Kalifornii razem z innymi pracownikami sezonowymi. A zatem było nas już dwoje.
Później, po rozpoczęciu roku szkolnego.
Otrzymałam do pomocy czternastoletnią uczennicę szkoły średniej, która
poświęciła dwie ze swoich godzin pozalekcyjnych na pracę z moimi dziećmi. Mając
takie wsparcie, wyruszyłam na spotkanie z nowymi uczniami.
Nie miałam jakichś niezwykłych oczekiwań wobec mojej ósemki. Pracowałam w
zawodzie wystarczająco długo, aby pozbyć się naiwności. Ponadto doświadczenie
nauczyło mnie, by nie okazywać zdziwienia lub zaskoczenia, nawet jeśli je
odczuwałam. Tak było bezpieczniej.
Tamtego sierpniowego poranka pierwszy przyszedł Peter, krzepki czarnoskóry
ośmiolatek z gęstą czupryną afro; jego silne ciało całkowicie przeczyło
pogłębiającym się dolegliwościom neurologicznym, które stały się przyczyną
poważnych ataków i agresywnego zachowania. Peter wpadł do klasy, krzycząc
przeraźliwie i przeklinając. Zrozumiałam, że nienawidzi szkoły, nienawidzi tej
klasy i mnie i nie ma zamiaru zostać w tym gównianym pomieszczeniu, a ja nie
mogę go do tego zmusić.
Następnie zjawiła się Tyler, która zaskoczyła mnie tym, że okazała się
dziewczynką. Weszła do klasy, kryjąc się za matką, ze spuszczoną głową i burzą
ciemnych loków. Tyler także miała osiem lat i już dwukrotnie usiłowała się
zabić. Za drugim razem płyn do czyszczenia zlewów, którego się napiła, zniszczył
część jej przełyku. Teraz w gardle nosiła rurkę, a na szyi miała liczne blizny
pooperacyjne, które wymownie świadczyły o jej możliwościach.
Max i Freddie przybyli poprzedzani wrzaskami. Max, silny, jasnowłosy
sześciolatek, nosił znamię autyzmu. Płacząc i skrzecząc, miotał się po sali i
wymachiwał rękoma. Jego matka tłumaczyła, że syn często zachowuje się w sposób
trudny do przewidzenia. Popatrzyła na mnie zmęczonym wzrokiem i dostrzegłam w
jej oczach ulgę, że może pozbyć się go chociaż na kilka godzin. Freddie miał
siedem lat i ważył ponad czterdzieści kilogramów. Wałki tłuszczu wypychały po
bokach jego ubranie i wylewały się między guzikami koszuli. Gdy tylko pozwolono
mu opaść na podłogę, natychmiast umilkł, a właściwie zamienił się w bezwładną
kupkę. W jednym z jego dokumentów wpisano autyzm, w innym - znaczne opóźnienie,
a w jeszcze innym brak było jakiegokolwiek rozpoznania.
Siedmioletnią Sarah znałam już od trzech lat. Pracowałam z nią, jeszcze kredy
chodziła do przedszkola. Doświadczywszy wcześniej fizycznej przemocy i
seksualnego napastowania, Sarah była dzieckiem gniewnym i zbuntowanym. Przez
cały poprzedni rok uczęszczała do specjalnej klasy pierwszej w innej szkole,
gdzie prawie się nie odzywała. Nie rozmawiała z nikim poza swoją matką i
siostrą. Przywitałyśmy się uśmiechem, zadowolone z widoku znajomej twarzy.
Elegancka kobieta w średnim wieku wniosła do klasy piękną dziewczynkę podobną do
lalki. Dziewczynka wydawała się żywcem wyjęta z magazynu mody dla dzieci:
wykrochmalona sukienka i starannie uczesane blond włosy. Była to Susannah Joy,
miała sześć lat i po raz pierwszy przyszła do szkoły. Lekarze powiedzieli jej
rodzicom, że córka nigdy nie będzie normalna. Stwierdzono u niej dziecięcą
schizofrenię. Cierpiała na słuchowe i wzrokowe halucynacje i przez większą część
dnia siedziała zapłakana, kołysząc się w przód i w tył. Rzadko się odzywała, a
jeszcze rzadziej z sensem. W spojrzeniu jej matki wyczytałam nieme błaganie,
abym użyła mojej magii i zamieniła jej dziecko z bajki w zdrową dziewczynkę. Na
widok tego spojrzenia poczułam ukłucie w sercu, ponieważ dostrzegłam w nim także
odrzucenie. Dobrze znałam ból i cierpienie, jakie czekały tych, do których
wreszcie dotarło, że nikt z nas nie posiada magicznej mocy, jakiej szukali
rodzice Susannah Joy.
Ostatni przyszli William i Guillermo. Obaj mieli po dziewięć lat. William był
chudym i wysokim chłopcem o ziemistej cerze, który panicznie bał się wody,
ciemności, samochodów, odkurzaczy i kurzu pod swoim łóżkiem. W obronie przed tym
wszystkim uciekał się do skomplikowanego rytuału dotykania siebie samego albo
mruczał pod nosem zaklęcia. Guillermo zaś był jednym spośród niezliczonej rzeszy
meksykańskich emigrantów, którzy przybywali do Stanów każdego roku, by pracować
w polu. Największym problemem Guillerma pozostawał nie jego gniew, nad którym
można było zapanować, lecz fakt, że był niewidomy. Bardzo mnie to zaskoczyło,
lecz wyjaśniono mi, że z powodu swojego agresywnego zachowania Guillermo nie
nadaje się do klasy dla dzieci niewidomych czy niedowidzących. No cóż,
pomyślałam, w takim razie jest remis, ponieważ ja nie czułam się kompetentna, by
opiekować się niewidomym dzieckiem.
Tak więc zebrało się nas dziesięcioro, a właściwie jedenaścioro, razem z
Whitney, uczennicą szkoły średniej. Kiedy po raz pierwszy przyjrzałam się tej
zbieraninie wychowanków i opiekunów, poczułam, że ogarnia mnie rozpacz. Czy
kiedykolwiek uda nam się stworzyć klasę? Czy uda nam się opanować matematykę i
wszystkie inne cuda, jakie powinniśmy poznać przez najbliższe dziewięć miesięcy?
Troje dzieci nie umiało jeszcze korzystać samodzielnie z toalety, dwojgu innym
wciąż zdarzały się wypadki. Troje nie potrafiło rozmawiać, jedno nie chciało.
Dwoje nie przestawało mówić. Jedno było niewidome. Moja klasa stanowiła
wyzwanie, jakiego się nie spodziewałam.
Ale poradziliśmy sobie. Anton nauczył się zmieniać pieluchy. Whitney nauczyła
się sprzątać mocz z dywanu. Ja nauczyłam się brajla. Pan Collins nauczył się nie
zaglądać do naszego pawilonu. Ed Somers nauczył się chować. I tak staliśmy się
klasą.
Do Bożego Narodzenia stanowiliśmy już zżytą grupę, a ja nie mogłam się doczekać
każdego następnego dnia. Sarah znowu zaczęła odzywać się regularnie, Max uczył
się liter, Tyler uśmiechała się od czasu do czasu, Peter coraz rzadziej wpadał w
gwałtowną złość, William potrafił przejść obok wszystkich wyłączników światła w
korytarzu, który prowadził do jadalni, nie wypowiadając ani jednego zaklęcia,
Guillermo uczył się, choć niechętnie. A Susannah Joy i Freddie? No cóż,
pracowaliśmy nad nimi.
Artykuł w gazecie przeczytałam w końcu listopada i zapomniałam o nim. A nie
powinnam. Powinnam była wiedzieć, że prędzej czy później będzie nas
jedenaścioro.
Ed Somers zjawił się w moim pokoju na drugi dzień po przerwie bożonarodzeniowej.
Przyszedł wcześnie, a na jego obliczu czaił się ten skruszony wyraz twarzy,
który -jak już zdążyłam się przekonać - oznaczał dla mnie kłopoty. Widziałam go
już, kiedy mi oznajmił, że nie dostanę dodatkowej pomocy dla Guillerma, albo
kiedy przyniósł mi kolejne beznadziejne orzeczenie lekarza, którego znaleźli
rodzice Susannah. Ed chciał, żeby było inaczej, a ja wierzyłam, że ma dobre
intencje, dlatego nie potrafiłam gniewać się na niego.
- Dostaniesz jeszcze jedno dziecko do klasy - oznajmił, a jego twarz
odzwierciedlała wahanie, jak mi to powiedzieć.
Przez długą chwilę tylko na niego patrzyłam, ponieważ nie byłam pewna, czy
dobrze go zrozumiałam. Zaskoczył mnie. Miałam już w klasie tylu podopiecznych,
na ilu zezwalało prawo.
- Ed, ja już mam ośmioro dzieci.
- Wiem, Torey, ale to jest wyjątkowa sprawa. Nie mamy co z nią zrobić. Twoja
klasa jest jej jedyną szansą.
- Ale ja już mam ośmioro dzieci - powtórzyłam z uporem. - Nie mogę mieć więcej.
Ed posłał mi bolesne spojrzenie. Był wysokim, potężnym mężczyzną, w typie
sportowca, obdarzonym jednak lekką otyłością wieku średniego. Zdążył już stracić
większość włosów, a te, które mu zostały, zaczesywał starannie na lśniącej
łysinie. Przede wszystkim jednak był bardzo łagodną osobą i zawsze dziwiłam się,
jak to się stało, że zaszedł tak wysoko w szkolnictwie, gdzie nikomu nie
ułatwiano żygia. Może właśnie na tym polegała jego tajemnica, ponieważ zawsze
miękłam, widząc jego skruszoną minę, kiedy przekazywał mi złe wieści.
- Dlaczego to dziecko jest takie wyjątkowe? - spytałam zaciekawiona.
- Chodzi o tę dziewczynkę, która w listopadzie podpaliła chłopca. Zabrali ją ze
szkoły i mają umieścić w szpitalu stanowym, ale na razie nie ma wolnego miejsca
na oddziale dziecięcym. Dziewczynka siedzi od miesiąca w domu i pakuje się w
coraz większe kłopoty. Ci z opieki społecznej dopytują się, dlaczego nic z nią
nie robimy.
- Nie mogą przyznać jej nauczania indywidualnego? - spytałam. Wcześniej kilkoro
moich dzieci korzystało z tej formy pomocy; nauczyciel przychodził do nich do
domu, jeśli z jakichś powodów nie mogły uczęszczać do szkoły. Uczono w ten
sposób mocno upośledzone dzieci, dopóki nie znaleziono dla nich właściwego
miejsca.
Ed zmarszczył czoło i wbił wzrok w podłogę.
- Nikt nie chce z nią pracować.
- Przecież ona ma sześć lat - odparłam. - Boją się sześcioletniego dziecka?
Wzruszył ramionami, a jego milczenie mówiło mi więcej niż jakiekolwiek słowa
wyjaśnienia.
- Ale ja już mam komplet.
- Możemy zabrać ci jedno dziecko, Torey. Musimy tutaj umieścić tamtą
dziewczynkę. Tylko na jakiś czas, dopóki nie zwolni się miejsce w szpitalu.
Musimy ją tutaj umieścić. Nigdzie indziej się nie nadaje. Można ją zostawić
tylko u ciebie.
- Chcesz powiedzieć, że tylko ja jestem na tyle głupia, żeby ją przyjąć.
- Możesz wyznaczyć jedno dziecko do zabrania.
- Kiedy mogę się jej spodziewać?
- Ósmego.
W tym momencie przyszły dzieci i musiałam się przygotować do pierwszych zajęć po
przerwie świątecznej. Ed wyczuł, że chcę już zabrać się do pracy, więc skinął
tylko głową i wyszedł. Wiedział, że jeśli da mi trochę czasu, ulegnę. Wiedział
też, że mimo całej mojej zuchwałości jestem typem popychadła.
Przekazałam Anionowi nowiny i popatrzyłam na dzieci. Przez cały dzień zadawałam
sobie pytanie, które z nich powinno odejść. Guillermo wydawał się oczywistym
kandydatem, głównie z tego powodu, że czułam się najmniej kompetentna, by go
uczyć. A Freddie albo Susannah Joy? Żadne z nich nie poczyniło widocznych
postępów. Każdy mógł posadzić ich w kącie i zmienić im majtki. A może Tyler? W
znacznym stopniu wyzbyła się swoich skłonności samobójczych, a jej rysunki nie
były już tak ponure. Pedagog szkolny z pewnością by sobie z nią poradził.
Przyglądałam się im kolejno i zastanawiałam, dokąd by poszli i jak by sobie
radzili. Jaka byłaby bez nich nasza grupa. Wiedziałam, że żadne z tych dzieci
nie przetrwałoby w bardziej rygorystycznej klasie. Żadne z nich nie było jeszcze
gotowe. Ja także nie byłam gotowa, by zrezygnować z pracy z nimi, by je wypuścić
dalej.
- Ed? - Ściskałam mocno słuchawkę, ponieważ wyślizgiwała mi się ze spoconej
dłoni. - Nie chcę oddawać żadnego z dzieci. Klasa zdążyła się już zżyć. Nie
potrafię wybrać żadnego.
- Torey, mówiłem ci, że musisz ją przyjąć. Wierz mi, że robię to z niechęcią,
ale twoja klasa jest jedynym miejscem, gdzie można ją umieścić.
Przez chwilę patrzyłam zamyślona na tablicę ogłoszeń nad telefonem, gdzie
anonsowano wydarzenia, w których moje dzieci nigdy nie wezmą udziału. Czułam się
wykorzystywana.
- Czy mogę mieć dziewięcioro dzieci w klasie?
- A przyjmiesz tyle?
- To wbrew przepisom. Dostanę pomoc?
- Zobaczymy.
- Czy to znaczy, że się zgadzasz?
- Mam nadzieję, że tak - odparł Ed. - Zobaczymy. Czy będzie ci potrzebna jeszcze
jedna ławka?
- Potrzebuję jeszcze jednego nauczyciela. Albo innej sali.
- A wystarczy ci dodatkowa ławka?
- Nie. Ja w ogóle nie mam ławek. Nie zmieściło się osiem, więc wyrzuciłam
wszystkie. Siedzimy na podłodze albo na krzesłach. Nie, nie potrzebuję jeszcze
jednej ławki. Po prostu przyślij mi to dziecko.
2
Zjawiła się ósmego stycznia. Od chwili, kiedy zgodziłam się ją przyjąć, do dnia,
w którym przyszła do szkoły, nie otrzymałam żadnych wiadomości na jej temat,
żadnej dokumentacji czy historii choroby. Wiedziałam o niej tylko tyle, ile
przeczytałam w gazecie, w krótkim artykule pod komiksami na stronie szóstej,
półtora miesiąca wcześniej. Ale nie miało to chyba większego znaczenia. Nic nie
mogło mnie dostatecznie przygotować na to, co mnie czekało.
Przyprowadził ją Ed Somers, a właściwie przyciągnął za sobą, trzymając ją mocno
w pasie. Towarzyszył mu pan Collins.
- To będzie twoja nowa nauczycielka - wyjaśnił Ed. - A tu będzie twoja nowa
klasa.
Spojrzałyśmy na siebie. Sheila miała prawie sześć i pół roku, prawie... Była
bardzo drobną dziewczynką, miała potargane włosy, złowrogie spojrzenie i bardzo
brzydko pachniała. Zaskoczył mnie fakt, że jest taka mała. Spodziewałam się
kogoś większego. Niejeden trzylatek dorównywał jej wzrostem. Ubrana w dżinsowe
ogrodniczki i wypłowiały chłopięcy podkoszulek przypominała dziecko z reklamy
"Ratujcie Dzieci".
- Cześć, jestem Torey - odezwałam się najłagodniejszym tonem, na jaki może się
zdobyć nauczyciel, i wyciągnęłam do niej rękę. Kiedy nic nie odpowiedziała,
przejęłam od Eda jej mokry nadgarstek.
- To jest Sarah - powiedziałam. - Oprowadzi cię po klasie i pokaże wszystko.
Sarah wyciągnęła rękę, lecz Sheila nawet nie drgnęła, przesuwając szybko
wzrokiem po twarzach innych.
- Chodź, dzieciaku - powiedziała Sarah i chwyciła ją za nadgarstek.
- To jest Sheila - wyjaśniłam. Sheili nie spodobały się nasze poufałe gesty,
ponieważ wyrwała rękę i zrobiła krok w tył. Odwróciła się, gotowa do ucieczki,
lecz na szczęście w drzwiach stał jeszcze pan Collins i wpadła prosto na niego.
Chwyciłam ją za ramię i wciągnęłam z powrotem do klasy.
- Pójdziemy już - powiedział Ed, a na jego obliczu pojawił się przepraszający
wyraz twarzy. - W pokoju nauczycielskim zostawiłem dla ciebie jej dokumentację.
Po wyjściu Eda i pana Collinsa Anton zamknął drzwi na zasuwę. Pociągnęłam Sheilę
przez klasę do mojego krzesła, gdzie zawsze odbywały się nasze poranne dyskusje,
i posadziłam przed sobą na podłodze. Pozostałe dzieci podeszły do nas nieśmiało.
Teraz było nas dwanaścioro.
Każdy ranek w naszej klasie rozpoczynał się "dyskusją". Kiedy ja chodziłam do
szkoły, przed rozpoczęciem lekcji składaliśmy przysięgę wierności narodowi i
śpiewaliśmy patriotyczne piosenki. Uważałam, że patriotyzm nie jest najlepszym
tematem do dyskusji dla dzieci, które często nie potrafią wyrazić swoich
podstawowych potrzeb, lecz rada szkoły odnosiła się podejrzliwie do każdego, kto
nie okazywał dostatecznie wyraźnie swojego patriotyzmu. Tak więc poszłam na
kompromis i wprowadziłam dyskusję. Dzieci pochodziły z tak różnych domów, że
uznałam, iż potrzebujemy czegoś, co by nas jednoczyło każdego ranka. Poza tym
szukałam środka, który by ułatwił ich komunikację i zrozumienie mowy.
Zaczynaliśmy więc od przysięgi. Prowadziło ją jedno z dzieci, co oznaczało, że
musiało się jej nauczyć. Miało to swoją dobrą stronę, ponieważ tekst stanowił
ciąg sensownie ułożonych słów. Następnym punktem była dyskusja "na temat".
Dotyczył on zwykle uczuć; dzieci opowiadały o tym, co pomaga im być
szczęśliwymi. Kiedy indziej rozwiązywały jakiś problem, na przykład co by
zrobiły, gdyby zobaczyły, że któreś się zraniło. Zawsze staraliśmy się, aby
wszyscy mieli możliwość wypowiedzenia się. Początkowo to ja proponowałam tematy
do dyskusji, lecz po miesiącu dzieci zaczęły wysuwać własne propozycje i tak już
zostało.
Następnie każde z dzieci miało trochę czasu, aby opowiedzieć o tym, co robiło od
chwili opuszczenia szkoły poprzedniego dnia. Te dwa aspekty naszej dyskusji
znacznie ją ożywiały, tak że nawet Susannah czasem brała w niej udział w sposób
zrozumiały dla innych. Dzieci miały zwykle wiele do powiedzenia i bywały dni, w
których z trudnością kończyłam dyskusję. Później przedstawiałam plan naszych
zajęć na dany dzień i kończyliśmy piosenką. Znałam wiele piosenek-pokazywanek;
podczas ich śpiewania mój zapał przewyższał zwykle umiejętności. Często
śpiewając którąś z nich, posługiwałam się jednym z uczniów jak marionetką.
Dzieci uwielbiały to i zawsze kończyliśmy salwą śmiechu, nawet w dni, które nie
rozpoczęły się zbyt pogodnie.
Tak więc i tamtego ranka zebrałam wszystkich wokół siebie.
- Dzieci, to jest Sheila. Dołączy do naszej klasy.
- Jak to? - spytał Peter z podejrzliwą miną. - Nie mówiłaś, że przyjdzie do nas
nowa dziewczyna.
- Mówiłam, Peter. W piątek ćwiczyliśmy Jak pokażemy Sheili, że cieszymy się z
jej przybycia. Pamiętasz, co robiliśmy?
- Ja się nie cieszę, że przyszła - odparł. - Mnie się podobało z nami, tak jak
było. - Zakrył uszy dłońmi i zaczął się kołysać.
- Będziemy potrzebować trochę czasu, zanim się przyzwyczaimy. - Kiedy poklepałam
Sheilę po ramieniu, odsunęła się. - Dobrze, kto ma temat?
Dzieci siedziały wokół mnie na podłodze, lecz żadne się nie odezwało.
- Nikt? W takim razie ja podpowiem. Jak myślicie, co czuje ktoś, kto jest nowy i
nie zna nikogo albo kto chce należeć do grupy, a innym się to nie podoba? Jakie
to może być uczucie?
- Złe - powiedział Guillermo. - Kiedyś mi się to zdarzyło i czułem się źle.
- Może nam o tym opowiesz? - zaproponowałam. Nieoczekiwanie Peter zerwał się na
nogi.
- Ona śmierdzi - oznajmił i odsunął się od Sheili. - Strasznie śmierdzi i nie
chcę, żeby z nami siedziała. Zaśmierdzi mnie.
Sheila obrzuciła go ponurym spojrzeniem, lecz nic nie powiedziała i nie
poruszyła się. Siedziała skulona z rękoma splecionymi wokół kolan.
Sarah wstała i podeszła do Petera, który zdążył zmienić miejsce.
- Torey, ona naprawdę śmierdzi. Tak jak siki.
Dobre obyczaje z pewnością nie były naszą najmocniejszą stroną. Nie zdziwił mnie
ich brak taktu, lecz jak zawsze byłam nieco zmieszana. Nie znalazłam sposobu, by
powstrzymać dzieci przed tego typu bezpośrednimi uwagami. Jeśli chodzi o naukę
dobrych manier, to żeby zrobić krok do przodu, szliśmy dwa do tyłu i sześć w
bok.
- Peter, jak myślisz, jak to jest, kiedy ktoś mówi, że śmierdzisz?
- Ale ona strasznie śmierdzi - odparł Peter.
- Nie o to cię pytałam. Jak byś się czuł, gdyby ktoś powiedział ci coś takiego?
- Na pewno nie chciałbym zasmrodzić wszystkich.
- To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
- To by zraniło moje uczucia- wtrąciła Tyler, podrywając się na kolana. Wszelkie
przejawy gniewu lub nieporozumienia napełniały ją strachem i powodowały, że
stawała się bardzo opiekuńcza wobec zwaśnionych stron.
- A ty, Sarah? - spytałam. - Jak byś się czuła? Sarah wpatrywała się w swoje
dłonie, unikając mojego spojrzenia.
- Za bardzo by mi się to nie podobało.
- Tak, nikomu by się to nie podobało. Jak można by lepiej rozwiązać ten problem?
- Można by jej powiedzieć to na osobności... że śmierdzi - wtrącił William. -
Wtedy by się tak nie wstydziła.
- Można by ją nauczyć, żeby nie śmierdziała - dodał Guillermo.
- Moglibyśmy wszyscy zatkać nosy - powiedział Peter. Wciąż nie chciał przyznać,
że jego uwagi były nie na miejscu.
- To by w niczym nie pomogło, Peter - oświadczył William. - Nie dałoby się
oddychać. Roześmiałam się.
- Niech wszyscy spróbują zastosować się do propozycji Petera. Ty też, Peter.
Wszystkie dzieci, poza Sheila, zatkały nosy i zaczęły oddychać ustami. Starałam
się namówić Sheilę, żeby także spróbowała, lecz ona wciąż siedziała skulona i
nieruchoma. Po kilku chwilach wszyscy, nawet Freddie i Max, wybuchnęli śmiechem
na widok zabawnych min pozostałych. Wszyscy poza Sheila. W pewnej chwili zdałam
sobie sprawę, że ona może pomyślała, iż żartuję sobie jej kosztem, więc szybko
zapewniłam ją, że nie miałam takiego zamiaru. Wyjaśniłam, że w taki sposób
rozwiązujemy nasze problemy.
- Jak się czujesz w podobnej sytuacji?- spytałam ją. Nastąpiła długa chwila
ciszy nabrzmiała naszym oczekiwaniem. Widziałam, że pozostałe dzieci zaczynają
się niecierpliwić.
- Czy ona nie mówi? - spytał Guillermo.
- Ja kiedyś też nie mówiłam, pamiętacie? - odezwała się Sarah. - Kiedy byłam
wściekła, nie odzywałam się do nikogo. - Spojrzała na Sheilę. - Sheilo, ja też
nie mówiłam i wiem, jak to jest.
- No cóż, chyba dość naprzykrzaliśmy się Sheili. Dajmy jej trochę czasu, żeby
się mogła przyzwyczaić do nas.
Naszą poranną dyskusję zakończyliśmy piosenką Ty jesteś moim słoneczkiem, którą
zaśpiewaliśmy wrzaskliwym chórem. Freddie klaskał radośnie, Guillermo dyrygował,
Peter śpiewał z całych sił, a ja manipulowałam Tyler niczym szmacianą lalką.
Przez cały czas Sheila pozostała niewzruszona i siedziała nieruchomo.
Po dyskusji zabraliśmy się do matematyki. Anton pokazywał innym, gdzie mają
usiąść, a ja, oprowadziłam Sheilę po klasie. Chociaż trudno to nazwać
oprowadzaniem. Musiałam brać ją na ręce i przenosić z jednego miejsca w drugie,
ponieważ sama nie chciała zrobić ani kroku. Dziękowałam Bogu, że nie uczę
dorosłych. Kiedy stawiałam ją na nogi, ona nie chciała na nic patrzeć i
zakrywała twarz dłońmi. Mimo to ciągnęłam ją wszędzie, ponieważ bardzo mi
zależało, żeby przyłączyła się do nas. Zaniosłam ją do jej wieszaka na ubrania i
do szafki. Przedstawiłam ją Charlesowi, naszej iguanie, Benny'emu, wężowi, i
Cebulce, królikowi, który potrafił ugryźć, jeśli ktoś zbytnio go niepokoił.
Pokazałam jej kwiaty, które zasadziliśmy jeszcze przed Bożym Narodzeniem, a
które musiałam podlewać w czasie przerwy świątecznej. Pokazałam jej książeczki,
które czytaliśmy codziennie przed lunchem, a także naczynia, w których
gotowaliśmy w każde środowe popołudnie. Pokazałam jej nasze akwarium i zabawki.
Wzięłam ją też na ręce, aby mogła popatrzeć przez nasze jedyne okno. Nosząc ją z
miejsca na miejsce, przez cały czas mówiłam do niej, jakby zadawała mi pytania
zainteresowana wszystkim, co jej pokazuję. Nawet jeśli coś ją zaciekawiło, nie
dała tego poznać po sobie. Jej drobne ciało w moich ramionach pozostało sztywne
i napięte. Do tego cuchnęła jak ustęp w upalne popołudnie. Później posadziłam
Sheilę na krześle przy stole i wyciągnęłam arkusz do matematyki. Wreszcie
doczekałam się jej pierwszej reakcji. Chwyciła papier, zmięła go i rzuciła nim
we mnie. Wyjęłam drugi arkusz. Zrobiła to samo. Położyłam na stole kolejny
papier. Ponownie cisnęła mi go w twarz. Wiedziałam, że ma więcej energii niż ja
papieru. Tak więc posadziłam ją sobie na kolanach i objęłam ramieniem, blokując
jej ręce. Wyciągnęłam następny arkusz. Zadania były proste: dwa plus jeden,
jeden plus cztery, nic wielkiego. Wolnym ramieniem przyciągnęłam do siebie tacę
z klockami i wysypałam je na stół.
- Dobrze, a teraz uczymy się matematyki - powiedziałam. - Pierwsze zadanie: dwa
dodać jeden. - Pokazałam jej dwa klocki i dodałam trzeci. - Ile to jest?
Policzmy. - Odwróciła głowę i jeszcze mocniej napięła ciało. - Potrafisz liczyć,
Sheilo? - Żadnej odpowiedzi. - Śmiało, pomogę ci. Jeden, dwa, trzy. Dwa dodać
jeden równa się trzy. - Wzięłam do ręki ołówek. - Proszę, napiszemy to.
Była to nie kończąca się walka. Musiałam oderwać jej rękę od ciała, rozchylić
palce i wsunąć w nie ołówek. Wtedy ona rozluźniła palce, tak że ołówek wysunął
się z jej dłoni i spadł na podłogę. Kiedy schyliłam się, żeby go podnieść,
chwyciła wolną ręką dwa klocki i rzuciła je daleko od stołu. Złapałam ją za
rękę, wsunęłam w nią ponownie ołówek i spróbowałam zacisnąć na nim jej palce, a
na nich moją dłoń, zanim znowu upuści ołówek. Niestety, miała nade mną przewagę:
będąc osobą leworęczną, musiałam użyć tego ramienia, aby unieruchomić ją na
swoich kolanach, wszystkie zaś pozostałe czynności wykonywałam drugą ręką,
dlatego nie byłam zbyt szybka. Pewnie i tak bym nic nie wskórała, nawet
posługując się lewą ręką. Sheila rozgrywała swoją wojnę partyzancką z dużą
wprawą i ołówek znowu spadł na podłogę. Po kolejnej próbie poddałam się.
- Zdaje się, że nie masz jeszcze ochoty na matematykę. Dobrze, możesz siedzieć.
Powiem ci tylko, że tutaj wszyscy starają się jak najlepiej robić to, co do nich
należy. Ale nie będziemy o to walczyć. Chcesz siedzieć, to siedź. - Zataszczyłam
ją w kąt sali, gdzie sadzałam zwykle te dzieci, które były za bardzo pobudzone i
potrzebowały wyciszenia albo zachowywały się niegrzecznie i próbowały wrócić na
siebie uwagę innych. Posadziłam Sheilę na krześle i wróciłam do pozostałych.
Po dłuższej chwili spojrzałam w jej stronę.
- Sheilo, jeśli zdecydowałaś się już przyłączyć do nas, to możesz przyjść.
Siedziała nieruchomo z twarzą zwróconą do ściany. Po kilku minutach ponowiłam
swoje zaproszenie, a potem spróbowałam jeszcze raz. Wyraźnie nie miała zamiaru
robić nic, do czego ją zachęcałam. Podeszłam do jej krzesła i wysunęłam je z
kąta, po czym wróciłam do'pozostałych dzieci. Nie miałam nic przeciwko temu,
żeby pozostała na swoim miejscu, nie chciałam tylko, aby izolowała się od reszty
klasy. Skoro miała siedzieć, niech siedzi na środku wśród nas.
Nasz poranek nie różnił się zupełnie od pozostałych, lecz Sheila w niczym nie
brała udziału. Pozostała na małym drewnianym krzesełku, na którym ją posadziłam;
siedziała z ramionami wokół kolan, które podkurczyła pod brodę. Raz tylko zeszła
z niego, żeby pójść do toalety, lecz zaraz wróciła na swoje miejsce i przyjęła
dokładnie taką samą pozycję. Siedziała także podczas przerwy, tyle tylko, że na
zimnym betonie. Nigdy wcześniej nie spotkałam równie biernego dziecka. Jednakże
jej spojrzenie podążało za mną nieustannie. Pełne złości, ponure oczy, które ani
na chwilę nie odrywały się od mojej twarzy.
Kiedy nadeszła pora lunchu, Anton pomógł dzieciom przygotować się do przejścia z
pawilonu do stołówki. Sheilę także przeniesiono do pozostałych dzieci, które
ustawiły się już w szeregu. Podeszłam do niej i ujęłam jej szczupły nadgarstek.
Po wyjściu dzieci spojrzałyśmy na siebie. Odniosłam wrażenie, że na moment
dostrzegłam w jej oczach jakieś uczucie, coś, co nie było ani gniewem, ani
nienawiścią. Strach?
- Chodź do mnie. - Poprowadziłam ją i posadziłam na krześle, naprzeciwko siebie.
- Musimy sobie coś wyjaśnić.
Posłała mi ponure spojrzenie i wtuliła głowę między chude ramiona.
- W mojej klasie nie mamy zbyt wielu reguł. Tak naprawdę obowiązują tylko dwie,
jeśli nie trzeba stworzyć jakichś specjalnych zasad na specjalne okazje.
Pierwsza mówi, że nie wolno nikogo krzywdzić. Nikogo. Siebie też nie. Zgodnie z
drugą zasadą staramy się robić wszystko najlepiej, jak potrafimy. Myślę, że tej
reguły jeszcze w pełni nie pojęłaś.
Pochyliła nieco głowę, nie spuszczając ze mnie wzroku. Podkurczyła kolana i
objęła je ramionami.
- Widzisz, jedną z rzeczy, jakich wymaga się tutaj od ciebie, jest rozmawianie z
innymi. Wiem, że ciężko jest rozmawiać, jeśli ktoś nie przywykł do tego. Tutaj
rozmawianie stanowi część starania się. Pierwszy raz jest najtrudniejszy i
czasem chce się płakać. Tutaj nikogo to nie dziwi. Ale musisz rozmawiać z
innymi. Prędzej czy później to nastąpi. Będzie lepiej, jeśli stanie się to
prędzej niż później. - Patrzyłam na nią i starałam się, aby moje spojrzenie
pozostało równie niewzruszone jak jej. Potrafiła dobrze czytać w ludzkich
oczach.
Zawsze żywiłam pewne oczekiwania wobec swoich dzieci. Niektórym z moich kolegów
nie podobało się to, że z taką bezpośredniością je traktowałam. Twierdzili, że
ich ego jest zbyt wrażliwe. Nie zgadzałam się z nimi. Smutne, podeptane ego,
owszem, ale nie kruche. Wręcz przeciwnie. O ich sile świadczył już choćby fakt,
że przetrwały to wszystko, przez co wcześniej przeszły. Jednakże ich życie było
bardzo chaotyczne i wprowadzało chaos w życie innych. Nie chciałam zwiększać
jeszcze tego zamętu, każąc im domyślać się moich oczekiwań wobec nich. Uznałam
więc, że wyraźne ich określenie doda naszym wzajemnym relacjom jasności.
Oczywiście wszystkie dzieci zdążyły już pokazać, że nie są w stanie wykorzystać
swoich możliwości bez pomocy, inaczej nie znalazłyby się w mojej klasie. Ale gdy
tylko nadchodził stosowny moment, zaczynałam przekazywać władzę w ich ręce. Na
początku jednak zależało mi na tym, żeby miały świadomość tego, czego od nich
oczekiwałam.
Tak więc siedziałyśmy z Sheilą naprzeciwko siebie w głębokim milczeniu, a ona
trawiła moje słowa. Nie chciałam zmuszać jej, żeby spuściła wzrok, nie o to mi
chodziło. Po kilku chwilach wstałam i podeszłam do kosza z arkuszami
matematycznymi.
- Nie możesz zmusić mnie do mówienia - odezwała się.
Nie przestałam szukać wśród papierów pióra do poprawiania prac. O jakości
nauczyciela w dużej mierze decyduje umiejętność odpowiedniego rozłożenia pracy w
czasie.
- Powiedziałam, że nie zmusisz mnie do mówienia. Żadnym sposobem.
Spojrzałam na nią.
- Nie zmusisz mnie.
- Nie zmuszę. - Uśmiechnęłam się. - Ale zaczniesz mówić. To część tego, co masz
tutaj robić.
- Nie lubię cię.
- Nie musisz.
- Nienawidzę cię.
Nic nie odpowiedziałam. Moim zdaniem wypowiedziała jedno z tych stwierdzeń,
które powinny pozostać bez odpowiedzi. Tak więc dalej szukałam swojego pióra i
zastanawiałam się, kto mi je zabrał tym razem.
- Nie możesz mnie tu zmusić do niczego. Nie możesz mnie zmusić do mówienia.
- Może nie. - Wsadziłam arkusze z powrotem do koszyka i wróciłam do niej. -
Idziemy na lunch? - Wyciągnęłam rękę. Gniew widoczny w jej spojrzeniu ustąpił
miejsca czemuś innemu, co było mniej czytelne. Wstała i poszła za mną, uważając,
żeby mnie nie dotknąć.
3
Po odprowadzeniu Sheili do baru poszłam przejrzeć jej dokumentację. Chciałam się
przekonać, czego inni dokonali z tym zdumiewającym dzieckiem. Już z samej
obserwacji wynikało jasno, że Sheilą nie cierpi na nie wyjaśnione do końca
zaburzenie, jak na przykład Max czy Susannah. Wręcz przeciwnie, potrafiła
zdumiewająco dobrze kontrolować swoje zachowanie, o wiele lepiej niż większość
dzieci z mojej klasy. Za jej pełnym nienawiści spojrzeniem dostrzegałam
spostrzegawczą i prawdopodobnie inteligentną dziewczynkę. Musiała być w dobrej
kondycji, skoro tak świadomie potrafiła manipulować swoim światem. Jednak
chciałam się dowiedzieć, czego inni z nią próbowali. Jak na kogoś, kto zaszedł
aż do mnie, jej dokumentacja okazała się zdumiewająco skąpa. Większość moich
dzieci posiadała teczki wypchane papierami, na których przedstawiali swoje
rozwlekłe opinie kolejni lekarze, terapeuci, sędziowie i pracownicy socjalni.
Zawsze, kiedy czytałam podobne opinie, nie miałam wątpliwości, że ludzie, którzy
je wyrażają, nie pracowali na co dzień z badanym dzieckiem. Słowa na papierze
przedstawiały uczone wywody, lecz nie mówiły zdesperowanym nauczycielom i
przestraszonym rodzicom, jak pomóc ich dzieciom. Wątpię, czy ktokolwiek
potrafiłby wyrazić to słowami. Dzieci te tak bardzo różniły się od siebie,
dorastały w tak różny, trudny do przewidzenia sposób, że każdy następny dzień z
nimi można było zaplanować jedynie na podstawie bieżących wydarzeń. Nie istniały
podręczniki ani kursy, które by przedstawiały przypadki Maxa, Williama czy
Petera.
Teczka Sheili zawierała zaledwie kilka dokumentów: wywiad rodzinny, wyniki
testów i standardowy formularz Wydziału Usług Specjalnych. Przeczytałam wywiad
rodzinny sporządzony przez opiekę społeczną. Podobnie jak w przypadku wielu
innych, które do mnie trafiły, znalazłam w nim szokujące fakty, których umysł
kobiety z klasy średniej nie był w stanie w pełni pojąć, chociaż nie brakowało
mi doświadczenia. Sheila mieszkała z ojcem w jednoizbowej chacie w obozie dla
emigrantów. W domu nie było ogrzewania, kanalizacji ani prądu. Matka Sheili
porzuciła ją dwa lata wcześniej, ale zabrała ze sobą młodsze dziecko, syna.
Obecnie mieszkała w Kalifornii, lecz nikt nie znał dokładnego miejsca jej
pobytu. Urodziła Sheilę jako czternastolatka, dwa miesiące po przymusowym
ślubie, a jej mąż miał wtedy trzydzieści lat. Czytałam wywiad z niedowierzaniem.
Jej matka była teraz zaledwie dwudziestoletnią kobietą, niemal dzieckiem.
W ciągu pierwszych lat życia Sheili jej ojciec przebywał najczęściej w
więzieniu, karany za kolejne pobicia. Ostatni raz wyszedł na wolność dwa i pół
roku wcześniej, lecz od tego czasu kilkakrotnie przebywał na leczeniu z powodu
nadużywania alkoholu i narkotyków. Dziewczynkę podrzucano kolejnym krewnym i
przyjaciołom rodziny, przeważnie ze strony matki, aż ostatecznie została
porzucona na autostradzie. Znaleziono ją uczepioną łańcuchowej bariery, która
oddzielała jezdnie. Czteroletnią Sheilę zabrano do ośrodka dla nieletnich, gdzie
po dokładnym zbadaniu znaleziono na jej ciele liczne blizny i ślady po pobiciu.
Potem dziewczynkę ponownie przekazano pod opiekę ojca i przydzielono jej
kuratora.
Zdaniem sądu, jak przeczytałam w orzeczeniu, dziecko powinno pozostać w swoim
rodzinnym domu. Wyznaczony z urzędu lekarz nabazgrał na dole dokumentu, że
drobne rozmiary dziecka są prawdopodobnie wynikiem niedożywienia, lecz poza tym
jest to zdrowy osobnik płci żeńskiej, rasy kaukaskiej, na którego ciele widnieją
dobrze zagojone blizny i ślady po złamaniach. Na oddzielnym formularzu dołączono
opinię głównego psychiatry okręgowego: Negatywizm. Tylko tyle, jedno słowo.
Uśmiechnęłam się mimowolnie. Co za wnikliwy wniosek. I jakże pomocny dla nas.
Nie wyobrażam sobie innej reakcji dziecka na doświadczenia, które stały się
udziałem Sheili. Gdyby ktoś przystosował się do podobnej pornografii życia,
mogłoby to tylko świadczyć o jego niepoczytalności.
Wyniki testów były jeszcze bardziej enigmatyczne. U góry na każdej stronie testu
napisano ścieśnionym pismem, które świadczyło o frustracji piszącego: Odmowa. Na
końcu dodano, że dziecko nie nadaje się do testowania, i podkreślono to
dwukrotnie.
Kwestionariusz usług specjalnych zawierał jedynie dane osobowe. Wypełnił go
ojciec, który przez wszystkie te, jakże ważne, lata przebywał głównie w
więzieniu. Sheila urodziła się w miejscowym szpitalu, a poród przebiegał bez
żadnych komplikacji. Nic nie było wiadomo o wczesnym okresie jej życia. W swojej
krótkiej biografii zdążyła już trzykrotnie zmienić szkołę, nie licząc tej, w
której przebywała obecnie. Był to rezultat jej nieposkromionego zachowania. W
domu, stwierdzono w raporcie, Sheila jadła i spała zgodnie z normą. Jednak w
nocy moczyła się i ssała kciuk. Nie miała żadnych przyjaciół wśród dzieci
emigrantów z obozu i nie łączyły jej też trwałe więzy z dorosłymi. Ojciec
napisał, że jest typem samotnika, jest wroga i nieprzyjazna nawet w stosunku do
niego. W domu odzywała się sporadycznie, zwykle powodowana złością. Nigdy nie
płakała. Przeczytałam to zdanie jeszcze raz. Nigdy nie płakała? Nie znałam
sześciolatka, który by nie płakał. Ten, kto to napisał, chciał pewnie
powiedzieć, że rzadko płakała. To pewnie miał na myśli.
Czytałam dalej. Ojciec uważał ją za krnąbrne dziecko i często bił albo odbierał
jej przywileje. Zastanawiałam się, jakie to przywileje mógł jej odebrać. Oprócz
wypadku poparzenia chłopca karano ją także za wzniecanie ognia na terenie obozu
emigrantów oraz za wysmarowanie fekaliami ścian toalety na dworcu autobusowym.
Mając sześć i pół roku, Sheila zdążyła już trzykrotnie odwiedzić posterunek
policji.
Wpatrywałam się w zlepki chaotycznych informacji. Nie mogła być uważana za
kochane dziecko, ponieważ bardzo się starała, aby tak się nie stało. Z pewnością
nie zanosiło się też, aby była uległą uczennicą. Ale na pewno istniał jakiś
sposób, aby do niej dotrzeć. Podejrzewałam, że pomimo swojego zachowania Sheila
jest bardziej otwartym dzieckiem niż Susannah Joy czy Freddie. Nie miałam
podstaw, by sądzić, że jej reakcje wynikają z opóźnienia w rozwoju, uszkodzeń
neurologicznych czy jakiejś innej tajemniczej choroby mózgu. Z moich wstępnych
obserwacji wynikało, że w tym względzie jest ona normalnie funkcjonującym
dzieckiem. Co w niczym nie upraszczało sprawy, ponieważ wiedziałam, że wszystko
zależy od relacji między nami. A zatem żadnych wygodnych orzeczeń, żadnych
zasłon jak autyzm czy zaburzenie mózgu, które zaciągano w przypadkach
niepowodzeń z dziećmi podobnymi do Sheili. Miałyśmy tylko siebie. To wrogie
spojrzenie skrywało małą dziewczynkę, która zdążyła się już nauczyć, że życie
nie niesie nikomu zbyt wiele radości, a najlepszym sposobem na to, by uniknąć
ponownego odtrącenia, jest jak najgorsze zachowanie wobec innych. Łatwiej
uniknąć rozczarowania, nie okazując miłości. Prosty fakt.
Kiedy przeglądałam dokumenty Sheili, przyszedł Anton. Przysunął sobie krzesło i
wziął do ręki papiery, które właśnie odłożyłam. Chociaż początkowo nie szło nam
najlepiej, z czasem nauczyliśmy się współpracować. Doskonale radził sobie z
dziećmi. Ponadto o wiele lepiej ode mnie znał świat, z którego pochodziły,
ponieważ wcześniej większość swojego życia spędził na polach i wciąż mieszkał w
obozie emigrantów, w małej chacie, z żoną i dwoma synami. Ja posiadałam wiedzę i
doświadczenie, Anton zaś instynkt i mądrość. Nigdy nie byłabym w stanie
zrozumieć pewnych aspektów ich życia, gdyż pochodziłam ze świata, w którym
ludzie mieszkają w ciepłych domach, gdzie nie ma przemocy, głodu i karaluchów.
Nigdy tego nie doświadczyłam i dopiero jako dorosła pojęłam, że inni wiodą
odmienne życie i traktują to jak coś normalnego. Wątpię, by zrozumiał to ktoś,
kto żyje inaczej; jeśli tak twierdzi, to albo oszukuje sam