Harris Charlaine - Lily Bard (3) - Czyste intencje
Szczegóły |
Tytuł |
Harris Charlaine - Lily Bard (3) - Czyste intencje |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Harris Charlaine - Lily Bard (3) - Czyste intencje PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Harris Charlaine - Lily Bard (3) - Czyste intencje PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Harris Charlaine - Lily Bard (3) - Czyste intencje - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Spis treści
Karta tytułowa
Dedykacja
Podziękowania
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
Strona 4
Dla Deana Jamesa, nadzwyczajnego czytelnika,
pisarza, księgarza i przyjaciela.
Strona 5
Podziękowania
Dziękuję wszystkim, którzy służyli mi wiedzą i radą podczas pisania tej
książki: emerytowanemu komendantowi policji Philowi Gatesowi,
mediatorce Ann Hilgeman, prywatnej detektyw Normie Rowell i
specjaliście od daktyloskopii M. Nolte.
Strona 6
ROZDZIAŁ 1
Ta scena wyglądała równie surrealistycznie jak te koszmarne ckliwizny w
zwolnionym tempie, którymi naszpikowane są hollywoodzkie filmy klasy
B.
Siedziałam na pace jadącego powoli dodge’a, majestatycznie rozparta na
mało stabilnym plastikowym ogrodowym krześle, dla niepoznaki
przykrytym czerwoną pluszową narzutą z frędzlami. Po obu stronach ulicy
stały tłumy machających rękoma i wiwatujących ludzi. Od czasu do czasu
sięgałam do białego plastikowego wiadra, które trzymałam na kolanach,
wyciągałam z niego garść cukierków i rzucałam je publiczności.
Byłam ubrana, co, jak się domyślam, w snach bynajmniej nie jest regułą,
nie był to jednak mój strój codzienny. Miałam na sobie czerwoną
mikołajową czapę z dużym białym pomponem i nowiutki zielony dres, a
moją pierś ozdabiał obrzydliwy stroik ze sztucznego ostrokrzewu. Starałam
się uśmiechać.
Dojrzawszy w tłumie znajomą twarz, twarz rozciągniętą w uśmieszku
nieskrywanej satysfakcji, następną miętówką wycelowałam bardzo
starannie. Trafiła mojego sąsiada, Carltona Cockrofta, w sam środek klatki
piersiowej i na sekundę zgasiła ten jego uśmiech.
Pikap stanął, powtarzając znany i działający mi na nerwy schemat, który
się wykrystalizował kilka minut po tym, jak parada ruszyła wzdłuż Main
Street. Któryś z zespołów na przedzie zatrzymał się, żeby na cały regulator
zagrać świąteczną piosenkę, w związku z czym musiałam się uśmiechać i
machać do tych cholernych gapiów tak długo, aż piosenka nie dobiegła
końca.
Bolały mnie już mięśnie twarzy.
Strona 7
W zielonym dresie, który włożyłam na warstwę termoaktywnej bielizny,
było mi przynajmniej dosyć ciepło, czego na pewno nie dało się powiedzieć
o dziewczynach, które entuzjastycznie zgodziły się wystąpić na platformie
klubu fitness Body Time, jadącej bezpośrednio przede mną. One także
miały na głowach mikołajowe czapki, ale poza tym były ubrane tylko w
skąpe stroje do ćwiczeń – cóż, w tym wieku zrobienie wrażenia liczy się
bardziej niż zdrowie i komfort.
– Jak się trzymasz?
Raphael Roundtree wychylił się przez okno szoferki i obrzucił mnie
badawczym spojrzeniem.
Spiorunowałam go wzrokiem. Raphael miał na sobie płaszcz, szalik i
rękawiczki, a grzanie w kabinie podkręcił na maksimum. Z jego okrągłej
brązowej twarzy biło samozadowolenie.
– Świetnie – rzuciłam wściekle.
– Lily, Lily, Lily! – Raphael pokręcił głową. – Przypraw sobie ten
uśmiech z powrotem, dziewczyno, bo odstraszysz klientów, zamiast znaleźć
nowych!
Podniosłam oczy do nieba w geście błagania o cierpliwość. Ale mój
wzrok, zamiast poszybować w czyste szare przestworza, zatrzymał się na
tandetnych ozdobach ze sztucznych świerkowych gałęzi, którymi
obwieszono ulicę. Gdziekolwiek spojrzeć, królowały gwiazdkowe
dekoracje. Shakespeare nie ma zbyt dużego funduszu na ozdoby
bożonarodzeniowe, toteż co roku od ponad czterech lat, które spędziłam w
tym miasteczku w stanie Arkansas, oglądam te same dekoracje. Co drugą
latarnię ozdobiono dużą świecą osadzoną na stylizowanym „lichtarzu”.
Pozostałe latarnie pyszniły się dzwonkami.
Najważniejszą sezonową ozdobą miasta była olbrzymia choinka (żłóbek
musiał ustąpić), którą ustawiono na trawniku przed ratuszem. Lokalne
Strona 8
kościoły zorganizowały dla mieszkańców dużą imprezę, żeby wspólnie
ubrać drzewko. Efekt był raczej sympatycznie dyletancki niż elegancki – i
w sumie dobrze charakteryzował samo Shakespeare. Kiedy miniemy ratusz,
parada będzie się miała ku końcowi.
Razem ze mną na pace pikapa jechała mała choinka, niestety sztuczna.
Przystroiłam ją kokardami ze sztywnej złotej wstążki, złotymi ozdobami i
złoto–białymi sztucznymi kwiatami. Dołączona do niej dyskretna plakietka
informowała:
PROFESJONALNA DEKORACJA DRZEWEK
DOJAZD DO DOMU LUB FIRMY KLIENTA
Ta nowa usługa w mojej ofercie bez dwóch zdań była skierowana do
osób, które wolały elegancję.
Plakaty po obu stronach pikapa głosiły: SPRZĄTANIE I SPRAWUNKI,
SHAKESPEARE I OKOLICE, a poniżej widniał mój numer telefonu.
Carlton, mój księgowy, tak uporczywie przekonywał mnie do założenia
własnej firmy, że w końcu to zrobiłam. A wtedy Carlton mimo mojej
wyraźnej niechęci zaczął mnie przekonywać, że muszę zaistnieć w
świadomości publicznej.
I tak wylądowałam na tej cholernej paradzie.
– Uśmiechnij się! – zawołała Janet Shook, idąca zaraz za pikapem.
Zrobiła do mnie głupią minę, po czym odwróciła się do grupy mniej
więcej czterdzieściorga dzieci, które maszerowały za nią, i
zakomenderowała: – No dobrze, kochani! A teraz szekspirujemy!
Dzieci nie zwymiotowały na tę komendę chyba tylko dlatego, że żadne z
nich nie skończyło jeszcze dziesięciu lat. Wszystkie uczestniczyły w
sponsorowanym przez miasto programie „Bezpieczni po szkole”, w którym
Strona 9
pracowała Janet, i najwyraźniej lubiły wykonywać jej polecenia. Teraz
zaczęły robić pajacyki.
Pozazdrościłam im. Pomimo izolacji cieplnej długotrwałe siedzenie bez
ruchu powoli zaczynało mi się dawać we znaki. Zimy w Shakespeare są
zwykle bardzo łagodne, ale jak podało lokalne radio, akurat dzisiejsza
parada świąteczna wypadła w dniu najzimniejszym od siedmiu lat.
Dzieciaki Janet miały błyszczące oczy i rumiane policzki, podobnie
zresztą jak Janet. Ich podskoki przeszły w rodzaj tańca – tak mi się
przynajmniej wydawało. Nieszczególnie się orientuję w kulturze
popularnej.
Nadal rozciągałam usta w uśmiechu do otaczających mnie twarzy, ale to
była prawdziwa męka. Kiedy dodge wreszcie ruszył, poczułam przypływ
ulgi. Zaczęłam rzucać cukierkami w tłum i machać.
To było piekło. Ale inaczej niż piekło, miało swój koniec. Ostatecznie
nadeszła chwila, kiedy moje wiadro z cukierkami zrobiło się puste, a parada
dotarła do mety, parkingu przy Superette Grocery. Raphael i jego najstarszy
syn pomogli mi odnieść choinkę do biura podróży, dla którego ją
ozdobiłam, a plastikowe krzesło odstawili do własnego ogrodu.
Podziękowałam Raphaelowi i zapłaciłam mu za benzynę i fatygę, mimo że
protestował.
– Warto było to zrobić tylko po to, żeby zobaczyć, jak się tak długo
uśmiechasz. Twarz cię będzie jutro bolała – powiedział z satysfakcją
Raphael.
Nie wiem, co się stało z czerwoną pluszową narzutą. I nie chcę wiedzieć.
Jack, który wieczorem zadzwonił do mnie z Little Rock, nie okazał mi
zbyt wiele współczucia. Prawdę powiedziawszy, śmiał się.
– Czy ktoś to sfilmował? – wysapał, stłumiwszy wreszcie chichot.
– Mam nadzieję, że nie.
Strona 10
– Już dobrze, Lily, wyluzuj – powiedział. W jego głosie nadal słyszałam
rozbawienie. – Co robisz w święta?
To był dla mnie dość delikatny temat. Jack Leeds i ja spotykaliśmy się
od jakichś siedmiu tygodni. Sprawa była zbyt świeża, żeby zakładać, że
spędzimy te święta razem, i zbyt niepewna, żeby wdawać się w rzeczowe
dyskusje na temat świątecznych przygotowań.
– Muszę pojechać do domu – odparłam sucho. – Do Bartley.
Długa cisza.
– I nie masz ochoty? – spytał ostrożnie Jack.
Zdobyłam się na szczerość. Rzeczowość. Otwartość.
– Muszę pojechać na ślub mojej siostry. Będę jej druhną.
Tym razem się nie zaśmiał.
– Kiedy ostatnio widziałaś się z rodzicami? – zapytał.
Dziwna rzecz: nie umiałam odpowiedzieć.
– Nie wiem, chyba z... pół roku temu? Osiem miesięcy? Któregoś dnia
spotkaliśmy się w Little Rock. Około Wielkanocy. A Vareny nie widziałam
już całe lata.
– I nie chcesz tam jechać?
– Nie – odparłam z ulgą, że mogę powiedzieć prawdę.
Kiedy prosiłam o tydzień wolnego, moi pracodawcy, gdy już się
otrząsnęli z zaskoczenia, byli niemal jednomyślnie zachwyceni, słysząc, że
wybieram się na ślub siostry. Prześcigali się w zapewnieniach, że moja
tygodniowa nieobecność nie pokrzyżuje im planów. Wypytywali mnie o
wiek siostry (dwadzieścia osiem lat, młodsza ode mnie o trzy), jej
narzeczonego (aptekarz, wdowiec, ma córeczkę) i o to, w czym wystąpię
podczas ceremonii. (Nie miałam zielonego pojęcia. Kiedy Varena
poinformowała mnie, że wybrała już suknie dla druhen, wysłałam jej mój
rozmiar i trochę pieniędzy, ale projektu nie widziałam).
Strona 11
– To kiedy cię znów zobaczę? – zapytał Jack.
Poczułam, jak ciepłą strużką wsącza się we mnie ulga. Nigdy nie byłam
pewna, co będzie z nami dalej. Zawsze brałam pod uwagę możliwość, że
Jack już więcej do mnie nie zadzwoni.
– Cały przedświąteczny tydzień spędzę w Bartley – odpowiedziałam. –
Ale na święta zamierzam wrócić tutaj.
– Nie zostaniesz w domu na święta?
Nieomal słyszałam, jak zdumienie Jacka niesie się echem wzdłuż linii
telefonicznej.
– Będę na święta w domu. Tutaj – ucięłam dyskusję. – A jakie są twoje
plany?
– Nie mam żadnych. Brat z żoną zaprosili mnie do siebie, ale nie zrobili
tego tak całkiem szczerze, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
Rodzice Jacka zmarli w ciągu ostatnich czterech lat.
– Chcesz przyjechać do mnie? – Czekałam na jego odpowiedź z twarzą
stężałą z niepokoju.
– No jasne – odpowiedział głosem tak łagodnym, że wiedziałam, iż
zdaje sobie sprawę, ile mnie kosztowało to pytanie. – A zawiesisz jemiołę?
W całym domu?
– Może – odparłam, dokładając starań, żeby w moim głosie nie było
słychać ogromnej ulgi i radości, które czułam. Przygryzłam wargę, żeby się
opanować. – Chciałbyś zjeść prawdziwy świąteczny obiad?
– Będzie indyk? – zapytał z nadzieją. – Z nadzieniem z chleba
kukurydzianego?
– Da się zrobić.
– Z żurawiną? I zielonym groszkiem?
– Z duszonym szpinakiem.
– Brzmi smakowicie. A co ja mam przynieść?
Strona 12
– Wino.
Rzadko piję alkohol, ale uznałam, że w towarzystwie Jacka lampka lub
dwie dobrze mi zrobi.
– Załatwione. Gdyby przyszło ci do głowy coś jeszcze, po prostu
zadzwoń. W przyszłym tygodniu mam do skończenia jedno zlecenie, a
potem rozmowę w sprawie kolejnego, które może przyjmę. Mogę się u
ciebie nie pojawić aż do świąt.
– Szczerze mówiąc, ja też mam teraz sporo pracy. Wszyscy usiłują
zrobić wielkie przedświąteczne porządki, wydają przyjęcia
bożonarodzeniowe, potrzebują choinek do biur.
Do świąt zostały jeszcze ponad trzy tygodnie. Bez widzenia się z
Jackiem to naprawdę długo. Chociaż wiedziałam, że będę bardzo
zapracowana przez cały ten czas (wyjazd do domu na ślub Vareny też
uważałam za pewien rodzaj pracy), na myśl o trzytygodniowej rozłące
poczułam bolesny skurcz.
– To naprawdę długo – powiedział niespodziewanie.
– Tak.
Ustaliwszy ten fakt, oboje szybko się wycofaliśmy.
– Będę do ciebie dzwonił – zapewnił zaraz Jack.
Rozmawiając ze mną przez telefon, leżał pewnie na kanapie w swoim
mieszkaniu w Little Rock. Gęste ciemne włosy miał związane w koński
ogon. Przy tej pogodzie blizna na jego twarzy, wąska i biała, trochę
ściągnięta w miejscu, gdzie się zaczynała, przy linii włosów, i zmierzająca
w stronę prawego oka, odznaczała się wyraźniej. Jeśli Jack spotkał się dziś
z klientem, był ubrany w eleganckie spodnie i sportową marynarkę,
skórzane półbuty z ozdobnym noskiem, koszulę i krawat. A jeśli kogoś
obserwował albo zbierał dane przez internet, co zajmowało coraz większą
część dnia pracy prywatnego detektywa, miał na sobie dżinsy i sweter.
Strona 13
– Co masz na sobie? – zapytałam nagle.
– Sądziłem, że to ja powinienem zadawać takie pytania?
Znowu słyszałam wesołość w jego głosie.
Uparcie milczałam.
– No dobrze. Mam na sobie – chcesz, żebym zaczął z dołu czy z góry? –
reeboki, białe sportowe skarpetki, granatowe spodnie od dresu, bokserki i
T–shirt.
– Wystrój się na święta.
– W garnitur?
– Może nie aż tak. Ale ładnie.
– W porządku – powiedział ostrożnie.
Tego roku Boże Narodzenie wypadało w piątek. W soboty sprzątam
teraz tylko u dwóch klientów, żaden z nich nie wróci do pracy nazajutrz po
świętach. Może mogłabym ich załatwić w bożonarodzeniowy poranek
przed przyjazdem Jacka?
– Zabierz ubrania na dwa dni – powiedziałam. – Możemy spędzić razem
piątkowe popołudnie, sobotę i niedzielę – nagle uświadomiłam sobie, że to
założenie, i zrobiłam raptowny wdech. – Jeśli oczywiście możesz zostać tak
długo. Jeśli chcesz.
– Chcę – odparł. Jego głos zabrzmiał chropawo, mroczniej. – Bardzo
chcę.
– Uśmiechasz się?
– Owszem – potwierdził. – Jeszcze jak.
Sama też się lekko uśmiechnęłam.
– W takim razie do zobaczenia.
– Powiedziałaś, że skąd pochodzisz? Z Bartley, tak? Rozmawiałem o
tym z przyjacielem parę dni temu.
Na wiadomość, że rozmawiał o mnie, poczułam się dziwnie.
Strona 14
– Tak, z Bartley. Leży w delcie Arkansas trochę na północ i sporo na
wschód od Little Rock.
– Aha. Wizyta w domu na pewno pójdzie gładko. Liczę na relację.
– Czemu nie.
Ucieszyłam się, że będę mogła komuś o tym opowiedzieć, że nie wrócę
do cichego, pustego domu, żeby całymi tygodniami przeżywać rodzinne
spięcia.
Ale zamiast powiedzieć o tym Jackowi, oświadczyłam: – To do
usłyszenia.
Powiedział coś, kiedy już odkładałam słuchawkę. Zawsze mamy kłopoty
z kończeniem naszych rozmów.
W Arkansas są dwa miasteczka o nazwie Montrose. Następnego dnia
pojechałam do tego, które ma galerię handlową.
Ponieważ nie pracuję już dla Winthropów, mam teraz więcej czasu, niż
jestem w stanie zagospodarować – i tylko dlatego przystałam na propozycję
Carltona, żeby wziąć udział w bożonarodzeniowej paradzie. Dopóki więcej
osób nie zdecyduje się skorzystać z moich usług, mam dwa wolne
przedpołudnia w tygodniu. Dziś było jedno z nich. Wybrałam się na trening
do Body Time (to był dzień tricepsa), wróciłam do domu, żeby wziąć
prysznic i się przebrać, i wstąpiłam do siedziby lokalnej gazety, żeby
zamieścić anons w dziale ogłoszeń drobnych (Na święta spełnij najskrytsze
marzenie swojej żony – sprezentuj jej służącą).
A teraz stałam w centrum handlowym, mimowolnie słuchając – po raz
kolejny – tych samych kolęd, otoczona przez ludzi, którzy oddawali się
zakupom w szczególnej atmosferze oczekiwania i ekscytacji.
Przygotowywałam się do zrobienia czegoś, czego najbardziej nie lubię:
wydawania pieniędzy w momencie, kiedy mam niskie dochody. Na dodatek
miałam je wydać na ubrania.
Strona 15
W czasach, o których myślę jako o moim poprzednim życiu, tym, które
wiodłam w Memphis, pracując przy układaniu grafiku dla pracowników w
dużej firmie sprzątającej, ubierałam się naprawdę nieźle. W tamtych
czasach byłam długowłosą szatynką, a przy podnoszeniu
dziesięciokilowych hantli drżały mi ręce. Byłam też niewiarygodnie
naiwna. Wierzyłam, że w głębi duszy wszystkie kobiety są siostrami, a
mężczyźni pod grubą warstwą gówna są zasadniczo przyzwoici i uczciwi.
Na samo wspomnienie wydałam mimowolny odgłos obrzydzenia.
Siwowłosa kobieta, która siedziała na ławce jakiś metr ode mnie, odezwała
się współczująco: – Tak, po ponad miesiącu to się robi trochę uciążliwe,
prawda?
Odwróciłam się do niej. Niska i tęga, miała na sobie świąteczną bluzę z
reniferem i zielone spodnie. Jej buty należały do kategorii „obuwie o
podwyższonym komforcie chodzenia”. Uśmiechnęła się do mnie. Podobnie
jak ja była sama i miała więcej przemyśleń, którymi chciała się podzielić.
– Tak wcześnie zaczynają teraz świąteczną sprzedaż, a dekoracje to
wieszają, ledwo zdążą posprzątać te z Halloween! To całkiem zabija
nastrój!
– Taaak – potwierdziłam.
Odwróciłam się, żeby zerknąć na swoje odbicie w witrynie... i zdobyć
pewność. Tak, byłam Lily, jej nowszą wersją, z krótkimi blond włosami i
mięśniami jak sprężyny, czujną i energiczną. Obcy ludzie zagadywali mnie
niezwykle rzadko.
– Naprawdę szkoda świąt – powiedziałam do starszej pani i odeszłam.
Z portmonetki wyciągnęłam listę. Nie skróci się, dopóki czegoś z niej
nie wykreślę po dokonaniu zakupu. Moja matka starannie spisała wszystkie
spotkania towarzyskie poprzedzające ślub Vareny i opatrzyła gwiazdkami
te, na których bezwzględnie musiałam się pojawić. Dołączyła też notatki, w
Strona 16
co się powinnam ubrać, na wypadek gdybym zapomniała, jak się odnaleźć
w towarzystwie z Bartley.
Chociaż w liście nic o tym nie wspomniała, między wierszami
wyczytałam prośbę, żebym przez wzgląd na siostrę prezentowała się
odpowiednio i starała zachowywać „towarzysko”.
Jestem dorosłą, trzydziestojednoletnią kobietą. Nie jestem ani tak
dziecinna, ani tak pomylona, żeby sprawić swoim bliskim przykrość
niestosownym zachowaniem czy ubiorem.
Ale kiedy weszłam do najlepszego butiku w mieście i spojrzałam na te
wszystkie rzędy wieszaków z ubraniami, poczułam się kompletnie
bezradna. Dla kobiety, która maksymalnie uprościła sobie życie, wybór był
stanowczo za duży. Sprzedawczyni zapytała, czy może mi pomóc;
pokręciłam głową.
Mój stupor był upokarzający. Zwymyślałam się w duchu. Dam radę.
Muszę tylko...
– Lily! – odezwał się ciepły, dźwięczny głos.
Obróciłam się w jego stronę i zobaczyłam mojego przyjaciela Bobo
Winthropa. Jego twarz straciła dawną rozczulającą chłopięcą miękkość.
Bobo był dziewiętnastoletnim mężczyzną.
Uściskałam go bez zastanowienia. Kiedy się ostatnio widzieliśmy, Bobo
był zamieszany w rodzinną tragedię, która podzieliła klan Winthropów.
Przeniósł się do college’u gdzieś na Florydzie. Przeprowadzka wyraźnie mu
posłużyła: był opalony i chyba trochę schudł.
Bobo ochoczo odwzajemnił mój uścisk. Gdy się odsunęłam, żeby
przyjrzeć mu się jeszcze raz, pocałował mnie, ale na szczęście wiedział,
kiedy przestać.
– Przyjechałeś na ferie świąteczne? – zapytałam.
– Tak, a po nich wrócę na studia tutaj.
Strona 17
Uniwersytet Arkansas ma w Montrose spory kampus, chociaż wielu
nastolatków z Shakespeare woli większą filię w Fayetteville albo tę w Little
Rock.
Popatrzyliśmy na siebie, zawierając milczącą umowę, że nie będziemy
rozmawiać o powodach, dla których Bobo wyjechał z Arkansas.
– Co tutaj robisz, Lily? Nie jesteś w pracy?
– Nie – odparłam krótko.
Miałam nadzieję, że Bobo nie będzie drążył tematu i nie będę musiała
mu powiedzieć, że jego matka zrezygnowała z moich usług i w efekcie
straciłam jeszcze kilku innych klientów.
Obrzucił mnie spojrzeniem, które określiłabym jako taksujące.
– I przyjechałaś na zakupy?
– Moja siostra wychodzi za mąż. Muszę pojechać do domu na jej ślub i
imprezy przedślubne.
– Czyli szukasz czegoś do ubrania – Bobo nadal nie spuszczał ze mnie
wzroku. – I wcale nie masz na to ochoty.
– Właśnie – przytaknęłam smętnie.
– Idziesz na wieczór panieński?
– Mam cały spis imprez – powiedziałam, świadoma, że w moim głosie
nie ma cienia entuzjazmu.
– Pozwól, że rzucę okiem.
Wręczyłam mu wykaz.
– Babskie przyjęcie na cześć Vareny... Nawet dwa. Uroczysta kolacja.
Próbne przyjęcie ślubne. Wesele. Będziesz druhną?
Pokiwałam głową.
– Ale tą suknią zajmie się Varena?
Znowu przytaknęłam.
– To co ci jest potrzebne?
Strona 18
– Mam niezły czarny garnitur – oświadczyłam.
Bobo spojrzał na mnie wyczekująco.
– I to by było na tyle.
– No, Lily – powiedział tonem, który nagle zdradził jego wiek – to
niezłe zakupy przed tobą!
Wieczorem rozłożyłam na łóżku wszystkie nowe nabytki. Musiałam
użyć karty kredytowej, ale wszystkim zakupom wróżyłam długą przyszłość.
Dobrze skrojone czarne wizytowe spodnie. Na jedną babską imprezę
włożę je z jedwabną bluzką w kolorze złamanej bieli i złotą kamizelką, na
drugą – z lazurowym jedwabnym topem bez rękawów i czarną marynarką.
Do tego pantofle od czarnego garnituru albo niebieskie skórzane czółenka,
które akurat były przecenione. W czarnym garniturze wystąpię na próbnym
przyjęciu ślubnym. A na uroczystą kolację ubiorę się w białą sukienkę na
szerokich ramiączkach, którą zimą będę mogła nosić z czarną marynarką, a
latem bez niczego. Do każdego z tych zestawów dobrałam odpowiednią
bieliznę, a poza tym kupiłam sobie złote kolczyki–obręcze i dużą złotą
broszę o nieregularnym kształcie. Brylantowe kolczyki i szpilkę z
brylantem już mam, odziedziczyłam je po babci.
Wszystkie zakupy zawdzięczałam poradom Bobo.
– Chyba się naczytałeś magazynów Amber–Jean – oskarżyłam go.
Bobo ma młodszą siostrę.
– Skąd. Po prostu przy zakupach kieruję się jedną zasadą: wszystko musi
pasować do wszystkiego. Nauczyłem się tego chyba od mamy. Ma całe
kolekcje ubrań, które można ze sobą dowolnie łączyć.
Powinnam była o tym pamiętać. Garderobę Beanie Winthrop
porządkowałam dwa razy do roku.
– Zamieszkałeś z powrotem w domu? – zapytałam Bobo, zanim się
rozstaliśmy.
Strona 19
Było mi trochę niezręcznie wypytywać go o sprawy dotyczące jego
bardzo napiętej sytuacji rodzinnej.
– Nie. Mam tu mieszkanie przy Chert Avenue. Właśnie się
wprowadziłem, żeby się przygotować do wiosennego semestru – Bobo się
zarumienił; po raz pierwszy wyglądał na zakłopotanego. – Staram się
spędzać trochę czasu w domu, tak żeby moi rodzice nie czuli się tacy...
porzuceni. – Przeciągnął palcami po miękkich, jasnych włosach. – A co u
ciebie? Nadal się spotykasz z tym prywatnym detektywem?
– Tak.
– I ciągle tyle ćwiczysz? – dodał szybko, żeby zagadać niebezpieczny
temat.
Pokiwałam głową.
Bobo uściskał mnie jeszcze raz i poszedł w swoją stronę, zostawiając
mnie ze sprzedawczynią o imieniu Marianna. Wzięła nas na cel, kiedy tylko
Bobo się przy mnie pojawił, a teraz, po jego odejściu, była skazana na
mnie.
Kiedy już wyszłam z cenowego szoku, świadomość, że mam nowe
ubrania, okazała się nawet całkiem miła. Odcięłam metki i powiesiłam
wszystkie nowe rzeczy w szafie w pokoju gościnnym, zachowując odstępy
między wieszakami, tak żeby nic się nie wygniotło. Parę dni później
przyłapałam się na sprawdzaniu, czy jeszcze tam wiszą, tak jakby mogły
same wrócić do sklepu. Zaglądałam do nich od czasu do czasu.
Zawsze przykładałam dużą wagę do starannego makijażu i uczesania;
nogi mam ogolone gładko jako pupa niemowlęcia. Lubię wiedzieć, jak
wyglądam; lubię mieć nad tym kontrolę. Ale nie chcę, żeby ludzie oglądali
się za mną na ulicy, nie chcę, żeby zwracali na mnie uwagę. Dżinsy i dresy,
które noszę przy sprzątaniu domów, kąpaniu psów, robieniu dla kogoś
sprawunków, są moim kamuflażem. Praktycznym, tanim kamuflażem.
Strona 20
Kiedy ubiorę się w nowe ciuchy, ludzie będą się na mnie gapić.
Trochę zaniepokojona wszystkimi tymi zmianami i perspektywą
powrotu do Bartley, zabrałam się ostro do prac, które mi pozostały. Nadal
co sobotę sprzątam biuro Carrie Thrush, która wspomniała, że chciałaby,
żebym przychodziła częściej, ale muszę się najpierw upewnić, czy nie
złożyła mi tej propozycji, bo się domyśla, że mam problemy finansowe. W
interesach i w przyjaźni nie ma miejsca na litość.
Sprzątam też u państwa Drinkwaterów, w biurze podróży i w gabinecie
doktora Sizemore, a także w mieszkaniu Deedry Dean. Poza tym pracuję
dodatkowo dla pani Rossiter, która złamała rękę podczas spaceru z
Durwoodem, swoim starym cocker–spanielem. Ale to za mało.
Dostałam zlecenie ubrania jeszcze dwóch choinek. Pierwsza wyszła
nieźle, druga – rewelacyjnie, robiąc mi niezłą reklamę, ponieważ stoi w
siedzibie Izby Handlowej. Tę choinkę przyozdobiłam sztucznymi ptakami i
owocami; ciepła, stonowana kolorystyka i starannie ukryte lampki sprawiły,
że drzewko prezentuje się spokojniej niż wiele z tych, które widziałam w
mieście.
Przestałam kupować gazetę z Little Rock, żeby ograniczyć wydatki,
dopóki lista moich klientów trochę się nie wydłuży. Sprzątałam właśnie
gabinet doktora Sizemore’a we wtorkowe popołudnie, kiedy natknęłam się
na pognieciony wycinek z któregoś z niedzielnych dodatków. Podniosłam
go, żeby wyrzucić do kosza, i mój wzrok przykuł nagłówek Niewyjaśniona
zbrodnia, smutne święta. Gazetę wydano dwa dni po Święcie
Dziękczynienia, co znaczyło, że ktoś z personelu gdzieś ją zapodział, a
następnie wydobył na światło dzienne podczas przedświątecznego
sprzątania.
Przysiadłam na brzegu jednego z krzeseł w poczekalni, żeby przeczytać
trzy pierwsze akapity.