Gunter Grass - Blaszany Bebenek
Szczegóły |
Tytuł |
Gunter Grass - Blaszany Bebenek |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gunter Grass - Blaszany Bebenek PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gunter Grass - Blaszany Bebenek PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gunter Grass - Blaszany Bebenek - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Księga
Pierwsza
Obszerna spódnica
Nie będę ukrywał: jestem pensjonariuszem zakładu dla nerwowo chorych, mój pielęgniarz
obserwuje mnie, bodaj ani na chwilę nie spuszcza z oka; w drzwiach bowiem jest judasz, a oko
pielęgniarza ma w sobie ów brąz, który mnie, niebieskookiego, nie potrafi przejrzeć.
Mój pielęgniarz nie może więc być moim wrogiem. Polubiłem go, opowiadam podglądaczowi zza
drzwi, ledwie wejdzie do pokoju, zdarzenia z mojego życia, aby mimo judasza, który mu przeszkadza,
poznał mnie. Poczciwiec ceni widać moje opowieści, bo gdy tylko mu coś nałgam, pokazuje mi,
żeby się odwdzięczyć, swoją najnowszą kompozycję z supłów. Czy jest artystą, wydaje się
wątpliwe. Wystawa jego dzieł spotkałaby się jednak z dobrym przyjęciem prasy, ściągnęłaby także
garść nabywców. Ze zwyczajnych sznurków, które po godzinach odwiedzin zbiera w pokojach
swoich pacjentów i rozplątuje, wyplata pogmatwane węźlaste stwory, potem zanurza je w gipsie, a
gdy zastygną, osadza na drutach, sterczących w drewnianych podstawkach.
Często nosi się z myślą wykorzystania w swej twórczości koloru, ja mu odradzam, wskazuję na
moje biało lakierowane metalowe łóżko i proszę, by wyobraził sobie to najdoskonalsze z łóżek
GÜNTER GRASS
Osoby i akcja książki są zmyślone
Wszelkie podobieństwo z jakąś żyjącą
lub zmarłą osobą jest tylko sprawą przypadku.
BLASZANY BĘBENEK
barwnie wymalowane. Przerażony załamuje wówczas swoje pielęgniarskie ręce, w nieco zbyt
drętwej twarzy stara się wyrazić wszystkie odcienie strachu na raz i wyrzeka się kolorowych
planów.
Moje białe metalowe łóżko szpitalne jest zatem miarą. Dla mnie jest nawet czymś więcej: moje
łóżko to cel, który wreszcie osiągnąłem, to moje pocieszenie, a mogłoby się jeszcze stać moją
wiarą, gdyby kierownictwo zakładu pozwoliło mi wprowadzić pewne zmiany: chciałbym podwyższyć
kratę łóżka, żeby już nikt nie zbliżał się do mnie zanadto.
Raz w tygodniu moją ciszę wplecioną między metalowe pręty przerywa dzień odwiedzin. Wtedy
przychodzą ci, którzy chcą mnie uratować, których bawi to, że mnie kochają, którzy chcieliby we
mnie cenić, szanować i poznawać siebie. Jacy są ślepi, nerwowi, jacy niewychowani. Nożyczkami do
paznokci kaleczą biało lakierowaną kratę łóżka, długopisami i ołówkami chemicznymi wysmarowują
na lakierze wydłużone, nieprzyzwoite figurki. Mój adwokat za każdym razem, ledwie wrzaśnie na
cały pokój swoje „halo”, wciska nylonowy kapelusz na lewy słupek w nogach łóżka. Przez całą wizytę
- a adwokaci potrafią długo gadać — tym aktem przemocy pozbawia mnie równowagi i pogody
ducha.
Gdy już goście złożą przyniesione prezenty na białym, pokrytym ceratą stoliku pod akwarelą z
zawilcami, gdy już im się uda przedstawić mi podejmowane właśnie lub zamierzone próby ocalenia i
przekonać mnie, którego niestrudzenie pragną ocalić, o wysokim standardzie swojej miłości
bliźniego, znów odnajdują przyjemność we własnej egzystencji i odchodzą. Wtedy zjawia się mój
pielęgniarz, żeby wywietrzyć pokój i pozbierać sznurki, którymi związane były prezenty. Nieraz po
wywietrzeniu znajduje jeszcze czas, aby siedząc przy moim łóżku i rozplątując sznurki tak długo
rozsiewać ciszę, aż nazywam ciszę Brunem, a Bruna ciszą.
Bruno Münsterberg - mimo zbieżności nazwisk mówię tu, rzecz jasna, o moim pielęgniarzu - kupił na
mój rachunek pięćset arkuszy papieru do pisania. Gdyby zapas nie wystarczył, Bruno, który jest
nieżonaty, bezdzietny i pochodzi z Sauerlandu, pójdzie jeszcze raz do małego sklepu
papierniczego, gdzie sprzedają również zabawki, i postara się o potrzebną mi nie liniowaną
przestrzeń dla mojej, miejmy nadzieję, dokładnej pamięci. Nigdy nie mógłbym prosić o tę przysługę
moich gości, choćby adwokata czy Kleppa. Troskliwa miłość, jaka została mi przepisana, z pewnością
nie pozwoliłaby przyjaciołom przynieść i oddać do dyspozycji mojego nieustannie wydzielającego
słowa umysłu czegoś tak niebezpiecznego jak nie zapisany papier.
Kiedy powiedziałem do Bruna:
- Ach, Bruno, kupiłbyś mi pięćset arkuszy dziewiczego papieru? - Bruno spoglądając w sufit i, jakby
prowokował do porównań, wyciągając palec w tym samym kierunku, odparł:
- Chodzi panu o biały papier, panie Oskarze.
Pozostałem przy słówku „dziewiczy” i prosiłem Bruna, żeby w sklepie też tak powiedział. Gdy
późnym popołudniem wrócił z paczką wydało mi się, że kłębią się w nim różne myśli. Raz po raz długo
wpatrywał się w sufit, skąd zwykle czerpie natchnienie, aż wreszcie odezwał się:
- Polecił mi pan właściwe słowo. Zażądałem dziewiczego papieru, a sprzedawczyni zaczerwieniła się
po same uszy, zanim przyniosła mi, co potrzeba. Obawiając się dłuższej rozmowy o sprzedawczyniach
ze sklepów papierniczych, byłem zły na siebie, że nazwałem papier dziewiczym, toteż
zachowywałem się cicho, czekając, aż Bruno wyjdzie z pokoju, i dopiero wtedy otworzyłem paczkę
z pięciuset arkuszami papieru do pisania.
Niezbyt długo trzymałem i ważyłem w dłoni uparcie wyginający się plik. Odliczyłem dziesięć
arkuszy, resztę schowałem w nocnej szafce, wieczne pióro znalazłem w szufladzie koło albumu z
fotografiami: jest pełne, nie powinno zabraknąć atramentu, jak mam zacząć?
Można rozpocząć historię od środka i przerzucając się śmiało to naprzód, to wstecz, narobić
zamieszania. Można zagrać na nowoczesność, przekreślić wszystkie czasy i odległości, a następnie
oznajmić lub sprawić, by oznajmili to inni, że wreszcie, w ostatniej chwili, rozwiązało się problem
przestrzeni i czasu. Można również stwierdzić na samym początku, że w obecnej dobie napisanie powieści jest niepodobieństwem, potem jednak, niejako za swoimi plecami, przedłożyć znakomite
czytadło, aby w rezultacie uchodzić za ostatniego z powieściopisarzy, któremu jeszcze się udało.
Słyszałem też, że to dobrze i skromnie brzmi, kiedy na wstępie zapewnia się uroczyście: Nie ma
już powieściowych bohaterów, bo nie ma już indywidualistów, bo indywidualność zaginęła, bo
człowiek jest samotny, bez prawa do indywidualnej samotności, i tworzy bezimienną i abohaterską
masę. Może to i prawda, może jest w tym wszystkim jakaś racja. Co do mnie, Oskara, i mojego
pielęgniarza Bruna, chciałbym jednak stwierdzić: Obaj jesteśmy bohaterami, bardzo różnymi
bohaterami, on z jednej, ja z drugiej strony judasza; i kiedy on otwiera drzwi, to obaj w dalszym
ciągu, mimo całej przyjaźni i samotności, nie jesteśmy bezimienną i abohaterską masą.
Zaczynam od czasów odległych; gdyż swojego życia nie powinien opisywać nikt, kto nie zdobędzie
się na cierpliwość, aby przed zabraniem się do własnej egzystencji wspomnieć przynajmniej połowę
swoich dziadków. Wam wszystkim, którzy poza murami mojego zakładu musicie wieść zawikłane
życie, wam, przyjaciołom i cotygodniowym gościom, którzy nie wiecie nic o moim zapasie papieru,
przedstawiam babkę Oskara ze strony matki.
Pewnego październikowego popołudnia moja babka Anna Brońska siedziała w swoich spódnicach na
skraju kartofliska. Przed południem można by się było przekonać, jak zręcznie umiała zgrabiać
zwiędłe zielsko na porządne sterty, w południe zjadła chleb ze smalcem przyprawiony syropem,
potem ostatni raz skopała zagon, wreszcie usiadła w swoich spódnicach między dwoma pełnymi
koszami. Przed ustawionymi pionowo, skierowanymi czubkami ku sobie podeszwami trzewików tliło
się ognisko z naci ziemniaczanej, niekiedy odzywające astmatycznie, smużące się płaskim i
rozwleczonym dymem ponad leciutko nachyloną skorupą ziemi. Było to w roku osiemset
dziewięćdziesiątym dziewiątym, babka siedziała w sercu Kaszub, w pobliżu Bysewa, jeszcze bliżej
cegielni, siedziała mając przed sobą Rębiechowo, za sobą Firogę, zwrócona ku drodze na Brętowo,
między Tczewem a Kartuzami, siedziała plecami do czarnego lasu wokół Złotej Karczmy i
leszczynowym kijem nadpalonym u końca wsuwała ziemniaki w gorący popiół.
Jeśli przed chwilą wymieniłem specjalnie spódnice mojej babki, jeśli powiedziałem, mam nadzieję,
dość wyraźnie: siedziała w swoich spódnicach - ba! zatytułowałem cały rozdział: Obszerna spódnica,
to dlatego że wiem, co jestem winien tej części garderoby. Babka nie nosiła jednej tylko spódnicy,
nosiła ich cztery, jedną na drugiej. Nie znaczy to wcale, że ubierała się w jedną wierzchnią
spódnicę i trzy halki; ubierała się w cztery tak zwane wierzchnie spódnice, jedna miała na sobie
następną, ona zaś nosiła wszystkie cztery według systemu, który co dzień zmieniał ich kolejność. Co
wczoraj było na wierzchu, dzisiaj znajdowało się pod spodem; druga spódnica stawała się trzecią.
Ta, co jeszcze wczoraj była trzecia, dzisiaj przylegała do skóry. Tamta, wczoraj jej najbliższa,
dzisiaj ukazywała dokładnie swój wzór, mianowicie żaden: spódnice mojej babki Anny Brońskiej,
jedna w drugą, przekładały ponad wszystko ten sam ziemniaczanobury walor. Musiało jej być
dobrze w tym kolorze.
Poza tym kolorytem spódnice mojej babki cechowała ekstrawagancka rozrzutność w szafowaniu
materiałem. Zaokrąglały się bufiasto, wzdymały się, gdy nadciągał wiatr, wiotczały, gdy ustawał,
trzepotały, gdy przemykał obok, i całą czwórką powiewały przed babką, gdy dmuchał jej w plecy.
Siadając zbierała spódnice wokół siebie.
Oprócz czterech wzdymających się ciągle, zwisających, układających się w fałdy lub sztywno i
pusto przy jej łóżku spódnic babka miała jeszcze piątą spódnicę. Nie różniła się ona niczym od
czterech pozostałych ziemniaczanoburych sztuk. Zresztą owa piąta spódnica nie była zawsze tą
samą piątą spódnicą. Podobnie jak jej siostry podlegała prawom wymiany, należała do czterech
noszonych spódnic i jak one, gdy przyszedł jej czas, musiała co piąty piątek trafić do balii, w
sobotę na sznur do bielizny pod oknem kuchni, a po wyschnięciu na deskę do prasowania.
Kiedy po takiej sobocie wypełnionej sprzątaniem, pieczeniem, praniem i prasowaniem, po wydojeniu
i nakarmieniu krowy moja babka wchodziła cała do cebra, coś niecoś pozostawiała w mydlinach,
potem znów wynurzała się z wody, aby w ręczniku w duże kwiaty usiąść na brzegu łóżka, na podłodze leżały przed nią rozłożone cztery noszone spódnice i jedna świeżo wyprana. Palcem
wskazującym prawej dłoni podtrzymywała dolną powiekę prawego oka, nie korzystała z niczyich rad,
nawet brata, Wincentego, nie pytała o zdanie, i dlatego decydowała się szybko. Stawała boso i
palcami u nogi odsuwała tę spódnicę, której ziemniaczana burość utraciła najwięcej blasku. Czystej
sztuce przypadało wówczas zwolnione miejsce.
Nazajutrz, w niedzielny ranek, idąc do kościoła w Rębiechowie poświęcała odświeżoną kolejność
spódnic Jezusowi, w którego mocno wierzyła. Gdzie moja babka nosiła wypraną spódnicę? Była
kobietą nie tylko czystą, lecz również trochę próżną, najlepszą sztukę nosiła na widoku i - jeśli
dopisywała pogoda - w słońcu.
Teraz jednak, gdy siedziała przy ognisku z ziemniaczanej naci, było poniedziałkowe popołudnie.
Niedzielna spódnica w poniedziałki przesuwała się bliżej ciała, o jedno miejsce, a tymczasem ta, co
w niedzielę grzała się ciepłem jej skóry, w poniedziałki bardzo poniedziałkowo spływała smętnie z
bioder. Babka pogwizdywała nie myśląc o jakiejś melodii i leszczynowym kijem wygrzebała z popiołu
pierwszego upieczonego ziemniaka. Odsunęła bulwę dość daleko od tlącej się sterty zielska, żeby
wiatr ją wysmagał i ostudził. Ostro zakończoną gałęzią przebiła potem nadwęgloną i skorupiasto
popękaną bryłkę, uniosła ją do ust, które już nie pogwizdywały, ale spomiędzy suchych, spękanych
od wiatru warg zdmuchiwały popiół i ziemię z łupiny.
Dmuchając babka zamknęła oczy. Gdy uznała, że już dość się nadmuchała, otworzyła je, najpierw
jedno, potem drugie, wbiła w ziemniaka rzadko rozstawione, poza tym jednak nienaganne siekacze,
przestała natychmiast gryźć, trzymała w otwartych ustach mączastą i parującą połówkę zbyt
jeszcze gorącego ziemniaka i znad rozszerzonych nozdrzy, wdychających dym i październikowe
powietrze, spoglądała zaciekawionym wzrokiem na pola aż po niedaleki horyzont, podzielony słupami
telegraficznymi na równe odcinki, z górnym kawałkiem, zaledwie jedną trzecią, komina cegielni.
Coś tam poruszało się między słupami telegraficznymi. Babka zamknęła usta, zacisnęła wargi,
zmrużyła oczy i mełła ziemniaka w zębach. Coś tam poruszało się między słupami. Coś tam skakało.
Trzej mężczyźni skakali między słupami, trzej dopadli komina cegielni, potem obiegli dokoła i jeden
zawrócił, rozpędził się od nowa, zdawał się nieduży i krępy, pomknął przez cegielnię, dwaj inni,
szczuplejsi i wyżsi, tuż za nim, przez cegielnię, za chwilę znów między słupy, tamten jednak,
nieduży i krępy, skręcił raptownie, bardziej mu się spieszyło niż szczupłym i wysokim pozostałym
skoczkom, którzy znów musieli biec do komina, bo tamten już tam był, gdy oni, oddaleni o dwie
piędzi, dopiero się rozpędzali, i nagle zniknęli, stracili ochotę, tak to wyglądało, a i ów nieduży wpół
skoku z komina skrył się za horyzontem.
Zatrzymali się tam i zrobili przerwę albo zmienili stroje, albo wzięli się do strychowania cegieł i
dostali za to trochę grosza.
Gdy babka korzystając z przerwy chciała nadziać na kij drugiego ziemniaka, chybiła. A tamten, co
zdawał się nieduży i krępy, w tym samym stroju wdrapał się na horyzont, jakby to był płot z desek,
jakby obu goniących zostawił za płotem, wśród cegieł albo na szosie do Brętowa, a mimo to spieszył
się, chciał być szybszy od słupów telegraficznych, sadził długimi, powolnymi susami przez pole,
błoto tryskało mu spod podeszew, wyskakiwał z błota, ale im dalej skakał, tym głębiej brnął w glinie.
A niekiedy przyklejał się jakby do podłoża, potem znów tak długo zastygał bez ruchu w powietrzu,
że miał dość czasu, nieduży, lecz krępy, by w skoku otrzeć sobie czoło, zanim znów dosięgał nogą
owego świeżo zoranego pola, które wzdłuż pięciu morgów kartofliska ciągnęło się bruzdami w
stronę wąwozu.
I dobiegł już do wąwozu, nieduży, lecz krępy, zniknął niemal w wąwozie, gdy na horyzont wdrapali
się i dwaj pozostali, wysocy i szczupli, którzy tymczasem zwiedzili pewnie cegielnię, brnęli w glinie,
wysocy i szczupli, ale nie chudzi, i babka znów nie mogła nadziać ziemniaka na gałąź; bo czegoś
takiego nie widuje się co dzień, żeby trzej dorośli, choć różnego wzrostu, skakali wokół słupów
telegraficznych, o mały włos nie odłamali komina cegielni, a potem, w pewnym odstępie, najpierw
nieduży i krępy, potem szczupli i wysocy, ale wszyscy trzej jednakowo mozolnie, uparcie i z coraz grubszą warstwą gliny pod podeszwami skakali odświeżeni przez pole, zorane dwa dni temu przez
Wincentego, i znikali w wąwozie.
Teraz zniknęli wszyscy trzej i babka mogła wreszcie nadziać na kij prawie już całkiem wystygłego
ziemniaka. Pospiesznie zdmuchnęła ziemię i popiół z łupiny, włożyła zaraz całego do ust, pomyślała,
jeśli w ogóle coś pomyślała: „Ci to pewnie będą z cegielni”, i jeszcze przeżuwała koliście, gdy z
wąwozu wyskoczył jeden, rozejrzał się dziko znad czarnego wąsa, dwoma susami dopadł ogniska,
stanął przy ogniu, przed i za ogniem jednocześnie, tu klął, tam trząsł się ze strachu, nie wiedział,
co ze sobą zrobić, nie mógł zawrócić, bo z tyłu nadbiegali wąwozem szczupli i wysocy, więc rzucił
się na kolana, oczy wyszły mu nieomal z orbit, pot wystąpił na czoło. I sapiąc, z drżącym wąsem,
pozwolił sobie podczołgać się bliżej, podczołgać się aż do stóp; bardzo blisko podczołgał się do
babki, patrzył na moją babkę jak nieduże i krępe zwierzę, aż musiała westchnąć, nie mogła dłużej
żuć ziemniaka, opuściła stopy, nie myślała już o cegielni, o cegłach, wypalaczach i strycharzach,
lecz uniosła spódnicę, nie, uniosła cztery spódnice na raz i dostatecznie wysoko, aby ten, co nie był
z cegielni, nieduży, lecz krępy, zmieścił się cały pod nimi i skrył się ze swoim wąsem, i już nie
wyglądał jak zwierzę, i nie był ani z Rębiechowa, ani z Firogi, był pod spódnicą ze swoim strachem, i
już nie rzucał się na kolana, nie był ani krępy, ani nieduży, a mimo to znalazł swoje miejsce,
zapomniał o sapaniu, drżeniu i dłoni na kolanie: było cicho jak w dzień pierwszy albo ostatni, wiatr
szemrał leciutko w tlącym się zielsku, słupy telegraficzne odliczały w szeregu bez słowa, komin
cegielni zachował dawną sylwetkę, a ona, moja babka, roztropnie wygładziła wierzchnią spódnicę na
drugiej, ledwie go czuła pod czwartą spódnicą, trzecia zaś nie miała jeszcze pojęcia o tym, co dla
skóry babki było nowe i zaskakujące. A ponieważ było zaskakujące, lecz z wierzchu
niedostrzegalne, a druga i trzecia spódnica jeszcze się w tym wszystkim nie połapały, babka
wygrzebała z popiołu dwa, trzy ziemniaki, z kosza po prawej ręce wyjęła cztery surowe, wsunęła te
bulwy, jedną po drugiej, w gorący popiół, przykryła suto popiołem i przegarnęła ogień, żeby odżył
gęsty dym - cóż miała zrobić innego?
Ledwie uspokoiły się spódnice mojej babki, ledwie zawiesisty dym ogniska z naci ziemniaczanej,
który po gwałtownym rzuceniu się na kolana tego niedużego, lecz krępego, po zmianie miejsca i po
przegarnięciu ognia zagubił kierunek, znów pełzając żółto po polach zwrócił się z wiatrem na
południowy zachód, a już z wąwozu wypadli dwaj wysocy i szczupli, co gonili za niedużym, lecz
krępym, przebywającym teraz pod spódnicami mężczyzną, i okazało się, że obaj ubrani byli z racji
służby w mundury polowej żandarmerii.
Przemknęli obok babki, nieomal jej nie spostrzegając. Czyż jeden nawet nie przeskoczył ogniska?
Naraz jednak coś ich tknęło, zatrzymali się, zawrócili, pomaszerowali, stanęli w mundurach i
wojskowych butach w gęstym dymie, pokasłując i pociągając dym za sobą otrząsali mundury z
dymu, wciąż jeszcze pokasłując zagadnęli moją babkę, spytali, czy nie widziała Koljaiczka, bo
musiała go widzieć, skoro siedzi tu przy wąwozie, a on, Koljaiczek, właśnie wąwozem uciekał.
Babka nie widziała żadnego Koljaiczka, bo żadnego Koljaiczka nie znała. Czy to ktoś z cegielni,
zapytała, bo ona zna tylko tych z cegielni. Mundurowi opisali jednak Koljaiczka jako kogoś, kto z
cegielnią nie manie wspólnego, kto jest raczej nieduży, krępy. Babka przypomniała sobie, że
widziała, jak ktoś taki biegł, parującym ziemniakiem na czubku ostro zakończonej gałęzi wskazała,
oznaczając cel, w stronę Bysewa, które podług ziemniaka musiało leżeć między szóstym a siódmym
słupem telegraficznym, licząc w prawo od komina cegielni. Czy jednak ów biegacz to był Koljaiczek,
tego babka nie wiedziała, a swoją niewiedzę usprawiedliwiała ogniskiem, które tliło się przed
podeszwami jej trzewików; ma z nim masę kramu, ogień nie chce się palić, więc ona nie może
zajmować się innymi ludźmi, którzy przebiegają tędy albo stoją w dymie, w ogóle nic ją nie obchodzą
ludzie, których nie zna, wie tylko, jacy są w Bysewie, Rębiechowie, Firodze i w cegielni - ci jej
w zupełności wystarczą.
Powiedziawszy to babka westchnęła lekko, ale wystarczająco wyraźnie, by mundurowi
zainteresowali się, czemu wzdycha. Kiwnęła głową w stronę ogniska, co miało oznaczać, że westchnęła z powodu kiepskiego ognia, a trochę i z powodu różnych ludzi, co kręcą się w dymie,
potem rzadko rozstawionymi siekaczami odgryzła pół ziemniaka, zajęła się wyłącznie przeżuwaniem
i zwróciła oczy w lewo, ku górze.
Ci w żandarmskich mundurach nie mogli z nieobecnego spojrzenia mojej babki zaczerpnąć otuchy,
nie wiedzieli, czy mają za słupami telegraficznymi szukać Bysewa, i dlatego na razie kłuli bagnetami
pobliskie, jeszcze nie podpalone sterty zielska. Ulegając nagłemu podszeptowi wywrócili
jednocześnie obydwa prawie pełne kosze, które babka miała koło siebie, i długo nie mogli zrozumieć,
czemu z plecionki potoczyły się im pod nogi tylko ziemniaki, a nie Koljaiczek. Nieufnie okrążali
kopiec ziemniaków, jakby Koljaiczek w tak krótkim czasie zdążył się zakopcować, kłuli też miarowo
i czekali daremnie na krzyk ukłutego. Ich podejrzenie zwracało się ku każdej zmarniałej kępie
zarośli, każdej mysiej dziurze, każdemu kretowisku i raz po raz ku mojej babce, która siedziała
jak wrośnięta, wydawała westchnienia, kryła źrenice pod powiekami, ukazując jednak białka,
wymieniała kaszubskie imiona wszystkich świętych - co wobec marnie płonącego ogieńka i dwóch
wywróconych koszy z ziemniakami brzmiało przesadnie smutno i głośno.
Mundurowi pozostali dobre pół godziny. Czasem odchodzili daleko, to znów stawali przy ognisku,
przeprowadzali namiar komina cegielni, chcieli też zająć Bysewo, odkładali natarcie i trzymali nad
ogniem sinoczerwone dłonie, aż babka nie przerywając westchnień podsunęła każdemu z nich
popękanego ziemniaka na kiju. Ale nagle, przeżuwając w najlepsze, mundurowi przypomnieli sobie o
swoich mundurach, wyskoczyli w pole na odległość rzutu kamieniem, pobiegli wzdłuż janowca nad
wąwozem i wypłoszyli zająca, który jednak nie nazywał się Koljaiczek. Przy ogniu znowu znaleźli
mączaste, pachnące gorącem bulwy i postanowili ugodowo, a i trochę znużeni, pozbierać surowe
ziemniaki do owych koszy, które przedtem obowiązek kazał im wywrócić. Dopiero gdy wieczór
wycisnął z październikowego nieba drobny, ukośny deszcz i atramentowy zmrok, zaatakowali
jeszcze pospiesznie i niechętnie daleki ciemniejący kamień polny, a potem, kiedy się już z nim
załatwili, dali wreszcie za wygraną. Jeszcze chwila na rozprostowanie nóg i trzymanie dłoni, jak w
błogosławiącym geście, nad zamokłym, smużącym się szeroką i długą wstęgą ogniskiem, jeszcze raz
kaszel w zielonym dymie, załzawione oczy w żółtym dymie, potem pokasłujący, załzawiony marsz na
Bysewo. Jeśli Koljaiczka nie ma tutaj, musi być w Bysewie. Żandarmi polowi znają zawsze tylko
dwie możliwości.
Dym zamierającego z wolna ogniska otulił babkę niczym piątą spódnicą, tak obszerną, że i ona w
swoich czterech spódnicach, z westchnieniami i imionami świętych znalazła, się, podobnie jak Koljaiczek,
pod spódnicą. Dopiero gdy mundurowi byli już tylko kołyszącymi się między słupami
telegraficznymi punkcikami, które pomału roztapiały się w wieczorze, babka podniosła się z takim
trudem, jakby wrosła w ziemię i teraz, ciągnąc za sobą włókna i bryły gleby, przerywała ledwie
rozpoczęte zapuszczanie korzeni.
Koljaiczkowi zrobiło się zimno, kiedy nagle, nieduży i krępy, znalazł się bez osłony na deszczu.
Szybko zapiął sobie spodnie, które strach i ogromna potrzeba schronienia się kazały mu rozpiąć
pod spódnicami. Manipulował żwawo przy guzikach, obawiając się, żeby mu pała nie przemarzła, bo w
powietrzu pełno było jesiennych niebezpieczeństw przeziębienia.
To moja babka znalazła jeszcze w popiele cztery gorące ziemniaki. Trzy dała Koljaiczkowi, jeden
sama wzięła i zanim ugryzła, spytała jeszcze, czy on jest z cegielni, chociaż musiała wiedzieć, że
Koljaiczek przybył nie wiadomo skąd, w każdym razie nie z cegielni. Nic też potem nie rzekła na
jego odpowiedź, obarczyła go lżejszym koszem, sama ugięła się pod cięższym, miała jeszcze wolną
rękę, by wziąć grabie i motykę, z koszem, ziemniakami, grabiami i motyką pożeglowała w swoich
czterech spódnicach w stronę Bysewo-Wybudowania.
Nie było to właściwie Bysewo. Leżało ono bardziej w stronę Rębiechowa. Zostawili więc cegielnię po
lewej, szli na czarny las, w którym leżała Złota Karczma, a za nią Brętowo. Ale pod lasem w kotlinie
leżało Bysewo-Wybudowanie. Tam za moją babką podążył nieduży i krępy Józef Koljaiczek, który
nie mógł już rozstać się ze spódnicami.
Pod tratwą
To nie takie proste - leżąc tutaj, na wy sterylizowanym metalowym łóżku zakładu dla nerwowo
chorych, w polu widzenia oszklonego judasza uzbrojonego w oko Bruna, odtworzyć kłęby dymu kaszubskich
ognisk i ukośne smugi październikowego deszczu. Gdybym nie miał bębenka, który przy
zręcznym i cierpliwym użyciu przywodzi na pamięć wszystkie mało ważne szczegóły potrzebne do
przelania na papier rzeczy najważniejszej, i gdybym nie miał pozwolenia zakładu na to, by moja
blacha przemawiała po trzy-cztery godziny dziennie, byłbym biedakiem, który nie może wykazać
się posiadaniem dziadków.
W każdym razie mój bębenek powiedział: W owo październikowe popołudnie osiemset
dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, gdy w Afryce Południowej Wuj Krüger szczotkował swoje
krzaczaste antyangielskie brwi, między Tczewem a Kartuzami, w pobliżu cegielni Bysewo, pod
czterema jednolitymi w kolorze spódnicami, pośród dymu, strachu, westchnień, w zacinającym
deszczu i przesadnie smutnym strumieniu imion świętych, pośród mało inteligentnych pytań i przesłoniętych dymem spojrzeń dwóch żandarmów polowych, nieduży, lecz krępy Józef Koljaiczek
spłodził moją matkę, Agnieszkę.
Anna Brońska, moja babka, jeszcze pod osłoną tej samej nocy zmieniła nazwisko: z pomocą hojnie
szafującego sakramentami kapłana stała się Anną Koljaiczkową i podążyła za Józefem, nie do
Egiptu wprawdzie, lecz do stolicy prowincji nad Motławą, gdzie Józef znalazł pracę jako flisak i
chwilowy spokój przed żandarmerią.
Jedynie żeby podsycić trochę ciekawość, nie wymieniam jeszcze nazwy owego grodu u ujścia
Motławy, chociaż jako miasto rodzinne mojej matki już teraz zasługiwałby na wzmiankę. W końcu
lipca dziewięćsetnego roku - zapadła właśnie decyzja podwojenia cesarskiego programu rozbudowy
floty wojennej - mama przyszła na świat pod znakiem Lwa. Pewność siebie i egzaltacja,
wielkoduszność i próżność. Dom pierwszy, zwany również domus vitae, pod znakiem ascendenta:
łatwo ulegający wpływom Ryb. Konstelacja Słońca w opozycji do Neptuna, dom siódmy albo domus
matrimonii uxoris, miała przynieść powikłania. Wenus w opozycji do Saturna, który, jak wiadomo,
sprowadza chorobę wątroby i śledziony; którego nazywa się przykrą planetą; który panuje w
Koziorożcu i w Lwie święci swoją zagładę; któremu Neptun ofiaruje węgorza i otrzymuje w zamian
kreta; który lubi wilcze jagody, cebulę i buraki pastewne; który pluje lawą i psuje wino;
zamieszkiwał on razem z Wenus dom ósmy, śmiertelny, i nasuwał myśl o nieszczęśliwym wypadku,
podczas gdy poczęcie na kartoflisku zapowiadało nader ryzykowne szczęście pod opieką Merkurego
w domu krewnych.
Tutaj muszę przypomnieć o protestach mojej mamy, która stale zaprzeczała temu, jakoby
spłodzono ją na kartoflisku. Co prawda ojciec - tyle przyznawała - już tam próbował dopiąć swego,
jednakże zarówno jego położenie, jak i pozycja Anny Brońskiej nie zostały wybrane dość
szczęśliwie, aby stworzyć Koljaiczkowi warunki do zapłodnienia.
- Musiało to się stać nocą podczas ucieczki albo na furze wujka Wincentego, a może dopiero na
Przeróbce, kiedyśmy u flisaków znaleźli schronienie. - Tymi słowami moja mama ustalała zwykle początek
swojej egzystencji, a babka, która musiała wiedzieć, jak tam właściwie było, przytakiwała
cierpliwie i oświadczała wszystkim: - Pewnie, dzieciątko, na furze to było albo i na Przeróbce
dopiero, ale nie w polu: boć tam wiało i deszcz mżył jak diabli.
Wincenty był to brat mojej babki. Po wczesnej śmierci żony udał się w pielgrzymkę do
Częstochowy i od Matki Boskiej Częstochowskiej otrzymał wskazówkę, że ma w niej widzieć
przyszłą królową Polski. Odtąd szperał już tylko w dziwnych księgach, w każdym zdaniu znajdując
potwierdzenie praw Bożej Rodzicielki do polskiego tronu, a obejście i parę zagonów zostawił na
głowie siostry. Jan, jego syn, wówczas czteroletni, chorowite, zawsze skore do płaczu dziecko,
pasał gęsi, zbierał kolorowe obrazki i, zgubnie wcześnie, znaczki pocztowe.
Do tej zagrody, poświęconej niebieskiej królowej Polski, babka przytaskała kosze z ziemniakami i
Koljaiczka, ażeby Wincenty dowiedział się, co zaszło, pobiegł do Rębiechowa i wywołał księdza,
który miał przybyć z sakramentami i zaślubić Annę Józefowi. Ledwie zaspany proboszcz udzielił
przerywanego ziewaniem błogosławieństwa i zaopatrzony w duży połeć słoniny pokazał kapłańskie
plecy, Wincenty zaprzągł konia do furmanki, wpakował młodą parę na rył wozu, ułożył na słomie i
pustych workach, na koźle przy sobie posadził drżącego, pochlipującego Jana i dał koniowi do
zrozumienia, żeby szedł prosto przed siebie i ostro w noc: nowożeńcom było spieszno.
Ciemną jeszcze, lecz już ustępującą nocą wóz dotarł do portu drzewnego w stolicy prowincji.
Zaprzyjaźnieni ludzie, którzy podobnie jak Koljaiczek zajmowali się flisactwem, przyjęli parę
uciekinierów. Wincenty mógł zawrócić, pognać konika z powrotem na Bysewo; trzeba było nakarmić
krowę, kozę, maciorę z prosiętami, osiem gęsi i psa podwórzowego, trzeba było położyć małego
Jana do łóżka, bo lekko gorączkował.
Józek Koljaiczek ukrywał się trzy tygodnie, przyzwyczaił swoje włosy do nowej fryzury z
przedziałkiem, zgolił wąs, wystarał się o nieskazitelne papiery i podjął pracę jako flisak Józef
Wranka. Dlaczego jednak Koljaiczek odwiedzając handlarzy drzewem i tartaki musiał mieć w kieszeni papiery flisaka Wranki, który podczas bójki został zepchnięty z tratwy i utonął bez
wiedzy władz w Bugu powyżej Modlina? Dlatego, że porzuciwszy na jakiś czas flisactwo pracował w
tartaku pod Świeciem i tam pokłócił się z majstrem o płot, prowokacyjnie wymalowany Koljaiczkową
ręką na biało-czerwono, zapewne po to, aby podtrzymać słuszność przysłowia, które powiada, że od
płotu blisko do kłopotu, majster wyrwał z płotu dwie łaty, białą i czerwoną, i na kaszubskich plecach
Koljaiczka rozbił te polskie łaty na tyle biało-czerwonych drzazg, że poszkodowany miał
wystarczający powód, aby najbliższej, dodajmy: gwiaździstej nocy puścić czerwonego kura w nowo
zbudowanym, pobielonym wapnem tartaku w hołdzie podzielonej co prawda, ale właśnie dlatego
zjednoczonej Polsce.
Koljaiczek był więc podpalaczem, wielokrotnym podpalaczem, bo od tego czasu w całych Prusach
Zachodnich tartaki i składy drzewa dostarczały hubki dla rozbłyskujących dwubarwnie narodowych
uczuć. Jak zawsze, gdy chodzi o przyszłość Polski, tak i w tych pożarach miała swój udział
Najświętsza Maria Panna, i byli podobno naoczni świadkowie - może dziś jeszcze ktoś z nich żyje -
którzy utrzymywali, że na walących się dachach wielu tartaków widzieli Matkę Boską w polskiej
koronie. Tłum, jaki zwykle gromadzi się przy wielkiej pożodze, intonował jakoby Bogurodzicę -
wolno nam sądzić, że podpalenia, których sprawcą był Koljaiczek, miały uroczystą oprawę: padały
przysięgi i zaklęcia.
Podczas gdy tak obciążony podpalacz Koljaiczek poszukiwany był przez władze, nieskazitelny,
samotny jak palec, niewinny i ograniczony flisak Józef Wranka, którego nikt nie szukał i mało kto
znał, dzielił swoją prymkę na dzienne porcje, aż pochłonęła go rzeka Bug, a trzy porcje prymki
pozostały w kurtce z dokumentami. Ponieważ topielec Wranka sam już nie mógł się zgłosić, a nikt
nie zadawał kłopotliwych pytań na temat jego osoby, Koljaiczek, który był podobnej postury i miał
taką samą okrągłą głowę jak nieboszczyk, wśliznął się najpierw w jego kurtkę, potem w jego
potwierdzoną urzędowymi papierami, dotychczas nie karaną skórę, odzwyczaił się od fajki,
przeszedł na prymkę, przejął nawet od Wranki rzecz najbardziej osobistą, wadę wymowy, i przez
następne lata był porządnym, oszczędnym, lekko jąkającym się flisakiem, który spławiał całe lasy w
dół Niemna, Biebrzy, Bugu i Wisły. Trzeba też powiedzieć, że w huzarach przybocznych następcy
tronu pod Mackensenem został starszym huzarem Wranką, bo Wranka jeszcze nie służył,
Koljaiczek zaś, który był cztery lata starszy od topielca, w toruńskiej artylerii pozostawił po sobie
złe świadectwo.
Najbardziej niebezpieczni rabusie, zabójcy i podpalacze jeszcze rabując, zabijając i podpalając
czekają przeważnie na sposobność, by jąć się solidniejszego zajęcia. Niektórym w wyniku
poszukiwań lub z przypadku nadarza się szansa: Koljaiczek był jako Wranka dobrym i tak dalece
uleczonym z ognistego nałogu mężem, że na sam widok zapałki zaczynał się trząść. Pudełka zapałek,
które bez opieki i zadowolone z siebie leżały na kuchennym stole, przed nim, co mógłby wynaleźć
zapałki, nigdy nie były bezpieczne. Wyrzucał pokusę za okno. Moja babka miała sporo kłopotu, żeby
w porę podać na stół gorący obiad. Często rodzina siedziała w ciemności, bo nie było czym zaświecić
naftowej lampy.
Jednakże Wranka nie był tyranem. W niedzielę szedł ze swoją Anną do kościoła na Dolnym Mieście
i pozwalał jej, prawnie mu poślubionej, wkładać, jak na kartoflisku, cztery spódnice, jedną na drugą.
W zimie, kiedy rzeki były skute lodem i flisacy cienko przędli, siedział spokojnie na Przeróbce,
gdzie mieszkali tylko flisacy, sztauerzy i robotnicy ze stoczni, i doglądał małej Agnieszki, która
widać wdała się w ojca, bo jeśli nie wpełzała pod łóżko, to chowała się w szafie z ubraniem, gdy zaś
ktoś przychodził, siadała pod stołem ze swoimi szmacianymi lalkami.
Małej Agnieszce chodziło więc o to, żeby się skryć i w ukryciu znaleźć podobne bezpieczeństwo,
choć odmienną przyjemność od tej, jaką Józef znalazł pod spódnicami Anny. Podpalacz Koljaiczek
tyle razy sparzył się w życiu, że potrafił zrozumieć odczuwaną przez córkę potrzebę osłony. Toteż
gdy na balkonowym występie półtora-izbowego mieszkania trzeba było zbudować klatkę dla
królików, zrobił przy okazji pomyślane na jej miarę ogrodzenie. W takim kojcu moja mama siedziała jako dziecko, bawiła się lalkami i rosła. Później, kiedy już chodziła do szkoły, zarzuciła podobno lalki
i bawiąc się szklanymi kulami i kolorowymi piórami okazywała pierwsze upodobanie do kruchego
piękna.
Ponieważ nie mogę doczekać się chwili, gdy wolno mi będzie przejść do początków własnej
egzystencji, mam chyba prawo pozostawić Wranków, których rodzinna tratwa płynęła spokojnie,
swojemu losowi aż po rok dziewięćset trzynasty, kiedy u Schichaua spłynął na wodę „Columbus”:
wtedy bowiem policja, która niczego nie zapomina, wpadła na trop fałszywego Wranki.
Zaczęło się od tego, że Koljaiczek, jak co roku u schyłku lata, tak i w sierpniu dziewięćset
trzynastego miał spławiać wielką tratwę z Kijowa, Prypecią, przez Kanał, Bugiem do Modlina, a
stamtąd w dół Wisły. Holownikiem „Radunia”, który pływał w służbie ich tartaku, wyruszyli z Górek
Zachodnich, było ich razem dwunastu flisaków, popłynęli Martwą Wisłą pod prąd do Przegaliny,
potem w górę Wisły, mijając Kieżmark, Leszkowy, Czatkowy, Tczew i Piekło, a wieczorem
przycumowali w Toruniu. Tam wszedł na pokład nowy majster, który miał dopilnować zakupu drzewa
w Kijowie. Kiedy o czwartej rano „Radunia” ruszyła w dalszą drogę, rozeszła się wieść, że jest na
pokładzie. Koljaiczek zobaczył go pierwszy raz przy śniadaniu na baku. Siedzieli naprzeciw siebie
jedząc i popijając zbożową kawę. Koljaiczek od razu go poznał. Barczysty, łysy już mężczyzna kazał
przynieść wódkę i nalać do pustych filiżanek. W trakcie jedzenia, gdy na końcu baku jeszcze
nalewano, przedstawił się: - Żebyście wiedzieli: jestem nowym majstrem, nazywam się Dückerhoff,
u mnie panuje porządek!
Flisacy po kolei, jak siedzieli, podawali na wezwanie swoje nazwiska i wychylali filiżanki, aż im
grdyka chodziła. Koljaiczek najpierw wychylił, powiedział potem „Wranka” i patrzył twardo na
Dückerhoffa. Ten kiwnął głową, jak przedtem kiwał, i powtórzył słówko „Wranka” jak powtarzał
nazwiska innych flisaków. Jednak Koljaiczkowi wydało się, że Dückerhoff nazwisko topielca
podkreślił specjalnie, może nawet nie z naciskiem, ale jakby z namysłem.
„Radunia” z pomocą zmieniających się pilotów wymijała zręcznie mielizny i kołysząc się ciężko,
pokonywała gliniasty, zmętniały nurt, który znał tylko jeden kierunek. Z lewej i prawej ciągnął się
za groblami wciąż ten sam, jeśli nie płaski, to pagórkowaty, już pożniwny krajobraz. Chaszcze,
parowy, kotlina porosła janowcem, przestrzeń pomiędzy pojedynczymi zabudowaniami - wszystko
jakby stworzone dla kawaleryjskich szarż, dla ćwiczebnych manewrów dywizji ułanów, dla
pędzących przez chaszcze huzarów, dla marzeń młodych rotmistrzów, dla bitwy, która już się
odbyła, która stale powraca, dla malowidła: Tatarzy przy ziemi, dragoni na stających dęba koniach,
rycerze mieczowi spadają z siodeł, wielki mistrz w zakrwawionym
płaszczu zakonnym, kirys ma wszystkie sprzączki prócz jednej, którą odrąbuje książę mazowiecki,
i konie, w żadnym cyrku nie ma takich siwków, nerwowe, przystrojone mnóstwem chwostow, ścięgna
odrobione niezwykle dokładnie, i nozdrza, rozdęte, karminowe, buchające z nich chmurki
przeszywane ostrzem kopii przybranych proporczykami, pochylonych i dzielących niebo, zorzę
wieczorną, i szable, a tam, w tle - bo każde malowidło ma tło - wioska przyklejona mocno do
horyzontu spokojnie kurzy dymem między kopytami karych, pochylone chaty, omszałe, kryte słomą;
a w chatach, niby w konserwie, piękni czołgiści marzący o nadchodzącym dniu, kiedy i oni wedrą się
na pierwszy plan, na równinę za wiślanymi groblami, niczym zwinne źrebaki między ciężką kawalerią.
Koło Włocławka Dückerhoff dotknął lekko marynarki Koljaiczka.
- Słuchajcie, Wranka, czy przed iluś tam laty nie pracowaliście w tartaku pod Świeciem? Wiecie,
tartak się potem spalił.
Koljaiczek wytrwale, jakby pokonując jakiś opór, potrząsał głową, udało mu się przy tym
zgromadzić tyle smutku i znużenia w oczach, że Dückerhoff pod tym spojrzeniem poniechał
dalszych pytań.
Gdy pod Modlinem, gdzie Bug wpada do Wisły i gdzie skręciła „Radunia”, Koljaiczek, jak wszyscy
flisacy, przechylony przez reling splunął trzy razy, obok stanął Dückerhoff z cygarem i poprosił o
ogień. Na to słówko, jak i na drugie: „zapałki”, ciarki przeszły Koljaiczka.
- Człowieku, czemu się czerwienicie, kiedy proszę o ogień? Nie jesteście przecież dziewczyną!
Mieli już Modlin za sobą, gdy Koljaiczek pozbył się wreszcie owego rumieńca, który nie był
rumieńcem wstydu, lecz zapóźnionym odblaskiem podpalonych przez niego tartaków.
Między Modlinem a Kijowem, a więc w górę Bugu, przez Kanał, który łączy Bug i Prypeć, aż
„Radunia” podążając Prypecią znalazła Dniepr, nie zdarzyło się nic, co można by przytoczyć jako
wymianę słów między Koljaiczkiem-Wranką a Dückerhoffem. Na holowniku między flisakami,
między palaczami a flisakami, między sternikiem, palaczami i kapitanem, między kapitanem a
zmieniającymi się stale pilotami, jak to bywa podobno, a może i naprawdę, między mężczyznami,
oczywiście musiało zdarzyć się niejedno. Mógłbym sobie wyobrazić zatargi między kaszubskimi
flisakami a urodzonym w Szczecinie sternikiem, może poryw buntu: zbiórka na baku, ciągnięcie
losów, rzucanie haseł, ostrzenie noży.
Dajmy temu spokój. Nie doszło ani do politycznych starć, niemiecko-polskich rozpraw nożowych,
ani do środowiskowej sensacji w postaci potężnego, zrodzonego z krzywdy społecznej buntu. Pracowicie
pożerając węgiel „Radunia” pokonywała swoją trasę, raz - było to, zdaje się, tuż za
Płockiem - wpadła na mieliznę, ale wydostała się o własnych siłach. Krótka, ostra wymiana słów
między kapitanem Barbuschem z Nowego Portu a ukraińskim pilotem, to było wszystko i w
dzienniku pokładowym nie znalazłoby się niczego więcej.
Gdybym musiał i chciał prowadzić dziennik pokładowy myśli Koljaiczka albo nawet pamiętnik
Dückerhoffowego, majstrowego życia wewnętrznego, miałbym o czym pisać: pod dostatkiem byłoby
wahań i przygód, podejrzeń i potwierdzeń, nieufności i niemal równoczesnego, pośpiesznego jej
uspokajania. Obaj mieli stracha. Dückerhoff bał się bardziej niż Koljaiczek; znajdowali się
przecież w Rosji. Dückerhoff mógłby, jak niegdyś biedny Wranka, wypaść za burtę, mógłby - a
jesteśmy już teraz w Kijowie - w składnicach drzewa, które są tak rozległe i pełne zakamarków, że
łatwo zgubić swojego anioła stróża w takim drzewnym labiryncie, mógłby więc wpaść pod stertę
obluzowanych nagle, nie dających się już niczym zatrzymać dłużyc - ale mógłby też zostać ocalony.
Ocalony przez niejakiego Koljaiczka, który najpierw wyłowiłby majstra z Prypeci czy Bugu, a potem
w pozbawionej aniołów stróżów składnicy drzewa w Kijowie w ostatniej chwili chwycił Dückerhoffa i
wyrwał spod lawiny dłużyc. Jakżeby to było pięknie, gdybym teraz miał sposobność opisać, jak to
wyratowany z topieli albo niemal zmiażdżony Dückerhoff jeszcze dysząc ciężko i mając w oczach
widmo śmierci szepce na ucho rzekomemu Wrance: „Dziękuję wam, Koljaiczek, dziękuję! - A
później po niezbędnej pauzie: - Jesteśmy teraz skwitowani, zapomnijmy o wszystkim!”.
I z cierpką przyjaźnią, uśmiechając się z zakłopotaniem i niemal przez łzy popatrzyliby sobie po
męsku w oczy, wymieniliby nieśmiały, lecz twardy uścisk dłoni.
Znamy tę scenę z urzekająco dobrze kręconych filmów, kiedy reżyserom wpadnie na myśl, żeby z
dwójki wspaniale grających powaśnionych braci zrobić parę kamratów, co odtąd pójdą razem w
ogień i wodę, wyjdą zwycięsko jeszcze z tysiąca przygód.
Koljaiczek nie znalazł jednak sposobności ani utopienia Duckerhoffa, ani wyrwania go ze szponów
toczącej się dłużycowej śmierci. Uważny i dbały o dobro firmy, Dückerhoff zakupił w Kijowie drzewo,
dopilnował jeszcze sformowania dziewięciu tratw, wypłacił flisakom w rosyjskiej walucie, jak
zwykle, spory zadatek na spływ, po czym wsiadł w pociąg i przez Warszawę, Modlin, Iławę, Malbork
i Tczew dojechał do swojej firmy, której tartak znajdował się w porcie drzewnym między
stoczniami Klawittera i Schichaua.
Zanim pozwolę flisakom po tygodniach najcięższej pracy dopłynąć z Kijowa rzekami i Kanałem do
Wisły, zastanawiam się, czy Dückerhoff był pewien, że rozpoznał we Wrance podpalacza
Koljaiczka. Sądzę raczej, że póki majster płynął jednym i tym samym statkiem z nieszkodliwym,
dobrodusznym, mimo ograniczoności ogólnie lubianym Wranka, miał nadzieję, że jego towarzysz
podróży nie jest gotowym do każdej zbrodni Koljaiczkiem. Porzucił tę nadzieję dopiero na miękkim
siedzeniu przedziału kolejowego. A gdy pociąg osiągnął cel, wtoczył się - teraz to wyjawię - na
Dworzec Główny w Gdańsku, Dückerhoff powziął Dückerhoffową decyzję, kazał umieścić walizkę w dorożce i odwieźć do domu, a sam poszedł dziarsko, bo bez bagażu, do pobliskiego prezydium
policji przy Okopowej, wbiegł po schodach przed głównym wejściem, po krótkim, bystrym
poszukiwaniu odnalazł ów pokój, który był urządzony wystarczająco rzeczowo, aby wydobyć z
Dückerhoffa zwięzłą, obejmującą tylko fakty relację. Nie znaczy to, że majster złożył doniesienie.
Prosił jedynie, żeby zbadać sprawę Koljaiczka-Wranki, co mu w policji obiecano.
W ciągu następnych tygodni, gdy drzewo unosząc trzcinowe szałasy i flisaków spływało wolno w dół
rzeki, w licznych urzędach zapisano mnóstwo papieru. Były tam akta wojskowe Józefa Koljaiczka,
prostego kanoniera z takiego a takiego zachodniopruskiego pułku artylerii polowej. Dwa razy po
trzy dni ścisłego aresztu musiał odsiedzieć niesforny kanonier za wykrzykiwanie po pijanemu na
całe gardło, po polsku i po niemiecku, anarchistycznych haseł. Były to plamy na honorze, których w
papierach starszego huzara Wranki, służącego w drugim pułku huzarów we Wrzeszczu, niepodobna
było znaleźć. Chlubnie odznaczył się ów Wranka, na manewrach jako łącznik batalionu wpadł w oko
następcy tronu, od niego, co zawsze nosił talary w kieszeni, dostał w prezencie książęcego talara.
O tym talarze milczały jednak akta starszego huzara Wranki, to raczej moja babka Anna
opowiedziała o nim lamentując głośno, gdy przesłuchiwano ją razem z bratem, Wincentym.
Nie tylko przy pomocy owego talara zwalczała słówko „podpalacz”. Mogła przedstawić dokumenty,
które kilkakrotnie stwierdzały, że Józef Wranka już w dziewięćset czwartym wstąpił do ochotniczej
straży pożarnej na Dolnym Mieście w Gdańsku i podczas zimowych miesięcy, kiedy wszyscy
flisacy odpoczywali, zmierzył
się jako strażak z niejednym dużym i małym pożarem. Istniał również dokument, który głosił, że w
czasie wielkiego pożaru w zakładach kolejowych na Przeróbce, w dziewięćset dziewiątym, strażak
Wranka nie tylko gasił ogień, lecz ponadto uratował życie dwóm uczniom ślusarskim. Podobnie
wypowiedział się wezwany na świadka kapitan straży pożarnej Hecht. Zeznał on do protokołu:
„Jakże ma być podpalaczem ten, który gasi! Czy nie mam go jeszcze przed oczyma, jak uwija się na
drabinie, gdy płonął kościół w Stogach? Feniks, co wynurza się z popiołów i płomieni, co gasi nie
tylko ogień, lecz pożar tego świata i pragnienie Pana naszego Jezusa Chrystusa! Zaprawdę
powiadam wam: Kto owego człowieka w strażackim hełmie, który ma pierwszeństwo przejazdu,
którego miłują ubezpieczenia, który zawsze, czy to jako symbol, czy to z racji zawodu, nosi w kieszeni
szczyptę popiołu, kto chce tego wspaniałego Feniksa nazwać czerwonym kurem, ten zasługuje,
aby mu kamień młyński uwiązać u szyi...” Chyba już państwo zauważyli, że kapitan Hecht z ochotniczej
straży pożarnej był złotoustym proboszczem, który co niedziela wychodził na ambonę w
kościele Św. Barbary na Długich Ogrodach i póki trwały dochodzenia przeciwko Koljaiczkowi-
Wrance, nie omieszkał w podobnych słowach wbijać swoim wiernym do głowy przypowieści o
niebieskim strażaku i piekielnym podpalaczu.
Ponieważ jednak funkcjonariusze policji kryminalnej nie chodzili do Św. Barbary, a i w słówku
„Feniks” prędzej doszukaliby się obrazy majestatu niż usprawiedliwienia Wranki, działalność
Wranki w ochotniczej straży pożarnej stała się okolicznością obciążającą.
Zebrano świadectwa różnych tartaków, zasięgnięto opinii w rodzinnych gminach: Wranka przyszedł
na świat w Tucholi: Koljaiczek był z urodzenia toruńczykiem. Drobne nieścisłości w zeznaniach
starszych flisaków i dalekich krewnych. Długo dzban nosił wodę, cóż więc dziwnego, że ucho się
urwało? Gdy przesłuchania doszły do tego momentu, wielka tratwa wpłynęła właśnie na terytorium
Rzeszy i poczynając od Torunia poddana była niepostrzeżonej kontroli i obserwacji na postojach.
Mój dziadek dopiero za Tczewem spostrzegł swoich aniołów stróżów. Spodziewał się ich.
Przejściowa bierność, granicząca z melancholią, przeszkodziła mu widać w tym, by pod wsią
Leszkowy albo koło Kieżmarku spróbować ucieczki, co w tak dobrze znanej okolicy i z pomocą paru
życzliwych mu flisaków byłoby jeszcze możliwe. Od Przegaliny, gdy tratwy pomału, wpadając jedna
na drugą, wpłynęły w Martwą Wisłę, towarzyszył im niby to niepostrzeżenie kuter rybacki, który
miał na pokładzie o wiele za liczną załogę. Tuż za
Płonią z nadbrzeżnych trzcin wyprysnęły dwie motorówki policji portowej i pędząc nieustannie to wzdłuż, to wszerz rzeki przecinały coraz bardziej słone, zwiastujące port wody Martwej Wisły. Za
mostem na Stogi zaczął się kordon „niebieskich”. Skł