Grześczak Marian - Odyseja, odyseja

Szczegóły
Tytuł Grześczak Marian - Odyseja, odyseja
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Grześczak Marian - Odyseja, odyseja PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Grześczak Marian - Odyseja, odyseja PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Grześczak Marian - Odyseja, odyseja - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marian Grześczak Odyseja, odyseja © Copyright by Marian Grzesczak Tomasz Lempart ur. 25 VI 1935 roku syn Andrzeja i Marii z d. Blass. Wejście. Szaro od chmur, wilgoć oblepia druty. Oglądał to co dzień z okna na wysokości czoła, tego rana drobne kropelki wody przysiadały na krawędziach kolców i po chwili spadały na ziemię, pomyślał więc, że ta zabawa w liczenie może się nagle skończyć, zegar miesiąca stanie i znieruchomieje dla niego na zawsze, odszedł więc od okna i kiedy dotknął ręką zimnych drzwi, zrobiło mu się gwałtownie żal wszystkiego, co tu przeżył, przemyślał, prześnił. – Powinni zaraz przyjść – powiedział do siebie wyuczonym głosem, który nie pozwala oczekiwać odpowiedzi, ale na korytarzu było cicho, stanął więc z czołem przy ścianie, czekał. Tynk był lepki, zmieszany z olejem i potem. „Źle liczę – pomyślał – z pewnością źle liczę, nigdy jeszcze z taką niecierpliwością nie oczekiwałem hałasu na korytarzu. Ale on tu zaraz przyjdzie, musi przyjść, skoro wczoraj Kusy dawał to do zrozumienia. Przyjdzie, powie: – No, Lempart, na dziś skończone, możecie się zabierać. – Czy już – zapytam – naprawdę już? Wtedy Kusy odpowie: – No, nie, nie tak zaraz, kolego Lempart, ale za jakie dwie godzinki, za dwie godzinki będzie po wszystkim, niech się pan szykuje. – Tak nie może być, Kusy, żeby tak zaraz, człowiek się przyzwyczaił, zostawił tu kawał życia i kawał żalu, przecież pan musi to zrozumieć, pan też kiedyś tak jak ja wylizywał sobie rany, nie? – Panie Lempart, ja pana bardzo lubię, pan wie, jak ja pana lubię, żadnych z panem nie miałem kłopotów, cichutki jak baranek i nic, tylko książki i książki. Pamięta pan tych «Komunistów », których panu przyniosłem? Myślę, że pan pamięta, choć to dawno, ale widzi pan, kiedy namawiałem syna, żeby to przeczytał, powiedział: «Tatuś, co za idiota to tatusiowi doradził! » Idiota to może i tak, ale jak mówię, że warto przeczytać, to warto. Pan wie, panie Lempart, bo już to panu nieraz mówiłem, że syn przeczytał tę książkę, podobała mu się, ale ja nie mam czasu, taka służba, że nigdy nie ma czasu. – Kusy – powiedz wreszcie, kiedy to się stanie, będzie mi naprawdę żal, jeśli mnie to zaskoczy. – Albo to kto wie, kolego Lempart, tego nikt nie wie, nagle zadzwonią, powiedzą: obywatelu Nowacki, sprowadźcie Lemparta, za dziesięć minut, no i sprowadzę pana za dziesięć minut, musi pan być zawsze gotowy, czasem to myślę sobie, że zupełnie jak na śmierć, też nikt nigdy nie wie, kiedy musi być gotowy. Ale coś mi się zdaje, panie Lempart, że to niedługo, a że pana lubię, przyszedłem, pan rozumie...” Podszedł do okna, wszystko pozostało bez zmian, druty i te drobne kropelki, które jak sekundy spadały na ziemię. – Jeśli Nowacki był tu przeszło godzinę temu – powiedział do siebie – dlaczego mnie jeszcze nie wzywają. Podszedł do metalowego łóżka, nacisnął ręką, jakby sprawdzał, czy sprężyny zachowały jeszcze swoją siłę. „Widać, chudłem przez ten czas – pomyślał – ostatecznie zostawić tu kilka kilo mięsa to też jakaś satysfakcja”. Czuł w ustach obrzydliwą śliskość, jaką zawsze pozostawia poranna nie dogotowana kawa, nagle, napadło go pragnienie nikotyny, to ohydne pragnienie, które po nocach, zwłaszcza na początku, kiedy nie można zasnąć, pozwala żuć całymi godzinami narożniki koca albo zlizywać pot z ręki, opanował się jednak, obszedł wkoło narysowany kredą krzyż i ponownie stanął przy oknie. Język wypełniał mu usta jak kawał mgły. – Dlaczego ludzie nie jedzą mgły – powiedział – mogliby przecież jeść mgłę. Zgrzytnął klucz w zamku, w drzwiach pojawił się Nowacki. – Już? – Zrobiłem koledze kawał – odrzekł Nowacki. – Szedł pan korytarzem cicho, żebym nie słyszał? – Skąd pan wie, kolego Lempart? – Domyślam się, pan przecież jest taki dobry. – Szkoda czasu, zabieraj pan wszystko i idziemy. – Nie mam nic do zabrania. – Zabieraj pan siebie, potem pogadamy. Powoli postawił cztery krótkie kroki, tak jakby się tylko tego nauczył przez trzy lata, stanął w drzwiach, potem szybko przekroczył próg. – Koniec – powiedział Nowacki zamykając drzwi na oba zamki. – Z panem zupełny koniec. Choć szczerze mówiąc, mam żal. Bo to nigdy nie wiadomo, kogo się dostanie, a z panem nie było źle. – Naprawdę panu żal? – zapytał Lempart, kiedy dochodzili do końca długiego korytarza. – Kusy... – Masz tu dziesięć złotych – powiedział Nowacki – może ci się przydać na tramwaj. – Mam tu chyba jakieś pieniądze, co? – Dziecko jesteś? Oczywiście, że masz, ale przecież nic nie wiadomo. – Wie pan co, panie Nowacki, czuję się tak, jakby mnie pan na powrót zamknął. Człowiek się przyzwyczaja i ledwie się przyzwyczai, weźmie to wszystko za prawdę, za rzeczywistość, już go wyrzucają. Niech się pan nie przestraszy, jeśli mnie pan kiedyś zobaczy otwierając drzwi. Oczywiście, ja będę daleko, przytyję, przeczytam kilka nowych książek, będę chodził ulicami, ale mimo wszystko pan mnie tam zobaczy. Będę u pana mieszkał, spacerował od ściany do ściany, stawał czołem w okno, będę myślał. Schodzili stromymi schodami bocznej klatki schodowej. – Pan czasem myśli w snach? – zapytał Lempart. – Co też panu w głowie – odpowiedział Nowacki – teraz na prawo, o, te drzwi. – Może się pożegnamy? Potem to może być kłopotliwe. Formalności trwały dość długo, toteż Tomasz zdziwił się, kiedy wchodząc na korytarz, już w cywilnym ubraniu, natknął się na Kusego. – To cześć, Tomasz – powiedział Nowacki – i do widzenia. Oczywiście nie tu – poklepał Lemparta po plecach – uważaj. – Oczywiście nie tu – zawołał Lempart otwierając drzwi na dziedziniec. Nowacki stał na końcu korytarza i wymachiwał ręką. – Do widzenia, Kusy! – krzyknął Lempart. – Szybko wszystko poszło – zawołał Nowacki. – Do widzenia, Tomasz! – dodał po chwili. Dobiegające z gmachu echo przecięły żelazne drzwi. Trotuar na dziedzińcu był wilgotny, jakby się pocił w przeczuciu upałów, które nadejdą w najbliższych dniach. Tomasz obejrzał się i ze zdziwieniem uświadomił sobie, że gmach wygląda jak wielka czerwona świątynia. Nigdy nie oglądał go z takiej perspektywy, z tego miejsca na chodniku prowadzącym do bramy. „Musiała robić wrażenie” – pomyślał, ale nie potrafił sobie przypomnieć, czy kiedy tu przechodził pierwszy raz, rzeczywiście robiła wrażenie. Wysokie piętra z ostro zakończonym dachem odcinały się wyraźnie od szarych chmur i na styku dachu z powietrzem, może na skutek oświetlenia, a może na skutek czerwieni cegieł, utworzyła się cieniutka linia fioletu, która łagodnie zanikała za murami ogrodzenia. Spojrzał na słońce, które przez grube chmury wyglądało jak gula przybrudzonej waty; słońce również nabierało odcieni fioletu. – Czego! – krzyknął wartownik. – Niczego! – powiedział Tomasz. Odwrócił się i szybkim krokiem podszedł do budki. Wartownik zasalutował, odpiął łańcuch przegradzający wejście i zapiął go z powrotem. Tomasz dał strażnikowi dziesięć złotych, które cały czas ściskał w dłoni nie zdając sobie z tego sprawy. – Nie trzeba – powiedział wartownik. – Nie szkodzi – powiedział Lempart. – Połamania karku. – Dziękuję. Szedł ulicą Wiatraczną w kierunku sądów. Było pusto, w tym rejonie nie ma domów mieszkalnych, a dziedziniec wojskowych koszar już od kilku dni był zamknięty. Z bramy browaru wyjeżdżał samochód ciężarowy załadowany skrzyniami z piwem. Na skrzyżowaniu z ulicą Nowomiejską kilka warszaw stało w kolejce po benzynę. Obok kiosku „Ruchu” kobieta uspokajała kilkuletnie dziecko, które wrzeszczało jak szaleniec. „Wszystko się zmieniło – pomyślał – wszystko zostało, ale wszystko się zmieniło. Gdzie ja właściwie jestem? Na jakiej ulicy, w jakim mieście, w jakim czasie? Gdyby mnie ktoś zapytał: co z tobą jest, w którym miejscu się znajdujesz, gdzie idziesz, po co idziesz – czy potrafiłbym odpowiedzieć? Gdyby mnie tak zapytała ta ulica, to miasto, ten kraj: gdzie ty właściwie jesteś? – Czy potrafiłbym odpowiedzieć?” „Wszystko się we mnie zmieniło – odpowiada miastu – wszystko zostało na swoim miejscu, ale wszystko się zmieniło. Rozrosłem się w głąb, schudłem, ale rozrosłem się w głąb. Widzę wszystko w innej skali. Tak, to jest dobra odpowiedź. Widzę wszystko w innej skali. Jeden do jednego. Nie dziesięć do jednego, ale właśnie jeden do jednego. To dawna naiwność pozwalała mi patrzeć na świat z dziesięciokrotnie większą wiarą. Na czym budowaną? Na tym zerze? Na tej jedynce? Oto więc jedno, zredukowałem naiwność, zacieśniłem sferę marzenia. Jeden do jednego”. Wszedł na plac Wolności i natychmiast ogarnęła go przestrzeń. Dopiero teraz uświadomił sobie, że szedł z oczami utkwionymi w trotuar. Chmury ocierały się o dachy wysadzone antenami. W rabatach kwiaty kwitły czerwono, na środku placu dzieci odbijały badmintona, prawie wszystkie ławki były puste. „Jak w szpitalu – pomyślał – wymalowane na biało i pachną karbolem”. Czubkiem buta kopnął kawałek żużlu, po chwili usiadł na jednej z pustych ławek. Duży elektryczny zegar na gmachu banku wskazywał dziesięć po pierwszej. – Prawie koniec czerwca – powiedział głośno – a tak cholernie zimno. Zaraz, który to dziś jest? – zastanowił się chwilę – dwudziesty piąty? Tak, z pewnością dwudziesty piąty. – Wskazówka zegara opadła o centymetr w dół. Zaczął liczyć sekundy i przeraził się. Jak to cholernie długo trwa: minuta, a tyle liczenia. Przypomniał sobie, kiedy zaraz na początku również zaczynał od liczenia sekund. Potem przeszedł na godziny, wreszcie dni. Właśnie, liczy się zawsze dni, jeszcze tyle a tyle dni do końca tygodnia, do końca miesiąca, do końca... Próbował doliczyć się, ile dni będzie do końca życia, powiedzmy do pięćdziesięciu lat? Dziwne, nikt nigdy nie liczy, ile jest dni do końca życia. Wszyscy liczą lata, zawsze wszyscy liczą lata, jakby czas w przyszłości był mniej cenny niż ten, który upływa. A to jest bardzo dużo dni, nieprawdopodobnie dużo jak na to, co można zrobić lub czego zrobić nie można. Wskazówka znowu opadła w dół. Tomasz wstał i podszedł do najbliższego kiosku. Kupił paczkę giewontów i zapałki. W pierwszej chwili chciał tylko poprosić o „Echo Pracy”, ale zdawało mu się, że kobieta w kiosku patrzy na niego podejrzliwie, szybko więc zmienił zamiar. Oto więc paczka giewontów i zapałki. Zielony papierek z chatką góralską i kawał słońca nad horyzontem. – Dla pana reszta – powiedziała kobieta. – Przepraszam, zapomniałem. „A więc zapomniałem – pomyślał – nawet to zapomniałem”. Dym w ustach gryzł nieprzyjemnie, ale sam fakt, że ma się dym w ustach, że trzyma się papierosa w palcach, napełniał radością, dodawał rzeczom barwy i smaku. A może to było ukartowane? Może ta obca kobieta chciała mu się jeszcze raz przyjrzeć? „Nie wyglądam chyba zachęcająco” – myślał wydrapując plamę wosku ze spodni. Potem obejrzał własne ręce, ale nie doszukał się żadnych odróżniających szczegółów. Ostatecznie brak palca nie jest niczym wyjątkowym. Nie, to nie mogło być ukartowane. Po raz pierwszy zaciągnął się głęboko, poczuł lekkie drapanie w tchawicy i w płucach, ale drapanie szybko przeszło w przyjemne oszołomienie, zaciągnął się więc drugi raz jeszcze głębiej, pełnymi płucami, i teraz do przyjemnego oszołomienia w skroniach dołączyło się oczekiwanie uczucia goryczy pod językiem, bez którego było mu źle, szczególnie w pierwszych dniach. Przeliczył pieniądze, trzysta trzydzieści złotych i trochę drobniaków. Ile to jest trzysta trzydzieści złotych? Chyba sporo, w każdym razie na pierwsze dni wystarczy. A może to nie jest trzysta trzydzieści złotych, może to więcej, w każdym razie jest, zwinął pieniądze, włożył do dowodu osobistego i schował do kieszeni spodni. Po lewej ręce miał Muzeum Narodowe, które nieodmiennie przypominało mu w pędzie zatrzymanego psa. Chciał wbiec i stratować ten plac, ale osaczony niespodziewanym rozkazem podniósł łeb w górę i straszy tympanonem. Opowiedział był to kiedyś grupie chłopów, którą oprowadzał po mieście jeszcze w czasie, kiedy w PTTK dorabiał na studia jako przewodnik. Tomasz: – Wyobraźcie sobie państwo, że na tym samym miejscu, w tym samym powietrzu, wznosiła się kiedyś świątynia romańska, potem gotycka, potem barokowa, potem modernistyczna, no, a teraz nie ma nic. Pies. Z Kulawą Nogą. Widzicie, jak stoją? Jedna nad drugą? Okrakiem? Jak ich zarysy wzajemnie się przenikają i potrącają? Pamięć ukształtowana jest podobnie, mowa wynika z niej ruchoma, skłębiona, nieczysta jak to powietrze nad ruiną kościoła. Przepraszam. Myślałem o matriuszy. Drugi: – Zabiorę ci mowę, utnę język. Tomasz: – Okaleczony, bez rąk, bez uszu, z żołądkiem przegryzionym przez ocet, co ja zrobię? Drugi: – Bierz w siebie to, co jest brakiem, nadmiar zabija. Tomasz: – Ocalała mi tylko mowa, reszta to ruiny. Ona jest moją matką. Drugi: – No więc mów, odpowiadaj, do cholery, nie nauczyłeś się sztuki prowadzenia sporów, więc się nie kłóć, lecz zeznawaj. Patrz, oni się z ciebie śmieją. Tomasz: – Wiem, gdzie dostać salceson, śledzie, prezerwatywy, to ich zajmuje najwięcej. Drugi: – Żyjesz na spryt, na język, na kształt niebieskiego ptaka. Tomasz: – Nie wtrącaj się do mnie, wycieczka czeka i tylu innych żyje z mowy. Proszę, jedź razem ze mną nad to jezioro, tam są piękne dziewczyny i wielki Kórnik książek. Kręcili głowami, nigdy nie widzieli takiego psa. Po tygodniu otrzymał pismo: obywatel Tomasz Lempart!... Ech, bzdurne Paryże, no to co, że zwolnili? No to nic. Właśnie tak powiedział. – No to nic – dajcie mi spokój, nic mnie to nie obchodzi. – Nie może was, kolego, nie obchodzić – powiedział przewodniczący Komitetu Wydziałowego – daliśmy wam zaświadczenie. I jak my teraz wyglądamy? Przeczytajcie. – To kopia – powiedział Lempart – oto oryginał. – Zapisz, Zosiu – powiedział przewodniczący – w punkcie „różne” na najbliższym zebraniu omówimy stosunek do pracy kolegi Lemparta. – Bzdurne Paryże – powiedział półgłosem. – Pies? Dlaczego pies? Przypatrywał się dłuższą chwilę frontowi muzeum i nie znalazł żadnego podobieństwa z psem. Więc zapewne jakieś natychmiastowe skojarzenie, zapewne ta dziwna maniera, z którą miewam ustawiczne utrapienia? Prawo pierwszego wrażenia, utrwalenie obrazu w oku, który raz zanotowany wraca po latach i pozwala się wyrazić głosem? Tyle że okoliczności się zmieniają, otoczenie się zmienia i jeśli tamto pierwsze wrażenie w określonej sytuacji pojawia się logicznie, to to samo wrażenie obudowane innymi warunkami, innym czasem musi przedstawiać się nienaturalnie, śmiesznie. I nikt nie pamięta nigdy pierwszego wrażenia, nikt go nie konkretyzuje, było pięknie, cudownie, wspaniale, ale jak było naprawdę? Co znaczy pięknie, cudownie, wspaniale? Czysta miłość. To musiało przyjść z pierwszym postawieniem stopy na jedynym dworcu tego miasta, niesiesz walizkę, ale masz wrażenie, że walizka idzie obok ciebie, że sam jesteś zbyt przytłoczony i ciężki, abyś potrafił sobie poradzić z jakimkolwiek ciężarem, co jakiś czas dotykasz kieszeni, nie, nie zgubiłem portfela, niesiesz w nim zawiadomienie, przyjęli cię na studia, nie wiesz, co to znaczy, ale ojciec życzył ci wszystkiego najlepszego, matka dając słoik z masłem powiedziała: napisz! napiszę, mamo, widzisz matkę cerującą skarpetki, idącą do kościoła, mówiącą: mój syn się dostał, a pani? pani się nie dostał? o, to wielka szkoda, tylko ucz się dobrze, Tomek – mówi matka – a ty ją widzisz dumną i zapłakaną, jedziesz pociągiem, nie wiesz, dokąd jedziesz, ale jedziesz, potem ogłusza cię nigdy przedtem nie znany szmer obcego miasta, przystajesz co chwila, wyjmujesz kartkę z kieszeni, proszę pana, gdzie jest plac Uniwersytecki? tłumaczą ci, gdzie jest plac Uniwersytecki, niesiesz walizkę, masz wrażenie, że wszyscy na ciebie patrzą, nikt nie patrzy, nikogo nie obchodzisz, ale masz wrażenie, że wszyscy na ciebie patrzą, nauczyłeś się tego z własnego miasteczka, o, Tomek od Lempartów ma nowiuteńki garnitur! o, Tomek od Lempartów zaleca się do Maryli Ułanówny! idziesz pod górę ulicą, która zaprowadzi cię na plac Uniwersytecki, nie pamiętasz o Maryli Ułanównie, pamiętasz o adresie, nikogo nie obchodzisz, a tak, Wydział Prawa, to tu jest Wydział Prawa! stawiasz walizkę i wyszukujesz swoje nazwisko, jest was wielu, nie macie śmiałości, czy do pani sekretarki to tu? przyjęcia interesantów tylko w poniedziałki i piątki, jest wtorek, stoisz z walizką przy drzwiach, kto ma do kogo interes, stoisz bez walizki przy drzwiach, ale to jest tak samo, jakby stała sama walizka, kto może mieć interes do walizki? Jest wtorek, tak, to tu! wchodzisz, pan będzie uprzejmy poczekać! czekasz, pan będzie uprzejmy, Owińska, Dom Studenta, idziecie, ty i walizka, na ten sam dworzec, który przyjął cię tak serdecznie, chciałbym tu mieszkać! skierowanie! nie mam skierowania! pani sekretarka... bez skierowania nie można! to może telefon? do użytku służbowego! może choć na jedną noc? jakoś się załatwi, pan da dowód! proszę, dowód! tak, proszę, pokój trzy, pokój trzy, trzeba mieć szczęście, żeby otrzymać tę celę, tu wam będzie zupełnie cicho, pojedynka, na łóżku nie wolno siadać, tylko po wieczornym apelu, okienko jest, wyjątkowo ładny widok, można sobie popatrzeć, tak, o kibel dbać, zginiecie w smrodzie, nie walić mi w drzwi, u nas wszystko akuratne, spokój musi być, dla wzajemnego dobra, spać radzę czujnie, Lempart, nigdy nie wiadomo, kiedy, tego, tak, jeden list na miesiąc, tylko bez głupstw, czyta się, paczki owszem, ale nie za dużo, na wypiskę szkoda pieniędzy, ojcu się pewnie nie przelewa, zostajesz sam, w pustych ścianach, w ciemności, czujesz w brzuchu gorącą kulę, która się rozrasta, która parzy cię w krtań, krzyczysz, ale krzyk jest ciepły, łagodny, strącasz kropelkę potu z nosa, otwierasz oczy, zapytujesz, za co? nie wiesz, za co, każdy wie, ale ty nie wiesz, myślisz, że za nic, próbujesz zasnąć, ale kula wprawiona w twój brzuch rozświetla cię aż do koniuszków palców, wstajesz, chodzisz od ściany do ściany, płoniesz jak żagiew, nikt nie widzi tego płomienia, komu może być potrzebny twój płomień, kawy dostaniecie dopiero jutro, Lempart, mówisz mu: zamknij drzwi, dopiero jutro – powtarza, zamknij drzwi, zamyka drzwi, kładziesz się na łóżku, zamykasz oczy, jakoś się... Serwus, kumpel, mówi ci ten, który się nazywa Andrzej, serwus, kumpel, powtarza ten, który się nazywa Błażej, serwus, serwus rzucają jak groch o ścianę, podajesz im rękę, oddają ci rękę, jakoś się będzie mieszkać – przypochlebiają się, wierzysz im, siadasz na swoim łóżku, otwierasz walizkę, otwierasz siebie, to dzisiaj będzie kolacja, mówi Andrzej, wyłóż, co ci dali starzy, mówi Błażej, jedzmy, dopóki nie przyjdzie reszta, doradza Andrzej, bo nie starczy, otwierasz walizkę, wyjmujesz słoik z masłem, wyjmujesz chleb, matka ci dała, masz dobrą matkę, tak, mam dobrą matkę, otwierasz siebie, mówisz, że ty na prawo, mówisz i jesteś dumny, mówisz innym językiem, odpowiadają: my też na prawo, wyjmujesz bieliznę, kładziesz się spać, boisz się, dlaczego tu tak duszno, właśnie, dlaczego tu tak duszno, otwierasz okno, ale nie możesz zasnąć, kula światła w twoim brzuchu rozrasta się, nie jesteś pewien siebie, nie wiesz, co będzie jutro, dzisiaj środa, trzeba wszystko pozałatwiać, jedziemy, Tomasz, mówi Andrzej, zabierz wszystkie papiery, mówi Błażej, jesteście razem, wchodzisz do pani sekretarki i zostajesz sam, otrzymujesz różne blankiety i deklaracje, jesteś sam, gdzie tu można coś zjeść, pytasz, gdzie tu można coś zjeść, odpowiadają, stoisz w długiej kolejce, nigdy nie stałeś jeszcze w takiej długiej kolejce, zjadasz dwie łyżki kaszy i kiszony ogórek, co to za jedzenie? mówi Andrzej, trzeba iść po dokładkę, mówi Błażej, dzisiaj święto, Lempart, kasza i ogórki, nalewają ci do blaszanego talerza chochlę kaszy, dają ogórek, do kuli w brzuchu, która powoli stygnie, dolewasz łyżkami gorącą kaszę, zjadłeś kilka łyżek, otwierają drzwi, zapychasz usta kaszą, zanim ci ją zabiorą, parzysz język i podniebienie, ale zapychasz usta kaszą, ogórek schowałeś do kieszeni, zjesz później, dzisiaj święto, Lempart, myślę, że po takim obiedzie będzie nam się lepiej rozmawiało, wychodzisz z Andrzejem do miasta, widzisz je dokładnie po raz pierwszy, wąska uliczka prowadzi na plac, czy to jest plac Uniwersytecki? tak, to jest plac Uniwersytecki, wchodzicie do szarego domu, składacie papiery, przeczekałeś do piątku, więc składacie papiery, kiedy będzie załatwione, pani sekretarko? komisja rozpatrzy, liczysz pieniądze, ile to jest, Andrzej, to nie jest dużo, odpowiada Andrzej, rozmawiacie o pogodzie, o drobiazgach, oglądacie miasto, ten zamek zupełnie jak czołg, notuje twoja pamięć, jest wrzesień i chorągiewki przy oknach przypominają rocznicę wybuchu wojny, wchodzisz na plac, oszałamia cię przestrzeń, co to za gmach? ten gmach? zastanawia się pan w cyklistówce, ten gmach to muzeum! zupełnie jak pies, notuje twoja pamięć, dziękuję panu! odpowiadasz nieznajomemu w cyklistówce, idziecie środkiem placu, siadacie na ławce, naprzeciw was elektryczny zegar, dzieci bawią się w berka, jeżdżą tramwaje, nie widziałeś jeszcze żółto-zielonych tramwajów, u nas są niebiesko- żółte, odpowiadasz, niebiesko-żółte, powtarza Andrzej, częstujesz go papierosem, podaje ci ogień, wskazówki zegara opadają w dół. „Czy tylko prawo pierwszego wrażenia? – pomyślał. – Chyba nie tylko”. Zbliżała się druga i poczuł głód. Przypomniał sobie, że w pobliżu placu Wolności jest tania restauracja z koniną. Zaraz, „Tatarska”, jasne, że „Tatarska”. Zapalił papierosa i gdy na zegarze była dokładnie druga, wstał i poszedł ulicą w dół, w stronę Starego Miasta. Wchodząc we Franciszkańską zauważył grupę ludzi przed Urzędem Zatrudnienia. Na pobliskim wzgórzu spalone przez wojnę drzewa zieleniły się już na dobre, osłaniając resztki piastowskich murów. „A więc naprawdę wszystko zostało tak samo? – zapytał sam siebie. – Tyle że gałązki są o trzy lata dłuższe, ludzie w kolejce przed Urzędem zmienili miejsca, szyld restauracji przemalowany na niebiesko”. Zajął stolik przy oknie, usiadł twarzą do ulicy, z pobliskich drzew napadło na środek jezdni stado wróbli rozdziobując stertę końskiego nawozu. W kolejce stało kilka młodych kobiet w perkalikowych sukienkach, nogi kobiet były nieco przyróżowione późnym słońcem i tylko zgięcia kolan świeciły biało. Nie lubił tej chwili przedletniego ciepła, które łaskawie nawiedza ziemię. Kobiety chodzą wtedy przez kilka dni z odsłoniętymi białymi kolanami i trzeba wiele cierpliwości, aby się do tego przyzwyczaić. – Czego! – powiedział kelner stawiając przed Tomaszem setkę wódki i jasne piwo. Odwrócił głowę, aby się przekonać, czy głos, który powiedział: czego! jest głosem starego Mańkuta, ale kelner stał już przy ladzie i zamawiał coś u barmanki. Mężczyźni palili papierosy, zagadywali kobiety, wymachiwali rękami, co kilka minut ktoś otwierał i zamykał bramę Urzędu, wtedy w kolejce panowało większe ożywienie, przy jakimś robotniku w kombinezonie zebrała się grupka chłystków, kłócili się o coś przez moment, potem przeszli jezdnię płosząc stado wróbli, rumor przy drzwiach do restauracji zgrzytał zachęcająco. – Panicz też z kolejki? – zapytała czerwona twarz. – Jak z kolejki, to dziś nie ma co czekać. A może wziąłby pracę, hę? – powiedziała twarz. – Trzeba trochę połupać cegieł na cytadeli. – Ile? – zapytał Tomasz. – Dwadzieścia groszy od cegły – powiedziała twarz – można zarobić. Ale że pan taki kruchy, dopiero widzę, więc nie wiem, jak chce? – Mielony! – krzyknął do kelnera Tomasz. – Chwileczkę – powiedział kelner. Miał pokrzywiony wskazujący palec i jeden z niesionych talerzy wymykał mu się z ręki. – Daj tu, Franek, dwie setki! – krzyknęła twarz. – Dziękuję, ja nie mogę. – Co pan, braterskiego pan nie wypije? – Postawię panu, panie... – Tylko nie panujmy, chłopczyku, nie panujmy. Józef jestem, od Tomaszewskich z Wierzbowej. Więc zgadzasz się czy nie zgadzasz, co? – Nie dam rady, panie Tomaszewski – powiedział Tomasz. Kelner postawił na stole dwie setki i talerz z mielonym. – Zdrowie – powiedziała twarz. – Pij pan z Bogiem – powiedział Tomasz. Zostawił na stole piętnaście złotych i wybiegł z restauracji. Na Żydowskiej zatrzymał się przed sklepem z fornirem. Przyglądał się chwilę własnej sylwetce, za bardzo się pochylasz, pomyślał – powinieneś trzymać się prościej, potem spojrzał na własną twarz, ale fornir na deskach był różnych odcieni i w żaden sposób nie można było ustalić koloru skóry. Styk desek nie był dokładny i ślady słojów nie zbiegały się harmonijnie, lewa strona twarzy była szara i wyłupiasta, prawa układała się w kształt trójkąta zakończonego uchem w kolorze umbry. Przeczesał palcami włosy. Baran. Głupek. Usiadł przed wejściem do łaźni miejskiej, urządzonej w starej pożydowskiej bóżnicy. Zastanawiał się, czy wejść i wykąpać się, podszedł do tablicy informacyjnej i przeczytał: „Poniedziałek – pływalnia czynna od 12 do 18 cena 5 zł”. Wrócił na ławkę, kiedy usiadł, z gałęzi, najzupełniej nieoczekiwanie, spadł martwy, wysuszony wróbel. Przyglądał mu się przez chwilę. Ciało wróbla zdawało się być kruche i przeżarte głodem, odepchnął je końcem buta kilka metrów od siebie, potem zaczął podrzucać do góry pudełko z zapałkami i chwytać je obiema, następnie jedną dłonią. „Kąpiel zrobiłaby mi dobrze – pomyślał – ale kto może wiedzieć, czy nie spotkam tu tych starych pryków”. Do łaźni chodził zimą na zajęcia z wychowania fizycznego jeszcze jako student pierwszego roku i nie był pewny, czy naprawdę nikogo nie spotka. Bał się przede wszystkim instruktora pływania, którego nienawidził za jego sposób ośmieszania studentów. – Wy, Lempart – powiada instruktor – jak bocian, co? O jednej nodze chcecie pływać, co? A człowiek jest jak żaba, o tak, jak żaba. Raz ręce, raz nogi, raz ręce, raz nogi. I trzeba uważać, żeby dupę trzymać niżej niż głowę, o tak. Nie zaliczymy wam wf i ze studiami klapa, co wtedy powie wasz ojciec, co? Wasz ojciec, który ciężko pracuje? Chlupotanie wody o brzeg basenu tłumi głos instruktora. – Powiedzcie, Lempart – wasz ojciec inteligent pracujący, tak? – Nauczyciel. – Znaczy się inteligent. Napiszemy do ojca, obywatelu Lempart, wasz syn to istne chuchro, SPO z ledwością zdobył, teraz znowu pływać nie potrafi umieć. I jak wy wyglądacie, Lempart? No, raz, raz, do wody, jazda! Rozlegał się rechot kolegów, instruktor wpadał w szał. – A wy, Tomczak, co? lepsi, myślicie? Skurwybydy! zobaczymy, czy lepsi! Stawał w rozkroku, wpierał się w drewniane pantofle, kiwał się w przód i w tył i kiedy ostatnia biała plamka na czole nabierała odcienia czerwonego, wykrzykiwał jak automat: – Razdwatrzynikogoniewidzę. Nikogo nie widzę – powtarzał – kryć się, mówię! – wrzeszczał – wody się, cholera!... Kasjerka wydała mu resztę z dwudziestu złotych, wypożyczył slipki i poszedł do swojej kabiny. Rozbierając się, długo oglądał własne ciało, jakby się chciał upewnić, czy jest cały, czy kiedy wyjdzie na kafelki przed basenem, nie krzyknie mu ktoś: Tomasz, gdzie ci się podziały twoje plecy, miałeś przecież inne plecy! Ale nie, prawa noga jest cała, lewa noga cała, plecy odbite w ocalałym trójkącie lustra całe, twarz również jest cała, chociaż wygląda jak posypana kurzem. „Zapewne ze strachu – pomyślał – każda twarz w strachu wygląda jak posypana kurzem”. Zamknął drzwi kabiny i kluczyk przypiął do slipek. Tłuczesz między palcami błonę z lodu i twoja dłoń, do której przywykłeś, przestaje już być dłonią żaby, po chwili palce sinieją, potem przychodzi swędzenie, ale łapy masz unieruchomione, woda wsiąka w podziurawione dno blaszanego koryta, odwracasz się na wznak, płyniesz z oczami utkwionymi w sklepienie, zimna woda powoli obejmuje całe ciało, wlewa się do uszu, kto mógł wymyślić to sklepienie trzymające tak potworny ciężar, kostki palców zbiegają się w zwornik ręki, w nadgarstek wspomagany żelaznymi obręczami, swędzenie ustępuje, ciepło, które topiło lód na twoich dłoniach, wsiąka teraz w twoje palce, rozgrzewa podziurawione blaszane dno koryta, patrzysz i nie możesz uwierzyć, powietrze przed oczami faluje, wciska się pod powieki, nie zaznałeś nigdy takiego uczucia, oto ciepło wypowiada wojnę twoim rękom, skóra wokół kostek palców nabiera połysku, mięso puchnie i nie może się pomieścić w skórze, widzisz, jak pęka, włosek krwi zastyga szybko, nie możesz wytrzymać, krzyczysz, komu może być potrzebny ten krzyk, nikomu, ale krzyczysz, teraz odzywa się pierwsze słońce (?) w tym fioletowokolistym pejzażu w oczach, zamykasz powieki i cieszysz się z chwilowego zwycięstwa, ale słońce jest cierpliwe, szczerze i otwarcie patrzy ci w zamknięte oczy, nie wytrzymujesz, podnosisz powieki, oczywiście, pomyślałeś, nie powinieneś był tego zrobić, już się tu wdarło, między gałkę i powiekę, już uwija tu sobie miejsce, ale zamykasz oczy i jesteś pewien, że znowu je pokonałeś, chciałbyś w takim momencie oglądać swoją twarz, ale nie wiesz, do czego zdolna jest w takim momencie twoja twarz, która kurczy się i wypręża, nabiera rumieńców, tańczy każdym mięśniem, a słońce nadal z ufnością i uporem patrzy ci w oczy, jakby ci chciało powiedzieć: jesteś nieszczery, widocznie jesteś nieszczery, w końcu nie wytrzymujesz i postanawiasz podnieść powieki, czynisz to powoli, z rozmysłem, nie wiesz, że to nie twoja zasługa, unosisz rzęsy jakbyś unosił kotarę, powieka wydaje ci się ciężka i szorstka jak zrolowany koc, wtedy słońce oddaje ci więcej swojego ciepła, nie potrafisz już zamknąć oczu, łzawisz, wreszcie przestajesz łzawić i wtedy zaczyna się najgorsze, zaczyna się niewinnie, jak delikatne nakłuwanie igłą skóry, potem narasta, czujesz, jakby ci ktoś zszywał powiekę, jakby przez przekłuty igłą otwór przeciągał grubą dratwę, ból dochodzi pod sklepienie czaszki, wtedy nagła ciemność przywołuje cię do porządku, przypomina ci o rękach zawieszonych w ognistej kuli, wyrywasz się, ale to nie daje wyniku, – ratunku! ratunku! – Co panu jest? – zapytała dziewczyna. – Żeby taki facet nie umiał pływać! – Przepraszam – powiedział Tomasz – zalało mi usta wodą. – Krzyczał pan tak, jakby się tu można było utopić. Za wiele ludzi, proszę pana – dodała chowając się w wodę. Tomasz patrzył na jej czerwony kostium, łamiący się w zieleni basenu, potem popłynął w tę samą stronę. – Niech pan uważa! – krzyknęła. – Tutaj głęboko. – Ma pani ładny głos – odpowiedział zatrzymując się dla odpoczynku przy drabince. Dziewczyna stanęła przy nim odgarniając dłonią wodę. Rozległ się gwizdek i Tomasz mimowolnie drgnął. – Co to znaczy? – zapytał przecierając dłonią czoło. – Dlaczego pan taki nerwowy? Przedtem pan krzyczał ratunku, teraz pan staje na baczność. Zaraz się rozpocznie trening drużyny ligowej. Czy pan zostanie? – Dawno nie pływałem, najgorszy jest zawsze ten pierwszy raz. Wspiął się trzy szczeble w górę. – Pani zostaje? W każdym razie dziękuję. – Drobiazg, nie ma za co dziękować. – Może pani pójdzie na papierosa? – Po kąpieli? Podał jej rękę i pomógł wydostać się na brzeg basenu. – Może popatrzymy, jak trenują, chce pani? W wodzie kilku mężczyzn trenowało delfina. – Nie lubię zawodów pływackich, a pani? – Nie przepadam, ale trzeba się trochę osuszyć. – Uparta pani – powiedział Tomasz – no, to do widzenia. – Pójdę z panem, proszę trochę poczekać. Dziewczyna pobiegła na drugi koniec basenu, podniosła drewniane pantofle, oddała je dyżurującemu ratownikowi i dogoniła Tomasza na półpiętrze. – Jest pani bardzo zgrabna, a ktoś mi mówił – zażartował Tomasz – że zgrabne kobiety są bardzo złe. – Głupstwa pan wygaduje. – Pani jest dobra? – Dziękuję – odpowiedziała dziewczyna – zapalę później. Usiedli na ławce opierając się plecami o deski kabiny. – Ale pan ma śmieszny palec u nogi – zaśmiała się. – Pierwszy raz widzę. – Ile pani ma lat? – Siedemnaście. – W pani przypadku śmieszne jest to – powiedział Tomasz – że ma pani siedemnaście lat. – Jeszcze nie – proszę pana – skończę dopiero za trzy dni. – Jest również śmieszne, że pani jest ładna, w pani wieku nigdy jeszcze nie widziałem ładnej dziewczyny. – Może mi pan da papierosa. Teraz mam chęć zapalić. – Dlaczego pani nosi czerwony kostium? Odchylił głowę w tył i przyglądał się jej plecom. – Nie zdążyła się jeszcze pani opalić – powiedział przesuwając palcem po pasemku białej skóry. – A ten krzyżyk – dodał – który pani ma na plecach, też jest śmieszny. Ale proszę się nie gniewać, przecież żartuję. – Tak myślę. – Powiem pani coś – pochylił się do przodu – nigdy bym na to nie wpadł, że najpiękniejsze karki i uszy mają kobiety w basenie kąpielowym. Spojrzała na Tomasza z drwiącym uśmiechem, a może tylko papieros dodawał jej spojrzeniu ironii, odezwała się bowiem łagodnie i miękko: – Dlaczego pan tak dziwnie do mnie mówi? – Kobiety w basenach kąpielowych upinają wysoko włosy i jest to jedyna okazja zobaczyć, czy mają piękne szyje i uszy. Jak się pani czesze normalnie, na co dzień? Oczywiście rozpuszcza pani włosy i tak pani jest ładnie. Ale teraz ma pani włosy związane na czubku głowy i też pani jest ładnie. – Niech mi pan poda ogień, zgasło. – Ilekroć oglądałem dziewczyny w basenach albo na plażach, wyglądały jak podskubane indyczki. Czy pani nie myśli, że mam rację? Wrzucił niedopałek do popielniczki i zaczął odwiązywać kluczyk od kabiny, przywiązany do slipek; szło mu to opornie. – Chciałbym się jeszcze z panią spotkać – powiedział otwierając drzwiczki. Dziewczyna wstała i poszła o kilka kabin dalej. – Umawiamy się na dole za dziesięć minut – pokiwała Tomaszowi dłonią i weszła do kabiny. Kiedy schodził, czekała przy kasie. – Ale się pan guzdrze. – Śniło mi się, że pani nie czeka. Czy można prosić o książkę telefoniczną? – zwrócił się do kasjerki. Dziewczyna przeszła kilka kroków i stanęła przy drzwiach wejściowych. Tomasz wyszukał numer, położył książkę na automat, pokręcił tarczą i czekał. Oparty plecami o ścianę patrzył na dziewczynę. Była cienka i krucha, w szarej sukience, za którą, jak dwa cienie, układały się zarysy nóg. „Naprawdę ładna – pomyślał – lubię, jak dziewczyna jest ładna”. Spojrzał poza dziewczynę. Ławka, na której przed godziną siedział, była pusta, martwy wróbel leżał na tym samym miejscu. Promienie popołudniowego słońca, które przebijały się powoli przez watę chmur, odbijały się purpurą od dalekich dachów. Dziewczyna pobiegła kilka kroków i usiadła na ławce. Zauważyła martwego wróbla, podniosła go czubkami palców za oba skrzydła i przypatrywała mu się. – Halo! – odezwał się głos w słuchawce. – Tak, słucham? – Katarzyna? – zapytał Tomasz. –Mówi Lempart. Odniósł wrażenie, że po drugiej stronie kabla znieruchomiało. – Ty? Naprawdę? – Tomasz – naprawdę. – Kiedy? – Przed kilkoma godzinami. – Skąd dzwonisz? – Z łaźni. – To jeszcze niezupełnie?... – Nie, Kasia, z łaźni miejskiej dzwonię. Dawno już po wszystkim. – I co? – głos w słuchawce zachrypiał – co słychać? – Nie będę ci przecież opowiadał przez telefon. – Może wpadniesz? – Może. Powiedział to szorstko. Poczuł nagle, jak narasta w nim złość. – Zresztą, jak chcesz. – Na żartach się nie znasz? – Żarty! Dziewczyno, gdzie ja teraz mogę wpaść?! Opanuj się. Czekam jak idiota do trzeciej, żeby cię zastać w domu. – Za pół godziny dojedziesz? – Za godzinę. Mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Będę o piątej. Odłożył słuchawkę, oddał książkę telefoniczną i podszedł do dziewczyny. – Zupełnie jak ty – powiedział – tylko że za wcześnie umarł. – Myśli pan, że rzeczywiście miał takie ładne uszy? – Szyję też. – Ale nie miał białego krzyżyka na plecach. – Za to czubek głowy – zobacz – zupełnie jak ty. Dziewczyna odrzuciła daleko martwego ptaka i wstała. – Dlaczego pan mówi mi ty? Tak od razu? – Mam taki zwyczaj. Poza tym nie wiem, jak pani na imię. – Ewa, a pan? – Tomasz. – Ładne. – A zwyczaj mam taki dlatego, bo albo żyłem tam, gdzie ludzie sobie mówią ty, albo w ogóle do siebie nie mówią. – Nie rozumiem. Dochodzili do Garbar. Tomasz, milczący, przypatrywał się płytom chodnika, Ewa nuciła jakąś melodię. – Co to jest? – zapytał Tomasz przystając przed oknem wystawowym z perfumami. – Drogeria. – Ta piosenka. – „Kasztany”. Co, nie słyszałeś? – uśmiechnęła się – teraz modne. – Pójdziemy gdzieś? – zapytał Tomasz. – Napiłbym się czegoś zimnego. – Tu w całej dzielnicy nie znajdziemy nic zimnego. Chyba że wódkę. Pijesz? – Teraz nie. Minęli plac Bernardynów. – „Mówiłam, oczy masz jak kasztany i kasztanowy tych oczu blask” – nuciła Ewa. – Jak dalej? Śpiewaj. – Coś – „kasztany, kasztany” – nie pamiętam, – Popatrz na mnie, Ewa, ale popatrz dobrze. Widzisz coś? – Coś ty, zwariował? Nic nie widzę! – Bo zdaje mi się, że wszyscy na mnie patrzą, kiedy tak idziemy ulicą. – Złudzenie – powiedziała Ewa – nie ma pan, przepraszam, nie masz umazanego nosa. Zresztą – pokaż. No jasne, że wszystko w porządku. – Wejdziemy może do „Ludwika”, co? To jedyne miejsce, gdzie... – Gdzie nie dostaniemy miejsca – przerwała mu Ewa – ale możemy spróbować. Tylko przestań już być taki smutny. – Jesteś pierwszym człowiekiem, z którym dzisiaj rozmawiam – powiedział Tomasz. – Nigdy jeszcze rozmawianie z człowiekiem nie sprawiało mi takiej przyjemności. – Cały dzień nie spotkałeś nikogo? To niemożliwe. Orkiestra zaczęła grać czardasza. – Wiesz, lubię czardasza – powiedziała Ewa. – Owszem. Zrywasz się w środku nocy, biorą cię za ręce i wypychają na biały korytarz, ledwie zdążyłeś się przebudzić i już jesteś w dużym, okrągłym pomieszczeniu, wszystko wymalowane na biało, drzwi też na biało, tylko niklowe uchwyty są twoim znakiem informacyjnym, nie wiem, czy panowie wiedzą, na co zostali zaproszeni, jest was kilku, panowie zostali zaproszeni do czardasza, biegasz od drzwi do drzwi, wszystkie są zamknięte, prócz jednych, kto je potrafi znaleźć, ten wygrany, biegniesz od drzwi do drzwi, mocujesz się, właśnie, właśnie na to czekają, twoje plecy są wtedy tarczą, bity myślisz: trzeba odszukać te, które się otwarły – ale nic z tego, te, które się raz otwarły, są natychmiast zamykane i w tej samej sekundzie otwierają się inne, szukasz ich, mocujesz się, drapiesz po rękach przyjaciół niedoli, w końcu każdy musi przejść przez własne drzwi, bo każdy powinien mieć takie drzwi, przez które przechodzi, i niczego nie da się markować, trudno również, żeby istniały drzwi, które nie posiadają swojego właściciela, kończysz czardasza; łóżko pod twoimi plecami wiruje, piękna muzyka. – Co „owszem”... – powiedziała Ewa – zacząłeś coś mówić i nie skończyłeś. – Właśnie mówię– piękna muzyka. Tomasz przywołał kelnerkę. – Już idziemy? – zapytała Ewa – jeszcze wcześnie. – Wiesz, Ewa, ile ja mam lat? – powiedział Tomasz. – Nie zgadniesz. – No? – Sto! Uwierz mi, mam sto lat. – Wierzę. Tomasz wziął jej dłoń w swoją i pocałował końce palców. – Co pan robi? Nie można tak przy ludziach. – Za to, że wierzysz, za to, że jesteś pierwszym człowiekiem, z którym dzisiaj rozmawiałem, że masz ładny kark i uszy, że mi patrzyłaś w oczy i że się wstydzisz mojego dotknięcia, za to wszystko. Wstał i pochylił się nad stolikiem. – Pan będzie łaskaw – powiedział do starego wiolonczelisty – dwa czardasze dla tej pani. Podał sto złotych i z powrotem usiadł na krześle. Przez kilka chwil siedział milczący, jakby się przysłuchiwał strojeniu skrzypiec. – Tomasz, co wyprawiasz – powiedziała Ewa. Po chwili jednak dodała: – Dziękuję, naprawdę, bardzo lubię słuchać czardasza. Pierwsze takty zagłuszyły gwar kawiarni. – Ewa. – Pan mnie prosił? – zapytała kelnerka. – Słucham. – Dwie małe kawy i dwie lemoniady. – Ewa – mówił z ociąganiem Tomasz – nie wiem, jak ci to powiedzieć, ja... Pogładził wnętrzem dłoni kostki jej palców. – Kocham je – powiedział – te kostki. – Nie żartuj sobie – przypatrywała się pilnie Tomaszowi, ale jego twarz była bez wyrazu – proszę – powtórzyła – nie żartuj. – Nie – odpowiedział – całej pani nie kocham, na całą jest jeszcze za wcześnie. Ale właśnie to, właśnie te kostki. Zresztą – dodał po krótkim milczeniu – może kocham już całą rękę. – Tomasz – wyrwała mu dłoń. – Trzeba już iść – powiedział. – Umówiłem się i nie wypada się spóźnić. – Spotkamy się? – zapytała Ewa, kiedy stali na wysepce tramwajowej. – Jeśli chcesz? – To może w piątek, na pływalni. – W piątek to za późno. Spotkajmy się w czwartek. Tramwaj wlókł się powoli ciasną ulicą Rewolucjonistów. Minął rynek dzielnicowy i powoli włączał się w idącą wysoko pod górę ulicę Robotniczą. Chmury szły znowu gęste i niskie, potrącając promienie słońca, które rozproszone jak kurz opadały powoli na szare tynki domów. Tomasz wbiegł szybko na piąte piętro i opierając się o drzwi sprawdzał na tabliczce, czy jest pod właściwym adresem. Poczuł w sobie nagły strach i nieśmiałość, ale kiedy usłyszał kroki w korytarzu, trzykrotnie nacisnął guzik dzwonka. – To ty? Dobrze, że już jesteś – powiedziała Katarzyna – bałam się, że się rozmyślisz. – Stanęła blisko przy Tomaszu, dotykając czołem jego brody. Patrzyła mu chwilę w oczy, potem ręką musnęła lekko jego włosy. – Zupełnie się zmieniłeś – szepnęła. – Gdyby nie ten sam strój, pewno bym cię nie poznała na ulicy. Tomasz dopiero teraz uświadomił sobie, że jest ubrany w dawne spodnie z szarofioletowego obicia na kanapy, które z pewnością mogą teraz wyglądać dziwnie, bo moda musiała się zmienić, musiała pójść nieco naprzód nawet w stosunku do jego dawnych ekstrawagancji. – Zrobiłeś się taki ptasi – powiedziała Katarzyna otwierając drzwi do pokoju. – Proszę. – Ojca jeszcze nie ma? Powinien już być, prawda? – Dzwonił, że przyjdzie o wpół do szóstej, pewnie będziemy musieli gdzieś wyjść. Ojciec ostatnio bardzo długo pracuje, więc z pewnością będzie się chciał trochę przespać. Pokój przedzielony był kotarą na dwie części. W jednej znajdowała się prowizoryczna kuchenka, w drugiej sypialnia. Z okna sypialni roztaczał się widok na wielkie zakłady przemysłowe, które ciągnęły się aż do dzielnicy ogródków działkowych w zachodniej stronie miasta. – Napijesz się kawy? – zapytała zza kotary Katarzyna. – Pewnie dawno nie piłeś kawy. Tomasz wstał, podszedł do kotary i wsuwając głowę w szparę między jednym i drugim kawałkiem płótna, powiedział: – Wyobraź sobie, że już wypiłem kawę w mieście. Ale napiję się – dodał – chyba zdążymy, zanim ojciec wróci. – Ucieszy się, jak cię zobaczy – powiedziała. – Nieraz o ciebie wypytywał. – I co – zapytał zmieszanym głosem Tomasz – i co mu powiedziałaś? – Usiądź w fotelu – odpowiedziała – zaraz przyniosę. Odwrócił się i zrobił trzy kroki przed siebie. „Ten sam stół – pomyślał – wszystko tak samo”. Przestraszył go brzęk spadającej łyżeczki. Odczekał chwilę, potem bardzo wolniutko, jakby się skradał, podszedł do okna. Odsunął prawą dłonią firankę, pstryknął palcem w listek pelargonii, przypatrywał się rozległemu pejzażowi fabrycznemu. Liczne niskie szopy, wydłużone przez wątły cień zachmurzonego słońca, wyglądały jak zgłodniałe stado wilków podchodzące pod wieś. Rozśmieszył go ten widok, przede wszystkim zaś to nawykowe kojarzenie przedmiotów ze zwierzętami. Przez sekundę pamiętał w tej chwili dawną studencką przygodę, zapewne stąd wziął się cienki uśmiech, który przebiegł mu po twarzy. Odwrócił się plecami do okna i zauważył na przeciwległej ścianie nową półkę na książki. Dzieliło go od półki blisko siedem metrów, jak ocenił na oko, postanowił więc, że zanim Katarzyna wróci z kawą, obejrzy sobie książki. Widział już z daleka, że wszystkie grzbiety są jednakowego szarego koloru. Kochał książki, ale nie obłożone w papier, tajemnicze, ukrywające swoją godność i swoje kłamstwa pod warstwą papieru. Takich książek nigdy się nie jest pewnym. „Wyciągasz dłoń – pomyślał – spodziewasz się znaleźć klejnot, i znajdujesz klejnot, ale też wyciągasz dłoń i zamiast klejnotu trzymasz w palcach stary, stęchły ziemniak”. Nauczył się tego instynktownie, ilekroć zgadywał słuchając klucza w zamku, jaką mu akurat książkę przynieśli. Prosił o jakiś tytuł – przynosili inny. Raz tylko zgadł i ogłosił ten dzień dniem świętym. Była to książka Aragona „Komuniści”. Zrobił trzy kroki i stanął. W tym momencie weszła Katarzyna niosąc na tacy dwie szklanki z kawą. – Na co tak patrzysz? – zapytała. – Proszę, siadaj – wskazała gestem fotel. – Wiesz co, Kasia? – powiedział siadając w wysokim fotelu – boję się takich dużych pomieszczeń. Nie potrafię się w nich znaleźć, odszukać. Nie wiem, co mam robić z sobą w takim dużym kwadracie powietrza. Jeszcze rano wiedziałem. Nauczyłem się chować w siebie, poznałem granicę swoich mięśni, potrafiłem je zgrać z przestrzenią, w której żyłem, i po dłuższym czasie doszedłem do wniosku, że nie jestem wcale za duży, że nic mnie nie uwiera, że potrafiłbym się zmieścić w daleko bardziej ciasnym pomieszczeniu. Kiedy marzyłem o takich pokojach jak ten, myślałem: muszę się rozrosnąć, powiększyć, w przeciwnym razie będę cząstką kurzu. I kiedy się w końcu wyrwałem z tamtej ciasnej przestrzeni, najbardziej oszałamia mnie moja własna małość fizyczna. Myślę czasem, czy ludzie nie zajmują za dużo przestrzeni na ziemi, i odpowiadam sobie: z pewnością za dużo, skoro i tak wszystko jest umowne i granica naszego poruszania się oraz granica naszego ciała od wieków są ustalone. – To rozumowanie – powiedziała Katarzyna – doprowadzi cię do grobu jako jedynej realnie niezbędnej przestrzeni dla człowieka. – Ściślej biorąc – uzupełnił Tomasz – do półmetrowego leja w ziemi, w której stawia się urnę. Nie uw