Grześczak Marian - Odyseja, odyseja
Szczegóły |
Tytuł |
Grześczak Marian - Odyseja, odyseja |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Grześczak Marian - Odyseja, odyseja PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Grześczak Marian - Odyseja, odyseja PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Grześczak Marian - Odyseja, odyseja - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marian Grześczak
Odyseja, odyseja
© Copyright by Marian Grzesczak
Tomasz Lempart
ur. 25 VI 1935 roku
syn Andrzeja i Marii
z d. Blass. Wejście.
Szaro od chmur, wilgoć oblepia druty.
Oglądał to co dzień z okna na wysokości czoła, tego rana drobne kropelki wody
przysiadały
na krawędziach kolców i po chwili spadały na ziemię, pomyślał więc, że ta zabawa
w
liczenie może się nagle skończyć, zegar miesiąca stanie i znieruchomieje dla
niego na zawsze,
odszedł więc od okna i kiedy dotknął ręką zimnych drzwi, zrobiło mu się
gwałtownie żal
wszystkiego, co tu przeżył, przemyślał, prześnił.
– Powinni zaraz przyjść – powiedział do siebie wyuczonym głosem, który nie
pozwala
oczekiwać odpowiedzi, ale na korytarzu było cicho, stanął więc z czołem przy
ścianie, czekał.
Tynk był lepki, zmieszany z olejem i potem.
„Źle liczę – pomyślał – z pewnością źle liczę, nigdy jeszcze z taką
niecierpliwością nie
oczekiwałem hałasu na korytarzu. Ale on tu zaraz przyjdzie, musi przyjść, skoro
wczoraj Kusy
dawał to do zrozumienia. Przyjdzie, powie:
– No, Lempart, na dziś skończone, możecie się zabierać.
– Czy już – zapytam – naprawdę już?
Wtedy Kusy odpowie:
– No, nie, nie tak zaraz, kolego Lempart, ale za jakie dwie godzinki, za dwie
godzinki będzie
po wszystkim, niech się pan szykuje.
– Tak nie może być, Kusy, żeby tak zaraz, człowiek się przyzwyczaił, zostawił tu
kawał życia i
kawał żalu, przecież pan musi to zrozumieć, pan też kiedyś tak jak ja wylizywał
sobie rany, nie?
– Panie Lempart, ja pana bardzo lubię, pan wie, jak ja pana lubię, żadnych z
panem nie
miałem kłopotów, cichutki jak baranek i nic, tylko książki i książki. Pamięta
pan tych «Komunistów
», których panu przyniosłem? Myślę, że pan pamięta, choć to dawno, ale widzi
pan,
kiedy namawiałem syna, żeby to przeczytał, powiedział: «Tatuś, co za idiota to
tatusiowi doradził!
» Idiota to może i tak, ale jak mówię, że warto przeczytać, to warto. Pan wie,
panie
Lempart, bo już to panu nieraz mówiłem, że syn przeczytał tę książkę, podobała
mu się, ale ja
nie mam czasu, taka służba, że nigdy nie ma czasu.
– Kusy – powiedz wreszcie, kiedy to się stanie, będzie mi naprawdę żal, jeśli
mnie to zaskoczy.
– Albo to kto wie, kolego Lempart, tego nikt nie wie, nagle zadzwonią, powiedzą:
obywatelu
Nowacki, sprowadźcie Lemparta, za dziesięć minut, no i sprowadzę pana za
dziesięć minut,
musi pan być zawsze gotowy, czasem to myślę sobie, że zupełnie jak na śmierć,
też nikt
nigdy nie wie, kiedy musi być gotowy. Ale coś mi się zdaje, panie Lempart, że to
niedługo, a
że pana lubię, przyszedłem, pan rozumie...”
Podszedł do okna, wszystko pozostało bez zmian, druty i te drobne kropelki,
które jak sekundy
spadały na ziemię.
– Jeśli Nowacki był tu przeszło godzinę temu – powiedział do siebie – dlaczego
mnie jeszcze
nie wzywają.
Podszedł do metalowego łóżka, nacisnął ręką, jakby sprawdzał, czy sprężyny
zachowały jeszcze swoją siłę.
„Widać, chudłem przez ten czas – pomyślał – ostatecznie zostawić tu kilka kilo
mięsa to
też jakaś satysfakcja”.
Czuł w ustach obrzydliwą śliskość, jaką zawsze pozostawia poranna nie dogotowana
kawa,
nagle, napadło go pragnienie nikotyny, to ohydne pragnienie, które po nocach,
zwłaszcza na
początku, kiedy nie można zasnąć, pozwala żuć całymi godzinami narożniki koca
albo zlizywać
pot z ręki, opanował się jednak, obszedł wkoło narysowany kredą krzyż i ponownie
stanął
przy oknie. Język wypełniał mu usta jak kawał mgły.
– Dlaczego ludzie nie jedzą mgły – powiedział – mogliby przecież jeść mgłę.
Zgrzytnął klucz w zamku, w drzwiach pojawił się Nowacki.
– Już?
– Zrobiłem koledze kawał – odrzekł Nowacki.
– Szedł pan korytarzem cicho, żebym nie słyszał?
– Skąd pan wie, kolego Lempart?
– Domyślam się, pan przecież jest taki dobry.
– Szkoda czasu, zabieraj pan wszystko i idziemy.
– Nie mam nic do zabrania.
– Zabieraj pan siebie, potem pogadamy.
Powoli postawił cztery krótkie kroki, tak jakby się tylko tego nauczył przez
trzy lata, stanął
w drzwiach, potem szybko przekroczył próg.
– Koniec – powiedział Nowacki zamykając drzwi na oba zamki. – Z panem zupełny
koniec.
Choć szczerze mówiąc, mam żal. Bo to nigdy nie wiadomo, kogo się dostanie, a z
panem
nie było źle.
– Naprawdę panu żal? – zapytał Lempart, kiedy dochodzili do końca długiego
korytarza. –
Kusy...
– Masz tu dziesięć złotych – powiedział Nowacki – może ci się przydać na
tramwaj.
– Mam tu chyba jakieś pieniądze, co?
– Dziecko jesteś? Oczywiście, że masz, ale przecież nic nie wiadomo.
– Wie pan co, panie Nowacki, czuję się tak, jakby mnie pan na powrót zamknął.
Człowiek
się przyzwyczaja i ledwie się przyzwyczai, weźmie to wszystko za prawdę, za
rzeczywistość,
już go wyrzucają. Niech się pan nie przestraszy, jeśli mnie pan kiedyś zobaczy
otwierając
drzwi. Oczywiście, ja będę daleko, przytyję, przeczytam kilka nowych książek,
będę chodził
ulicami, ale mimo wszystko pan mnie tam zobaczy. Będę u pana mieszkał,
spacerował od
ściany do ściany, stawał czołem w okno, będę myślał.
Schodzili stromymi schodami bocznej klatki schodowej.
– Pan czasem myśli w snach? – zapytał Lempart.
– Co też panu w głowie – odpowiedział Nowacki – teraz na prawo, o, te drzwi.
– Może się pożegnamy? Potem to może być kłopotliwe.
Formalności trwały dość długo, toteż Tomasz zdziwił się, kiedy wchodząc na
korytarz, już
w cywilnym ubraniu, natknął się na Kusego.
– To cześć, Tomasz – powiedział Nowacki – i do widzenia. Oczywiście nie tu –
poklepał
Lemparta po plecach – uważaj.
– Oczywiście nie tu – zawołał Lempart otwierając drzwi na dziedziniec.
Nowacki stał na końcu korytarza i wymachiwał ręką.
– Do widzenia, Kusy! – krzyknął Lempart.
– Szybko wszystko poszło – zawołał Nowacki. – Do widzenia, Tomasz! – dodał po
chwili.
Dobiegające z gmachu echo przecięły żelazne drzwi.
Trotuar na dziedzińcu był wilgotny, jakby się pocił w przeczuciu upałów, które
nadejdą w
najbliższych dniach. Tomasz obejrzał się i ze zdziwieniem uświadomił sobie, że
gmach wygląda
jak wielka czerwona świątynia. Nigdy nie oglądał go z takiej perspektywy, z tego
miejsca
na chodniku prowadzącym do bramy. „Musiała robić wrażenie” – pomyślał, ale nie
potrafił
sobie przypomnieć, czy kiedy tu przechodził pierwszy raz, rzeczywiście robiła
wrażenie.
Wysokie piętra z ostro zakończonym dachem odcinały się wyraźnie od szarych chmur
i na
styku dachu z powietrzem, może na skutek oświetlenia, a może na skutek czerwieni
cegieł,
utworzyła się cieniutka linia fioletu, która łagodnie zanikała za murami
ogrodzenia. Spojrzał
na słońce, które przez grube chmury wyglądało jak gula przybrudzonej waty;
słońce również
nabierało odcieni fioletu.
– Czego! – krzyknął wartownik.
– Niczego! – powiedział Tomasz.
Odwrócił się i szybkim krokiem podszedł do budki. Wartownik zasalutował, odpiął
łańcuch
przegradzający wejście i zapiął go z powrotem. Tomasz dał strażnikowi dziesięć
złotych,
które cały czas ściskał w dłoni nie zdając sobie z tego sprawy.
– Nie trzeba – powiedział wartownik.
– Nie szkodzi – powiedział Lempart.
– Połamania karku.
– Dziękuję.
Szedł ulicą Wiatraczną w kierunku sądów. Było pusto, w tym rejonie nie ma domów
mieszkalnych, a dziedziniec wojskowych koszar już od kilku dni był zamknięty. Z
bramy
browaru wyjeżdżał samochód ciężarowy załadowany skrzyniami z piwem. Na
skrzyżowaniu
z ulicą Nowomiejską kilka warszaw stało w kolejce po benzynę. Obok kiosku
„Ruchu” kobieta
uspokajała kilkuletnie dziecko, które wrzeszczało jak szaleniec.
„Wszystko się zmieniło – pomyślał – wszystko zostało, ale wszystko się zmieniło.
Gdzie ja
właściwie jestem? Na jakiej ulicy, w jakim mieście, w jakim czasie? Gdyby mnie
ktoś zapytał:
co z tobą jest, w którym miejscu się znajdujesz, gdzie idziesz, po co idziesz –
czy potrafiłbym
odpowiedzieć? Gdyby mnie tak zapytała ta ulica, to miasto, ten kraj: gdzie ty
właściwie
jesteś? – Czy potrafiłbym odpowiedzieć?”
„Wszystko się we mnie zmieniło – odpowiada miastu – wszystko zostało na swoim
miejscu,
ale wszystko się zmieniło. Rozrosłem się w głąb, schudłem, ale rozrosłem się w
głąb.
Widzę wszystko w innej skali. Tak, to jest dobra odpowiedź. Widzę wszystko w
innej skali.
Jeden do jednego. Nie dziesięć do jednego, ale właśnie jeden do jednego. To
dawna naiwność
pozwalała mi patrzeć na świat z dziesięciokrotnie większą wiarą. Na czym
budowaną? Na
tym zerze? Na tej jedynce? Oto więc jedno, zredukowałem naiwność, zacieśniłem
sferę marzenia.
Jeden do jednego”.
Wszedł na plac Wolności i natychmiast ogarnęła go przestrzeń. Dopiero teraz
uświadomił
sobie, że szedł z oczami utkwionymi w trotuar. Chmury ocierały się o dachy
wysadzone antenami.
W rabatach kwiaty kwitły czerwono, na środku placu dzieci odbijały badmintona,
prawie
wszystkie ławki były puste.
„Jak w szpitalu – pomyślał – wymalowane na biało i pachną karbolem”.
Czubkiem buta kopnął kawałek żużlu, po chwili usiadł na jednej z pustych ławek.
Duży
elektryczny zegar na gmachu banku wskazywał dziesięć po pierwszej.
– Prawie koniec czerwca – powiedział głośno – a tak cholernie zimno. Zaraz,
który to dziś
jest? – zastanowił się chwilę – dwudziesty piąty? Tak, z pewnością dwudziesty
piąty. –
Wskazówka zegara opadła o centymetr w dół. Zaczął liczyć sekundy i przeraził
się. Jak to
cholernie długo trwa: minuta, a tyle liczenia. Przypomniał sobie, kiedy zaraz na
początku
również zaczynał od liczenia sekund. Potem przeszedł na godziny, wreszcie dni.
Właśnie,
liczy się zawsze dni, jeszcze tyle a tyle dni do końca tygodnia, do końca
miesiąca, do końca...
Próbował doliczyć się, ile dni będzie do końca życia, powiedzmy do
pięćdziesięciu lat?
Dziwne, nikt nigdy nie liczy, ile jest dni do końca życia. Wszyscy liczą lata,
zawsze wszyscy
liczą lata, jakby czas w przyszłości był mniej cenny niż ten, który upływa. A to
jest bardzo
dużo dni, nieprawdopodobnie dużo jak na to, co można zrobić lub czego zrobić nie
można.
Wskazówka znowu opadła w dół.
Tomasz wstał i podszedł do najbliższego kiosku. Kupił paczkę giewontów i
zapałki. W
pierwszej chwili chciał tylko poprosić o „Echo Pracy”, ale zdawało mu się, że
kobieta w kiosku
patrzy na niego podejrzliwie, szybko więc zmienił zamiar. Oto więc paczka
giewontów i
zapałki. Zielony papierek z chatką góralską i kawał słońca nad horyzontem.
– Dla pana reszta – powiedziała kobieta.
– Przepraszam, zapomniałem.
„A więc zapomniałem – pomyślał – nawet to zapomniałem”. Dym w ustach gryzł
nieprzyjemnie,
ale sam fakt, że ma się dym w ustach, że trzyma się papierosa w palcach,
napełniał
radością, dodawał rzeczom barwy i smaku. A może to było ukartowane? Może ta obca
kobieta chciała mu się jeszcze raz przyjrzeć? „Nie wyglądam chyba zachęcająco” –
myślał
wydrapując plamę wosku ze spodni. Potem obejrzał własne ręce, ale nie doszukał
się żadnych
odróżniających szczegółów. Ostatecznie brak palca nie jest niczym wyjątkowym.
Nie, to nie
mogło być ukartowane.
Po raz pierwszy zaciągnął się głęboko, poczuł lekkie drapanie w tchawicy i w
płucach, ale
drapanie szybko przeszło w przyjemne oszołomienie, zaciągnął się więc drugi raz
jeszcze
głębiej, pełnymi płucami, i teraz do przyjemnego oszołomienia w skroniach
dołączyło się
oczekiwanie uczucia goryczy pod językiem, bez którego było mu źle, szczególnie w
pierwszych
dniach.
Przeliczył pieniądze, trzysta trzydzieści złotych i trochę drobniaków. Ile to
jest trzysta
trzydzieści złotych? Chyba sporo, w każdym razie na pierwsze dni wystarczy. A
może to nie
jest trzysta trzydzieści złotych, może to więcej, w każdym razie jest, zwinął
pieniądze, włożył
do dowodu osobistego i schował do kieszeni spodni.
Po lewej ręce miał Muzeum Narodowe, które nieodmiennie przypominało mu w pędzie
zatrzymanego psa. Chciał wbiec i stratować ten plac, ale osaczony
niespodziewanym rozkazem
podniósł łeb w górę i straszy tympanonem. Opowiedział był to kiedyś grupie
chłopów,
którą oprowadzał po mieście jeszcze w czasie, kiedy w PTTK dorabiał na studia
jako przewodnik.
Tomasz: – Wyobraźcie sobie państwo, że na tym samym miejscu, w tym samym
powietrzu,
wznosiła się kiedyś świątynia romańska, potem gotycka, potem barokowa, potem
modernistyczna,
no, a teraz nie ma nic. Pies. Z Kulawą Nogą. Widzicie, jak stoją? Jedna nad
drugą? Okrakiem? Jak ich zarysy wzajemnie się przenikają i potrącają? Pamięć
ukształtowana
jest podobnie, mowa wynika z niej ruchoma, skłębiona, nieczysta jak to powietrze
nad ruiną
kościoła. Przepraszam. Myślałem o matriuszy.
Drugi: – Zabiorę ci mowę, utnę język.
Tomasz: – Okaleczony, bez rąk, bez uszu, z żołądkiem przegryzionym przez ocet,
co ja
zrobię?
Drugi: – Bierz w siebie to, co jest brakiem, nadmiar zabija.
Tomasz: – Ocalała mi tylko mowa, reszta to ruiny. Ona jest moją matką.
Drugi: – No więc mów, odpowiadaj, do cholery, nie nauczyłeś się sztuki
prowadzenia sporów,
więc się nie kłóć, lecz zeznawaj. Patrz, oni się z ciebie śmieją.
Tomasz: – Wiem, gdzie dostać salceson, śledzie, prezerwatywy, to ich zajmuje
najwięcej.
Drugi: – Żyjesz na spryt, na język, na kształt niebieskiego ptaka.
Tomasz: – Nie wtrącaj się do mnie, wycieczka czeka i tylu innych żyje z mowy.
Proszę,
jedź razem ze mną nad to jezioro, tam są piękne dziewczyny i wielki Kórnik
książek.
Kręcili głowami, nigdy nie widzieli takiego psa. Po tygodniu otrzymał pismo:
obywatel
Tomasz Lempart!... Ech, bzdurne Paryże, no to co, że zwolnili? No to nic.
Właśnie tak powiedział.
– No to nic – dajcie mi spokój, nic mnie to nie obchodzi.
– Nie może was, kolego, nie obchodzić – powiedział przewodniczący Komitetu
Wydziałowego
– daliśmy wam zaświadczenie. I jak my teraz wyglądamy? Przeczytajcie.
– To kopia – powiedział Lempart – oto oryginał.
– Zapisz, Zosiu – powiedział przewodniczący – w punkcie „różne” na najbliższym
zebraniu
omówimy stosunek do pracy kolegi Lemparta.
– Bzdurne Paryże – powiedział półgłosem. – Pies? Dlaczego pies?
Przypatrywał się dłuższą chwilę frontowi muzeum i nie znalazł żadnego
podobieństwa z
psem. Więc zapewne jakieś natychmiastowe skojarzenie, zapewne ta dziwna maniera,
z którą
miewam ustawiczne utrapienia? Prawo pierwszego wrażenia, utrwalenie obrazu w
oku, który
raz zanotowany wraca po latach i pozwala się wyrazić głosem? Tyle że
okoliczności się
zmieniają, otoczenie się zmienia i jeśli tamto pierwsze wrażenie w określonej
sytuacji pojawia
się logicznie, to to samo wrażenie obudowane innymi warunkami, innym czasem musi
przedstawiać się nienaturalnie, śmiesznie. I nikt nie pamięta nigdy pierwszego
wrażenia, nikt
go nie konkretyzuje, było pięknie, cudownie, wspaniale, ale jak było naprawdę?
Co znaczy
pięknie, cudownie, wspaniale? Czysta miłość.
To musiało przyjść z pierwszym postawieniem stopy na jedynym dworcu tego miasta,
niesiesz
walizkę, ale masz wrażenie, że walizka idzie obok ciebie, że sam jesteś zbyt
przytłoczony
i ciężki, abyś potrafił sobie poradzić z jakimkolwiek ciężarem, co jakiś czas
dotykasz kieszeni,
nie, nie zgubiłem portfela, niesiesz w nim zawiadomienie, przyjęli cię na
studia, nie
wiesz, co to znaczy, ale ojciec życzył ci wszystkiego najlepszego, matka dając
słoik z masłem
powiedziała: napisz! napiszę, mamo, widzisz matkę cerującą skarpetki, idącą do
kościoła,
mówiącą: mój syn się dostał, a pani? pani się nie dostał? o, to wielka szkoda,
tylko ucz się
dobrze, Tomek – mówi matka – a ty ją widzisz dumną i zapłakaną, jedziesz
pociągiem, nie
wiesz, dokąd jedziesz, ale jedziesz, potem ogłusza cię nigdy przedtem nie znany
szmer obcego
miasta, przystajesz co chwila, wyjmujesz kartkę z kieszeni, proszę pana, gdzie
jest plac
Uniwersytecki? tłumaczą ci, gdzie jest plac Uniwersytecki, niesiesz walizkę,
masz wrażenie,
że wszyscy na ciebie patrzą, nikt nie patrzy, nikogo nie obchodzisz, ale masz
wrażenie, że
wszyscy na ciebie patrzą, nauczyłeś się tego z własnego miasteczka, o, Tomek od
Lempartów
ma nowiuteńki garnitur! o, Tomek od Lempartów zaleca się do Maryli Ułanówny!
idziesz pod
górę ulicą, która zaprowadzi cię na plac Uniwersytecki, nie pamiętasz o Maryli
Ułanównie,
pamiętasz o adresie, nikogo nie obchodzisz, a tak, Wydział Prawa, to tu jest
Wydział Prawa!
stawiasz walizkę i wyszukujesz swoje nazwisko, jest was wielu, nie macie
śmiałości, czy do
pani sekretarki to tu? przyjęcia interesantów tylko w poniedziałki i piątki,
jest wtorek, stoisz z
walizką przy drzwiach, kto ma do kogo interes, stoisz bez walizki przy drzwiach,
ale to jest
tak samo, jakby stała sama walizka, kto może mieć interes do walizki? Jest
wtorek, tak, to tu!
wchodzisz, pan będzie uprzejmy poczekać! czekasz, pan będzie uprzejmy, Owińska,
Dom
Studenta, idziecie, ty i walizka, na ten sam dworzec, który przyjął cię tak
serdecznie, chciałbym
tu mieszkać! skierowanie! nie mam skierowania! pani sekretarka... bez
skierowania nie
można! to może telefon? do użytku służbowego! może choć na jedną noc? jakoś się
załatwi,
pan da dowód! proszę, dowód! tak, proszę, pokój trzy, pokój trzy, trzeba mieć
szczęście, żeby
otrzymać tę celę, tu wam będzie zupełnie cicho, pojedynka, na łóżku nie wolno
siadać, tylko
po wieczornym apelu, okienko jest, wyjątkowo ładny widok, można sobie popatrzeć,
tak, o
kibel dbać, zginiecie w smrodzie, nie walić mi w drzwi, u nas wszystko akuratne,
spokój musi
być, dla wzajemnego dobra, spać radzę czujnie, Lempart, nigdy nie wiadomo,
kiedy, tego,
tak, jeden list na miesiąc, tylko bez głupstw, czyta się, paczki owszem, ale nie
za dużo, na
wypiskę szkoda pieniędzy, ojcu się pewnie nie przelewa, zostajesz sam, w pustych
ścianach,
w ciemności, czujesz w brzuchu gorącą kulę, która się rozrasta, która parzy cię
w krtań, krzyczysz,
ale krzyk jest ciepły, łagodny, strącasz kropelkę potu z nosa, otwierasz oczy,
zapytujesz,
za co? nie wiesz, za co, każdy wie, ale ty nie wiesz, myślisz, że za nic,
próbujesz zasnąć,
ale kula wprawiona w twój brzuch rozświetla cię aż do koniuszków palców,
wstajesz, chodzisz
od ściany do ściany, płoniesz jak żagiew, nikt nie widzi tego płomienia, komu
może być
potrzebny twój płomień, kawy dostaniecie dopiero jutro, Lempart, mówisz mu:
zamknij
drzwi, dopiero jutro – powtarza, zamknij drzwi, zamyka drzwi, kładziesz się na
łóżku, zamykasz
oczy, jakoś się...
Serwus, kumpel, mówi ci ten, który się nazywa Andrzej, serwus, kumpel, powtarza
ten,
który się nazywa Błażej, serwus, serwus rzucają jak groch o ścianę, podajesz im
rękę, oddają
ci rękę, jakoś się będzie mieszkać – przypochlebiają się, wierzysz im, siadasz
na swoim łóżku,
otwierasz walizkę, otwierasz siebie, to dzisiaj będzie kolacja, mówi Andrzej,
wyłóż, co ci
dali starzy, mówi Błażej, jedzmy, dopóki nie przyjdzie reszta, doradza Andrzej,
bo nie starczy,
otwierasz walizkę, wyjmujesz słoik z masłem, wyjmujesz chleb, matka ci dała,
masz
dobrą matkę, tak, mam dobrą matkę, otwierasz siebie, mówisz, że ty na prawo,
mówisz i jesteś
dumny, mówisz innym językiem, odpowiadają: my też na prawo, wyjmujesz bieliznę,
kładziesz się spać, boisz się, dlaczego tu tak duszno, właśnie, dlaczego tu tak
duszno, otwierasz
okno, ale nie możesz zasnąć, kula światła w twoim brzuchu rozrasta się, nie
jesteś pewien
siebie, nie wiesz, co będzie jutro,
dzisiaj środa, trzeba wszystko pozałatwiać, jedziemy, Tomasz, mówi Andrzej,
zabierz
wszystkie papiery, mówi Błażej, jesteście razem, wchodzisz do pani sekretarki i
zostajesz
sam, otrzymujesz różne blankiety i deklaracje, jesteś sam, gdzie tu można coś
zjeść, pytasz,
gdzie tu można coś zjeść, odpowiadają, stoisz w długiej kolejce, nigdy nie
stałeś jeszcze w
takiej długiej kolejce, zjadasz dwie łyżki kaszy i kiszony ogórek, co to za
jedzenie? mówi
Andrzej, trzeba iść po dokładkę, mówi Błażej,
dzisiaj święto, Lempart, kasza i ogórki, nalewają ci do blaszanego talerza
chochlę kaszy,
dają ogórek, do kuli w brzuchu, która powoli stygnie, dolewasz łyżkami gorącą
kaszę, zjadłeś
kilka łyżek, otwierają drzwi, zapychasz usta kaszą, zanim ci ją zabiorą, parzysz
język i podniebienie,
ale zapychasz usta kaszą, ogórek schowałeś do kieszeni, zjesz później, dzisiaj
święto, Lempart, myślę, że po takim obiedzie będzie nam się lepiej rozmawiało,
wychodzisz z Andrzejem do miasta, widzisz je dokładnie po raz pierwszy, wąska
uliczka
prowadzi na plac, czy to jest plac Uniwersytecki? tak, to jest plac
Uniwersytecki, wchodzicie
do szarego domu, składacie papiery, przeczekałeś do piątku, więc składacie
papiery, kiedy
będzie załatwione, pani sekretarko? komisja rozpatrzy, liczysz pieniądze, ile to
jest, Andrzej,
to nie jest dużo, odpowiada Andrzej, rozmawiacie o pogodzie, o drobiazgach,
oglądacie miasto,
ten zamek zupełnie jak czołg, notuje twoja pamięć, jest wrzesień i chorągiewki
przy
oknach przypominają rocznicę wybuchu wojny, wchodzisz na plac, oszałamia cię
przestrzeń,
co to za gmach? ten gmach? zastanawia się pan w cyklistówce, ten gmach to
muzeum! zupełnie
jak pies, notuje twoja pamięć, dziękuję panu! odpowiadasz nieznajomemu w
cyklistówce,
idziecie środkiem placu, siadacie na ławce, naprzeciw was elektryczny zegar,
dzieci bawią się
w berka, jeżdżą tramwaje, nie widziałeś jeszcze żółto-zielonych tramwajów, u nas
są niebiesko-
żółte, odpowiadasz, niebiesko-żółte, powtarza Andrzej, częstujesz go papierosem,
podaje
ci ogień, wskazówki zegara opadają w dół.
„Czy tylko prawo pierwszego wrażenia? – pomyślał. – Chyba nie tylko”. Zbliżała
się druga
i poczuł głód. Przypomniał sobie, że w pobliżu placu Wolności jest tania
restauracja z koniną.
Zaraz, „Tatarska”, jasne, że „Tatarska”. Zapalił papierosa i gdy na zegarze była
dokładnie
druga, wstał i poszedł ulicą w dół, w stronę Starego Miasta.
Wchodząc we Franciszkańską zauważył grupę ludzi przed Urzędem Zatrudnienia. Na
pobliskim
wzgórzu spalone przez wojnę drzewa zieleniły się już na dobre, osłaniając
resztki
piastowskich murów.
„A więc naprawdę wszystko zostało tak samo? – zapytał sam siebie. – Tyle że
gałązki są o
trzy lata dłuższe, ludzie w kolejce przed Urzędem zmienili miejsca, szyld
restauracji przemalowany
na niebiesko”.
Zajął stolik przy oknie, usiadł twarzą do ulicy, z pobliskich drzew napadło na
środek jezdni
stado wróbli rozdziobując stertę końskiego nawozu. W kolejce stało kilka młodych
kobiet
w perkalikowych sukienkach, nogi kobiet były nieco przyróżowione późnym słońcem
i tylko
zgięcia kolan świeciły biało. Nie lubił tej chwili przedletniego ciepła, które
łaskawie nawiedza
ziemię. Kobiety chodzą wtedy przez kilka dni z odsłoniętymi białymi kolanami i
trzeba
wiele cierpliwości, aby się do tego przyzwyczaić.
– Czego! – powiedział kelner stawiając przed Tomaszem setkę wódki i jasne piwo.
Odwrócił głowę, aby się przekonać, czy głos, który powiedział: czego! jest
głosem starego
Mańkuta, ale kelner stał już przy ladzie i zamawiał coś u barmanki.
Mężczyźni palili papierosy, zagadywali kobiety, wymachiwali rękami, co kilka
minut ktoś
otwierał i zamykał bramę Urzędu, wtedy w kolejce panowało większe ożywienie,
przy jakimś
robotniku w kombinezonie zebrała się grupka chłystków, kłócili się o coś przez
moment, potem
przeszli jezdnię płosząc stado wróbli, rumor przy drzwiach do restauracji
zgrzytał zachęcająco.
– Panicz też z kolejki? – zapytała czerwona twarz. – Jak z kolejki, to dziś nie
ma co czekać.
A może wziąłby pracę, hę? – powiedziała twarz. – Trzeba trochę połupać cegieł na
cytadeli.
– Ile? – zapytał Tomasz.
– Dwadzieścia groszy od cegły – powiedziała twarz – można zarobić. Ale że pan
taki kruchy,
dopiero widzę, więc nie wiem, jak chce?
– Mielony! – krzyknął do kelnera Tomasz.
– Chwileczkę – powiedział kelner. Miał pokrzywiony wskazujący palec i jeden z
niesionych
talerzy wymykał mu się z ręki.
– Daj tu, Franek, dwie setki! – krzyknęła twarz.
– Dziękuję, ja nie mogę.
– Co pan, braterskiego pan nie wypije?
– Postawię panu, panie...
– Tylko nie panujmy, chłopczyku, nie panujmy. Józef jestem, od Tomaszewskich z
Wierzbowej.
Więc zgadzasz się czy nie zgadzasz, co?
– Nie dam rady, panie Tomaszewski – powiedział Tomasz.
Kelner postawił na stole dwie setki i talerz z mielonym.
– Zdrowie – powiedziała twarz.
– Pij pan z Bogiem – powiedział Tomasz.
Zostawił na stole piętnaście złotych i wybiegł z restauracji.
Na Żydowskiej zatrzymał się przed sklepem z fornirem. Przyglądał się chwilę
własnej
sylwetce, za bardzo się pochylasz, pomyślał – powinieneś trzymać się prościej,
potem spojrzał
na własną twarz, ale fornir na deskach był różnych odcieni i w żaden sposób nie
można
było ustalić koloru skóry. Styk desek nie był dokładny i ślady słojów nie
zbiegały się harmonijnie,
lewa strona twarzy była szara i wyłupiasta, prawa układała się w kształt
trójkąta zakończonego
uchem w kolorze umbry. Przeczesał palcami włosy. Baran. Głupek.
Usiadł przed wejściem do łaźni miejskiej, urządzonej w starej pożydowskiej
bóżnicy. Zastanawiał
się, czy wejść i wykąpać się, podszedł do tablicy informacyjnej i przeczytał:
„Poniedziałek
– pływalnia czynna od 12 do 18 cena 5 zł”.
Wrócił na ławkę, kiedy usiadł, z gałęzi, najzupełniej nieoczekiwanie, spadł
martwy, wysuszony
wróbel. Przyglądał mu się przez chwilę. Ciało wróbla zdawało się być kruche i
przeżarte
głodem, odepchnął je końcem buta kilka metrów od siebie, potem zaczął podrzucać
do
góry pudełko z zapałkami i chwytać je obiema, następnie jedną dłonią.
„Kąpiel zrobiłaby mi dobrze – pomyślał – ale kto może wiedzieć, czy nie spotkam
tu tych
starych pryków”.
Do łaźni chodził zimą na zajęcia z wychowania fizycznego jeszcze jako student
pierwszego
roku i nie był pewny, czy naprawdę nikogo nie spotka. Bał się przede wszystkim
instruktora
pływania, którego nienawidził za jego sposób ośmieszania studentów.
– Wy, Lempart – powiada instruktor – jak bocian, co? O jednej nodze chcecie
pływać, co?
A człowiek jest jak żaba, o tak, jak żaba. Raz ręce, raz nogi, raz ręce, raz
nogi. I trzeba uważać,
żeby dupę trzymać niżej niż głowę, o tak. Nie zaliczymy wam wf i ze studiami
klapa, co
wtedy powie wasz ojciec, co? Wasz ojciec, który ciężko pracuje?
Chlupotanie wody o brzeg basenu tłumi głos instruktora.
– Powiedzcie, Lempart – wasz ojciec inteligent pracujący, tak?
– Nauczyciel.
– Znaczy się inteligent. Napiszemy do ojca, obywatelu Lempart, wasz syn to istne
chuchro,
SPO z ledwością zdobył, teraz znowu pływać nie potrafi umieć. I jak wy
wyglądacie, Lempart?
No, raz, raz, do wody, jazda!
Rozlegał się rechot kolegów, instruktor wpadał w szał.
– A wy, Tomczak, co? lepsi, myślicie? Skurwybydy! zobaczymy, czy lepsi!
Stawał w rozkroku, wpierał się w drewniane pantofle, kiwał się w przód i w tył i
kiedy
ostatnia biała plamka na czole nabierała odcienia czerwonego, wykrzykiwał jak
automat:
– Razdwatrzynikogoniewidzę. Nikogo nie widzę – powtarzał – kryć się, mówię! –
wrzeszczał
– wody się, cholera!...
Kasjerka wydała mu resztę z dwudziestu złotych, wypożyczył slipki i poszedł do
swojej
kabiny. Rozbierając się, długo oglądał własne ciało, jakby się chciał upewnić,
czy jest cały,
czy kiedy wyjdzie na kafelki przed basenem, nie krzyknie mu ktoś: Tomasz, gdzie
ci się podziały
twoje plecy, miałeś przecież inne plecy!
Ale nie, prawa noga jest cała, lewa noga cała, plecy odbite w ocalałym trójkącie
lustra całe,
twarz również jest cała, chociaż wygląda jak posypana kurzem.
„Zapewne ze strachu – pomyślał – każda twarz w strachu wygląda jak posypana
kurzem”.
Zamknął drzwi kabiny i kluczyk przypiął do slipek.
Tłuczesz między palcami błonę z lodu i twoja dłoń, do której przywykłeś,
przestaje już być
dłonią żaby, po chwili palce sinieją, potem przychodzi swędzenie, ale łapy masz
unieruchomione,
woda wsiąka w podziurawione dno blaszanego koryta, odwracasz się na wznak,
płyniesz
z oczami utkwionymi w sklepienie, zimna woda powoli obejmuje całe ciało, wlewa
się
do uszu, kto mógł wymyślić to sklepienie trzymające tak potworny ciężar, kostki
palców
zbiegają się w zwornik ręki, w nadgarstek wspomagany żelaznymi obręczami,
swędzenie
ustępuje, ciepło, które topiło lód na twoich dłoniach, wsiąka teraz w twoje
palce, rozgrzewa
podziurawione blaszane dno koryta, patrzysz i nie możesz uwierzyć, powietrze
przed oczami
faluje, wciska się pod powieki, nie zaznałeś nigdy takiego uczucia, oto ciepło
wypowiada
wojnę twoim rękom, skóra wokół kostek palców nabiera połysku, mięso puchnie i
nie może
się pomieścić w skórze, widzisz, jak pęka, włosek krwi zastyga szybko, nie
możesz wytrzymać,
krzyczysz, komu może być potrzebny ten krzyk, nikomu, ale krzyczysz, teraz
odzywa
się pierwsze słońce (?) w tym fioletowokolistym pejzażu w oczach, zamykasz
powieki i cieszysz
się z chwilowego zwycięstwa, ale słońce jest cierpliwe, szczerze i otwarcie
patrzy ci w
zamknięte oczy, nie wytrzymujesz, podnosisz powieki, oczywiście, pomyślałeś, nie
powinieneś
był tego zrobić, już się tu wdarło, między gałkę i powiekę, już uwija tu sobie
miejsce, ale
zamykasz oczy i jesteś pewien, że znowu je pokonałeś, chciałbyś w takim momencie
oglądać
swoją twarz, ale nie wiesz, do czego zdolna jest w takim momencie twoja twarz,
która kurczy
się i wypręża, nabiera rumieńców, tańczy każdym mięśniem, a słońce nadal z
ufnością i uporem
patrzy ci w oczy, jakby ci chciało powiedzieć: jesteś nieszczery, widocznie
jesteś nieszczery,
w końcu nie wytrzymujesz i postanawiasz podnieść powieki, czynisz to powoli, z
rozmysłem, nie wiesz, że to nie twoja zasługa, unosisz rzęsy jakbyś unosił
kotarę, powieka
wydaje ci się ciężka i szorstka jak zrolowany koc, wtedy słońce oddaje ci więcej
swojego
ciepła, nie potrafisz już zamknąć oczu, łzawisz, wreszcie przestajesz łzawić i
wtedy zaczyna
się najgorsze, zaczyna się niewinnie, jak delikatne nakłuwanie igłą skóry, potem
narasta,
czujesz, jakby ci ktoś zszywał powiekę, jakby przez przekłuty igłą otwór
przeciągał grubą
dratwę, ból dochodzi pod sklepienie czaszki, wtedy nagła ciemność przywołuje cię
do porządku,
przypomina ci o rękach zawieszonych w ognistej kuli, wyrywasz się, ale to nie
daje
wyniku,
– ratunku! ratunku!
– Co panu jest? – zapytała dziewczyna. – Żeby taki facet nie umiał pływać!
– Przepraszam – powiedział Tomasz – zalało mi usta wodą.
– Krzyczał pan tak, jakby się tu można było utopić. Za wiele ludzi, proszę pana
– dodała
chowając się w wodę.
Tomasz patrzył na jej czerwony kostium, łamiący się w zieleni basenu, potem
popłynął w
tę samą stronę.
– Niech pan uważa! – krzyknęła. – Tutaj głęboko.
– Ma pani ładny głos – odpowiedział zatrzymując się dla odpoczynku przy
drabince.
Dziewczyna stanęła przy nim odgarniając dłonią wodę. Rozległ się gwizdek i
Tomasz mimowolnie
drgnął.
– Co to znaczy? – zapytał przecierając dłonią czoło.
– Dlaczego pan taki nerwowy? Przedtem pan krzyczał ratunku, teraz pan staje na
baczność.
Zaraz się rozpocznie trening drużyny ligowej. Czy pan zostanie?
– Dawno nie pływałem, najgorszy jest zawsze ten pierwszy raz.
Wspiął się trzy szczeble w górę.
– Pani zostaje? W każdym razie dziękuję.
– Drobiazg, nie ma za co dziękować.
– Może pani pójdzie na papierosa?
– Po kąpieli?
Podał jej rękę i pomógł wydostać się na brzeg basenu.
– Może popatrzymy, jak trenują, chce pani?
W wodzie kilku mężczyzn trenowało delfina.
– Nie lubię zawodów pływackich, a pani?
– Nie przepadam, ale trzeba się trochę osuszyć.
– Uparta pani – powiedział Tomasz – no, to do widzenia.
– Pójdę z panem, proszę trochę poczekać.
Dziewczyna pobiegła na drugi koniec basenu, podniosła drewniane pantofle, oddała
je dyżurującemu
ratownikowi i dogoniła Tomasza na półpiętrze.
– Jest pani bardzo zgrabna, a ktoś mi mówił – zażartował Tomasz – że zgrabne
kobiety są
bardzo złe.
– Głupstwa pan wygaduje.
– Pani jest dobra?
– Dziękuję – odpowiedziała dziewczyna – zapalę później.
Usiedli na ławce opierając się plecami o deski kabiny.
– Ale pan ma śmieszny palec u nogi – zaśmiała się. – Pierwszy raz widzę.
– Ile pani ma lat?
– Siedemnaście.
– W pani przypadku śmieszne jest to – powiedział Tomasz – że ma pani
siedemnaście lat.
– Jeszcze nie – proszę pana – skończę dopiero za trzy dni.
– Jest również śmieszne, że pani jest ładna, w pani wieku nigdy jeszcze nie
widziałem ładnej
dziewczyny.
– Może mi pan da papierosa. Teraz mam chęć zapalić.
– Dlaczego pani nosi czerwony kostium?
Odchylił głowę w tył i przyglądał się jej plecom.
– Nie zdążyła się jeszcze pani opalić – powiedział przesuwając palcem po pasemku
białej
skóry. – A ten krzyżyk – dodał – który pani ma na plecach, też jest śmieszny.
Ale proszę się
nie gniewać, przecież żartuję.
– Tak myślę.
– Powiem pani coś – pochylił się do przodu – nigdy bym na to nie wpadł, że
najpiękniejsze
karki i uszy mają kobiety w basenie kąpielowym.
Spojrzała na Tomasza z drwiącym uśmiechem, a może tylko papieros dodawał jej
spojrzeniu
ironii, odezwała się bowiem łagodnie i miękko:
– Dlaczego pan tak dziwnie do mnie mówi?
– Kobiety w basenach kąpielowych upinają wysoko włosy i jest to jedyna okazja
zobaczyć,
czy mają piękne szyje i uszy. Jak się pani czesze normalnie, na co dzień?
Oczywiście
rozpuszcza pani włosy i tak pani jest ładnie. Ale teraz ma pani włosy związane
na czubku
głowy i też pani jest ładnie.
– Niech mi pan poda ogień, zgasło.
– Ilekroć oglądałem dziewczyny w basenach albo na plażach, wyglądały jak
podskubane
indyczki. Czy pani nie myśli, że mam rację?
Wrzucił niedopałek do popielniczki i zaczął odwiązywać kluczyk od kabiny,
przywiązany
do slipek; szło mu to opornie.
– Chciałbym się jeszcze z panią spotkać – powiedział otwierając drzwiczki.
Dziewczyna wstała i poszła o kilka kabin dalej.
– Umawiamy się na dole za dziesięć minut – pokiwała Tomaszowi dłonią i weszła do
kabiny.
Kiedy schodził, czekała przy kasie.
– Ale się pan guzdrze.
– Śniło mi się, że pani nie czeka. Czy można prosić o książkę telefoniczną? –
zwrócił się
do kasjerki.
Dziewczyna przeszła kilka kroków i stanęła przy drzwiach wejściowych. Tomasz
wyszukał
numer, położył książkę na automat, pokręcił tarczą i czekał. Oparty plecami o
ścianę patrzył
na dziewczynę. Była cienka i krucha, w szarej sukience, za którą, jak dwa
cienie, układały
się zarysy nóg.
„Naprawdę ładna – pomyślał – lubię, jak dziewczyna jest ładna”.
Spojrzał poza dziewczynę. Ławka, na której przed godziną siedział, była pusta,
martwy
wróbel leżał na tym samym miejscu. Promienie popołudniowego słońca, które
przebijały się
powoli przez watę chmur, odbijały się purpurą od dalekich dachów. Dziewczyna
pobiegła
kilka kroków i usiadła na ławce. Zauważyła martwego wróbla, podniosła go
czubkami palców
za oba skrzydła i przypatrywała mu się.
– Halo! – odezwał się głos w słuchawce. – Tak, słucham?
– Katarzyna? – zapytał Tomasz. –Mówi Lempart.
Odniósł wrażenie, że po drugiej stronie kabla znieruchomiało.
– Ty? Naprawdę?
– Tomasz – naprawdę.
– Kiedy?
– Przed kilkoma godzinami.
– Skąd dzwonisz?
– Z łaźni.
– To jeszcze niezupełnie?...
– Nie, Kasia, z łaźni miejskiej dzwonię. Dawno już po wszystkim.
– I co? – głos w słuchawce zachrypiał – co słychać?
– Nie będę ci przecież opowiadał przez telefon.
– Może wpadniesz?
– Może.
Powiedział to szorstko. Poczuł nagle, jak narasta w nim złość.
– Zresztą, jak chcesz.
– Na żartach się nie znasz?
– Żarty! Dziewczyno, gdzie ja teraz mogę wpaść?! Opanuj się. Czekam jak idiota
do trzeciej,
żeby cię zastać w domu.
– Za pół godziny dojedziesz?
– Za godzinę. Mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Będę o piątej.
Odłożył słuchawkę, oddał książkę telefoniczną i podszedł do dziewczyny.
– Zupełnie jak ty – powiedział – tylko że za wcześnie umarł.
– Myśli pan, że rzeczywiście miał takie ładne uszy?
– Szyję też.
– Ale nie miał białego krzyżyka na plecach.
– Za to czubek głowy – zobacz – zupełnie jak ty.
Dziewczyna odrzuciła daleko martwego ptaka i wstała.
– Dlaczego pan mówi mi ty? Tak od razu?
– Mam taki zwyczaj. Poza tym nie wiem, jak pani na imię.
– Ewa, a pan?
– Tomasz.
– Ładne.
– A zwyczaj mam taki dlatego, bo albo żyłem tam, gdzie ludzie sobie mówią ty,
albo w
ogóle do siebie nie mówią.
– Nie rozumiem.
Dochodzili do Garbar. Tomasz, milczący, przypatrywał się płytom chodnika, Ewa
nuciła
jakąś melodię.
– Co to jest? – zapytał Tomasz przystając przed oknem wystawowym z perfumami.
– Drogeria.
– Ta piosenka.
– „Kasztany”. Co, nie słyszałeś? – uśmiechnęła się – teraz modne.
– Pójdziemy gdzieś? – zapytał Tomasz. – Napiłbym się czegoś zimnego.
– Tu w całej dzielnicy nie znajdziemy nic zimnego. Chyba że wódkę. Pijesz?
– Teraz nie.
Minęli plac Bernardynów. – „Mówiłam, oczy masz jak kasztany i kasztanowy tych
oczu
blask” – nuciła Ewa.
– Jak dalej? Śpiewaj.
– Coś – „kasztany, kasztany” – nie pamiętam,
– Popatrz na mnie, Ewa, ale popatrz dobrze. Widzisz coś?
– Coś ty, zwariował? Nic nie widzę!
– Bo zdaje mi się, że wszyscy na mnie patrzą, kiedy tak idziemy ulicą.
– Złudzenie – powiedziała Ewa – nie ma pan, przepraszam, nie masz umazanego
nosa.
Zresztą – pokaż. No jasne, że wszystko w porządku.
– Wejdziemy może do „Ludwika”, co? To jedyne miejsce, gdzie...
– Gdzie nie dostaniemy miejsca – przerwała mu Ewa – ale możemy spróbować. Tylko
przestań już być taki smutny.
– Jesteś pierwszym człowiekiem, z którym dzisiaj rozmawiam – powiedział Tomasz.
–
Nigdy jeszcze rozmawianie z człowiekiem nie sprawiało mi takiej przyjemności.
– Cały dzień nie spotkałeś nikogo? To niemożliwe.
Orkiestra zaczęła grać czardasza.
– Wiesz, lubię czardasza – powiedziała Ewa.
– Owszem.
Zrywasz się w środku nocy, biorą cię za ręce i wypychają na biały korytarz,
ledwie zdążyłeś
się przebudzić i już jesteś w dużym, okrągłym pomieszczeniu, wszystko wymalowane
na
biało, drzwi też na biało, tylko niklowe uchwyty są twoim znakiem informacyjnym,
nie wiem,
czy panowie wiedzą, na co zostali zaproszeni, jest was kilku, panowie zostali
zaproszeni do
czardasza, biegasz od drzwi do drzwi, wszystkie są zamknięte, prócz jednych, kto
je potrafi
znaleźć, ten wygrany, biegniesz od drzwi do drzwi, mocujesz się, właśnie,
właśnie na to czekają,
twoje plecy są wtedy tarczą, bity myślisz: trzeba odszukać te, które się otwarły
– ale nic
z tego, te, które się raz otwarły, są natychmiast zamykane i w tej samej
sekundzie otwierają
się inne, szukasz ich, mocujesz się, drapiesz po rękach przyjaciół niedoli, w
końcu każdy musi
przejść przez własne drzwi, bo każdy powinien mieć takie drzwi, przez które
przechodzi, i
niczego nie da się markować, trudno również, żeby istniały drzwi, które nie
posiadają swojego
właściciela, kończysz czardasza; łóżko pod twoimi plecami wiruje, piękna muzyka.
– Co „owszem”... – powiedziała Ewa – zacząłeś coś mówić i nie skończyłeś.
– Właśnie mówię– piękna muzyka.
Tomasz przywołał kelnerkę.
– Już idziemy? – zapytała Ewa – jeszcze wcześnie.
– Wiesz, Ewa, ile ja mam lat? – powiedział Tomasz. – Nie zgadniesz.
– No?
– Sto! Uwierz mi, mam sto lat.
– Wierzę.
Tomasz wziął jej dłoń w swoją i pocałował końce palców.
– Co pan robi? Nie można tak przy ludziach.
– Za to, że wierzysz, za to, że jesteś pierwszym człowiekiem, z którym dzisiaj
rozmawiałem,
że masz ładny kark i uszy, że mi patrzyłaś w oczy i że się wstydzisz mojego
dotknięcia,
za to wszystko.
Wstał i pochylił się nad stolikiem.
– Pan będzie łaskaw – powiedział do starego wiolonczelisty – dwa czardasze dla
tej pani.
Podał sto złotych i z powrotem usiadł na krześle. Przez kilka chwil siedział
milczący, jakby
się przysłuchiwał strojeniu skrzypiec.
– Tomasz, co wyprawiasz – powiedziała Ewa. Po chwili jednak dodała: – Dziękuję,
naprawdę,
bardzo lubię słuchać czardasza.
Pierwsze takty zagłuszyły gwar kawiarni.
– Ewa.
– Pan mnie prosił? – zapytała kelnerka. – Słucham.
– Dwie małe kawy i dwie lemoniady.
– Ewa – mówił z ociąganiem Tomasz – nie wiem, jak ci to powiedzieć, ja...
Pogładził wnętrzem dłoni kostki jej palców.
– Kocham je – powiedział – te kostki.
– Nie żartuj sobie – przypatrywała się pilnie Tomaszowi, ale jego twarz była bez
wyrazu –
proszę – powtórzyła – nie żartuj.
– Nie – odpowiedział – całej pani nie kocham, na całą jest jeszcze za wcześnie.
Ale właśnie
to, właśnie te kostki. Zresztą – dodał po krótkim milczeniu – może kocham już
całą rękę.
– Tomasz – wyrwała mu dłoń.
– Trzeba już iść – powiedział. – Umówiłem się i nie wypada się spóźnić.
– Spotkamy się? – zapytała Ewa, kiedy stali na wysepce tramwajowej.
– Jeśli chcesz?
– To może w piątek, na pływalni.
– W piątek to za późno. Spotkajmy się w czwartek.
Tramwaj wlókł się powoli ciasną ulicą Rewolucjonistów. Minął rynek dzielnicowy i
powoli
włączał się w idącą wysoko pod górę ulicę Robotniczą. Chmury szły znowu gęste i
niskie,
potrącając promienie słońca, które rozproszone jak kurz opadały powoli na szare
tynki
domów.
Tomasz wbiegł szybko na piąte piętro i opierając się o drzwi sprawdzał na
tabliczce, czy
jest pod właściwym adresem. Poczuł w sobie nagły strach i nieśmiałość, ale kiedy
usłyszał
kroki w korytarzu, trzykrotnie nacisnął guzik dzwonka.
– To ty? Dobrze, że już jesteś – powiedziała Katarzyna – bałam się, że się
rozmyślisz. –
Stanęła blisko przy Tomaszu, dotykając czołem jego brody. Patrzyła mu chwilę w
oczy, potem
ręką musnęła lekko jego włosy.
– Zupełnie się zmieniłeś – szepnęła. – Gdyby nie ten sam strój, pewno bym cię
nie poznała
na ulicy.
Tomasz dopiero teraz uświadomił sobie, że jest ubrany w dawne spodnie z
szarofioletowego
obicia na kanapy, które z pewnością mogą teraz wyglądać dziwnie, bo moda musiała
się
zmienić, musiała pójść nieco naprzód nawet w stosunku do jego dawnych
ekstrawagancji.
– Zrobiłeś się taki ptasi – powiedziała Katarzyna otwierając drzwi do pokoju. –
Proszę.
– Ojca jeszcze nie ma? Powinien już być, prawda?
– Dzwonił, że przyjdzie o wpół do szóstej, pewnie będziemy musieli gdzieś wyjść.
Ojciec
ostatnio bardzo długo pracuje, więc z pewnością będzie się chciał trochę
przespać.
Pokój przedzielony był kotarą na dwie części. W jednej znajdowała się
prowizoryczna kuchenka,
w drugiej sypialnia. Z okna sypialni roztaczał się widok na wielkie zakłady
przemysłowe,
które ciągnęły się aż do dzielnicy ogródków działkowych w zachodniej stronie
miasta.
– Napijesz się kawy? – zapytała zza kotary Katarzyna. – Pewnie dawno nie piłeś
kawy.
Tomasz wstał, podszedł do kotary i wsuwając głowę w szparę między jednym i
drugim
kawałkiem płótna, powiedział:
– Wyobraź sobie, że już wypiłem kawę w mieście.
Ale napiję się – dodał – chyba zdążymy, zanim ojciec wróci.
– Ucieszy się, jak cię zobaczy – powiedziała. – Nieraz o ciebie wypytywał.
– I co – zapytał zmieszanym głosem Tomasz – i co mu powiedziałaś?
– Usiądź w fotelu – odpowiedziała – zaraz przyniosę.
Odwrócił się i zrobił trzy kroki przed siebie. „Ten sam stół – pomyślał –
wszystko tak samo”.
Przestraszył go brzęk spadającej łyżeczki. Odczekał chwilę, potem bardzo
wolniutko, jakby
się skradał, podszedł do okna. Odsunął prawą dłonią firankę, pstryknął palcem w
listek
pelargonii, przypatrywał się rozległemu pejzażowi fabrycznemu. Liczne niskie
szopy, wydłużone
przez wątły cień zachmurzonego słońca, wyglądały jak zgłodniałe stado wilków
podchodzące
pod wieś. Rozśmieszył go ten widok, przede wszystkim zaś to nawykowe kojarzenie
przedmiotów ze zwierzętami. Przez sekundę pamiętał w tej chwili dawną studencką
przygodę,
zapewne stąd wziął się cienki uśmiech, który przebiegł mu po twarzy.
Odwrócił się plecami do okna i zauważył na przeciwległej ścianie nową półkę na
książki.
Dzieliło go od półki blisko siedem metrów, jak ocenił na oko, postanowił więc,
że zanim Katarzyna
wróci z kawą, obejrzy sobie książki. Widział już z daleka, że wszystkie grzbiety
są
jednakowego szarego koloru. Kochał książki, ale nie obłożone w papier,
tajemnicze, ukrywające
swoją godność i swoje kłamstwa pod warstwą papieru. Takich książek nigdy się nie
jest pewnym. „Wyciągasz dłoń – pomyślał – spodziewasz się znaleźć klejnot, i
znajdujesz
klejnot, ale też wyciągasz dłoń i zamiast klejnotu trzymasz w palcach stary,
stęchły ziemniak”.
Nauczył się tego instynktownie, ilekroć zgadywał słuchając klucza w zamku, jaką
mu akurat
książkę przynieśli. Prosił o jakiś tytuł – przynosili inny. Raz tylko zgadł i
ogłosił ten dzień
dniem świętym. Była to książka Aragona „Komuniści”.
Zrobił trzy kroki i stanął. W tym momencie weszła Katarzyna niosąc na tacy dwie
szklanki z kawą.
– Na co tak patrzysz? – zapytała. – Proszę, siadaj – wskazała gestem fotel.
– Wiesz co, Kasia? – powiedział siadając w wysokim fotelu – boję się takich
dużych pomieszczeń.
Nie potrafię się w nich znaleźć, odszukać. Nie wiem, co mam robić z sobą w takim
dużym kwadracie powietrza. Jeszcze rano wiedziałem. Nauczyłem się chować w
siebie,
poznałem granicę swoich mięśni, potrafiłem je zgrać z przestrzenią, w której
żyłem, i po
dłuższym czasie doszedłem do wniosku, że nie jestem wcale za duży, że nic mnie
nie uwiera,
że potrafiłbym się zmieścić w daleko bardziej ciasnym pomieszczeniu. Kiedy
marzyłem o
takich pokojach jak ten, myślałem: muszę się rozrosnąć, powiększyć, w przeciwnym
razie
będę cząstką kurzu. I kiedy się w końcu wyrwałem z tamtej ciasnej przestrzeni,
najbardziej
oszałamia mnie moja własna małość fizyczna. Myślę czasem, czy ludzie nie zajmują
za dużo
przestrzeni na ziemi, i odpowiadam sobie: z pewnością za dużo, skoro i tak
wszystko jest
umowne i granica naszego poruszania się oraz granica naszego ciała od wieków są
ustalone.
– To rozumowanie – powiedziała Katarzyna – doprowadzi cię do grobu jako jedynej
realnie
niezbędnej przestrzeni dla człowieka.
– Ściślej biorąc – uzupełnił Tomasz – do półmetrowego leja w ziemi, w której
stawia się
urnę. Nie uw