Grey Zane - Stara kopalnia
Szczegóły |
Tytuł |
Grey Zane - Stara kopalnia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Grey Zane - Stara kopalnia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Grey Zane - Stara kopalnia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Grey Zane - Stara kopalnia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Zane Grey
Stara kopalnia
Ciemne i wzburzone morze przypominało Forrestowi rozkołysane pastwiska jego
ukochanego Zachodu, który tak bardzo chciałby zobaczyć raz jeszcze, nim śmierć
upora się ostatecznie z jego tak boleśnie doświadczonymi przez wojnę ciałem i
duszą. Oparł się ciężko o reling w mrocznym zakątku rufowego pokładu osłoniętym
przez łodzie ratunkowe. Była to druga noc po opuszczeniu Cherbourga i pierwsza,
jaką miał spędzić na morzu. Wzburzony Atlantyk ciężko kołysał się na nierównej
linii horyzontu. Miotający się po pokładzie wicher przypominał mu wiatry
hulające po bawełnianych polach w rodzinnym kraju. Tęsknił za górami, pustynią,
dolinami, polami bawełny, domem i matką - najdroższymi węzłami, które go jeszcze
łączyły z życiem. Wzruszenie ogarniało go w tych momentach, gdy zapominając o
własnej niemocy i cierpieniu, patrzył w mroczną głąb oceanu ze świadomością, że
sen nawiedzający go przez dziewięć długich miesięcy spędzonych w szpitalu
nareszcie przemieniał się w rzeczywistość. Tak, był w powrotnej drodze do domu,
do Cottonwoods. Widział w myśli krętą dolinę pośród srebrnych wzgórz, drzewa
bawełniane, od których miejscowość wzięła nazwę, potok wijący się leniwie w dół,
stary hiszpański dwór o białych ścianach porosłych winoroślą aż po czerwone
dachówki. Obrazy te uwalniały go od okropnych wspomnień wojennych. Skoro wracał
do domu na ten krótki czas, który mu pozostał do życia, dobrze było zanurzyć się
w ożywczych wspomnieniach o rodzinnych stronach. Musiały tam zajść jakieś
zmiany. Matka wspominała o nich niejasno w tym dziwnym liście, który nadszedł po
długim okresie milczenia, liście tryskającym radością, że wiadomość o jego
śmierci okazała się mylna, a jednocześnie pełnym jakiegoś tłumionego smutku i
dziwnych nowin. Forrest wspomniał o paru dawniejszych listach, z których
wyzierała troska, ale myśl, żeby jego ojciec, Clay Forrest, miał stracić ziemię
albo dobytek wydała mu się absurdalna. Co też zastanie w domu? Spodziewał się,
że wszystko dobrze, rodzice pewnie zdrowi. Ze względu na jego służbę w wojsku i
ofiary, wybaczą mu chyba, że został wyrzucony z uczelni. Powód wydalenia wydawał
mu się teraz taki trywialny - karty, pijaństwo, bijatyki zakończyły jego
uniwersytecką karierę. Potem włóczęga po świecie i praca wzbudzająca nadzieję,
że jeszcze będą z niego ludzie. Wreszcie rok 1914 i wojna! A teraz, złamany na
duchu i ciele, ofiara złudzeń, wraca w rodzinne strony. Olbrzymi statek orał
posępne morze, rozpryskiwał atramentowe fale w białą pianę, która przez chwilę
kłębiła się wzdłuż jego burt, jaśniała widmowym blaskiem i przepadała w
ciemności. Jedynie na pokładzie spacerowym światło lamp niedyskretnie przenikało
w głębokie wycięcia dekoltów wykwintnych dam i muskało konwencjonalną czerń
męskich smokingów. Forrest opuścił swoją kryjówkę i zaczął przechadzać się po
pokładzie, starając się ukryć swe niedołęstwo, bóle w zranionym boku i palenie w
piersi. Szedł wyprostowany. Na pokładzie byli przeważnie Amerykanie, wśród nich
wielu młodych. Nie czuł z nimi żadnego powinowactwa. Czym był okaleczony
żołnierz dla tych bogatych próżniaków? Gdy znalazł się w swojej kabinie, maska
opadła mu z twarzy. Dowlókł się do łóżka i leżał w ciemności, słuchając
rytmicznego pulsowania statkowych maszyn. Wreszcie dobroczynny sen skleił mu
powieki. Nazajutrz dopiero późnym rankiem opuścił kabinę, aby odetchnąć świeżym
powietrzem. Morze uspokoiło się. Okręt nie przechylał się już na boki, lecz
równomiernie kołysał się popychany umiarkowanym, południowo_wschodnim wiatrem. W
powietrzu czuć było wiosnę. Pasażerowie rozkoszowali się piękną pogodą. Morze
było jasne, zielone, bez białych czubów. Na horyzoncie dymił przepływający
statek. Forrest ułożył się na leżaku na tyle wygodnie, na ile pozwalała mu
sztywna noga. Obok siedział mężczyzna, którego przyjazne zaczepki niegrzecznie
byłoby zbyć milczeniem. A więc Forrest zamienił z nim kilka zdań o pogodzie, o
tym, że połowę podróży mają już za sobą i że pasażerowie tłumnie dziś wyszli na
pokład. - Widzę, że pan był na froncie - zauważył w pewnej chwili uprzejmy
pasażer. Forrest skinął głową. Widział, że wzbudził ciekawość w swoim sąsiedzie
i że będzie musiał odejść, a na to znów nie miał ochoty, gdyż każdy wysiłek
sprawiał mu ból. - Wracamy z żoną z Francji - ciągnął nieznajomy. - Mieliśmy
syna na froncie. Przed rokiem wymieniono go wśród zaginionych. Pojechaliśmy
więc, żeby odnaleźć chociaż jego mogiłę. - Doprawdy? - zapytał ze współczuciem.
- I cóż państwo znaleźli? - Nic! Nie ma go, oto wszystko. Forrest spojrzał na
ojca mówiącego tak spokojnie o swoim nieszczęściu. Wyglądał na drobnego kupca z
prowincji albo na farmera, który czuje się nieswojo bez burki i kaloszy. Nie
próbował nawet ukrywać głębokich bruzd na twarzy ani głębokiego smutku w oczach.
Forrest wyraził swoje współczucie i zapytał o pułk zaginionego syna. Ale ojciec
znał tylko gołe fakty i nie zdawał się być skłonny do dalszej rozmowy na ten
temat. - Ja sam przez cały rok byłem zaginiony - uśmiechnął się. - Przynajmniej
za takiego uważali mnie moi rodzice. Przywieziono mnie do szpitala, ale nikogo o
tym nie powiadomiono, a ja sam znajdowałem się w takim stanie, że nie
wiedziałem, co się ze mną dzieje. - Ale teraz pańska rodzina już wie? - zapytał
nieznajomy ze szczerym zaciekawieniem. - Tak. - Jak to dobrze, że pana
spotkałem! Odtąd już chyba nigdy nie przestanę mieć nadziei, że mój syn jeszcze
żyje. - To zupełnie możliwe. - Chciałbym poznać pana z moją żoną. Czy nie ma pan
nic przeciwko temu? - Ależ nie. - Gdzie pan mieszka? - W Nowym Meksyku. - Ma pan
jeszcze przed sobą długą podróż... A nie wygląda pan na zbyt silnego. - Może
jakoś mi się uda - uśmiechnął się blado Forrest. - Ależ na pewno! Niech pan
myśli o swoich rodzicach. A może przy zejściu na ląd mógłbym być w czymś
pomocny? - Nie, dziękuję. Sam sobie dam radę. Od wielu miesięcy nie czułem się
tak dobrze. Nieznajomy nie nalegał dłużej. Taktownie zmienił temat i po chwili
oddalił się. Forrestowi dobrze zrobiła ta rozmowa, choć nie umiałby określić
dlaczego. Zrozumiał jednak, że nie powinien separować się od wszystkich. Słońce
wznosiło się coraz wyżej. Piękna pogoda zachęcała pasażerów do zabaw na
pokładzie, ale Forrestowi mimo ciepłych pledów było chłodno. Zaczął przyglądać
się towarzyszom podróży. Po chwili ze zdziwieniem zauważył, że sam stał się
przedmiotem zainteresowania obecnych na pokładzie kobiet. Zmieszało go to i w
pierwszym odruchu chciał schronić się do kabiny, ale powstrzymał się. W każdym
razie tu było mu wygodniej i przyjemniej. Cóż te kobiety zauważyły w nim
szczególnego? - To tylko współczucie - pomyślał. Ułożył się na wznak i zamknął
oczy, a gdy po chwili otworzył je, drgnął. Patrzył wprost w śliczną twarz
jakiejś dziewczyny, którą widział już przedtem, nie zauważył jednak, że była aż
tak ładna. Dziewczyna zaczerwieniła się, odwróciła głowę i pociągnęła za sobą
swą towarzyszkę. Kasztanowe kędziory jeszcze chwilę błyszczały w słońcu.
Forrestowi wydało się, że widział już kiedyś te oczy i ich badawcze spojrzenie
utkwione w swojej twarzy. Po chwili dziewczęta przeszły znów obok niego,
trzymając się pod ręce, zaróżowione od ruchu na świeżym powietrzu. Tym razem
zdawały się nie zwracać na niego uwagi. Obie były Amerykankami ubranymi wedle
najnowszej paryskiej mody w krótkie sukienki. Rudowłosa miała budowę dziewcząt z
Zachodu i chód góralki. Dawno już nie widział panien z tamtych stron, ale nie
zapomniał przecież, jak wyglądają. Dziewczęta przystanęły w pobliżu, podniosły
porzucone przez kogoś krążki i zaczęły się nimi bawić. Wyższa stanęła blisko
Forresta. Po jej ruchach poznał, że nawykła do otwartych przestrzeni i konnej
jazdy. Mógł teraz dobrze się jej przyjrzeć. Dziwnie mu kogoś przypominała. Była
wesoła, pełna życia. Podczas gry zerkała w jego stronę. Zrozumiał, że robi to
nie przez kokieterię. Coś drgnęło w stygnącym z wolna sercu Forresta. Od sześciu
lat kobiety odgrywały małą rolę w jego życiu, choć dawniej był dość
sentymentalny i przeżył kilka miłostek. We Francji poznał dwie dziewczyny, z
których każdą mógł pokochać, gdyby pozwoliły na to warunki. Sam nie rozumiał,
dlaczego widok młodej Amerykanki przypomniał mu jedną z nich, gdyż nie były
nawet do siebie podobne. Nagle jeden z krążków upadł pod leżak Forresta.
Miedzianowłosa dziewczyna podbiegła zdyszana, onieśmielona. - Zbyt silnie
rzuciłam... Przepraszam. Zapomniał, że powinien wystrzegać się gwałtownych
ruchów, toteż gdy schylił się po krążek, poczuł przeszywający ból w boku. - Pana
coś zabolało? - zapytała ze współczuciem. - Troszeczkę! Ale to nic -
odpowiedział słabo. - Powinien pan był pozwolić, żebym sama podniosła. - Zwykle
pamiętam, że jestem inwalidą - odparł z bladym uśmiechem - ale tym razem pani
wdzięk sprawił, że zapomniałem o tym. - Pan jest amerykańskim żołnierzem? -
zapytała. - Tak, odwożę do domu te smutne resztki, które ze mnie zostały. Nic
nie odpowiedziała, ale na jej twarzy odmalowało się szczere współczucie.
Wyraźnie zmieszana, powróciła do gry. Forrest leżał bez ruchu. W zranionym boku
odczuwał bolesne pulsowanie. Jak trudno stać się niewrażliwym na ból! Myślał
teraz z niechęcią o pięknej zdrowej dziewczynie i o jej pełnym litości
spojrzeniu. Pod wieczór, gdy pozostali pasażerowie zwykle przebierali się do
obiadu, Forrest zazwyczaj wymykał się na pokład, żeby zgodnie z zaleceniem
lekarzy trochę pospacerować. Jak na ciężko rannego dawał sobie nieźle radę i
mimo bólu ruch robił mu dobrze. Zauroczony bladozłotą poświatą zachodzącego
słońca z wysiłkiem doczłapał do swego leżaka i znalazł przypiętą do pledu małą
paczuszkę zawiniętą w białą bibułkę. Fiołki! W lot pojął, kto mógł je tam
położyć. Poczuł się głęboko wzruszony tym gestem, gdyż wziął go za wyraz tego,
co nie mogło zostać wypowiedziane. Zaniósł je do kabiny i położył na poduszce.
Jednym z jego licznych utrapień był fakt, iż nie mógł jadać częściej niż raz
dziennie, na dodatek w umiarkowanych ilościach, a że unikał salonów i był bardzo
nerwowy, przez co nie czytał przy sztucznym świetle, nie pozostawało mu nic
innego, jak położyć się spać. Wkrótce leżał w ciemności z twarzą przytuloną do
pachnących fiołków, na które padały jego łzy. Był to miły gest ze strony
miedzianowłosej dziewczyny, ale mimo to zabolał go, ponieważ nadwątlił skorupę
goryczy, w którą był uzbrojony. W ciemności i ciszy przerywanej tylko łoskotem
maszyn i hukiem fal zdawał sobie sprawę, czego mu było brak podczas tych
straconych lat i czego już na zawsze będzie pozbawiony. Czuł, że jego
poświęcenie było daremne. Uniesienie i zapał, z jakim zaciągnął się na wojnę,
zgasły w upiornej rzeczywistości. Nawet wiara w Boga zachwiała się. Jakie to
dziwne, że robi jeszcze na nim wrażenie spojrzenie dziewczęcych oczu, że wzrusza
go jej pachnący dar. Wszak powinien znajdować się już poza zasięgiem ludzkich
uczuć! A jednak nie był. Minęły długie godziny, zanim zmorzył go sen. Nazajutrz
nie dostrzegł nigdzie ofiarodawczyni fiołków. Dopiero po dwóch dniach mignęły mu
przelotnie jej złotawe włosy, by już więcej się nie pokazać. Stopniowo wrażenie
całego incydentu zbladło. Ulotne zainteresowanie, które na krótko powstrzymało
go od ponurych myśli, minęło. Miedzianowłose dziewczęta nie były dla niego! Gdy
statek skąpany w blasku wczesnego poranka przesuwał się obok Statuy Wolności,
Forresta ogarnęło głębokie wzruszenie. Dotarł do rodzinnego kraju. Nareszcie
jedna z jego modlitw została wysłuchana! Formalności związane z lądowaniem nie
trwały długo. Forrest trzymał się z dala od ciżby ludzkiej i obserwował z góry
powitalne gesty i pospieszne zbieganie pasażerów po trapie. Nagle w tłoku
zobaczył ją. Była ubrana na biało i widział ją wyraźnie otoczoną przez grupę
młodych dziewcząt i chłopców, którzy pociągnęli ją za sobą. Został tylko nic nie
znaczący, kolorowy tłum. Po dokonaniu formalności celnych, Clifton Forrest
poprosił stewarda, aby odprowadził go do taksówki. Wkrótce pochłonął go wartki
potok ulicznego ruchu, który wydał mu się równie oszałamiający i niebezpieczny
jak atak czołgów podczas wojny. W górnej części miasta ulice z poczwórnym
szeregiem rozpędzonych aut przypominały mu nieprawdopodobny fakt, że znajduje
się w Nowym Jorku. Wprawdzie tysiące przeszkód dzieliło go jeszcze od miejsca
przeznaczenia, ale mimo to był już niejako w domu! Serce zabiło mu z
wdzięczności dla losu. Na dworcu resztką sił dowlókł się do ławki w poczekalni.
Dobrze, że do odjazdu pociągu miał jeszcze kilka godzin, bo czuł się bardzo
wyczerpany. Patrzył czas jakiś na wielobarwny tłum, aż wreszcie zapadł w zwykłe
u niego odrętwienie, z którego wyrwał go dopiero bagażowy. - Chodź, bracie -
rzekł z uśmiechem. - Wesprzyj się na mnie i jazda naprzód. Forrest wyprostował
się i sam wsiadł do wagonu. Ciężko usiadł w fotelu, westchnął i otarł zimny pot
z czoła. Czekał go jeszcze jeden wysiłek - przejazd ze stacji na stację w
Chicago, a potem już tylko koleją do Santa F'e! Ileż to razy jadąc konno do Las
Vegas zatrzymywał się, by popatrzeć na słynny zachodni pociąg. Góry nad
Hudsonem, za którymi zachodziło słońce, pokryły się już mgiełką wiosennej
zieleni. Tam, w domu, drzewa bawełniane już mają liście, gałęzie będą od nich
puszyste i zielone niby szmaragdy. Do zmierzchu patrzył, jak w szerokiej rzece
odbijają się skały i wzgórza, wreszcie udał się do wagonu restauracyjnego. Tej
nocy nie spał dobrze, choć leżał wygodnie. Kołysanie pociągu nie było zbyt
przyjemne, ale przecież z każdym obrotem kół przybliżał się do domu. Przyszedł
ranek, a wraz z nim spowite chmurami dymu Chicago. Bagażowych było niewielu.
Forrest wolno wysiadł na peron. Pociąg do Santa F'e odchodził niebawem. Ktoś
pomógł mu przy wsiadaniu do autobusu, a na DearĂborn Street posadzono go w
fotelu na kółkach i podwieziono do wagonu. Pociąg zgrzytliwie jęknął, ruszył z
miejsca i za chwilę wyłonił się z mrocznej hali na światło dnia. Rodzinny dom
zbliżał się z każdą chwilą, a radość z tego powodu była silniejsza niż protesty
zmaltretowanego ciała. Podniósł ciężkie powieki i pierwszą osobą, którą
zobaczył, była miedzianowłosa dziewczyna. II - Zdaje mi się, panienko, że
zemdlał - powiedział Murzyn z obsługi pociągu. - Jest strasznie blady! - zawołał
czyjś dziewczęcy głos. - Ginio, czy jesteś pewna, że to ten sam młodzieniec ze
statku? - Ależ tak! Forrest rozpoznał dźwięczny głos. Miał on moc obudzenia go z
letargu, ale wolał jeszcze przez chwilę pozostać w półświadomości. - Panienko,
tego pana przywieziono w fotelu na kółkach - powiedział posługacz. - Zająłem się
umieszczeniem jego bagażu i myślałem, że ten, kto go przywiózł, pomoże mu przy
wsiadaniu. Gdy zobaczyłem, że się chwieje, było już za późno. - Mamo - odezwała
się pierwsza dziewczyna. - Ginia powiada, że widziała tego młodego człowieka na
"Berengarii". - Czy być może? A kto to jest? - zapytała matka. - Nie wiem -
odpowiedziała miedzianowłosa. - Wiem tylko, że to ranny, powracający z frontu
żołnierz. - Skąd wiesz, moja droga? - Łatwo to poznać. Zresztą powiedział mi to
sam... Na statku nie było przy nim nikogo... Czy i teraz jedzie sam? - Tak,
panienko. - Proszę przynieść mokry ręcznik - powiedziała Ginia. - A ty, EĂthel,
podaj mi sole trzeźwiące. Forrest poczuł, że czyjaś miękka, ciepła ręka dotknęła
jego policzka. Wstrząsnął nim lekki dreszcz. - Boże, jaki zimny! - szepnął znany
mu już głos. - Biedaczysko! Jakie by to było straszne, gdyby teraz umarł! -
zawołała Ethel. - Cicho! Jeszcze cię usłyszy! I nie stój jak słup. Idź lepiej do
mamy albo powiedz służącemu, żeby dał poduszkę. Forrest poczuł na czole i
skroniach lekki ucisk mokrego ręcznika i dotyk palców odgarniających mu włosy.
Ogarnęło go dziwne wzruszenie. Była przy nim dziewczyna, która ofiarowała mu
bukiecik fiołków. Ma je jeszcze przy sobie. I oto los znów zetknął ich w pociągu
jadącym na Zachód. - Jeszcze nie odzyskał przytomności - szepnęła do kogoś
dziewczyna. - Trzeba się dowiedzieć, czy nie ma w pociągu lekarza. Forrest
uznał, że czas już najwyższy odzyskać przytomność. Otworzył oczy. Ktoś
westchnął, twarz dziewczyny pochyliła się nad nim z uśmiechem. - Nareszcie
przyszedł pan do siebie! My, to jest ja, bałam się, że już nigdy nie otworzy pan
oczu. - To ładnie, że pani się o mnie troszczyła - powiedział słabym głosem. -
Musiał się pan bardzo spieszyć. - Tak. Bałem się, że pociąg mi ucieknie. A wtedy
musiałbym czekać cały dzień. Ładna blondynka wsunęła głowę do przedziału. -
Ginio, czy już mu lepiej? - W każdym razie odzyskał przytomność. - Dziękuję
paniom - odpowiedział Forrest. - Sam fakt, że jestem w tym pociągu, powinien
mnie uzdrowić. Służący przyniósł poduszkę i wsunął mu pod plecy. - Czy mogę panu
jeszcze czymś służyć? Forrest potrząsnął głową. Ginia oddała posługaczowi
wilgotny ręcznik i zrobiła ruch, jakby chciała wstać. Forrest wpatrywał się w
jej oczy, co ją widocznie peszyło, ale jednocześnie zatrzymywało w przedziale. -
Czy spotkaliśmy się na statku? - zapytał niepewnie. - Tak. - To dziwne, ale mam
wrażenie, jakbym już kiedyś panią widział. - Nic o tym nie wiem. Wsunął rękę do
kieszeni i wyciągnął bukiecik zwiędłych fiołków. - Znalazłem je przypięte do
mojego pledu. Czy to pani je tam położyła? Zaczerwieniła się. - Ja? Dlaczego pan
tak myśli? - Bo na statku nie było nikogo, komu chciałoby się okazać mi trochę
serca. A więc pani? - Dlaczego chce się pan tego dowiedzieć? - Bo wolałbym, aby
zrobiła to pani, a nie ktoś obcy. - Ja również jestem obca. - To prawda,
chociaż... Nie potrafię pani tego wytłumaczyć. Mam jednak wrażenie, że naprawdę
już kiedyś się zetknęliśmy. Przeżycia frontowe, później szpital i walka ze
śmiercią wystudziły moje serce. I nagle ten bukiecik. Położyłem go na poduszce i
tak zasnąłem. Przyzna pani, że jak na byłego żołnierza, dość to melodramatyczne
zachowanie. Czy teraz mi pani odpowie? - Coś mi kazało to zrobić - odparła
pospiesznie. - Teraz, po tym, co pan powiedział, jestem zadowolona ze swego
gestu. Wstała trochę zmieszana. - Niebawem poczuje się pan lepiej - powiedziała
i wyszła z przedziału. Forrest w duchu przyznał jej rację. Musi odpocząć, jeśli
chce dojechać żywy do Las Vegas. Z tym postanowieniem zasnął. Gdy się obudził,
słońce znajdowało się po drugiej stronie wagonu. Z uczuciem ulgi usiadł i
wyjrzał przez okno. Płaski zielony kraj i rozległe ogrodzone farmy wskazywały,
że mijają stan Illinois. Korytarzem przechodziła znajoma blondynka z jakąś
starszą damą, zapewne matką, i uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. - Długo pan
spał. Mam nadzieję, że czuje się pan znacznie lepiej? - Tak, dziękuję pani. -
Posługacz chciał budzić pana na śniadanie, ale nie pozwoliłyśmy mu. - Jestem
paniom wdzięczny. Bardziej niż jedzenia potrzeba mi snu. - Nie wygląda pan już
tak źle - powiedziała naiwnie. Zostawszy sam, Forrest wychylił się i obserwował
uciekający krajobraz. Trudno mu było uwierzyć, że znajduje się w drodze do domu.
Raptem usłyszał czyjś głos. Odwrócił się i ujrzał w drzwiach przedziału
miedzianowłosą dziewczynę. - Lepiej panu? - zapytała. - Znacznie! Dziękuję pani
za troskliwość. - Trochę mnie pan nastraszył - powiedziała żartobliwie. - Czy
pan rzeczywiście jest tak chory, jak dał mi to do zrozumienia? - Kiedy? -
uśmiechnął się ujęty jej prostotą i bezpośredniością. - Na statku. Powiedział
pan wówczas, że odwozi do domu swoje smutne resztki. - Czyż nie jest to prawda?
- Nie wiem - odpowiedziała poważnie. - W tej chwili nie wygląda pan na aż tak
chorego. Usiadła obok niego i rękoma oplotła kolana. W jasnej sukience wyglądała
uroczo. - Na statku myślałam, że trochę pan przesadził. Ale dziś rano wyglądał
pan rzeczywiście na ciężko chorego. Teraz jednak znów mam nadzieję, że wykaraska
się pan z tego. Zamilkli. - Lekarze twierdzą, że pozostał mi miesiąc życia -
rzekł po chwili. - To straszne! - szepnęła zdławionym głosem. - Nie. ÁÁŚmierć
jest niczym. ÁÁWidziałem tysiące młodych ludzi, ÁÁktórzy ocierali się o nią
ÁÁkażdego dnia. ÁÁ- Tak mało wiemy o śmierci - ÁÁpowiedziała w zadumie. - Żeby
ją ÁÁzrozumieć, trzeba się z nią ÁÁzetknąć. ÁÁ- Czy ma pani kogoś bliskiego ÁÁwe
Francji? ÁÁ- Nie. ÁÁW przedziale znów zapanowała ÁÁkłopotliwa cisza. ÁÁ- Będę
się modliła o pański ÁÁszczęśliwy powrót do domu - ÁÁpowiedziała po chwili
prawie ÁÁszeptem. - Kto wie, może to pana ÁÁuzdrowi? ÁÁWstała gwałtownie i
wybiegła ÁÁna korytarz. ÁÁForrest zdumiał się. Widok ÁÁdziewczyny wywołał
uczucia ÁÁdotychczas mu nie znane. Kim ÁÁbyła? Dokąd jecÁŔhÁÁała? Zapewne nie
ÁÁbyła krewną żadnego z młodych ÁÁludzi, którzy się wokół niej ÁÁobracali. Jeden
zauważył jej ÁÁzainteresowanie młodym ÁÁżołnierzem i zdawał się być z ÁÁtego
mocno niezadowolony. ÁÁOkoliczność ta szczególnie ÁÁuradowała Forresta.
Widocznie ÁÁnie był jeszcze duchem, skoro ÁÁinni mężczyźni mogą być o niego
ÁÁzazdrośni. ÁÁWyjął książkę i udawał, że ÁÁczyta. Myślami jednak krążył ÁÁcały
czas wokół dziewczyny. ÁÁUśmiechał się do niej, gdy ÁÁprzechodziła koło jego
ÁÁprzedziału. Odpowiadała mu tym ÁÁsamym. Stopniowo ta wymiana ÁÁspojrzeń i
uśmiechów przerodziła ÁÁsię w rodzaj flirtu. ÁÁW pewnej chwili Forrest
ÁÁdostrzegł w jej wzroku wyraz ÁÁsmutku i współczucia. ÁÁZaniepokoiło go to.
Ponieważ nie ÁÁumiał wyjaśnić sobie przyczyn ÁÁtej nagłej zmiany, zakreślił w
ÁÁksiążce swój ulubiony wiersz i ÁÁruszył w stronę dziewczyny. ÁÁ- ÁŔChciałbym,
żeby pani to przeczytała - powiedział i oddalił się, by zjeść obiad. - Jak się
pani podobał wiersz? - zapytał wracając. - Nie przeczytałam go - odparła z
wyraźną niechęcią. Odebrał książkę i wrócił bez słowa do przedziału. Machinalnie
zaczął wertować jej stronice. Zatrzymał wzrok na swoim nazwisku. Czy je
przeczytała? W nocy nie mógł zasnąć. Gdy pociąg przejeżdżał przez Lawrence,
przypomniała mu się jego krótka kariera uniwersytecka skończona tak sromotnie.
Wreszcie zapadł w niespokojny sen. Nazajutrz rano zobaczył długie skłony równin.
Przyglądał się zaoranym zagonom, bladej zieleni pastwisk, z rzadka rozsianym
farmom i śmigającym po polach królikom. Wreszcie wstał. Długo i starannie mył
się w łazience, gdy pociąg mijał Kolorado. Cały dzień przepędził niby we śnie.
Dwukrotnie dostrzegł kątem oka przechodzącą korytarzem dziewczynę. Zatem była
jeszcze w pociągu! Co jednak spowodowało jej dziwne zachowanie? Nazajutrz rano
zobaczył całe łany szałwii, skłony górskie porośnięte ostrą trawą, cedry, pinie,
zielone pastwiska. Był w Nowym Meksyku! Kilka godzin napawał się rozmaitością
krajobrazu. Zapomniał o całym świecie i chłonął kolory, przestrzenie,
monumentalną potęgę samotnych górskich szczytów. W dali zamajaczyła Old Baldy,
bożyszcze jego chłopięcych lat. Jak dawniej wyniosła, chropawa, progowana biało
w głębokich kanionach, nakryta czapą ciemnego boru, wspaniała góra Old Baldy. Na
jej widok zadrżał i poczuł dziwny ucisk w sercu. A więc jego modlitwy zostały
wysłuchane! Wrócił do domu! Gdy pociąg zatrzymał się na stacji w Las Vegas,
siedział nieporuszony, nie zwracając uwagi na wysiłki bagażowego. Nie poruszył
go nawet fakt, że miedzianowłosa dziewczyna również wysiadła na tej stacji. Z
pociągu wyszedł ostatni. Rozejrzał się wokół, jakby szukał wzrokiem kogoś
znajomego, ale po peronie, oprócz podróżnych, kręcili się tylko Indianie i
Meksykanie. Stanął bezradnie koło swoich bagaży - widział, słyszał, czuł, ale
jeszcze nie wierzył. - Może taksówkę? - zagadnął go znienacka jakiś kierowca.
Ocknął się. - Czy pan wie, gdzie jest Cottonwoods? - Ma pan na myśli farmę? -
Tak. - Oczywiście! Zawieźć tam pana? - Jeśli pan tak dobry. Proszę położyć
bagaże na tylnym siedzeniu. Chętnie usiądę koło pana. - Widzę, że nie obawia się
pan guzów - zaśmiał się kierowca. - Drogę mamy tu raczej marną. - Zawsze była
fatalna - odparł Forrest, sadowiąc się w aucie. Ruszyli. Śródmieście Las Vegas
niewiele zmieniło się przez tych kilka lat, za to na peryferiach przybyło sporo
nowych budynków. - Co słychać w handlu bydłem? - zapytał Forrest. - Kompletna
klapa. Dlatego musiałem zająć się szoferką. Droga zaczęła piąć się w górę.
Rozciągał się z niej widok na pustynie i pastwiska. Forrest nie mógł nasycić
oczu. Wreszcie zobaczył rozległą dolinę, a w niej wielkie drzewa bawełniane.
Zdawało mu się, że każde z nich zna. Szosa wiła się wzdłuż potoku. Dolina była
własnością jego ojca. Wreszcie dostrzegł białe ściany i czerwony dach rodzinnego
domu. Na tle zieleni stał tak samo piękny jak dawniej! Zacisnął spotniałe
dłonie. Nierealność stała się faktem! Za chwilę znajdzie się w objęciach matki i
uściśnie dłoń ojca. Z pewnością zastanie ich w domu, pewnie oczekują go. Po
drugiej stronie doliny widniał ceglany dom, na którego widok drgnęło serce
Forresta. Mieszkał tam Lundeen, wróg jego ojca, który podstępem usadowił się na
tych gruntach. Przypomniał sobie jego córkę, wówczas kilkuletniego podlotka,
którą pewnie polubiłby, gdyby nie wrogość ojców. Zapewne wyrosła. Może nawet
wyszła za mąż? Malowniczy domek Lundeenów i duży biały dwór zniknęły za
zakrętem. Znajdowali się już wysoko. Szofer prowadził teraz wóz pod porosłą
dzikim winem ścianą pagórka. Tam gdzie wzgórze łagodnym skłonem równało się z
poziomem ziemi, kipiał i szumiał po skalistym dnie górski potok, a za nim
rozsypane były spichrze, stodoły, cegielnie, kuźnie, sklep i czworaki
meksykańskiej służby. Forrest zdziwił się. Za jego pamięci budynków tych nie
było w pobliżu dworu. Coś się zmieniło. A przecież ojciec, tradycjonalista,
niechętnie wprowadzał jakiekolwiek zmiany. Nie było już czasu na zastanawianie
się, gdyż samochód zatrzymał się przed werandą. Szofer coś powiedział, ale
Forrest nie zrozumiał ani słowa. Drżąc na całym ciele wysiadł z wozu. Dostrzegł
stojący opodal domu lśniący lakierem biały samochód. Z wnętrza dochodził szmer
wesołych głosów i śmiech. Ruszył w stronę budynku. Nagle na progu ukazała się
miedzianowłosa dziewczyna. Była w podróżnym płaszczu i podniosła ręce, by zdjąć
kapelusz. Zobaczyła Forresta i zamarła w bezruchu. Ciemny rumieniec wypłynął na
jej twarz. Poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Zdjął kapelusz, skłonił się
i chciał przemówić, ale na widok pobladłej nagle twarzy dziewczyny i jej szeroko
otwartych oczu słowa uwięzły mu w krtani. - Co pani tu robi? - wyjąkał wreszcie.
- Przyjechałam do domu, do rodziców - odpowiedziała głucho. - Jak to? Kim pani
jest? - Boże! Czyż to możliwe, żeby pan nic nie wiedział? - O czym? - Że to już
nie jest pański dom. - Kiedy to jest mój dom - upierał się zrozpaczony. -
Dlaczego nikt pana nie zawiadomił! - wybuchnęła. - Jest mi strasznie przykro,
ale ten dom należy teraz do mojego ojca. - Wracam z Francji, tak się cieszyłem -
bąkał bezradnie. - Panie Forrest, współczuję panu - powiedziała ze smutkiem.
Szmer głosów w budynku ustał. Na werandzie ukazała się znajoma już Forrestowi
blondynka i stanęła obok przyjaciółki. - Czy pani wie, kim jestem? - zapytał. -
Przeczytałam pańskie nazwisko w książce. Ale już na statku zdawało mi się, że
znam pana, nie pamiętałam jednak skąd. Gdybym mogła oszczędzić panu tej
przykrości... - Boże! Co się stało z moimi rodzicami? Gdzie są? - Nie mam
pojęcia. Nie było mnie tu dwa lata. Gdy wyjeżdżałam stąd, mieszkali tam, gdzie
dawniej my mieszkaliśmy. - Jak się pani nazywa? - Wirginia Lundeen. - To pani
jest tym rudym podlotkiem, któremu czasem dokuczałem? - Tak, to ja. - Więc
ojciec musiał opuścić swój rodzinny dom? - Niestety... Forrest dostrzegł, że
twarz dziewczyny zaczyna rozpływać się jakby we mgle. Stracił przytomność. III -
Co robić? - krzyknęła Ethel. Na werandzie ukazał się ojciec Wirginii w
towarzystwie kilku osób. Był to rosły mężczyzna w średnim wieku o ogorzałej
twarzy. - Co to za człowiek? - zapytał zdziwiony. - Ojcze, stało się coś
okropnego! - Pijany? Kto to taki? Wydaje mi się, że go znam. - Nie, nie jest
pijany - odparła oburzona. - To jest Clifton Forrest, który dawniej tu mieszkał.
Wrócił ciężko ranny z wojny. Widocznie nie wiedział, że my tu mieszkamy. Gdy mu
o tym powiedziałam, zemdlał. Twarz Lundeena stwardniała. - Młody Forrest...
wraca z wojny... Wygląda rzeczywiście marnie. - Ojcze, wnieśmy go do pokoju,
pomóżmy mu! - błagała Wirginia. - Co? Mam wpuścić Forresta do mojego domu? -
warknął. - Hej, szofer! - zwrócił się do kierowcy taksówki. - Proszę natychmiast
zabrać te rzeczy wraz z ich właścicielem! - Dobrze! Ale dokąd? - To jest syn
Claya Forresta, który mieszka przy zachodnim gościńcu. Trafi pan łatwo -
odpowiedział Lundeen i wszedł do mieszkania. - Ethel, musimy pomyśleć o jego
matce - powiedziała Wirginia półgłosem. - Ktoś powinien ją przygotować.
Pójdziesz ze mną? Kierowca wziął Cliftona na ręce, Wirginia podtrzymała mu
głowę. - Ostrożnie! On jest ciężko chory - szepnęła. - Oczywiście, panienko. Do
licha! Nie można powiedzieć, żeby był ciężki. - Siadaj, Ethel. Wsuń mu poduszkę
pod plecy. - Niepotrzebnie robicie sobie tyle kłopotu - powiedział jakiś młody
mężczyzna, zapewne jeden z gości. - Proszę się o nas nie troszczyć, Ryszardzie.
Na progu ukazał się Lundeen z twarzą ponurą jak gradowa chmura. Matka Wirginii
usiłowała go powstrzymać. - Co to ma znaczyć? - Tato, trzeba przygotować jego
matkę. - Wysiadaj natychmiast! - rozkazał wściekły. - Nie! - odparła
zdecydowanie. - Muszę jechać. Przynajmniej to powinniśmy dla niego zrobić. -
Pojedzie Ryszard. - Pojadę ja! - Wypraszam sobie! - Tato, jestem już
pełnoletnia. Zechciej wziąć to pod uwagę. Zatrzasnęła drzwiczki i auto z wolna
ruszyło. - Proszę jechać ostrożnie - zwróciła się do kierowcy. - Zatrzymamy się
na moment przy potoku. - Tak się cieszę, że nie ustąpiłaś ojcu - powiedziała
ŃEthel. - On zawsze nienawidził Forrestów. Samochód stanął. - Proszę zmoczyć
chustkę w wodzie - zwróciła się do kierowcy Wirginia. - A ty, Ethel, obmyj mu
twarz. - Ginio - zapytała z niepokojem. - Czy omdlenie zawsze trwa tak długo? -
Nie znam się na tym, kochanie, ale sądzę, że nie. - A może on umarł? Ma taką
zimną twarz! - To byłoby straszne! - Wirginia drżącą ręką odpięła choremu
kamizelkę, szukając serca. Nie biło. - Przyłóż dłoń wyżej - szepnęła Ethel. -
Czuję... Dzięki Bogu, żyje. Gdyby umarł, nigdy bym sobie tego nie darowała.
Ethel ze zdwojoną energią zaczęła go cucić. Po chwili szepnęła: - Ginio, drgnęły
mu powieki! Wirginia, trzymając głowę Forresta na piersi, nie mogła tego
widzieć. Przymknęła tylko oczy z uczuciem ulgi. - Panie Forrest, nareszcie
przyszedł pan do siebie! - krzyknęła radośnie Ethel. - Co się stało? - spytał
słabym głosem. - Pan zemdlał. I tak długo nie mogłyśmy pana docucić. - Tak? Znów
jestem w taksówce. Dokąd mnie pani wiezie? - Do pańskiej matki. To już
niedaleko. Zaraz będziemy na miejscu. - Do matki? Gdzie ona jest? - Mówiłam już
panu, że mieszka niedaleko stąd. - A panna Lundeen? - Jest tu. Podtrzymuje panu
głowę - szepnęła Ethel nieśmiało. - To właśnie ona postanowiła odwieźć pana do
domu. Na dalsze wyjaśnienia zabrakło czasu. Samochód zatrzymał się właśnie przed
porosłą winem bramą w ceglanym murze. Widok tego miejsca przypomniał Wirginii
dzieciństwo. Szybko jednak otrząsnęła się ze wspomnień. - Przytrzymaj go, Ethel.
Wejdę tam sama. Wysiadła i ruszyła ocienioną ścieżką w stronę domu. Myślała o
matce Cliftona. Olbrzymie drzewa bawełniane zdawały się spoglądać na nią z
wyrzutem, jakby i one wiedziały, że niesie do tego domu katastrofę. Okrążyła
budynek i skierowała się ku gankowi. W duchu błagała Boga, żeby starego Forresta
nie było w domu. Pamiętała dobrze, że jest tak samo nieznośny jak jej ojciec.
Odetchnęła z ulgą, gdy drzwi otworzyła jej matka Cliftona. - Czy pani mnie sobie
przypomina? - zapytała nieśmiało. - Na Boga! Wirginia! - zawołała pani Forrest.
- Co za odwiedziny! Proszę dalej. Ależ pannica z ciebie! A może jesteś już
mężatką? Bawialnia była obecnie o wiele bardziej przytulna niż za czasów, gdy
mieszkali tu LundeeĂnowie. Clay Forrest zdołał uratować z ruiny piękne dywany i
obrazy, które jednak wydawały się być zbyt wspaniałe do tego skromnego domu. -
Nie, pani Forrest, nie jestem mężatką. Przywożę pani wiadomość o Cliftonie.
Twarz pani Forrest skurczyła się, drżąca ręka podniosła się do serca. Gest ten
powiedział Wirginii, że dobrze zrobiła, chcąc przygotować ją na spotkanie z
synem. - O Cliftonie? Czy widziałaś go we Francji? To miło z twej strony - oczy
matki wpiły się w dziewczynę błagalnie. - Nie, nie tam. Widziałam go na statku i
czy pani uwierzy, początkowo wcale go nie poznałam. - Na statku? Więc wraca do
domu? - Tak. Dziwnym zbiegiem okoliczności jechaliśmy później tym samym
pociągiem. Tam również go nie poznałam, a szkoda, bo mogłabym może oszczędzić mu
późniejszych przykrości. Pani Forrest ciężko usiadła w fotelu. Oględne słowa
Wirginii napełniły ją wprawdzie niepokojem, ale jednocześnie wlały w jej serce
nadzieję. - Przykrości? Więc myślisz, że on o niczym nie wie? - Tak, nie
wiedział i zajechał wprost do swego starego domu. Dopiero tam mogłam mu
powiedzieć o wszystkich... zmianach. A teraz przywiozłam go tutaj. - Więc on
jest tu? - szepnęła matka. - Tak. Siedzi w samochodzie. Widzi pani, on wyszedł
niedawno ze szpitala i jest jeszcze bardzo słaby. Przyszłam zatem, aby panią
uprzedzić. - Zawsze wiedziałam, że masz serce - odpowiedziała pani Forrest. -
Proszę się stąd nie ruszać. Zaraz go przyprowadzę. Tak będzie lepiej. - Nie
obawiaj się, jestem zupełnie spokojna. Ale pospiesz się! Wirginia wybiegła z
bijącym sercem. Tuż za rogiem domu zobaczyła Cliftona wspartego na ramionach
Ethel i kierowcy. - Jak matka? - zapytał ją z niepokojem. - Wszystko w porządku.
- Czy pani ją przygotowała? - Cliftonie, ona nawet nie podejrzewa, jak bardzo
jest pan chory. Nie śmiałam jej powiedzieć całej prawdy. Wspomniałam tylko, że
jest pan słaby i wyczerpany. Proszę być dzielny! - Gdzie jest? - Czeka w
bawialni. Wysunął się z podtrzymujących go ramion i ruszył ku domowi. -
Dziękuję, pójdę sam. Pewnym, choć wolnym krokiem zbliżał się do domu. Wirginia i
Ethel podążały za nim. Stanęli przed gankiem. Dziewczęta cofnęły się. - Matko! -
Cliff, synku! - Cóż to za człowiek! Mogłabym go pokochać - szlochała wzruszona
Ethel. - Masz rację! - zgodziła się z nią Wirginia. - Ginio, zaczekam przy
samochodzie. Gdybym teraz zobaczyła jego matkę, rozpłakałabym się w głos. -
Dobrze. Powiedz szoferowi, żeby przyniósł rzeczy. Wirginia została sama. Z domu
nie dochodził żaden dźwięk. Zaczęła się denerwować. Miała chęć uciec stąd, skryć
się w swoim pokoju. Jednak na wspomnienie nowego domu ogarnęła ją niechęć. To
raczej ten mały ceglany dworek był jej domem. To na tym ganku obierała niegdyś
kartofle. Stąd spoglądała na przejeżdżającego konno Cliftona, którego w myślach
nazywała swoim rycerzem. Nie marzyła nigdy o nikim innym. Potok myśli przerwało
otwarcie drzwi. - Wirginio, proszę cię, wejdź - zapraszała pani Forrest. Wsunęła
się do pokoju, czując na ramionach ciężar minionych lat. Clifton leżał na
kanapie pod oknem. - Matka chce ci podziękować - powiedział. - Ależ nie ma za co
- obruszyła się. - Dziewczyno, tak bardzo mi pomogłaś - powiedziała pani
Forrest. - Niech cię Bóg błogosławi. - Wirginio Lundeen, podejdź bliżej, abym
mógł spojrzeć w twoje oczy - prosił Clifton. - Czy wiesz, jak twój ojciec
postąpił z moim? - Cliff, musisz mi uwierzyć, że nie miałam pojęcia o niczym. Od
kilku lat prawie nie było mnie w domu - krzyknęła. Forrest dłuższą chwilę
milczał. Zdawał się być pogrążony w myślach. Wreszcie odezwał się spokojnie: -
Jesteśmy zrujnowani. A ja przyjechałem tu po śmierć. - Nie mów tak - prosiła
błagalnie Wirginia. - Będziesz żył, musisz żyć. Nie możesz teraz zostawić
rodziców samych. Nie tylko zresztą ich - dodała prawie szeptem. - Modlitwa i
silna wola mogą wiele - wspierała ją matka. - Clifton, pomogę ci. Mam
pieniądze... - Czy myślisz, że mógłbym przyjąć cokolwiek od ciebie? - przerwał
jej brutalnie. Na ganku rozległy się ciężkie kroki i dalsze słowa zamarły
Wirginii na ustach. Drzwi otworzyły się na oścież i stanął w nich wysoki
mężczyzna o siwiejących włosach. Poznała go natychmiast, choć od lat nie
widziała tej surowej twarzy. - Panie Forrest - powiedziała odważnie. - Jestem
Wirginia Lundeen. Clifton nieświadomie wrócił do Cottonwoods. Ponieważ
potrzebował pomocy, przywiozłam go tu. Forrest skłonił głowę, jakby przyjmował
to do wiadomości i bez słowa wskazał jej drzwi. Gestem tym dał do zrozumienia,
że pod jego dachem nie ma miejsca dla panny Lundeen. Wybiegła. Była już na
ganku, gdy usłyszała głos starego Forresta: - Witaj marnotrawny synu! Trzeba
było aż wojny, byś wrócił do domu. IV Dopadła samochodu zdyszana, z płonącymi
policzkami. - Ginio, czy ten stary diabeł wyrządził ci krzywdę? - spytała
zaniepokojona Ethel. - Raczył mi tylko wskazać drzwi - odpowiedziała nie mogąc
złapać tchu. - Proszę nas odwieźć - zwróciła się do kierowcy. - Czy coś
powiedział? - Ani słowa. Uznał, że kalam jego dom i wyrzucił mnie. To wszystko.
- Po tym co zrobiłaś dla jego syna? - Daj spokój, Ethel. I jedźmy już, na Boga -
krzyknęła wzburzona. Samochód pędził rozłożoną w kształcie wachlarza doliną.
Słońce przeglądało się w wodzie potoku. Świeżość i piękno wiosny, zwykle tak
silnie działające na Wirginię, teraz zblakły. - Ginio! - szepnęła w pewnej
chwili Ethel. - Czuję, że zakochasz się w Cliftonie. - Gdybym wiedziała, że to
pomoże wrócić mu do zdrowia... - To znaczy, że jesteś zakochana! - Przestań,
Ethel! Jesteś sentymentalną gęsią - rozgniewała się Wirginia. - Nie kochasz go?
Zatem dobrze! Oświadczam ci, że ja się w nim zakocham! - Ethel! Jutro odeślę cię
do Denver i nigdy już nie przestąpisz progu tego domu! - Zapominasz, że
zaprosiłaś mnie na dwa miesiące. A ja nie mam zamiaru ruszyć się stąd wcześniej.
Wiesz dobrze, złotko, że ten czas w zupełności mi wystarczy, żeby... - Mówmy
poważnie, Ethel. Czuję się taka nieszczęśliwa! - Ależ ja mówię poważnie. Trudno,
abyś czuła się szczęśliwa, będąc tak oziębłą. Wszyscy chłopcy na Zachodzie byli
tego zdania. Nie masz pojęcia co to miłość i namiętność. A to najważniejsze
rzeczy na świecie. - Mówisz, jakbyś miała Bóg wie jakie doświadczenie. Flirt,
moja droga, to jeszcze nie miłość. - Przemawia przez ciebie pruderia. Bądź
szczera, Wirginio. Wpadłaś w kabałę, to oczywiste, ale nie wszystko stracone! -
Cóż zatem, droga poradnio dla dziewcząt, mam robić? - Musisz pomóc temu biednemu
chłopcu. Pokochaj go, a wróci mu nadzieja. Za wszystko, co stracił, oddaj mu
siebie! - Moja droga, jeśli Clifton nie pogardza mną jeszcze, to na pewno stanie
się tak pod wpływem ojca. - Ależ nonsens! Okaż mu serce... - Ty bezwstydnico! -
przerwała jej Wirginia. - Chcesz, żebym rzuciła się w ramiona Cliffa? -
Oczywiście! - odpaliła Ethel. Samochód zatrzymał się. - No, jesteśmy w domu -
powiedziała. - Rada jestem, że mamy to już za sobą. A teraz do roboty, bo
wieczorem przyjdą goście. Ethel zaniosła się śmiechem. - A więc dopadło to
wreszcie i ciebie. Wiedziałam, że tak będzie. Nikt nie umknie miłości! W domu
zastały tylko panią Lundeen, co Wirginię bardzo ucieszyło. Nie miała ochoty
spotkać się teraz z ojcem. - Kochanie, to niedobrze, że okazałaś ojcu
nieposłuszeństwo - powiedziała matka z wyrzutem, gdy tylko znalazły się w
pokoju. - Może i niedobrze, mamo - odpowiedziała Wirginia z rezygnacją. - Nie
zawsze jednak można robić to, co się powinno. Czy przywieziono już bagaże? -
Tak. Twoi goście również rozmieszczeni. Ethel będzie tuż koło ciebie. - Będzie
mi potrzebna pokojowa. - Dam ci Juanitę. Mówi po angielsku i jest najlepsza z
całej służby. Wszystko tu teraz meksykańskie! Zła jestem na to, ale folwarkiem
zarządza Malpass. - Malpass? - zapytała Wirginia zdziwiona. - Tak, August
Malpass. Nie pamiętasz go? - Nazwisko nie jest mi obce, ale jakoś nie mogę go
sobie przypomnieć. - To dawny rządca, a teraz wspólnik ojca. Radzę ci
przypomnieć go sobie - dodała ze smutkiem w głosie. Pokoje Wirginii znajdowały
się w zachodnim skrzydle i wychodziły na obszerną dolinę porosłą drzewami
bawełnianymi, na pagórkowate płaty pastwisk i tonące w purpurowej mgle góry.
Ethel zdjęła kapelusz i płaszcz, po czym zarzuciła Wirginii ręce na szyję. -
Bardzo cię kocham, Ginio - powiedziała. - Moja ty gąsko - odpowiedziała tuląc ją
Wirginia. - Mam przeczucie - ciągnęła Ethel - że jeszcze będę mogła okazać ci
swą przyjaźń. Gdyby przyszły na ciebie złe dni... - Złe dni? - przerwała jej
Wirginia. Ethel pokiwała głową. - Powtarzam ci, że mam jakieś dziwne przeczucie.
- Nie mów takich rzeczy. Wiem, że jesteś mi bardzo oddana i uważam cię za jedyną
prawdziwą przyjaciółkę. Nigdy o tym nie zapomnę. Ale dość tego. Musimy się
rozpakować. A od jutra jemy, pijemy, palimy papierosy, flirtujemy i tańczymy! -
Kiedyż to nabrałaś takich obyczajów? - Jeszcze nie zdążyłam, ale nabiorę -
zaśmiała się Wirginia. - Zobaczysz, że wybierzemy sobie wspaniałych mężów. -
Dziękuję ci, już wybrałam - powiedziała Ethel poważnie. - Jest jeszcze nie
opierzonym młodzikiem, ale popracuję nad nim! - Co słyszę? Nigdy mi o tym nie
mówiłaś. - Bo nie było okazji. - Powiedz, kto to jest, a natychmiast go
zaproszę. - Za nic na świecie! - Ty wstrętna zazdrośnico! Dalszą sprzeczkę
przerwało wejście pokojowej. - Jestem Juanita, do usług panienki. Śniadanie
zebrało gości Wirginii przy stole w jadalni. Byli to przeważnie ludzie Zachodu.
Niektórych spotkała dopiero na stacji i stamtąd zostali zabrani na weekend do
CottonĂwoods. Wirginia zauważyła nieobecność ojca i Malpassa, który - jak jej
powiedziano - traktowany był nie jako gość, ale bez mała członek rodziny. Po
śniadaniu Wirginia zaproponowała wszystkim wspólną przechadzkę do stajni.
Zostało to przyjęte z radością. Konie Lundeena były sławne w całej okolicy.
Teraz zaś każdy miał sobie wybrać jednego, którego będzie dosiadał w czasie
całego pobytu. Ruszyli ochoczo prowadzeni przez Wirginię. - Nie pędź tak -
błagała po drodze EĂthel. - I to mają być ludzie Zachodu! - śmiała się Wirginia.
Jeden z gości, Ryszard Fenton, dogonił Wirginię i korzystając z okazji,
oświadczył się jej. - Ryszardzie! - zawołała Wirginia. - Dopiero od kilku godzin
jestem w domu, a ty znów zaczynasz swoje! - Oczywiście! Jeśli mam stać w
kolejce, to wolę być pierwszy! - Po co ten pośpiech? - Twój ojciec był niedawno
w Las Vegas i głośno opowiadał, że zamierza cię wydać za mąż. - Doprawdy? A to
dobre! - zawołała wesoło. - Ale nie dla mnie. W ogóle dowiedziałem się wielu
nowin. Wielkie pieniądze, które twój ojciec ostatnio zarobił, pochodzą z kopalni
fosfatu na południu. Udziałowcem tej kopalni, jak w ogóle wszystkiego co posiada
Lundeen, jest August Malpass. Ci ludzie są nierozłączni. Dwa lata nie było cię w
domu, a to szmat czasu. Wiele się zmieniło. Jest publiczną tajemnicą, że to
właśnie Malpass pomógł twemu ojcu zrujnować starego Forresta. Coś czuję, że
Lundeen chce tobą uszczęśliwić tego mieszańca. - Ależ to śmieszne! - zawołała
Wirginia. - Czy nadal mi odmawiasz? - nie ustępował. - Oczywiście! I ciągle z
tego samego powodu. - Spodziewałem się tego. Przypuśćmy jednak, że z Malpassem
to prawda. - Przypuśćmy, że co jest prawdą? - Że Lundeen chce cię wydać za
niego. - Dlaczego nazywasz stale mojego ojca Lundeen? - Przepraszam, wszyscy tak
o nim mówią. - Gdybym nie mogła dać sobie z nim rady, udam się pod twoją opiekę.
- Tylko wtedy? Wirginia oddaliła się bez słowa. - Ethel, chodź do mnie! -
zawołała ze śmiechem. Weszli całą gromadą do zagrody, gdzie były stajnie i
stodoły. Kręcili się tu sami Meksykanie. - Czy nie ma tu żadnego kowboja? -
zapytała niecierpliwie Wirginia. - Może byś mnie zgodziła? Znam się świetnie na
koniach - zawołał jeden z gości, Mark Aschbridge. - Z jaką pensją? - Powiedzmy
sześćdziesiąt dolarów i ty. - Wirginio, zadowolę się tylko tobą! - śmiał się
Fenton. Główna stajnia była długim budynkiem o dwudziestu boksach. Stały w nich
piękne konie pełnej krwi, ale Wirginia ze zdziwieniem stwierdziła, że nie zna
ich. Chłopak stajenny nie umiał jej tego wytłumaczyć. Z jego słów zrozumiała
tylko, że wiele koni znajduje się na pastwisku w Watrous. Był to jeden z
folwarków należących do jej ojca. - Moi drodzy - zwróciła się do gości. - Nie
znam tych koni. Nigdy na nich nie jeździłam. Muszę zapytać ojca, co stało się z
moim tabunem. - To dziwne - zawołała Ethel. - Jesteśmy w najwspanialszym ranczo
na Zachodzie, a nie widzę tu ani jednego typowego kowboja. Wirginię również
zdziwiło to, ale nie dała nic po sobie poznać. Nieco zawiedzeni wrócili do
dworu. Pierwszą napotkaną osobą był Malpass. Ubrany w strój do konnej jazdy
sprawiał wrażenie Amerykanina, któremu powiodło się w życiu. - Auguście! Założę
się, że nie poznałeś Wirginii - przedstawił mu Lundeen córkę. - Rzeczywiście -
przyznał Malpass. - Przypominam sobie gołonogiego podlotka, a stoi przede mną
niezwykłej urody panna. - To właśnie ona! Czy pamiętasz Augusta, Wirginio? -
Uleciało mi nazwisko pana Malpassa, ale poznałam go natychmiast. W jej głosie
wyraźnie wyczuwało się chłód i lekceważenie. - Ojcze, gdzie są moje konie?
Zabrałam przyjaciół do stajni, by pochwalić się swymi ulubieńcami i spotkała
mnie przykra niespodzianka. - Nic o tym nie wiem - odparł. - A ty, Auguście? -
Trzymam je w Watrous. Tam są lepsze pastwiska. - Zawieź więc tam Wirginię. -
Chcę mieć moje konie tutaj - odparła. - Pan przecież wiedział, że wracam. Dom
bez koni, to jakby nie mój dom. - Zawiozę panią i wybierze pani te, które
chciałaby mieć tutaj. - To zbyteczne. Wszystkie mają wrócić na swoje miejsce.
Podobnie jak Jake i Con, moi kowboje. Chyba nie oddalił ich pan. - Niestety,
tak. - A to jakim prawem? - Wirginio - wtrącił zakłopotany Lundeen. - August
zarządza teraz całym gospodarstwem. Interesy w kopalni pochłaniają mój czas. - W
takim razie nie będę kłopotać pana Malpassa i sama zajmę się swoimi końmi.
Malpass skłonił się grzecznie, ale pod oliwkową skórą zawrzała mu krew. Wirginia
spostrzegła, że ojciec niecierpliwie żuje koniec cygara, szybko