Grey Zane - Stara kopalnia

Szczegóły
Tytuł Grey Zane - Stara kopalnia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Grey Zane - Stara kopalnia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Grey Zane - Stara kopalnia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Grey Zane - Stara kopalnia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Zane Grey Stara kopalnia Ciemne i wzburzone morze przypominało Forrestowi rozkołysane pastwiska jego ukochanego Zachodu, który tak bardzo chciałby zobaczyć raz jeszcze, nim śmierć upora się ostatecznie z jego tak boleśnie doświadczonymi przez wojnę ciałem i duszą. Oparł się ciężko o reling w mrocznym zakątku rufowego pokładu osłoniętym przez łodzie ratunkowe. Była to druga noc po opuszczeniu Cherbourga i pierwsza, jaką miał spędzić na morzu. Wzburzony Atlantyk ciężko kołysał się na nierównej linii horyzontu. Miotający się po pokładzie wicher przypominał mu wiatry hulające po bawełnianych polach w rodzinnym kraju. Tęsknił za górami, pustynią, dolinami, polami bawełny, domem i matką - najdroższymi węzłami, które go jeszcze łączyły z życiem. Wzruszenie ogarniało go w tych momentach, gdy zapominając o własnej niemocy i cierpieniu, patrzył w mroczną głąb oceanu ze świadomością, że sen nawiedzający go przez dziewięć długich miesięcy spędzonych w szpitalu nareszcie przemieniał się w rzeczywistość. Tak, był w powrotnej drodze do domu, do Cottonwoods. Widział w myśli krętą dolinę pośród srebrnych wzgórz, drzewa bawełniane, od których miejscowość wzięła nazwę, potok wijący się leniwie w dół, stary hiszpański dwór o białych ścianach porosłych winoroślą aż po czerwone dachówki. Obrazy te uwalniały go od okropnych wspomnień wojennych. Skoro wracał do domu na ten krótki czas, który mu pozostał do życia, dobrze było zanurzyć się w ożywczych wspomnieniach o rodzinnych stronach. Musiały tam zajść jakieś zmiany. Matka wspominała o nich niejasno w tym dziwnym liście, który nadszedł po długim okresie milczenia, liście tryskającym radością, że wiadomość o jego śmierci okazała się mylna, a jednocześnie pełnym jakiegoś tłumionego smutku i dziwnych nowin. Forrest wspomniał o paru dawniejszych listach, z których wyzierała troska, ale myśl, żeby jego ojciec, Clay Forrest, miał stracić ziemię albo dobytek wydała mu się absurdalna. Co też zastanie w domu? Spodziewał się, że wszystko dobrze, rodzice pewnie zdrowi. Ze względu na jego służbę w wojsku i ofiary, wybaczą mu chyba, że został wyrzucony z uczelni. Powód wydalenia wydawał mu się teraz taki trywialny - karty, pijaństwo, bijatyki zakończyły jego uniwersytecką karierę. Potem włóczęga po świecie i praca wzbudzająca nadzieję, że jeszcze będą z niego ludzie. Wreszcie rok 1914 i wojna! A teraz, złamany na duchu i ciele, ofiara złudzeń, wraca w rodzinne strony. Olbrzymi statek orał posępne morze, rozpryskiwał atramentowe fale w białą pianę, która przez chwilę kłębiła się wzdłuż jego burt, jaśniała widmowym blaskiem i przepadała w ciemności. Jedynie na pokładzie spacerowym światło lamp niedyskretnie przenikało w głębokie wycięcia dekoltów wykwintnych dam i muskało konwencjonalną czerń męskich smokingów. Forrest opuścił swoją kryjówkę i zaczął przechadzać się po pokładzie, starając się ukryć swe niedołęstwo, bóle w zranionym boku i palenie w piersi. Szedł wyprostowany. Na pokładzie byli przeważnie Amerykanie, wśród nich wielu młodych. Nie czuł z nimi żadnego powinowactwa. Czym był okaleczony żołnierz dla tych bogatych próżniaków? Gdy znalazł się w swojej kabinie, maska opadła mu z twarzy. Dowlókł się do łóżka i leżał w ciemności, słuchając rytmicznego pulsowania statkowych maszyn. Wreszcie dobroczynny sen skleił mu powieki. Nazajutrz dopiero późnym rankiem opuścił kabinę, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Morze uspokoiło się. Okręt nie przechylał się już na boki, lecz równomiernie kołysał się popychany umiarkowanym, południowo_wschodnim wiatrem. W powietrzu czuć było wiosnę. Pasażerowie rozkoszowali się piękną pogodą. Morze było jasne, zielone, bez białych czubów. Na horyzoncie dymił przepływający statek. Forrest ułożył się na leżaku na tyle wygodnie, na ile pozwalała mu sztywna noga. Obok siedział mężczyzna, którego przyjazne zaczepki niegrzecznie byłoby zbyć milczeniem. A więc Forrest zamienił z nim kilka zdań o pogodzie, o tym, że połowę podróży mają już za sobą i że pasażerowie tłumnie dziś wyszli na pokład. - Widzę, że pan był na froncie - zauważył w pewnej chwili uprzejmy pasażer. Forrest skinął głową. Widział, że wzbudził ciekawość w swoim sąsiedzie i że będzie musiał odejść, a na to znów nie miał ochoty, gdyż każdy wysiłek sprawiał mu ból. - Wracamy z żoną z Francji - ciągnął nieznajomy. - Mieliśmy syna na froncie. Przed rokiem wymieniono go wśród zaginionych. Pojechaliśmy więc, żeby odnaleźć chociaż jego mogiłę. - Doprawdy? - zapytał ze współczuciem. - I cóż państwo znaleźli? - Nic! Nie ma go, oto wszystko. Forrest spojrzał na ojca mówiącego tak spokojnie o swoim nieszczęściu. Wyglądał na drobnego kupca z prowincji albo na farmera, który czuje się nieswojo bez burki i kaloszy. Nie próbował nawet ukrywać głębokich bruzd na twarzy ani głębokiego smutku w oczach. Forrest wyraził swoje współczucie i zapytał o pułk zaginionego syna. Ale ojciec znał tylko gołe fakty i nie zdawał się być skłonny do dalszej rozmowy na ten temat. - Ja sam przez cały rok byłem zaginiony - uśmiechnął się. - Przynajmniej za takiego uważali mnie moi rodzice. Przywieziono mnie do szpitala, ale nikogo o tym nie powiadomiono, a ja sam znajdowałem się w takim stanie, że nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. - Ale teraz pańska rodzina już wie? - zapytał nieznajomy ze szczerym zaciekawieniem. - Tak. - Jak to dobrze, że pana spotkałem! Odtąd już chyba nigdy nie przestanę mieć nadziei, że mój syn jeszcze żyje. - To zupełnie możliwe. - Chciałbym poznać pana z moją żoną. Czy nie ma pan nic przeciwko temu? - Ależ nie. - Gdzie pan mieszka? - W Nowym Meksyku. - Ma pan jeszcze przed sobą długą podróż... A nie wygląda pan na zbyt silnego. - Może jakoś mi się uda - uśmiechnął się blado Forrest. - Ależ na pewno! Niech pan myśli o swoich rodzicach. A może przy zejściu na ląd mógłbym być w czymś pomocny? - Nie, dziękuję. Sam sobie dam radę. Od wielu miesięcy nie czułem się tak dobrze. Nieznajomy nie nalegał dłużej. Taktownie zmienił temat i po chwili oddalił się. Forrestowi dobrze zrobiła ta rozmowa, choć nie umiałby określić dlaczego. Zrozumiał jednak, że nie powinien separować się od wszystkich. Słońce wznosiło się coraz wyżej. Piękna pogoda zachęcała pasażerów do zabaw na pokładzie, ale Forrestowi mimo ciepłych pledów było chłodno. Zaczął przyglądać się towarzyszom podróży. Po chwili ze zdziwieniem zauważył, że sam stał się przedmiotem zainteresowania obecnych na pokładzie kobiet. Zmieszało go to i w pierwszym odruchu chciał schronić się do kabiny, ale powstrzymał się. W każdym razie tu było mu wygodniej i przyjemniej. Cóż te kobiety zauważyły w nim szczególnego? - To tylko współczucie - pomyślał. Ułożył się na wznak i zamknął oczy, a gdy po chwili otworzył je, drgnął. Patrzył wprost w śliczną twarz jakiejś dziewczyny, którą widział już przedtem, nie zauważył jednak, że była aż tak ładna. Dziewczyna zaczerwieniła się, odwróciła głowę i pociągnęła za sobą swą towarzyszkę. Kasztanowe kędziory jeszcze chwilę błyszczały w słońcu. Forrestowi wydało się, że widział już kiedyś te oczy i ich badawcze spojrzenie utkwione w swojej twarzy. Po chwili dziewczęta przeszły znów obok niego, trzymając się pod ręce, zaróżowione od ruchu na świeżym powietrzu. Tym razem zdawały się nie zwracać na niego uwagi. Obie były Amerykankami ubranymi wedle najnowszej paryskiej mody w krótkie sukienki. Rudowłosa miała budowę dziewcząt z Zachodu i chód góralki. Dawno już nie widział panien z tamtych stron, ale nie zapomniał przecież, jak wyglądają. Dziewczęta przystanęły w pobliżu, podniosły porzucone przez kogoś krążki i zaczęły się nimi bawić. Wyższa stanęła blisko Forresta. Po jej ruchach poznał, że nawykła do otwartych przestrzeni i konnej jazdy. Mógł teraz dobrze się jej przyjrzeć. Dziwnie mu kogoś przypominała. Była wesoła, pełna życia. Podczas gry zerkała w jego stronę. Zrozumiał, że robi to nie przez kokieterię. Coś drgnęło w stygnącym z wolna sercu Forresta. Od sześciu lat kobiety odgrywały małą rolę w jego życiu, choć dawniej był dość sentymentalny i przeżył kilka miłostek. We Francji poznał dwie dziewczyny, z których każdą mógł pokochać, gdyby pozwoliły na to warunki. Sam nie rozumiał, dlaczego widok młodej Amerykanki przypomniał mu jedną z nich, gdyż nie były nawet do siebie podobne. Nagle jeden z krążków upadł pod leżak Forresta. Miedzianowłosa dziewczyna podbiegła zdyszana, onieśmielona. - Zbyt silnie rzuciłam... Przepraszam. Zapomniał, że powinien wystrzegać się gwałtownych ruchów, toteż gdy schylił się po krążek, poczuł przeszywający ból w boku. - Pana coś zabolało? - zapytała ze współczuciem. - Troszeczkę! Ale to nic - odpowiedział słabo. - Powinien pan był pozwolić, żebym sama podniosła. - Zwykle pamiętam, że jestem inwalidą - odparł z bladym uśmiechem - ale tym razem pani wdzięk sprawił, że zapomniałem o tym. - Pan jest amerykańskim żołnierzem? - zapytała. - Tak, odwożę do domu te smutne resztki, które ze mnie zostały. Nic nie odpowiedziała, ale na jej twarzy odmalowało się szczere współczucie. Wyraźnie zmieszana, powróciła do gry. Forrest leżał bez ruchu. W zranionym boku odczuwał bolesne pulsowanie. Jak trudno stać się niewrażliwym na ból! Myślał teraz z niechęcią o pięknej zdrowej dziewczynie i o jej pełnym litości spojrzeniu. Pod wieczór, gdy pozostali pasażerowie zwykle przebierali się do obiadu, Forrest zazwyczaj wymykał się na pokład, żeby zgodnie z zaleceniem lekarzy trochę pospacerować. Jak na ciężko rannego dawał sobie nieźle radę i mimo bólu ruch robił mu dobrze. Zauroczony bladozłotą poświatą zachodzącego słońca z wysiłkiem doczłapał do swego leżaka i znalazł przypiętą do pledu małą paczuszkę zawiniętą w białą bibułkę. Fiołki! W lot pojął, kto mógł je tam położyć. Poczuł się głęboko wzruszony tym gestem, gdyż wziął go za wyraz tego, co nie mogło zostać wypowiedziane. Zaniósł je do kabiny i położył na poduszce. Jednym z jego licznych utrapień był fakt, iż nie mógł jadać częściej niż raz dziennie, na dodatek w umiarkowanych ilościach, a że unikał salonów i był bardzo nerwowy, przez co nie czytał przy sztucznym świetle, nie pozostawało mu nic innego, jak położyć się spać. Wkrótce leżał w ciemności z twarzą przytuloną do pachnących fiołków, na które padały jego łzy. Był to miły gest ze strony miedzianowłosej dziewczyny, ale mimo to zabolał go, ponieważ nadwątlił skorupę goryczy, w którą był uzbrojony. W ciemności i ciszy przerywanej tylko łoskotem maszyn i hukiem fal zdawał sobie sprawę, czego mu było brak podczas tych straconych lat i czego już na zawsze będzie pozbawiony. Czuł, że jego poświęcenie było daremne. Uniesienie i zapał, z jakim zaciągnął się na wojnę, zgasły w upiornej rzeczywistości. Nawet wiara w Boga zachwiała się. Jakie to dziwne, że robi jeszcze na nim wrażenie spojrzenie dziewczęcych oczu, że wzrusza go jej pachnący dar. Wszak powinien znajdować się już poza zasięgiem ludzkich uczuć! A jednak nie był. Minęły długie godziny, zanim zmorzył go sen. Nazajutrz nie dostrzegł nigdzie ofiarodawczyni fiołków. Dopiero po dwóch dniach mignęły mu przelotnie jej złotawe włosy, by już więcej się nie pokazać. Stopniowo wrażenie całego incydentu zbladło. Ulotne zainteresowanie, które na krótko powstrzymało go od ponurych myśli, minęło. Miedzianowłose dziewczęta nie były dla niego! Gdy statek skąpany w blasku wczesnego poranka przesuwał się obok Statuy Wolności, Forresta ogarnęło głębokie wzruszenie. Dotarł do rodzinnego kraju. Nareszcie jedna z jego modlitw została wysłuchana! Formalności związane z lądowaniem nie trwały długo. Forrest trzymał się z dala od ciżby ludzkiej i obserwował z góry powitalne gesty i pospieszne zbieganie pasażerów po trapie. Nagle w tłoku zobaczył ją. Była ubrana na biało i widział ją wyraźnie otoczoną przez grupę młodych dziewcząt i chłopców, którzy pociągnęli ją za sobą. Został tylko nic nie znaczący, kolorowy tłum. Po dokonaniu formalności celnych, Clifton Forrest poprosił stewarda, aby odprowadził go do taksówki. Wkrótce pochłonął go wartki potok ulicznego ruchu, który wydał mu się równie oszałamiający i niebezpieczny jak atak czołgów podczas wojny. W górnej części miasta ulice z poczwórnym szeregiem rozpędzonych aut przypominały mu nieprawdopodobny fakt, że znajduje się w Nowym Jorku. Wprawdzie tysiące przeszkód dzieliło go jeszcze od miejsca przeznaczenia, ale mimo to był już niejako w domu! Serce zabiło mu z wdzięczności dla losu. Na dworcu resztką sił dowlókł się do ławki w poczekalni. Dobrze, że do odjazdu pociągu miał jeszcze kilka godzin, bo czuł się bardzo wyczerpany. Patrzył czas jakiś na wielobarwny tłum, aż wreszcie zapadł w zwykłe u niego odrętwienie, z którego wyrwał go dopiero bagażowy. - Chodź, bracie - rzekł z uśmiechem. - Wesprzyj się na mnie i jazda naprzód. Forrest wyprostował się i sam wsiadł do wagonu. Ciężko usiadł w fotelu, westchnął i otarł zimny pot z czoła. Czekał go jeszcze jeden wysiłek - przejazd ze stacji na stację w Chicago, a potem już tylko koleją do Santa F'e! Ileż to razy jadąc konno do Las Vegas zatrzymywał się, by popatrzeć na słynny zachodni pociąg. Góry nad Hudsonem, za którymi zachodziło słońce, pokryły się już mgiełką wiosennej zieleni. Tam, w domu, drzewa bawełniane już mają liście, gałęzie będą od nich puszyste i zielone niby szmaragdy. Do zmierzchu patrzył, jak w szerokiej rzece odbijają się skały i wzgórza, wreszcie udał się do wagonu restauracyjnego. Tej nocy nie spał dobrze, choć leżał wygodnie. Kołysanie pociągu nie było zbyt przyjemne, ale przecież z każdym obrotem kół przybliżał się do domu. Przyszedł ranek, a wraz z nim spowite chmurami dymu Chicago. Bagażowych było niewielu. Forrest wolno wysiadł na peron. Pociąg do Santa F'e odchodził niebawem. Ktoś pomógł mu przy wsiadaniu do autobusu, a na DearĂborn Street posadzono go w fotelu na kółkach i podwieziono do wagonu. Pociąg zgrzytliwie jęknął, ruszył z miejsca i za chwilę wyłonił się z mrocznej hali na światło dnia. Rodzinny dom zbliżał się z każdą chwilą, a radość z tego powodu była silniejsza niż protesty zmaltretowanego ciała. Podniósł ciężkie powieki i pierwszą osobą, którą zobaczył, była miedzianowłosa dziewczyna. II - Zdaje mi się, panienko, że zemdlał - powiedział Murzyn z obsługi pociągu. - Jest strasznie blady! - zawołał czyjś dziewczęcy głos. - Ginio, czy jesteś pewna, że to ten sam młodzieniec ze statku? - Ależ tak! Forrest rozpoznał dźwięczny głos. Miał on moc obudzenia go z letargu, ale wolał jeszcze przez chwilę pozostać w półświadomości. - Panienko, tego pana przywieziono w fotelu na kółkach - powiedział posługacz. - Zająłem się umieszczeniem jego bagażu i myślałem, że ten, kto go przywiózł, pomoże mu przy wsiadaniu. Gdy zobaczyłem, że się chwieje, było już za późno. - Mamo - odezwała się pierwsza dziewczyna. - Ginia powiada, że widziała tego młodego człowieka na "Berengarii". - Czy być może? A kto to jest? - zapytała matka. - Nie wiem - odpowiedziała miedzianowłosa. - Wiem tylko, że to ranny, powracający z frontu żołnierz. - Skąd wiesz, moja droga? - Łatwo to poznać. Zresztą powiedział mi to sam... Na statku nie było przy nim nikogo... Czy i teraz jedzie sam? - Tak, panienko. - Proszę przynieść mokry ręcznik - powiedziała Ginia. - A ty, EĂthel, podaj mi sole trzeźwiące. Forrest poczuł, że czyjaś miękka, ciepła ręka dotknęła jego policzka. Wstrząsnął nim lekki dreszcz. - Boże, jaki zimny! - szepnął znany mu już głos. - Biedaczysko! Jakie by to było straszne, gdyby teraz umarł! - zawołała Ethel. - Cicho! Jeszcze cię usłyszy! I nie stój jak słup. Idź lepiej do mamy albo powiedz służącemu, żeby dał poduszkę. Forrest poczuł na czole i skroniach lekki ucisk mokrego ręcznika i dotyk palców odgarniających mu włosy. Ogarnęło go dziwne wzruszenie. Była przy nim dziewczyna, która ofiarowała mu bukiecik fiołków. Ma je jeszcze przy sobie. I oto los znów zetknął ich w pociągu jadącym na Zachód. - Jeszcze nie odzyskał przytomności - szepnęła do kogoś dziewczyna. - Trzeba się dowiedzieć, czy nie ma w pociągu lekarza. Forrest uznał, że czas już najwyższy odzyskać przytomność. Otworzył oczy. Ktoś westchnął, twarz dziewczyny pochyliła się nad nim z uśmiechem. - Nareszcie przyszedł pan do siebie! My, to jest ja, bałam się, że już nigdy nie otworzy pan oczu. - To ładnie, że pani się o mnie troszczyła - powiedział słabym głosem. - Musiał się pan bardzo spieszyć. - Tak. Bałem się, że pociąg mi ucieknie. A wtedy musiałbym czekać cały dzień. Ładna blondynka wsunęła głowę do przedziału. - Ginio, czy już mu lepiej? - W każdym razie odzyskał przytomność. - Dziękuję paniom - odpowiedział Forrest. - Sam fakt, że jestem w tym pociągu, powinien mnie uzdrowić. Służący przyniósł poduszkę i wsunął mu pod plecy. - Czy mogę panu jeszcze czymś służyć? Forrest potrząsnął głową. Ginia oddała posługaczowi wilgotny ręcznik i zrobiła ruch, jakby chciała wstać. Forrest wpatrywał się w jej oczy, co ją widocznie peszyło, ale jednocześnie zatrzymywało w przedziale. - Czy spotkaliśmy się na statku? - zapytał niepewnie. - Tak. - To dziwne, ale mam wrażenie, jakbym już kiedyś panią widział. - Nic o tym nie wiem. Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął bukiecik zwiędłych fiołków. - Znalazłem je przypięte do mojego pledu. Czy to pani je tam położyła? Zaczerwieniła się. - Ja? Dlaczego pan tak myśli? - Bo na statku nie było nikogo, komu chciałoby się okazać mi trochę serca. A więc pani? - Dlaczego chce się pan tego dowiedzieć? - Bo wolałbym, aby zrobiła to pani, a nie ktoś obcy. - Ja również jestem obca. - To prawda, chociaż... Nie potrafię pani tego wytłumaczyć. Mam jednak wrażenie, że naprawdę już kiedyś się zetknęliśmy. Przeżycia frontowe, później szpital i walka ze śmiercią wystudziły moje serce. I nagle ten bukiecik. Położyłem go na poduszce i tak zasnąłem. Przyzna pani, że jak na byłego żołnierza, dość to melodramatyczne zachowanie. Czy teraz mi pani odpowie? - Coś mi kazało to zrobić - odparła pospiesznie. - Teraz, po tym, co pan powiedział, jestem zadowolona ze swego gestu. Wstała trochę zmieszana. - Niebawem poczuje się pan lepiej - powiedziała i wyszła z przedziału. Forrest w duchu przyznał jej rację. Musi odpocząć, jeśli chce dojechać żywy do Las Vegas. Z tym postanowieniem zasnął. Gdy się obudził, słońce znajdowało się po drugiej stronie wagonu. Z uczuciem ulgi usiadł i wyjrzał przez okno. Płaski zielony kraj i rozległe ogrodzone farmy wskazywały, że mijają stan Illinois. Korytarzem przechodziła znajoma blondynka z jakąś starszą damą, zapewne matką, i uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. - Długo pan spał. Mam nadzieję, że czuje się pan znacznie lepiej? - Tak, dziękuję pani. - Posługacz chciał budzić pana na śniadanie, ale nie pozwoliłyśmy mu. - Jestem paniom wdzięczny. Bardziej niż jedzenia potrzeba mi snu. - Nie wygląda pan już tak źle - powiedziała naiwnie. Zostawszy sam, Forrest wychylił się i obserwował uciekający krajobraz. Trudno mu było uwierzyć, że znajduje się w drodze do domu. Raptem usłyszał czyjś głos. Odwrócił się i ujrzał w drzwiach przedziału miedzianowłosą dziewczynę. - Lepiej panu? - zapytała. - Znacznie! Dziękuję pani za troskliwość. - Trochę mnie pan nastraszył - powiedziała żartobliwie. - Czy pan rzeczywiście jest tak chory, jak dał mi to do zrozumienia? - Kiedy? - uśmiechnął się ujęty jej prostotą i bezpośredniością. - Na statku. Powiedział pan wówczas, że odwozi do domu swoje smutne resztki. - Czyż nie jest to prawda? - Nie wiem - odpowiedziała poważnie. - W tej chwili nie wygląda pan na aż tak chorego. Usiadła obok niego i rękoma oplotła kolana. W jasnej sukience wyglądała uroczo. - Na statku myślałam, że trochę pan przesadził. Ale dziś rano wyglądał pan rzeczywiście na ciężko chorego. Teraz jednak znów mam nadzieję, że wykaraska się pan z tego. Zamilkli. - Lekarze twierdzą, że pozostał mi miesiąc życia - rzekł po chwili. - To straszne! - szepnęła zdławionym głosem. - Nie. ÁÁŚmierć jest niczym. ÁÁWidziałem tysiące młodych ludzi, ÁÁktórzy ocierali się o nią ÁÁkażdego dnia. ÁÁ- Tak mało wiemy o śmierci - ÁÁpowiedziała w zadumie. - Żeby ją ÁÁzrozumieć, trzeba się z nią ÁÁzetknąć. ÁÁ- Czy ma pani kogoś bliskiego ÁÁwe Francji? ÁÁ- Nie. ÁÁW przedziale znów zapanowała ÁÁkłopotliwa cisza. ÁÁ- Będę się modliła o pański ÁÁszczęśliwy powrót do domu - ÁÁpowiedziała po chwili prawie ÁÁszeptem. - Kto wie, może to pana ÁÁuzdrowi? ÁÁWstała gwałtownie i wybiegła ÁÁna korytarz. ÁÁForrest zdumiał się. Widok ÁÁdziewczyny wywołał uczucia ÁÁdotychczas mu nie znane. Kim ÁÁbyła? Dokąd jecÁŔhÁÁała? Zapewne nie ÁÁbyła krewną żadnego z młodych ÁÁludzi, którzy się wokół niej ÁÁobracali. Jeden zauważył jej ÁÁzainteresowanie młodym ÁÁżołnierzem i zdawał się być z ÁÁtego mocno niezadowolony. ÁÁOkoliczność ta szczególnie ÁÁuradowała Forresta. Widocznie ÁÁnie był jeszcze duchem, skoro ÁÁinni mężczyźni mogą być o niego ÁÁzazdrośni. ÁÁWyjął książkę i udawał, że ÁÁczyta. Myślami jednak krążył ÁÁcały czas wokół dziewczyny. ÁÁUśmiechał się do niej, gdy ÁÁprzechodziła koło jego ÁÁprzedziału. Odpowiadała mu tym ÁÁsamym. Stopniowo ta wymiana ÁÁspojrzeń i uśmiechów przerodziła ÁÁsię w rodzaj flirtu. ÁÁW pewnej chwili Forrest ÁÁdostrzegł w jej wzroku wyraz ÁÁsmutku i współczucia. ÁÁZaniepokoiło go to. Ponieważ nie ÁÁumiał wyjaśnić sobie przyczyn ÁÁtej nagłej zmiany, zakreślił w ÁÁksiążce swój ulubiony wiersz i ÁÁruszył w stronę dziewczyny. ÁÁ- ÁŔChciałbym, żeby pani to przeczytała - powiedział i oddalił się, by zjeść obiad. - Jak się pani podobał wiersz? - zapytał wracając. - Nie przeczytałam go - odparła z wyraźną niechęcią. Odebrał książkę i wrócił bez słowa do przedziału. Machinalnie zaczął wertować jej stronice. Zatrzymał wzrok na swoim nazwisku. Czy je przeczytała? W nocy nie mógł zasnąć. Gdy pociąg przejeżdżał przez Lawrence, przypomniała mu się jego krótka kariera uniwersytecka skończona tak sromotnie. Wreszcie zapadł w niespokojny sen. Nazajutrz rano zobaczył długie skłony równin. Przyglądał się zaoranym zagonom, bladej zieleni pastwisk, z rzadka rozsianym farmom i śmigającym po polach królikom. Wreszcie wstał. Długo i starannie mył się w łazience, gdy pociąg mijał Kolorado. Cały dzień przepędził niby we śnie. Dwukrotnie dostrzegł kątem oka przechodzącą korytarzem dziewczynę. Zatem była jeszcze w pociągu! Co jednak spowodowało jej dziwne zachowanie? Nazajutrz rano zobaczył całe łany szałwii, skłony górskie porośnięte ostrą trawą, cedry, pinie, zielone pastwiska. Był w Nowym Meksyku! Kilka godzin napawał się rozmaitością krajobrazu. Zapomniał o całym świecie i chłonął kolory, przestrzenie, monumentalną potęgę samotnych górskich szczytów. W dali zamajaczyła Old Baldy, bożyszcze jego chłopięcych lat. Jak dawniej wyniosła, chropawa, progowana biało w głębokich kanionach, nakryta czapą ciemnego boru, wspaniała góra Old Baldy. Na jej widok zadrżał i poczuł dziwny ucisk w sercu. A więc jego modlitwy zostały wysłuchane! Wrócił do domu! Gdy pociąg zatrzymał się na stacji w Las Vegas, siedział nieporuszony, nie zwracając uwagi na wysiłki bagażowego. Nie poruszył go nawet fakt, że miedzianowłosa dziewczyna również wysiadła na tej stacji. Z pociągu wyszedł ostatni. Rozejrzał się wokół, jakby szukał wzrokiem kogoś znajomego, ale po peronie, oprócz podróżnych, kręcili się tylko Indianie i Meksykanie. Stanął bezradnie koło swoich bagaży - widział, słyszał, czuł, ale jeszcze nie wierzył. - Może taksówkę? - zagadnął go znienacka jakiś kierowca. Ocknął się. - Czy pan wie, gdzie jest Cottonwoods? - Ma pan na myśli farmę? - Tak. - Oczywiście! Zawieźć tam pana? - Jeśli pan tak dobry. Proszę położyć bagaże na tylnym siedzeniu. Chętnie usiądę koło pana. - Widzę, że nie obawia się pan guzów - zaśmiał się kierowca. - Drogę mamy tu raczej marną. - Zawsze była fatalna - odparł Forrest, sadowiąc się w aucie. Ruszyli. Śródmieście Las Vegas niewiele zmieniło się przez tych kilka lat, za to na peryferiach przybyło sporo nowych budynków. - Co słychać w handlu bydłem? - zapytał Forrest. - Kompletna klapa. Dlatego musiałem zająć się szoferką. Droga zaczęła piąć się w górę. Rozciągał się z niej widok na pustynie i pastwiska. Forrest nie mógł nasycić oczu. Wreszcie zobaczył rozległą dolinę, a w niej wielkie drzewa bawełniane. Zdawało mu się, że każde z nich zna. Szosa wiła się wzdłuż potoku. Dolina była własnością jego ojca. Wreszcie dostrzegł białe ściany i czerwony dach rodzinnego domu. Na tle zieleni stał tak samo piękny jak dawniej! Zacisnął spotniałe dłonie. Nierealność stała się faktem! Za chwilę znajdzie się w objęciach matki i uściśnie dłoń ojca. Z pewnością zastanie ich w domu, pewnie oczekują go. Po drugiej stronie doliny widniał ceglany dom, na którego widok drgnęło serce Forresta. Mieszkał tam Lundeen, wróg jego ojca, który podstępem usadowił się na tych gruntach. Przypomniał sobie jego córkę, wówczas kilkuletniego podlotka, którą pewnie polubiłby, gdyby nie wrogość ojców. Zapewne wyrosła. Może nawet wyszła za mąż? Malowniczy domek Lundeenów i duży biały dwór zniknęły za zakrętem. Znajdowali się już wysoko. Szofer prowadził teraz wóz pod porosłą dzikim winem ścianą pagórka. Tam gdzie wzgórze łagodnym skłonem równało się z poziomem ziemi, kipiał i szumiał po skalistym dnie górski potok, a za nim rozsypane były spichrze, stodoły, cegielnie, kuźnie, sklep i czworaki meksykańskiej służby. Forrest zdziwił się. Za jego pamięci budynków tych nie było w pobliżu dworu. Coś się zmieniło. A przecież ojciec, tradycjonalista, niechętnie wprowadzał jakiekolwiek zmiany. Nie było już czasu na zastanawianie się, gdyż samochód zatrzymał się przed werandą. Szofer coś powiedział, ale Forrest nie zrozumiał ani słowa. Drżąc na całym ciele wysiadł z wozu. Dostrzegł stojący opodal domu lśniący lakierem biały samochód. Z wnętrza dochodził szmer wesołych głosów i śmiech. Ruszył w stronę budynku. Nagle na progu ukazała się miedzianowłosa dziewczyna. Była w podróżnym płaszczu i podniosła ręce, by zdjąć kapelusz. Zobaczyła Forresta i zamarła w bezruchu. Ciemny rumieniec wypłynął na jej twarz. Poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Zdjął kapelusz, skłonił się i chciał przemówić, ale na widok pobladłej nagle twarzy dziewczyny i jej szeroko otwartych oczu słowa uwięzły mu w krtani. - Co pani tu robi? - wyjąkał wreszcie. - Przyjechałam do domu, do rodziców - odpowiedziała głucho. - Jak to? Kim pani jest? - Boże! Czyż to możliwe, żeby pan nic nie wiedział? - O czym? - Że to już nie jest pański dom. - Kiedy to jest mój dom - upierał się zrozpaczony. - Dlaczego nikt pana nie zawiadomił! - wybuchnęła. - Jest mi strasznie przykro, ale ten dom należy teraz do mojego ojca. - Wracam z Francji, tak się cieszyłem - bąkał bezradnie. - Panie Forrest, współczuję panu - powiedziała ze smutkiem. Szmer głosów w budynku ustał. Na werandzie ukazała się znajoma już Forrestowi blondynka i stanęła obok przyjaciółki. - Czy pani wie, kim jestem? - zapytał. - Przeczytałam pańskie nazwisko w książce. Ale już na statku zdawało mi się, że znam pana, nie pamiętałam jednak skąd. Gdybym mogła oszczędzić panu tej przykrości... - Boże! Co się stało z moimi rodzicami? Gdzie są? - Nie mam pojęcia. Nie było mnie tu dwa lata. Gdy wyjeżdżałam stąd, mieszkali tam, gdzie dawniej my mieszkaliśmy. - Jak się pani nazywa? - Wirginia Lundeen. - To pani jest tym rudym podlotkiem, któremu czasem dokuczałem? - Tak, to ja. - Więc ojciec musiał opuścić swój rodzinny dom? - Niestety... Forrest dostrzegł, że twarz dziewczyny zaczyna rozpływać się jakby we mgle. Stracił przytomność. III - Co robić? - krzyknęła Ethel. Na werandzie ukazał się ojciec Wirginii w towarzystwie kilku osób. Był to rosły mężczyzna w średnim wieku o ogorzałej twarzy. - Co to za człowiek? - zapytał zdziwiony. - Ojcze, stało się coś okropnego! - Pijany? Kto to taki? Wydaje mi się, że go znam. - Nie, nie jest pijany - odparła oburzona. - To jest Clifton Forrest, który dawniej tu mieszkał. Wrócił ciężko ranny z wojny. Widocznie nie wiedział, że my tu mieszkamy. Gdy mu o tym powiedziałam, zemdlał. Twarz Lundeena stwardniała. - Młody Forrest... wraca z wojny... Wygląda rzeczywiście marnie. - Ojcze, wnieśmy go do pokoju, pomóżmy mu! - błagała Wirginia. - Co? Mam wpuścić Forresta do mojego domu? - warknął. - Hej, szofer! - zwrócił się do kierowcy taksówki. - Proszę natychmiast zabrać te rzeczy wraz z ich właścicielem! - Dobrze! Ale dokąd? - To jest syn Claya Forresta, który mieszka przy zachodnim gościńcu. Trafi pan łatwo - odpowiedział Lundeen i wszedł do mieszkania. - Ethel, musimy pomyśleć o jego matce - powiedziała Wirginia półgłosem. - Ktoś powinien ją przygotować. Pójdziesz ze mną? Kierowca wziął Cliftona na ręce, Wirginia podtrzymała mu głowę. - Ostrożnie! On jest ciężko chory - szepnęła. - Oczywiście, panienko. Do licha! Nie można powiedzieć, żeby był ciężki. - Siadaj, Ethel. Wsuń mu poduszkę pod plecy. - Niepotrzebnie robicie sobie tyle kłopotu - powiedział jakiś młody mężczyzna, zapewne jeden z gości. - Proszę się o nas nie troszczyć, Ryszardzie. Na progu ukazał się Lundeen z twarzą ponurą jak gradowa chmura. Matka Wirginii usiłowała go powstrzymać. - Co to ma znaczyć? - Tato, trzeba przygotować jego matkę. - Wysiadaj natychmiast! - rozkazał wściekły. - Nie! - odparła zdecydowanie. - Muszę jechać. Przynajmniej to powinniśmy dla niego zrobić. - Pojedzie Ryszard. - Pojadę ja! - Wypraszam sobie! - Tato, jestem już pełnoletnia. Zechciej wziąć to pod uwagę. Zatrzasnęła drzwiczki i auto z wolna ruszyło. - Proszę jechać ostrożnie - zwróciła się do kierowcy. - Zatrzymamy się na moment przy potoku. - Tak się cieszę, że nie ustąpiłaś ojcu - powiedziała ŃEthel. - On zawsze nienawidził Forrestów. Samochód stanął. - Proszę zmoczyć chustkę w wodzie - zwróciła się do kierowcy Wirginia. - A ty, Ethel, obmyj mu twarz. - Ginio - zapytała z niepokojem. - Czy omdlenie zawsze trwa tak długo? - Nie znam się na tym, kochanie, ale sądzę, że nie. - A może on umarł? Ma taką zimną twarz! - To byłoby straszne! - Wirginia drżącą ręką odpięła choremu kamizelkę, szukając serca. Nie biło. - Przyłóż dłoń wyżej - szepnęła Ethel. - Czuję... Dzięki Bogu, żyje. Gdyby umarł, nigdy bym sobie tego nie darowała. Ethel ze zdwojoną energią zaczęła go cucić. Po chwili szepnęła: - Ginio, drgnęły mu powieki! Wirginia, trzymając głowę Forresta na piersi, nie mogła tego widzieć. Przymknęła tylko oczy z uczuciem ulgi. - Panie Forrest, nareszcie przyszedł pan do siebie! - krzyknęła radośnie Ethel. - Co się stało? - spytał słabym głosem. - Pan zemdlał. I tak długo nie mogłyśmy pana docucić. - Tak? Znów jestem w taksówce. Dokąd mnie pani wiezie? - Do pańskiej matki. To już niedaleko. Zaraz będziemy na miejscu. - Do matki? Gdzie ona jest? - Mówiłam już panu, że mieszka niedaleko stąd. - A panna Lundeen? - Jest tu. Podtrzymuje panu głowę - szepnęła Ethel nieśmiało. - To właśnie ona postanowiła odwieźć pana do domu. Na dalsze wyjaśnienia zabrakło czasu. Samochód zatrzymał się właśnie przed porosłą winem bramą w ceglanym murze. Widok tego miejsca przypomniał Wirginii dzieciństwo. Szybko jednak otrząsnęła się ze wspomnień. - Przytrzymaj go, Ethel. Wejdę tam sama. Wysiadła i ruszyła ocienioną ścieżką w stronę domu. Myślała o matce Cliftona. Olbrzymie drzewa bawełniane zdawały się spoglądać na nią z wyrzutem, jakby i one wiedziały, że niesie do tego domu katastrofę. Okrążyła budynek i skierowała się ku gankowi. W duchu błagała Boga, żeby starego Forresta nie było w domu. Pamiętała dobrze, że jest tak samo nieznośny jak jej ojciec. Odetchnęła z ulgą, gdy drzwi otworzyła jej matka Cliftona. - Czy pani mnie sobie przypomina? - zapytała nieśmiało. - Na Boga! Wirginia! - zawołała pani Forrest. - Co za odwiedziny! Proszę dalej. Ależ pannica z ciebie! A może jesteś już mężatką? Bawialnia była obecnie o wiele bardziej przytulna niż za czasów, gdy mieszkali tu LundeeĂnowie. Clay Forrest zdołał uratować z ruiny piękne dywany i obrazy, które jednak wydawały się być zbyt wspaniałe do tego skromnego domu. - Nie, pani Forrest, nie jestem mężatką. Przywożę pani wiadomość o Cliftonie. Twarz pani Forrest skurczyła się, drżąca ręka podniosła się do serca. Gest ten powiedział Wirginii, że dobrze zrobiła, chcąc przygotować ją na spotkanie z synem. - O Cliftonie? Czy widziałaś go we Francji? To miło z twej strony - oczy matki wpiły się w dziewczynę błagalnie. - Nie, nie tam. Widziałam go na statku i czy pani uwierzy, początkowo wcale go nie poznałam. - Na statku? Więc wraca do domu? - Tak. Dziwnym zbiegiem okoliczności jechaliśmy później tym samym pociągiem. Tam również go nie poznałam, a szkoda, bo mogłabym może oszczędzić mu późniejszych przykrości. Pani Forrest ciężko usiadła w fotelu. Oględne słowa Wirginii napełniły ją wprawdzie niepokojem, ale jednocześnie wlały w jej serce nadzieję. - Przykrości? Więc myślisz, że on o niczym nie wie? - Tak, nie wiedział i zajechał wprost do swego starego domu. Dopiero tam mogłam mu powiedzieć o wszystkich... zmianach. A teraz przywiozłam go tutaj. - Więc on jest tu? - szepnęła matka. - Tak. Siedzi w samochodzie. Widzi pani, on wyszedł niedawno ze szpitala i jest jeszcze bardzo słaby. Przyszłam zatem, aby panią uprzedzić. - Zawsze wiedziałam, że masz serce - odpowiedziała pani Forrest. - Proszę się stąd nie ruszać. Zaraz go przyprowadzę. Tak będzie lepiej. - Nie obawiaj się, jestem zupełnie spokojna. Ale pospiesz się! Wirginia wybiegła z bijącym sercem. Tuż za rogiem domu zobaczyła Cliftona wspartego na ramionach Ethel i kierowcy. - Jak matka? - zapytał ją z niepokojem. - Wszystko w porządku. - Czy pani ją przygotowała? - Cliftonie, ona nawet nie podejrzewa, jak bardzo jest pan chory. Nie śmiałam jej powiedzieć całej prawdy. Wspomniałam tylko, że jest pan słaby i wyczerpany. Proszę być dzielny! - Gdzie jest? - Czeka w bawialni. Wysunął się z podtrzymujących go ramion i ruszył ku domowi. - Dziękuję, pójdę sam. Pewnym, choć wolnym krokiem zbliżał się do domu. Wirginia i Ethel podążały za nim. Stanęli przed gankiem. Dziewczęta cofnęły się. - Matko! - Cliff, synku! - Cóż to za człowiek! Mogłabym go pokochać - szlochała wzruszona Ethel. - Masz rację! - zgodziła się z nią Wirginia. - Ginio, zaczekam przy samochodzie. Gdybym teraz zobaczyła jego matkę, rozpłakałabym się w głos. - Dobrze. Powiedz szoferowi, żeby przyniósł rzeczy. Wirginia została sama. Z domu nie dochodził żaden dźwięk. Zaczęła się denerwować. Miała chęć uciec stąd, skryć się w swoim pokoju. Jednak na wspomnienie nowego domu ogarnęła ją niechęć. To raczej ten mały ceglany dworek był jej domem. To na tym ganku obierała niegdyś kartofle. Stąd spoglądała na przejeżdżającego konno Cliftona, którego w myślach nazywała swoim rycerzem. Nie marzyła nigdy o nikim innym. Potok myśli przerwało otwarcie drzwi. - Wirginio, proszę cię, wejdź - zapraszała pani Forrest. Wsunęła się do pokoju, czując na ramionach ciężar minionych lat. Clifton leżał na kanapie pod oknem. - Matka chce ci podziękować - powiedział. - Ależ nie ma za co - obruszyła się. - Dziewczyno, tak bardzo mi pomogłaś - powiedziała pani Forrest. - Niech cię Bóg błogosławi. - Wirginio Lundeen, podejdź bliżej, abym mógł spojrzeć w twoje oczy - prosił Clifton. - Czy wiesz, jak twój ojciec postąpił z moim? - Cliff, musisz mi uwierzyć, że nie miałam pojęcia o niczym. Od kilku lat prawie nie było mnie w domu - krzyknęła. Forrest dłuższą chwilę milczał. Zdawał się być pogrążony w myślach. Wreszcie odezwał się spokojnie: - Jesteśmy zrujnowani. A ja przyjechałem tu po śmierć. - Nie mów tak - prosiła błagalnie Wirginia. - Będziesz żył, musisz żyć. Nie możesz teraz zostawić rodziców samych. Nie tylko zresztą ich - dodała prawie szeptem. - Modlitwa i silna wola mogą wiele - wspierała ją matka. - Clifton, pomogę ci. Mam pieniądze... - Czy myślisz, że mógłbym przyjąć cokolwiek od ciebie? - przerwał jej brutalnie. Na ganku rozległy się ciężkie kroki i dalsze słowa zamarły Wirginii na ustach. Drzwi otworzyły się na oścież i stanął w nich wysoki mężczyzna o siwiejących włosach. Poznała go natychmiast, choć od lat nie widziała tej surowej twarzy. - Panie Forrest - powiedziała odważnie. - Jestem Wirginia Lundeen. Clifton nieświadomie wrócił do Cottonwoods. Ponieważ potrzebował pomocy, przywiozłam go tu. Forrest skłonił głowę, jakby przyjmował to do wiadomości i bez słowa wskazał jej drzwi. Gestem tym dał do zrozumienia, że pod jego dachem nie ma miejsca dla panny Lundeen. Wybiegła. Była już na ganku, gdy usłyszała głos starego Forresta: - Witaj marnotrawny synu! Trzeba było aż wojny, byś wrócił do domu. IV Dopadła samochodu zdyszana, z płonącymi policzkami. - Ginio, czy ten stary diabeł wyrządził ci krzywdę? - spytała zaniepokojona Ethel. - Raczył mi tylko wskazać drzwi - odpowiedziała nie mogąc złapać tchu. - Proszę nas odwieźć - zwróciła się do kierowcy. - Czy coś powiedział? - Ani słowa. Uznał, że kalam jego dom i wyrzucił mnie. To wszystko. - Po tym co zrobiłaś dla jego syna? - Daj spokój, Ethel. I jedźmy już, na Boga - krzyknęła wzburzona. Samochód pędził rozłożoną w kształcie wachlarza doliną. Słońce przeglądało się w wodzie potoku. Świeżość i piękno wiosny, zwykle tak silnie działające na Wirginię, teraz zblakły. - Ginio! - szepnęła w pewnej chwili Ethel. - Czuję, że zakochasz się w Cliftonie. - Gdybym wiedziała, że to pomoże wrócić mu do zdrowia... - To znaczy, że jesteś zakochana! - Przestań, Ethel! Jesteś sentymentalną gęsią - rozgniewała się Wirginia. - Nie kochasz go? Zatem dobrze! Oświadczam ci, że ja się w nim zakocham! - Ethel! Jutro odeślę cię do Denver i nigdy już nie przestąpisz progu tego domu! - Zapominasz, że zaprosiłaś mnie na dwa miesiące. A ja nie mam zamiaru ruszyć się stąd wcześniej. Wiesz dobrze, złotko, że ten czas w zupełności mi wystarczy, żeby... - Mówmy poważnie, Ethel. Czuję się taka nieszczęśliwa! - Ależ ja mówię poważnie. Trudno, abyś czuła się szczęśliwa, będąc tak oziębłą. Wszyscy chłopcy na Zachodzie byli tego zdania. Nie masz pojęcia co to miłość i namiętność. A to najważniejsze rzeczy na świecie. - Mówisz, jakbyś miała Bóg wie jakie doświadczenie. Flirt, moja droga, to jeszcze nie miłość. - Przemawia przez ciebie pruderia. Bądź szczera, Wirginio. Wpadłaś w kabałę, to oczywiste, ale nie wszystko stracone! - Cóż zatem, droga poradnio dla dziewcząt, mam robić? - Musisz pomóc temu biednemu chłopcu. Pokochaj go, a wróci mu nadzieja. Za wszystko, co stracił, oddaj mu siebie! - Moja droga, jeśli Clifton nie pogardza mną jeszcze, to na pewno stanie się tak pod wpływem ojca. - Ależ nonsens! Okaż mu serce... - Ty bezwstydnico! - przerwała jej Wirginia. - Chcesz, żebym rzuciła się w ramiona Cliffa? - Oczywiście! - odpaliła Ethel. Samochód zatrzymał się. - No, jesteśmy w domu - powiedziała. - Rada jestem, że mamy to już za sobą. A teraz do roboty, bo wieczorem przyjdą goście. Ethel zaniosła się śmiechem. - A więc dopadło to wreszcie i ciebie. Wiedziałam, że tak będzie. Nikt nie umknie miłości! W domu zastały tylko panią Lundeen, co Wirginię bardzo ucieszyło. Nie miała ochoty spotkać się teraz z ojcem. - Kochanie, to niedobrze, że okazałaś ojcu nieposłuszeństwo - powiedziała matka z wyrzutem, gdy tylko znalazły się w pokoju. - Może i niedobrze, mamo - odpowiedziała Wirginia z rezygnacją. - Nie zawsze jednak można robić to, co się powinno. Czy przywieziono już bagaże? - Tak. Twoi goście również rozmieszczeni. Ethel będzie tuż koło ciebie. - Będzie mi potrzebna pokojowa. - Dam ci Juanitę. Mówi po angielsku i jest najlepsza z całej służby. Wszystko tu teraz meksykańskie! Zła jestem na to, ale folwarkiem zarządza Malpass. - Malpass? - zapytała Wirginia zdziwiona. - Tak, August Malpass. Nie pamiętasz go? - Nazwisko nie jest mi obce, ale jakoś nie mogę go sobie przypomnieć. - To dawny rządca, a teraz wspólnik ojca. Radzę ci przypomnieć go sobie - dodała ze smutkiem w głosie. Pokoje Wirginii znajdowały się w zachodnim skrzydle i wychodziły na obszerną dolinę porosłą drzewami bawełnianymi, na pagórkowate płaty pastwisk i tonące w purpurowej mgle góry. Ethel zdjęła kapelusz i płaszcz, po czym zarzuciła Wirginii ręce na szyję. - Bardzo cię kocham, Ginio - powiedziała. - Moja ty gąsko - odpowiedziała tuląc ją Wirginia. - Mam przeczucie - ciągnęła Ethel - że jeszcze będę mogła okazać ci swą przyjaźń. Gdyby przyszły na ciebie złe dni... - Złe dni? - przerwała jej Wirginia. Ethel pokiwała głową. - Powtarzam ci, że mam jakieś dziwne przeczucie. - Nie mów takich rzeczy. Wiem, że jesteś mi bardzo oddana i uważam cię za jedyną prawdziwą przyjaciółkę. Nigdy o tym nie zapomnę. Ale dość tego. Musimy się rozpakować. A od jutra jemy, pijemy, palimy papierosy, flirtujemy i tańczymy! - Kiedyż to nabrałaś takich obyczajów? - Jeszcze nie zdążyłam, ale nabiorę - zaśmiała się Wirginia. - Zobaczysz, że wybierzemy sobie wspaniałych mężów. - Dziękuję ci, już wybrałam - powiedziała Ethel poważnie. - Jest jeszcze nie opierzonym młodzikiem, ale popracuję nad nim! - Co słyszę? Nigdy mi o tym nie mówiłaś. - Bo nie było okazji. - Powiedz, kto to jest, a natychmiast go zaproszę. - Za nic na świecie! - Ty wstrętna zazdrośnico! Dalszą sprzeczkę przerwało wejście pokojowej. - Jestem Juanita, do usług panienki. Śniadanie zebrało gości Wirginii przy stole w jadalni. Byli to przeważnie ludzie Zachodu. Niektórych spotkała dopiero na stacji i stamtąd zostali zabrani na weekend do CottonĂwoods. Wirginia zauważyła nieobecność ojca i Malpassa, który - jak jej powiedziano - traktowany był nie jako gość, ale bez mała członek rodziny. Po śniadaniu Wirginia zaproponowała wszystkim wspólną przechadzkę do stajni. Zostało to przyjęte z radością. Konie Lundeena były sławne w całej okolicy. Teraz zaś każdy miał sobie wybrać jednego, którego będzie dosiadał w czasie całego pobytu. Ruszyli ochoczo prowadzeni przez Wirginię. - Nie pędź tak - błagała po drodze EĂthel. - I to mają być ludzie Zachodu! - śmiała się Wirginia. Jeden z gości, Ryszard Fenton, dogonił Wirginię i korzystając z okazji, oświadczył się jej. - Ryszardzie! - zawołała Wirginia. - Dopiero od kilku godzin jestem w domu, a ty znów zaczynasz swoje! - Oczywiście! Jeśli mam stać w kolejce, to wolę być pierwszy! - Po co ten pośpiech? - Twój ojciec był niedawno w Las Vegas i głośno opowiadał, że zamierza cię wydać za mąż. - Doprawdy? A to dobre! - zawołała wesoło. - Ale nie dla mnie. W ogóle dowiedziałem się wielu nowin. Wielkie pieniądze, które twój ojciec ostatnio zarobił, pochodzą z kopalni fosfatu na południu. Udziałowcem tej kopalni, jak w ogóle wszystkiego co posiada Lundeen, jest August Malpass. Ci ludzie są nierozłączni. Dwa lata nie było cię w domu, a to szmat czasu. Wiele się zmieniło. Jest publiczną tajemnicą, że to właśnie Malpass pomógł twemu ojcu zrujnować starego Forresta. Coś czuję, że Lundeen chce tobą uszczęśliwić tego mieszańca. - Ależ to śmieszne! - zawołała Wirginia. - Czy nadal mi odmawiasz? - nie ustępował. - Oczywiście! I ciągle z tego samego powodu. - Spodziewałem się tego. Przypuśćmy jednak, że z Malpassem to prawda. - Przypuśćmy, że co jest prawdą? - Że Lundeen chce cię wydać za niego. - Dlaczego nazywasz stale mojego ojca Lundeen? - Przepraszam, wszyscy tak o nim mówią. - Gdybym nie mogła dać sobie z nim rady, udam się pod twoją opiekę. - Tylko wtedy? Wirginia oddaliła się bez słowa. - Ethel, chodź do mnie! - zawołała ze śmiechem. Weszli całą gromadą do zagrody, gdzie były stajnie i stodoły. Kręcili się tu sami Meksykanie. - Czy nie ma tu żadnego kowboja? - zapytała niecierpliwie Wirginia. - Może byś mnie zgodziła? Znam się świetnie na koniach - zawołał jeden z gości, Mark Aschbridge. - Z jaką pensją? - Powiedzmy sześćdziesiąt dolarów i ty. - Wirginio, zadowolę się tylko tobą! - śmiał się Fenton. Główna stajnia była długim budynkiem o dwudziestu boksach. Stały w nich piękne konie pełnej krwi, ale Wirginia ze zdziwieniem stwierdziła, że nie zna ich. Chłopak stajenny nie umiał jej tego wytłumaczyć. Z jego słów zrozumiała tylko, że wiele koni znajduje się na pastwisku w Watrous. Był to jeden z folwarków należących do jej ojca. - Moi drodzy - zwróciła się do gości. - Nie znam tych koni. Nigdy na nich nie jeździłam. Muszę zapytać ojca, co stało się z moim tabunem. - To dziwne - zawołała Ethel. - Jesteśmy w najwspanialszym ranczo na Zachodzie, a nie widzę tu ani jednego typowego kowboja. Wirginię również zdziwiło to, ale nie dała nic po sobie poznać. Nieco zawiedzeni wrócili do dworu. Pierwszą napotkaną osobą był Malpass. Ubrany w strój do konnej jazdy sprawiał wrażenie Amerykanina, któremu powiodło się w życiu. - Auguście! Założę się, że nie poznałeś Wirginii - przedstawił mu Lundeen córkę. - Rzeczywiście - przyznał Malpass. - Przypominam sobie gołonogiego podlotka, a stoi przede mną niezwykłej urody panna. - To właśnie ona! Czy pamiętasz Augusta, Wirginio? - Uleciało mi nazwisko pana Malpassa, ale poznałam go natychmiast. W jej głosie wyraźnie wyczuwało się chłód i lekceważenie. - Ojcze, gdzie są moje konie? Zabrałam przyjaciół do stajni, by pochwalić się swymi ulubieńcami i spotkała mnie przykra niespodzianka. - Nic o tym nie wiem - odparł. - A ty, Auguście? - Trzymam je w Watrous. Tam są lepsze pastwiska. - Zawieź więc tam Wirginię. - Chcę mieć moje konie tutaj - odparła. - Pan przecież wiedział, że wracam. Dom bez koni, to jakby nie mój dom. - Zawiozę panią i wybierze pani te, które chciałaby mieć tutaj. - To zbyteczne. Wszystkie mają wrócić na swoje miejsce. Podobnie jak Jake i Con, moi kowboje. Chyba nie oddalił ich pan. - Niestety, tak. - A to jakim prawem? - Wirginio - wtrącił zakłopotany Lundeen. - August zarządza teraz całym gospodarstwem. Interesy w kopalni pochłaniają mój czas. - W takim razie nie będę kłopotać pana Malpassa i sama zajmę się swoimi końmi. Malpass skłonił się grzecznie, ale pod oliwkową skórą zawrzała mu krew. Wirginia spostrzegła, że ojciec niecierpliwie żuje koniec cygara, szybko