Goulart Ron - Wszyscy mamy coś na sumieniu

Szczegóły
Tytuł Goulart Ron - Wszyscy mamy coś na sumieniu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Goulart Ron - Wszyscy mamy coś na sumieniu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Goulart Ron - Wszyscy mamy coś na sumieniu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Goulart Ron - Wszyscy mamy coś na sumieniu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ron Goulart Wszyscy mamy coś na sumieniu Nie wydawał się zanadto zdziwiony, gdy nagle młoda kobieta przeniknęła przez ścianę pokoju, w którym pracował. A mimo to wypadła mu z rąk jedna z ceramicznych figurek snergów, którą właśnie owijał, przygotowując do wysyłki. Ben Jolson pochylił się i zdołał pochwycić trzydziestocentymetrową statuetkę, zanim zdążyła roztrzaskać się o podłogę jego niewielkiego magazynu. - Nadal masz cholernie dobry refleks - zauważyła rudowłosa kobieta, otrzepując z kurzu swój dwuczęściowy, roboczy kombinezon z syntetycznej satyny. - A musisz już być dobrze po czterdziestce, Ben. - Mam czterdzieści dwa lata, co wcale nie oznacza, że jestem zgrzybiałym starcem, Molly. Jolson postawił uratowanego przed roztrzaskaniem snerga na stole, obserwując przy tym szczupłą sylwetkę intruzki. - Mój system bezpieczeństwa miał gwarantować niemożliwość najścia przez ścianę. - Taa, dlatego też tak cieszy mnie ta nowa zabawka. Molly Briggs poklepała się po brzuchu. Spod satynowego kombinezonu wydobył się metaliczny dźwięk. - Nie tylko skutecznie przemienia atomy pozwalając na przenikanie przez wszelkie materie stałe, potrafi też wyłączyć każdy istniejący system alarmowy. Standardowe urządzenie kosztuje 360 tysięcy, chyba że życzysz sobie srebrne pokrętła zamiast normalnych... - Prawie pół miliona trubuksów, by zamiast drzwiami wedrzeć się do mnie przez ścianę - stwierdził Jolson wskazując na widoczne, zza sterty kartonów, podwójne metalowe drzwi. - Miałam ochotę wypróbować to cacko, Ben. Uśmiechając się, zrzuciła papier pakowy i trociny, by zrobić sobie miejsce na stole. - Kupiliśmy sześć tych urządzeń dla Międzyplanetarnego Biura Detektywistycznego Briggsa. Tatko i ja sądzimy, że... - To mi o czymś przypomina - wtrącił Jolson. - Pamiętam, że odchodząc w zeszłym roku z Korpusu Kameleonów, podpisałem pewne... - Lepiej usiądź - poradziła mu ruda Molly. - To, co chcę ci powiedzieć, może cię oszołomić... - Ale może najpierw pozwolisz mi wyjaśnić pewną sprawę. Wtedy zaoszczędzisz sobie zachodu, jeśli wpadłaś tu, by zaoferować mi kolejne zlecenie dla MBDB... - Wiesz, zastanawiałam się ostatnio, dlaczego, skoro potrafisz zmieniać swoje kształty po wszechstronnym szkoleniu w Korpusie Kameleonów Politycznej Agencji Szpiegowskiej, nie wykorzystasz swych zdolności, by poprawić własny wygląd. - Mój wygląd? - Aż zmrużył lewe oko. - Czyżbyś sugerowała, że... - Och, w porządku, jesteś atrakcyjnym mężczyzną - zapewniła go Molly, uśmiechając się promiennie. - I - czy już ci o tym wspominałam? - kochałam się w tobie namiętnie, gdy byłam jeszcze smarkulą, a ty i tatko jako agenci Korpusu Kameleonów szaleliście po całym systemie barnumskim. - O swym zauroczeniu powtarzałaś mi już niejednokrotnie - zwrócił jej uwagę były agent Kameleonów. - Po raz pierwszy wspomniałaś o tym, gdy chciałaś zatrudnić mnie w swej agencji w nieokreślonym wymiarze godzin. Jolson ponownie wziął do ręki figurkę snerga i powrócił do pakowania. - Chciałam jedynie powiedzieć, że bez tej siwizny na skroniach i łysiny na środku czaszki wyglądałbyś o wiele przystojniej - a po chwili dodała: - Mógłbyś też zrobić coś z tymi drobniutkimi zmarszczkami pod oczami. Wybacz młodzieńczy brak tolerancji, ale mam zaledwie dwadzieścia pięć lat... - Dwadzieścia osiem. - Uważasz, że byłabym na tyle nieostrożna, by okłamywać jednego z najlepszych detektywów? A właściwie, co to za paskudztwa? - zapytała wskazując na pastelowe figurki. - Snergi. Małe istotki charakterystyczne dla planety Murdstone. Jest tam na nie teraz prawdziwy popyt. Co tydzień wysyłam po dziesięć tuzinów. Dlatego też, między innymi, nie mam czasu, by zająć się jakimkolwiek zadaniem detektywistycznym... - Czyż to nie nadzwyczajny zbieg okoliczności? Bo okropna, przerażająca wiadomość, którą ci przynoszę, dotyczy właśnie tej planety. - Poruszyła się, obmacując się po rozlicznych kieszeniach kombinezonu. W końcu znalazła to, czego szukała, wyjmując z jednej z nich fiolkę z szarym proszkiem. - Przygotuj się na wstrząs, Ben. Spojrzał na trzymaną przez nią fiolkę i spokojnie kończył pakowanie. - Jestem gotów. - To Sam Paint - wyjaśniła Molly, potrząsając proszkiem w szklanej fiolce. - A właściwie to, co zostało po jednym z najlepszych wywiadowców Agencji. Jolson pokiwał głową, nie przerywając sobie pracy. - I co z tego? Dłonią, w której trzymała prochy Painta, otarła niewidoczną łzę, po czym odpowiedziała: - Nie musisz kryć swych prawdziwych uczuć. Śmiało płacz. Nie poczytam ci tego za złe. Jolson usiadł obok niej. - Sam Paint był durniem - stwierdził - pajacem w Korpusie Kameleonów i drugorzędnym agentem twojego biura. Z sześciu byłych Kameleonów, których udało ci się zatrudnić, był największą pomyłką. Agencja winna dziękować Bogu za to, że go nie ma. Podobnie zresztą jak cały nasz barnumski system. - Och - Molly spuściła głowę. - To nie ułatwia mi zadania. - Miałaś zamiar wysłać mnie na Murdstone, bym naprawił to, co udało mu się popsuć, zanim dał się zabić. Przytaknęła. Jej długie, rude włosy zakołysały się w takt ruchu głowy. - To intrygująca sprawa, Ben, pomimo twej niechęci pomszczenia poległego towarzysza walki - powiedziała. - Liczyłam trochę na to, że twój honor prywatnego detektywa nakaże ci... - Prywatnego detektywa, mówisz. Ale z pewnością nie byłego agenta Korpusu Kameleonów, który cieszy się zasłużoną emeryturą, pozwalającą mu na prowadzenie własnej hurtowni ceramicznej i dalekiego od podjęcia się podejrzanej misji w jakimś zafajdanym zakątku na... - Przykro mi, że tak to odbierasz, bo zarówno tatko jak i ja uważamy, że każda nasza misja wymaga agenta posiadającego zdolność zmiany wyglądu i kształtu w zależności od okoliczności - odparła Molly. - I tacy właśnie agenci byli nam potrzebni, gdy chodziło o delikatne sprawy cudzołóstwa między różnymi gatunkami członków elity przemysłowej. W obecnej sytuacji, gdy chodzi o implikacje poważniejszej natury, potrzebny nam mistrz wśród Kameleonów. Zwykły agent dałby się łatwo zabić... - Nie. Uważam, że dziewięć spraw, których podjąłem się dla ciebie, to aż nadto... - Zdaje się, że nieznane ci jest jeszcze orzeczenie Najwyższego Sądu Barnumskiego z połączonego posiedzenia dla humano- i androidów - powiedziała z uśmiechem. - A to dlatego, że zakończyło się zaledwie przed siedmioma minutami. W każdym razie rezultat jest taki... - Przed siedmioma minutami? Skąd u licha wiesz o... - Och, bo tatko spowodował, by popchnięto nieco jego sprawę. Efekt jest taki, że jeśli chciałbyś renegocjować swój kontrakt, zostaniesz zesłany na Diabelską Wyspę numer 26 - to taka zrujnowana planetka orbitująca wokół drugiego księżyca Barafundy. Jak słyszałam, nie ma tam nawet bieżącej wody w celach i... - Dobra, dobra. Przyjmuję zlecenie. Jolson zeskoczył na podłogę. - Ale gdy powrócę - dodał - ty i ja, i twój najdroższy tatko odbędziemy dłuższą pogawędkę na temat mojej przyszłości w MBDB. - Jeśli powrócisz - odparowała ze smutnym uśmiechem. Jolson był teraz wielki i zielony. Rozpiął swą neonową kamizelkę i poklepał po zielonym kolanie szefową do spraw kulturalno-oświatowych turystycznego rancha na planecie Murdstone. - Co, malutka, całkiem zapomniałem, że obecnie miasto ma tyle do zaoferowania, jeśli idzie o pokusy cielesne. Nie przestając się uśmiechać, młoda kobieta grzecznie zdjęła jego dłoń z własnego kolana. Miała gładką skórę koloru szmaragdu. Była złotowłosym humanoidem, odzianym w kostium z włókna szklanego. Jolson był doskonałą repliką podstarzałego jaszczurowatego multimilionera-playboya imieniem Pancho Burmah. Był koloru zielonych bagien, cały pokryty łuskami. Na oko ważył dobrze ponad sto kilogramów. Ubrany był w kraciastą apaszkę i szklany kapelusz o delikatnym lukrecjowym zabarwieniu, wielkości dziesięciogalonowej puszki. Turystyczne rancho osłaniała kopuła z przezroczystego szkła. Zajmowało ono obszar trzech i pół akra piaszczystego terenu w samym sercu Strefy Rozrywki-3, stolicy największego terytorium planety Murdstone. Z widokowych okien swego apartamentu Jolson mógł obserwować kawałek pustyni, wędrujące po niej bydło i kilka preriowych snergów. Zielona KO wskazała zachęcająco na kilkanaście broszurek leżących na wodnym stoliku. - Jak się to panu podoba? Jeśli ma pan ochotę na tanie dziwki z Bordello w Strefie Grzechu-5... - Nic z tego, dziecinko, nie idę na taniochę - wyjaśnił. - Rozumiesz, mała, nie po to oddaliłem się od domu, trzęsącego się Rancha B. i sześciu tysięcy akrów orbitujących... - A co pan powie na to? Pałac Grzechu pułkownika Pandera w stylu dziewiczym. Każda z dziewcząt gwarantu... - Też coś, siostrzyczko - odpowiedział Jolson, podnosząc łuskowatą łapę. - Taką koncesję można załatwić wszędzie, no nie? Młoda kobieta pozwoliła, by z jej szmaragdowych ust wydobyło się westchnienie lekkiego zniecierpliwienia. - Cóż, tu mamy coś bardziej wyrafinowanego - Elektroniczny Burdel Komputerowej Mamy. Jolson podniósł ze stolika wskazaną broszurkę. - O, kurwa - zakrzyknął przeglądając ją. - Chcesz powiedzieć, złotko, że żadna z tych dam nocy nie jest prawdziwa? - Właśnie, panie Burmah - odpowiedziała wskazując mu właściwą stronę. - Te niewiarygodne, pełne życia androidalne repliki najpiękniejszych i najbardziej prowokacyjnych kobiet zamieszkujących nasz bezkresny wszechświat potrafią zadziwić niejednego. I tak dalej i tak dalej... Dla miłośników prawdziwej kobiecości w Skrzydle Masaży znajdzie się kilka autentycznych humanoidek, ale... - A niech mnie to kule biją. Jestem pewien, że chciałbym wypróbować jedną z tych androidek - powiedział Jolson, poklepując się tym razem po własnym kolanie. - Nigdy w całym swoim życiu nie wsadzałem swego... to jest, nigdy nie baraszkowałem sobie z maszyną. - Czy mam pana umówić? Wstała z wodnej kanapy, którą dzielili, zbierając swoje broszurki. - Tak jest, psze pani. - Jolson również wstał i serdecznie trzepnął ją w tyłek. - Jeszcze dzisiaj. Im szybciej, tym lepiej. - Czy ma pan jakieś życzenia co do symulacji? - Nie, niech im pani powie, że Pancho Burmah zostawia wybór losowi. - Jak tylko załatwię spotkanie, poinformuję pana o godzinie - to mówiąc wyszła z pokoju. Jolson usiadł ponownie na sofie, zacierając dwe zielone łapy. - Już się obawiałem, że nie ma zamiaru zasugerować mi tego miejsca. Siedział wygodnie w odpowiednio dużej, wpuszczonej w podłogę wannie, zmywając kurz prerii i szorując swój szorstki kark neonową gąbką, kiedy malutki dzwoneczek zaczął dzwonić w jego lewym uchu. Wyskoczył zwinnie, zalewając wodą niemal całą łazienkę. Pochwycił żółty włochaty ręcznik i broń leżącą na krześle tuż przy wannie. Z ręcznikiem wokół swego wielkiego brzucha i z bronią w ręku Jolson zbliżył się do lekko uchylonych drzwi łazienki. Prychając wpadł do salonu. - Co u licha robisz na tej planecie? Molly Briggs odłożyła swą plazmową broń na stolik do kawy. - Jestem twoim ubezpieczeniem - odrzekła uśmiechając się niezobowiązująco. - Czyżby twej pamięci umknął ten drobny szczegół, o którym uprzedzaliśmy cię w trakcie roboczych narad w naszym biurze na Barnum? Przykro mi, jeśli... - Nigdy nie wspomniałaś ani słowem o... - nagle podbiegł do niej. - Cicho - szepnął - ani słowa więcej. - Nie jest to, o ile pozwolisz zauważyć, najcieplejsze powitanie... - Cicho. Ani słowa. Zerwał jej z głowy kapelusik bez ronda i wyciągnął z niego mały srebrny guzik, który rzucił na ziemię i tak długo deptał, aż rozgniótł go zupełnie. - A niech to. - Molly zaczęła się wycofywać, aż wpadła na metalowe krzesełko. Siadając zapytała: - Czy to była pluskwa? - Wyławiacz głosów - odpowiedział oschle. - Co oznacza, że ten, kto zainstalował go na twej bezmyślnej, nic nie podejrzewającej głowie, wie już, że tu jestem, wie, jak wyglądam, i że pracuję dla ciebie. Złożyła ręce na kolanach. - Do diabła. Poprawiając ręcznik Jolson podszedł do swego neseseru i otworzył go jednym szarpnięciem. Wyciągnął z niego wykrywacz pluskiew, by ponownie zbadać swój czteropokojowy apartament. Od czasu ostatniego sprawdzania, tuż po przybyciu przed pięcioma godzinami, nikt mu nic nie podłożył. Strój Molly też nie krył już więcej niespodzianek. - Gdzie byłaś, zanim naszłaś mnie tutaj? Spojrzała na niego. - Jesteś strasznie brzydki, to tak na marginesie. - Według standardów istot człekokształtnych. Dla jaszczurowatych jestem całkiem całkiem. Gestem wyrażającym zniecierpliwienie uciął tę dyskusję. - Odpowiedz mi wreszcie, do diabła. - No cóż, wylądowałam w porcie kosmicznym jakieś dwie godziny temu. Obawiam się, że podróże międzyplanetarne źle na mnie działają, zwłaszcza gdy lata się byle czym. - Mówiła to starając się nie patrzeć mu w oczy. - To może tłumaczyć ten chwilowy brak uwagi. Zwykle jestem cholernie dobrym agentem operacyjnym. - Wiem - odpowiedział bez przekonania. - Gdzie byłaś po opuszczeniu portu? - Tylko w naszym Międzyplanetarnym Biurze tu, w stolicy. I wiesz co, Ben? Nasze biuro było splądrowane. Ten, kto to zrobił, musiał mieć cholernie nowoczesne urządzenia. Dostali się do naszych dysków głosowych i do większości akt bilarnych. - Powinniście więcej wydawać na odpowiednie systemy zabezpieczeń zamiast wyrzucać forsę na byle pierdułki... - Posłuchaj, proszę. - Wstała, zgarnęła swą torebkę i wyjęła z niej plik prawdziwych papierów. - Nie mieli pojęcia, że Sam miał zwyczaj robienia notatek normalnym pismem na staromodnym papierze. - Nie udało im się tego znaleźć? - No, właśnie - odpowiedziała. - Bo widzisz, Sam miał tę androidalną sekretarkę - Esme EP/LS-104. Biedactwo. - Czemu? - Och, oni, to jest ci dranie, którzy się włamali, totalnie rozpracowali biedną, lojalną Esme. Ale nie wiedzieli, że Sam kazał zainstalować specjalną skrytkę w jej, nazwijmy to, odwłoku. Te notatki były właśnie tam. Oddychając głęboko i powoli Jolson zaczął zmieniać kształt. W niecałą minutę wrócił do swej normalnej postaci. Okręcając się szczelnie ręcznikiem usiadł naprzeciw Molly. - Pozwól, niech je zobaczę... - Dlaczego przestałeś być Burmahem? - Bo już o tym wiedzą. - No tak, zapomniałam. Słuchaj, Ben, nadal nie bardzo wiem, kiedy mi to założyli. Ach tak, do licha. To ta Chinka. - Uliczna sprzedawczyni kwiatów? - Taa, ale powinno mnie to zastanowić - ciągnęła Molly potrząsając głową. - Bo widzisz, co robiła uliczna sprzedawczyni kwiatów na siedemdziesiątym drugim piętrze budynku Barsona? Musiałam mieć chwilowe zaćmienie umysłu. - Sprzedała bukiecik czerwonych kwiatków, który przypięła ci do kapelusza. - Obawiam się, że tak. - Czy to było przed, czy po tym, jak znalazłaś notatki Sama? - Po. Właśnie wychodziłam z biura. A więc nic o nich nie wiedzą. Nachylił się i wyjął papiery z jej rąk. - Czy jest w nich jakiś ślad wyjaśniający, dlaczego Sama zabito właśnie u Komputerowej Mamy? - Jasne, że tak. I wiesz co, Ben? To wygląda na coś więcej niż normalną sprawę rozwodową. Zadanie przydzielone Jolsonowi jeszcze na Barnum wydawało się względnie proste. Istniało pewne zagrożenie, bo przecież Paint opłacił je życiem, ale wyglądało na to, że nie wchodzą w grę jakieś specjalne komplikacje. Zawsze przecież istniała możliwość, że wizyta Painta w komputerowym bordello, zatrudniającym same androidki, nie była powiązana ze śledztwem. Zmarły agent nie był z tych, co to do burdelu wpadają jedynie z czysto zawodowych powodów, przypomniał sobie Jolson. Bardzo możliwe, że opuściło go szczęście i prąd poraził go śmiertelnie, gdy akurat kopulował zawzięcie z wyjątkowo pełną życia, choć wadliwą repliką osiemnastoletniej wenusjańskiej dziewicy. Z drugiej jednak strony jego śmierć mogła być wynikiem współpracy z MBDB, dlatego też Jolson przed udaniem się do Komputerowej Mamy wolał przemienić się w znanego playboya. Sam Paint został wynajęty przed dwoma tygodniami przez Panią Nataszę Quarnaby, która podejrzewała swego męża o romans z przedstawicielką innego gatunku. Yvan Quarnaby okrąglutki, pięćdziesięcioletni człowiek-ptak, był prezesem PlazHartz Interplanetary. A PI to największy i najpopularniejszy producent sztucznych serc w całym barnumskim systemie planet. Ale, zgodnie z sugestiami zawartymi w pozostawionych przez Painta notatkach, cała sprawa kryła w sobie coś więcej niż niewinny flirt człowieka-ptaka z przedstawicielką rasy ludzkiej. Kłopot polegał na tym, że trzy stronice notatek Painta, odzyskane przez Molly, nie rzucały na nią zbyt wiele światła. Potwierdza moje podejrzenia - nagryzmolił Paint. - Podmiot widywany (nieczytelne) nie tylko w sprawach czysto seksualnych. To sprawa poważna i wchodzi w grę (nieczytelne)... Może i mnie uda się przy okazji zarobić coś na boku... Ale muszę być stuprocentowo pewny, że to faktycznie on (nieczytelne) jest, jak podejrzewam... Informacji ma mi dostarczyć Paulina (nieczytelne) ze Skrzydła Masaży Komputerowej Mamy... Okrągła sumka za milczenie... Widocznie jednak uznano, że milczenie Painta można zapewnić sobie w inny sposób. Paint nigdy nie otrzymał interesujących go informacji. W deszczowy wieczór, tuż po godzinie dziewiątej, Jolson bez przebrania w jaszczurowatego multimilionera, pojawił się w lśniącej od szkła i neometalu wieży - siedzibie burdelu Komputerowa Mama. - Przykro mi, ale nie był pan umówiony na masaż - poinformował go grzecznie metalowy robot siedzący za biurkiem z prawdziwego drewna w owalnej recepcji na trzynastym piętrze. Jolson swą prawą dłoń, wyglądającą jakby była zrobiona z miedzi, oparł o blat biurka. - Nawijasz, że Johnny Mechanix wyjdzie z tej dziury bez masażu? - O rany - zauważył okrągłogłowy robot. - Czyżbym miał przyjemność z Johnnym Mechanixem, szefem zorganizowanej przestępczości na planecie Peregrine, wielokrotnie postrzelonym i kontuzjowanym, zawdzięczającym swoje nazwisko częściom zamiennym, przez które stał się bardziej cyborgiem niż człowiekiem, maszyną gotową niszczyć swych wrogów? - Taa, jestem właśnie tym Johnnym Mechanixem - burknął Jolson skrobiąc się po aluminiowym nosie - choć nie użyłbym tych zniewieściałych określeń. - Z pewnością uda się nam znaleźć coś dla pana... niech sprawdzę. Robot nacisnął jakiś guzik na klawiaturze swego komputera. - No tak, Elana będzie wolna za... - Nie chcę tej dziwki. Słyszałem, że niejaka Paulina jest cycuś. - Pauline Kasshoku-No? - Taa, chcę właśnie ją. - Czy jest pan zorientowany, że Pauline nie jest androidką, lecz istotą ludzką? A faktycznie bardzo przystojną młodą Japonko-Wenusjanką... - Daj se spokój. Chcę ją. - Obecnie jest z klientem, ale jak tylko... - Gdzie jej leże? - Apartament numer 3. Ale musi pan... - Nie pękaj, stary. Jolson przeszedł obok biurka. Pchnął drzwi z kości słoniowej. I już po chwili kroczył po korytarzu wyłożonym termodywanem. Po zlokalizowaniu apartamentu nr 3 walnął swą metalową pięścią w drzwi. - Hej, Paulino, podciągaj gacie i wpuść mnie. I nic. Cisza. w piętnaście sekund później Jolson kopnięciem lewej nogi otworzył drzwi, które, jak się okazało, zrobione były z litego żelaza. Nagi człowiek-małpa orbitował tuż pod kamiennym sufitem pokoju. Paulina, niewielka, ciemnowłosa młoda kobieta, przepasana jedynie żółtym ręcznikiem, patrzyła w stronę Jolsona. - Proszę pana - udało jej się w końcu wykrztusić - mój typ masażu wymaga pewnych mocy telekinetycznych i nie może być zakłócany przez prostaków, którzy... - Ej, ty - Jolson skierował swój miedziany palec w stronę orbitującego człowieka-małpy. - Zabieraj swe szmaty i spływaj. - Za kogo się masz, co? - człowiek-małpa zażądał wyjaśnień. - Ja? Jestem Johnny Mechanix, a po tobie, jeśli zaraz się stąd nie ulotnisz, zostanie jedynie mokra plama. - Przepraszam, że nie poznałem pana od razu - błagalnie wymamrotał człowiek-małpa. - Paulino, kochanie, opuść mnie. - W porządku, ale ucierpi na tym twój błędnik - powiedziała gestykulując, gdy on stopniowo opuszczał się na podłogę. W parę sekund później człowiek-małpa zniknął z pokoju, przyciskając odzienie do swej owłosionej piersi. - Widać, że aż palisz się do masażu - zauważyła młoda kobieta. - Pozwól jednak, że najpierw wytłumaczę ci, na czym to polega... - Prawdę mówiąc - powiedział Jolson zamykając częściowo zrujnowane drzwi - przyszedłem tu jedynie na małą pogawędkę. Z kieszeni wyjął dyskietkę prawdy i ręką, w której skóra i kości nie zostały jeszcze zastąpione żadnym żelastwem, przytknął jej do gardła. - Jesteś teraz całkowicie pod moją kontrolą, panno Kasshohu-No, i masz obowiązek odpowiedzieć na moje pytania. - Ty gnojku - odparła z pałającymi oczami. - Troszkę więcej szacunku, dobrze? - Tak, panie. - Już lepiej. Co się stało z Samem Paintem? - Umarł. - Jak to się stało? - Zajęli się nim w laboratorium naprawczym. Porazili go śmiertelnie prądem tak, by wyglądało na wypadek w czasie spółkowania z jedną z androidek. - I wszyscy się dali na to nabrać, gliniarze i w ogóle? - Gliniarze nigdy nie zadają zbyt wielu pytań. - Paint przyszedł tu na spotkanie z tobą. Dlaczego? - Kazano mi się z nim spotkać. - Kto ci kazał? - Sama doktor Lutz. - Co to za jedna? - Nigdy nie słyszał pan o doktor Heather Lutz, wybitnym ekspercie naurotroniki tu, na Murdstone? Jest cichym wspólnikiem tej całej Komputerowej Mamy. - Paint oczekiwał konkretnych danych. Co mu obiecałaś? - Poinstruowano mnie, bym nawiązała z nim kontakt i powiedziała, że wiem coś na temat Eks-Kameleona, którym tak się interesował. Jolson zadrżał. - Były agent Korpusu Kameleonów? Czy jeszcze ktoś zamieszany jest w to... - Uwaga, Paulino! - zabrzmiał chrapliwy głos z głośnika tuż przy drzwiach. - Mężczyzna podający się za Johnny'ego Mechanixa nie jest nim. Właśnie via satelita rozmawialiśmy z prawdziwym Johnnym. Zatrzymaj tego oszusta. - Ach, to są właśnie negatywne strony improwizacji, związane z natychmiastową koniecznością zmiany tożsamości - mruknął Jolson zdzierając żółte prześcieradło z leżanki stojącej pod ścianą. Gdy wchodził do holu, był grubiutkim, bladolicym człowiekiem z siwymi, kręconymi włosami. Prześcieradłem owinął się jak tuniką. Na twarz przywołał niemal boski wyraz. Pół minuty później dwóch androidalnych goryli wyszło zza zakrętu korytarza. - Z drogi, przyjacielu - poradził jeden. - Bracia, nie odchodźcie - skierował swe słowa do mechanicznych postaci - bo jestem tu, by nawracać wszystkich grzeszników... - Boże - westchnął jeden z potężnych androidów - dzisiaj aż roi się od różnych wariatów. - Później się tobą zajmiemy, padre - obiecał potężniejszy z nich przebiegając obok Jolsona. - Tymczasem mamy randkę z facetem, który wcale nie jest Johnnym Mechanixem. - Jestem wielebny Leon Tikiti-Maji - zawołał za nimi. - Powinniście wysłuchać mnie. Tamci nawet się nie obejrzeli. Nie przestając bosko się uśmiechać Jolson opuścił Komputerową Mamę. Molly ponownie całkiem nieświadomie pociągnęła nosem. Pocierając go wierzchem dłoni zauważyła: - Nie rozumiem, Ben, dlaczego zamiast korzystać z komputerów w naszym lokalnym biurze MBDB przyszliśmy do tej nędznej dziury w Strefie Slumsów-4. Wróciwszy ponownie do własnego wyglądu Jolson stał oparty o ścianę małego, zakopconego pokoju obserwując człowieka- szczura, pochylonego nad nieco podejrzanym komputerem, zajmującym środek szarego dywanu. - Bo przeciwnik ma je namierzone - odpowiedział. - Fakt, że założyli mi podsłuch na kapeluszu, nie oznacza wcale, że... - Jestem więcej niż pewien, że ta młoda dama ledwie mnie toleruje - powiedział człowiek-szczur. - Jestem do tego przyzwyczajony, Ben, i nie urazisz mych uczuć... - Ona nie ma nic przeciwko tobie, doktorze IQ. - To miłe z twojej strony, że usiłujesz połechtać moje ja - odpowiedział dotor IQ poruszając wąsami. - Ale spójrzmy prawdzie w oczy. Większość ludzi, zwłaszcza istoty humanoidalne, nie lubi szczurów. Można im bez końca powtarzać, że szczur i człowiek-szczur to nie to samo... Cóż, kiedy istnieje to niefortunne podobieństwo. - I te śmierdzące sery - odezwała się Molly z mocno wysłużonej sofy stojącej tuż obok półek pełnych krążków sera. - To istotnie prawda, panno Briggs - przyznał IQ. - Szczury, te małe obrzydliwe szkodniki, rzeczywiście wykazują upodobanie do serów. Podobnie zresztą jak wielu smakoszy. Czytałem nie dalej jak wczoraj w książce "Jedz ser, a zwyciężysz", szanowanego powszechnie autora, i to nie człowieka-szczura, lecz człowieka-ropuchy, o tym, że... - Doktorze - przerwał mu Jolson - płacę ci za dostęp do pewnych źródeł informacji. Daj spokój etnicznym... - Masz rację, Ben. Człowiek-szczur poprawił swą włóczkową czapkę. - Panienko, może pani śmiało poczęstować się gruyerem, schwarzenbergerem, camembertem, spitzkasem czy też serem pimento. Osobiście przepadam za gorgonzolą. - Dziękuję, nie mam ochoty. - Powróćmy do zbierania danych. Doktor IQ zatarł swe łapy i nacisnął coś na klawiaturze. - Proszę bardzo, Ben. Spośród byłych członków Korpusu Kameleonów na całym terytorium mieszka teraz trzech: Marianne Truscott, lat pięćdziesiąt jeden, Don Juan Thompson, lat osiemdziesiąt sześć i Fergus MacWorthy, lat czterdzieści trzy. Jolson przez moment zastanowił się nad tą informacją. - Sądzę, że poszukujemy faceta - powiedział - i to prawdopodobnie młodszego. Z tego, co pamiętam o MacWorthym, nie należał do świętych... - Wiesz, co mi przyszło do głowy? - powiedziała Molly drapiąc się po nosie i z powrotem splatając ręce na piersiach. - Dobra, doktorze, teraz zbierz mi wiadomości na temat mieszkania doktor Lutz, jej domku na plaży i, jeśli to możliwe, prowadzonego przez nią orbitującego sanatorium. - Małe piwo, jak mówią. Uderzył w klawisze. - Zastanawiam się, czy aby o czymś nie zapomniałeś - powiedziała Molly. - Przypuśćmy, że nie wziąłeś pod uwagę jeszcze jednego Eks-Kameleona? - Masz na myśli Sama Painta? - wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie ma obawy, w tej fiolce był rzeczywiście Sam. - Skąd ta pewność? - Przed wyjazdem z Barnum kazałem przeanalizować jego prochy. - Skąd je wziąłeś?... - Odsypałem trochę na dłoń. Molly mruknęła z niezadowoleniem. - Nie powinieneś był tego robić bez uprzedniego... - A może jednak kawałeczek brie na krakersiku? - zapytał człowiek-szczur przez ramię. - Nie dla mnie. - To nie ten płynny rodzaj sera. To nowy gatunek, robiony z mleka i... - Doktorku, do roboty - Jolson poklepał go po okrytym płaszczem ramieniu. - Przepraszam. Zaraz na ekranie ukażą się dane, o które prosiłeś. - Lepkim paluchem dotknął monitora. - Yvan Quarnaby odwiedzał ją wielokrotnie w przeciągu ostatnich dziewięciu tygodni. A zgodnie z zapisem systemu bezpieczeństwa, do którego właśnie udało mi się dostać, pięciokrotnie odwiedził ją MacWorthy. - MacWorthy coraz bardziej wydaje się być tym Eks- Kameleonem, którego poszukujemy - powiedział zamyślony Jolson. - Sprawdź, czy te wizyty Quarnaby'ego odpowiadają jego innym wyjściom i przyjściom. - Słucham? - Czy zgadzają się z jego wyjściami z domu i z PlazHartz. - Powinny, no nie? - Sprawdź. - Żaden problem. To proste jak upadek z goudy. Molly podniosła się z krzesła, ponownie pocierając nos. - Ben, powiedz, co właściwie podejrzewasz? Wzruszył ramionami. - Coś, co warte jest zabijania ludzi. - To bardzo dziwne - zauważył człowiek-szczur pochylając się nad monitorem. - Dane nie potwierdzają się, Ben. W każdym razie nie przy okazji dwóch pierwszych wyjść. Widzisz? Wtedy Quarnaby był równocześnie w swej fabryce syntetycznych serc. - Możliwe, że MacWorthy zmieniał się w niego, zanim pozbyli się prawdziwego Quarnaby i zastąpili go kimś innym. Molly zamrugała oczami. - Ben, czy podejrzewasz, że... - Sami się o to prosiliście. Całkiem niespodziewanie przez zakopconą ścianę mieszkania doktora IQ wtargnął krępy człowiek o blond włosach. Był to mężczyzna około pięćdziesiątki, ubrany w dwuczęściowy, nienagannie skrojony garnitur. Trzymał gotową do strzału broń. - Strasznie się cieszę, że deptałem pani po piętach, panno Briggs. - Do licha - zawyła Molly. - To porucznik Warwork z policji terytorialnej. - Gdzie pański nakaz? - zapytał Jolson. - Nie może pan nachodzić ludzi przez ścianę bez odpowiedniego... - W przypadkach takich jak ten niepotrzebny jest żaden nakaz, staruszku. - Prześladowanie szczurów - zamruczał dr IQ. - Wręcz przeciwnie - odrzekł policjant - jesteś jedynie niefortunnym świadkiem, doktorze. I choć zostaniesz wyeliminowany razem z tą nazbyt ciekawską panną Briggs i zatrudnionym przez nią Eks-Kameleonem, to jednak... - A niech to! - Brwi Jolsona podjechały aż do linii włosów, a szczęka opadła prawie na pierś, gdy tak stał wpatrując się w monitor komputera. - Te informacje o doktor Lutz zmienią wszystko, Warwork. - Ej? Co jest... och! Sprzedajny policjant popełnił błąd pozwalając na kilka sekund odwrócić swą uwagę. Jolson skoczył i pochwycił go stosując pełnego nelsona. - Przyjrzyj się dokładnie - zasugerował uderzając jego czaszką o metalową część komputera. - Spokojnie, spokojnie. To delikatne urządzenie. - Wyślesz Molly rachunek za naprawę. Jolson puścił Warworka, który nieprzytomny upadł na podłogę. Rozbroił go, a następnie przewrócił na plecy i jednym szarpnięciem rozpiął mu koszulę na piersiach. - Co robisz? - zainteresowała się Molly. - Zauważyłaś bliznę? - Aha. Obrzydliwy zygzak na wysokości serca. - To blizna po transplantacji w PlazHartz. - Jolson wstał i odszedł od leżącego na podłodze człowieka. - Zdobyłem trochę informacji na ten temat. - Co wspólnego ma sztuczne serce tego drania z... - Wyjaśnię ci wszystko po wizycie u doktor Heather Lutz - odparł Jolson. - Czy możesz mi powiedzieć, doktorze, gdzie obecnie przebywa? - Jasne - odpowiedział dr IQ. - Ale co powiesz na małą przekąskę? Całe to zamieszanie sprawiło, że zgłodniałem. Mógłbym skoczyć do serowarskiego i wybrać... - Adres! Jolson pozostał nadal istotą ludzką, zmienił jedynie wygląd i kolor włosów. Był teraz niewysoki i dużo młodszy. Znad jednoczęściowego stroju służb medycznych wystawała czupryna koloru piasku pustyni. Gdy wylądował prom, którym dotarł do orbitującego sanatorium doktor Lutz, przepchnął się między pasażerami i wysiadł jako pierwszy. Pośpieszył do windy, wskoczył do niej i niemal natychmiast znalazł się na poziomie 3, gdzie było sanatorium. Z udaną, lecz przekonującą zadyszką zbliżył się do kauczukowej recepcji, pochwycił za poły fartucha pielęgniarkę, kobietę-ptaka, i zakrzyknął: - O, Gjensidig! Czy przybyłem na czas? Piórko wypadło z głowy siostry i sfrunęło na porozkładane przed nią papiery. - Słucham? - Nigdy bym sobie nie wybaczył spóźnienia! Dwukrotnie mrugnął do pielęgniarki, następnie zrobił kilka kroków do tyłu i szeroko rozpostarł ramiona. - Czyżbyś mnie nie pamiętała? Jestem doktor Floyd Christmas. Zaklekotała dziobem i podrapała się po zielonych piórkach. - Wygląda pan dziwnie znajomo, doktorze. Ale skąd...? - Skąd się znamy?! Czy nie oglądasz wideo-ściany? Czy nie czytasz Galactic TimeLife? - Cofając się jeszcze trzy kroki zamachał rękami. - Jestem doktor Floyd Christmas! Cudowne dziecko neurotroniki! - Och, tak... to pan przed miesiącem na Barafundzie wszczepił plastykowy mózg gorylowi. Chociaż do czego akurat gorylowi potrzebny... - Mam nadzieję, że nie spóźniłem się, o Gjensidig, na spotkanie z doktor Lutz! Czy pan Quarnaby nadal jest wśród żyjących, czy też zatopił się w bezkresie... - On? Jest w prywatnym apartamencie doktor Lutz. Gdy zaglądałam tam ostatnio, tak kopcił cygara, że o mało nie popalił sobie piórek - poinformowała go siostra. - A co to za Gjensidig, którą pan tak ciągle przywołuje? - Takie bardzo obecnie modne bóstwo na naszej planecie. A teraz muszę się przygotować do operacji na... - Chyba nic się nie stało... - Heather nie wzywałaby mnie tu, gdyby sytuacja nie była kryzysowa. Czy wiesz, ile wynosi moje honorarium za godzinę? Obszedł recepcję i ruszył korytarzem. Z planu zdobytego przez doktora IQ na jego trefnym komputerze doskonale wiedział, gdzie znajduje się apartament doktor Lutz. - Gjensidig, bądź błogosławiona! - W porządku, ale... Przed drzwiami apartamentu doktor Lutz zatrzymał się i wyjął z kieszeni małe urządzenie do podsłuchu. Przylepił je tuż obok dzwonka. - ...jak na razie jeden z najlepszych tygodni - głos mówiącego był głosem Fergusa MacWorthy'ego, towarzysza broni z Eks-Kameleonów. - Stać nas na jeszcze więcej, Fergie. - Głos kobiecy był wysoki i nosowy. - Słuchaj, kotku, tylko w tym tygodniu zainstalowaliśmy siedemnaście tych twoich zmodyfikowanych PlazHartzów, powiększając o tę liczbę kolekcję kontrolowanych przez nas urzędników. A są wśród nich Mer Sunspa-3, drugi wiceprezydent Banku Hydroponic Farmers, szef telewizyjnego programu "Ropucha Dnia", komisarz policji z... - Tak, wiem. Ale gdy po raz pierwszy przyszedł mi do głowy pomysł, by dzięki drobnej modyfikacji serca PlazHartz wpompowywać do systemu krwionośnego, a następnie do mózgu lek pozwalający na przejęcie kontroli nad człowiekiem, chodziło mi nie tylko o kontrolę nad jakąś mizerną planetką, lecz nad całym systemem barnumskim. - Pamiętaj, Heather, że jeden snerg sam nie zbuduje sobie nory. Najpierw musiałem zwabić tu prawdziwego Quarnaby'ego, następnie... - Co, u diabła, znaczy ta cała gadanina o snergach? - To takie powiedzonko ludowe. Nie udawaj, że go nie znasz. Chodzi o to, że potrzebna jest cierpliwość... - Powyżej uszu mam tych snergów. I nie lubię tych snergowskich powiedzonek - poinformowała MacWorthy'ego. - I nienawidzę tego idiotycznego ceramicznego snerga, którego podarowałeś mi na ostatnie urodziny. Jolson aż drgnął na odgłos roztrzaskującej się o podłogę statuetki. Odetchnął głęboko i otworzył drzwi do salonu. - Zabawa skończona, kochani - wyjaśnił wyciągając swe dwa specjalne pistolety. - A cóż to znaczy? - zapytała doktor Lutz ze swego szklanego fotela. MacWorthy stał w swej niezmienionej postaci krzepkiego, piegowatego mężczyzny. - To takie kolejne powiedzenie. Ten oto człowiek, który, jak przypuszczam, jest Benem Jolsonem, moim starym kumplem, usiłuje ci wyjaśnić, że gra skończona i że przegraliśmy. - Do kroćset snergów - walnęła doktor. - Jest w sercu mego dominium. Nie na darmo opłacam setki drani, gangsterów i rewolwerowców! Już wkrótce dobiorą mu się do... - Obawiam się, że nie - odpowiedział Jolson z urwisowskim uśmiechem pasującym do młodzieńczej postaci doktora Christmasa. - Prawo, to znaczy przedstawiciele interplanetarnego aparatu sprawiedliwości, a nie jego miejscowi, skorumpowani pseudoobrońcy, są już w drodze. - Niczego nam nie udowodnią. - Przekazywałem im waszą rozmowę. MacWorthy westchnął. - Balon pękł. - Fergie, czy skończysz wreszcie przytaczać te chore po... - Do czasu przybycia władz prosiłbym, byście siedzieli spokojnie. Jolson usiadł na stołku i trzymał ich na muszce. MacWorthy obserwował go przez dłuższą chwilę. - Nie masz zamiaru wygłosić mi kazania, Ben? - zapytał zaintrygowany. - No wiesz, palnij mówkę o moralności i kodeksie etycznym Kameleonów i o tym, jak go pogwałciłem. - Do diabła - powiedział Jolson wzruszając ramionami. - Wszyscy coś mamy na sumieniu. Przełożyła Jolanta Tippe RON GOULART Po raz pierwszy na łamach naszego pisma prezentujemy Państwu tego poczytnego amerykańskiego autora średniego pokolenia. Poza utworami SF pisze on również opowieści niesamowite (za które otrzymał nagrodę Edgara Allana Poe'go), a także scenariusze komiksów. Na użytek swoich utworów stworzył system barnumski i potrafiącego zmieniać własną postać Bena Jolsona z Korpusu Kameleonów. W pierwszej powieści Goularta pt. "The Sword Swallower" (1968) Jolson rozwikłuje zagadkę na planecie zamieszkałej przez postacie komiksowe. W opowiadaniu "Wszyscy mamy coś na sumieniu" Eks-Kameleon Jolson zmuszony jest wrócić do służby w Międzyplanetarnym Biurze Detektywistycznym. D.M.